Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

Maynard Janice - Między niezależnością a pożądaniem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :896.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Maynard Janice - Między niezależnością a pożądaniem.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 92 stron)

Janice Maynard Między niezależnością a pożądaniem Tłu​ma​cze​nie: Anna Sa​wisz

ROZDZIAŁ PIERWSZY – Chcę tyl​ko, że​byś dał mi szan​sę. Udo​wod​nię ci, że so​bie po​ra​dzę. Pa​trick pa​trzył na sie​dzą​cą po dru​giej stro​nie biur​ka ko​bie​tę. Lib​by Par​khurst nie na​le​ża​ła do osób wy​róż​nia​ją​cych się tłu​mie. My​sie wło​sy, zwy​czaj​ne rysy twa​rzy, zwi​sa​ją​ce ubra​nia skła​da​ły się na god​ne po​ża​ło​wa​nia okre​śle​nie: prze​cięt​na. Wy​ją​- tek sta​no​wi​ły oczy. Zie​lo​ne, w od​cie​niu mchu, ema​no​wa​ły spo​ko​jem ni​czym las w środ​ku lata. – Do​ce​niam two​je chę​ci – od​rzekł – ale chy​ba obo​je wie​my, że to pra​ca nie dla cie​- bie. Char​li​se, jego za​stęp​czy​ni, wy​bie​ra​ła się na pół​rocz​ny urlop ma​cie​rzyń​ski, więc pil​nie po​trze​bo​wał ko​goś na za​stęp​stwo. Po​nie​waż ocią​gał się z szu​ka​niem, jego mat​ka wzię​ła spra​wy w swo​je ręce i za​pro​po​no​wa​ła cór​kę swo​jej naj​lep​szej przy​ja​- ciół​ki. Lib​by wy​pro​sto​wa​ła się, za​ci​snę​ła ręce na ko​la​nach i przy​bra​ła po​waż​ny, może nie​co zde​spe​ro​wa​ny wy​raz twa​rzy. – Ma​eve wpro​wa​dzi​ła mnie w szcze​gó​ły – oznaj​mi​ła. – Pro​szę tyl​ko, że​byś spraw​- dził, czy się na​da​ję, za​nim po​ja​wi się pierw​sza gru​pa. Fir​ma Pa​tric​ka Ka​va​na​gha, Si​lver Re​flec​tions, ofe​ro​wa​ła wy​po​czy​nek dla osób cier​pią​cych na wy​pa​le​nie za​wo​do​we oraz po​by​ty in​te​gra​cyj​ne dla kadr kie​row​ni​- czych – ćwi​cze​nia wspi​nacz​ko​we, tre​kin​gi, kil​ku​dnio​we wy​pra​wy. Za​ję​cia w te​re​nie były wy​czer​pu​ją​ce i wy​ma​ga​ły znacz​nych umie​jęt​no​ści. Choć Pa​trick do​ce​niał de​- ter​mi​na​cję Lib​by, miał po​waż​ne wąt​pli​wo​ści co do tego, czy po​do​ła obo​wiąz​kom. – Lib​by… – ode​zwał się z wes​tchnie​niem. Nie​pro​szo​ny gość po​chy​lił się do przo​du, ści​ska​jąc dłoń​mi blat biur​ka. – Po​trze​bu​ję tej pra​cy. Wiesz o tym. I tu mnie masz, po​my​ślał. Znał prze​cież bo​le​sne wy​da​rze​nia, tak jak i inni, dzię​ki ta​blo​idom. Naj​pierw jej oj​ciec zna​lazł się w wię​zie​niu z po​wo​du wie​lo​mi​lio​no​wych oszustw po​dat​ko​wych, po​tem, po kil​ku mie​sią​cach nę​ka​nia przez pra​sę, roz​chwia​na emo​cjo​nal​nie mat​ka po​peł​ni​ła sa​mo​bój​stwo. Od jej śmier​ci mi​nę​ły dwa mie​sią​ce. I tak w jed​nej chwi​li Lib​by z wy​chu​cha​nej dzie​dzicz​ki sta​ła się ko​bie​tą wła​ści​wie bez środ​ków do ży​cia. Wy​kształ​ce​nie pan​ny z do​bre​go domu spraw​dza​ło się, gdy peł​ni​ła rolę go​spo​dy​ni pod​czas przy​jęć ojca, ale Lib​by nie mia​ła żad​ne​go do​świad​- cze​nia w pra​cy. – Nie spodo​ba ci się. – Za​czy​na​ło mu bra​ko​wać ar​gu​men​tów, by w uprzej​my spo​- sób dać jej do zro​zu​mie​nia, że nie chce po​wie​rzyć jej tej pra​cy. Lib​by unio​sła gło​wę. Po​pra​wi​ła się na krze​śle, wy​pro​sto​wa​ła. Roz​go​ry​cze​nie ma​- lu​ją​ce się w jej oczach świad​czy​ło o tym, że spo​dzie​wa​ła się od​mo​wy. – Wiem, że two​ja mat​ka zmu​si​ła cię do spo​tka​nia ze mną – stwier​dzi​ła. – Daw​no mi​nę​ły cza​sy, kie​dy mama mó​wi​ła mi, co mam ro​bić. Tyl​ko czę​ścio​wo mi​jał się z praw​dą. Ma​eve bez​kon​ku​ren​cyj​nie po​tra​fi​ła bo​wiem

wzbu​dzać w nim po​czu​cie winy. – Nic już nie mam do stra​ce​nia – po​wie​dzia​ła spo​koj​nie. – Ani domu, ani ro​dzi​ny, ani fun​du​szu po​wier​ni​cze​go. Wszyst​ko prze​pa​dło. Po raz pierw​szy w ży​ciu mu​szę sta​nąć na wła​snych no​gach. Chcę i po​tra​fię to zro​bić. Ale ktoś musi dać mi szan​sę. Do dia​bła! Jej peł​na god​no​ści po​sta​wa ro​bi​ła na nim wra​że​nie, ale dla​cze​go to ma być jego pro​blem? Co mat​ka so​bie my​śli?! Za oknem cią​gnę​ły się ogo​ło​co​ne z li​ści drze​wa. Pod ko​niec stycz​nia w za​chod​niej czę​ści Ka​ro​li​ny Pół​noc​nej zima na​dal da​wa​ła się we zna​ki. Pierw​sze gru​py przy​ja​dą do​pie​ro za osiem ty​go​dni. Do tego cza​su Lib​by na pew​no opa​nu​je obo​wiąz​ki zwią​- za​ne z ob​słu​gą ho​te​lu: przyj​mo​wa​nie re​zer​wa​cji, spra​wy mel​dun​ko​we, do​glą​da​nie go​ści. Jed​nak je​śli po​dzie​li obo​wiąz​ki Char​li​se, bę​dzie mu​siał zna​leźć ko​goś do pra​- cy na pół eta​tu w te​re​nie, co nie bę​dzie ła​twe. Gdy​by cho​dzi​ło tyl​ko o emo​cje, Lib​by by wy​gra​ła – bła​gal​nie pa​trzy​ła na nie​go ni​- czym głod​ny psiak. Spró​bo​wał in​ne​go ar​gu​men​tu. – Pra​cu​je​my z klien​ta​mi naj​wyż​szej kla​sy. Po​trze​bu​ję ko​goś, kto bę​dzie od​po​wied​- nio wy​glą​dać. Cho​ciaż się za​czer​wie​ni​ła, nie ustą​pi​ła pola. – Or​ga​ni​zo​wa​łam spo​tka​nia to​wa​rzy​skie w pen​tho​usie z wi​do​kiem na Cen​tral Park. My​ślę, że zdo​łam speł​nić wy​mo​gi mody. Spoj​rzał na jej wor​ko​wa​te ubra​nie i tyl​ko zmarsz​czył brwi. Po raz pierw​szy Lib​by opu​ści​ła wzrok. – Chy​ba nie zda​wa​łam so​bie spra​wy, ja​kie ro​bię wra​że​nie – wy​szep​ta​ła. – Tak dłu​- go uni​ka​łam dzien​ni​ka​rzy, że prze​bra​nie sta​ło się dla mnie czymś nor​mal​nym. Pa​trick po​czuł wstyd, że ją zra​nił. Po​sta​no​wił za​ła​go​dzić sy​tu​ację. – Pro​po​nu​ję ci okres prób​ny. Ni​cze​go nie obie​cu​ję – do​dał szyb​ko. – Przyj​mu​jesz mnie? – spy​ta​ła zdzi​wio​na. Ra​dość w jej oczach świad​czy​ła o tym, że uda​ło mu się na​pra​wić nie​takt. – Tym​cza​so​wo – pod​kre​ślił. – Char​li​se od​cho​dzi za dwa ty​go​dnie. Do tego cza​su wpro​wa​dzi cię w spra​wy ośrod​ka. Kie​dy się tro​chę ocie​pli, po​ka​żę ci, jak wy​glą​da​ją za​ję​cia w te​re​nie. Pod ko​niec lu​te​go zo​ba​czy​my, na czym sto​imy. Znał Lib​by przez więk​szość ży​cia, choć ich ścież​ki rzad​ko się prze​ci​na​ły. Miał trzy​dzie​ści lat, ona była o sie​dem lat młod​sza. Ostat​ni raz wi​dział ją, gdy z mat​ką i brać​mi po​je​chał do No​we​go Jor​ku na mecz ho​ke​jo​wy. Był wte​dy w ta​kim wie​ku, że tyl​ko ski​nął gło​wą w jej stro​nę. Lib​by pod wpły​wem uśmie​chu po​ja​śnia​ła. – Nie bę​dziesz ża​ło​wać, przy​się​gam. Jak mógł po​my​śleć, że jest ni​ja​ka? Żeby ukryć za​sko​cze​nie, po​chy​lił się i skre​ślił kil​ka cyfr na ka​wał​ku pa​pie​ru. Prze​su​nął kart​kę w jej stro​nę. – Oto wy​na​gro​dze​nie. Mo​żesz za​cząć w po​nie​dzia​łek. – Za​dbał, by jego głos brzmiał neu​tral​nie. Gdy zo​ba​czy​ła kwo​tę, drgnę​ła. – Nie​du​żo, ale my​ślę, że to uczci​wa pen​sja. Przy​gry​zła war​gę. – Oczy​wi​ście, że uczci​wa. Po​my​śla​łam tyl​ko o tym, jak dużo pie​nię​dzy wy​da​wa​li​- śmy.

– Musi być ci trud​no? – za​py​tał spo​koj​nym gło​sem. – Tak, ale nie w tym sen​sie, co my​ślisz. – Scho​wa​ła kart​kę do kie​sze​ni. – Trud​ne było od​kry​cie, że nic nie wiem o świe​cie. Ro​dzi​ce chro​ni​li mnie… psu​li. Moż​na po​- wie​dzieć, że w grun​cie rze​czy by​łam bez​u​ży​tecz​na. Po​czuł, że robi mu się go​rą​co. In​stynk​tow​nie się​gnął po jej rękę i ją uści​snął. – Nikt nie jest bez​u​ży​tecz​ny, Lib​by. Masz za sobą strasz​ny rok. Bar​dzo mi przy​- kro z po​wo​du two​jej mat​ki. Lek​ko się skrzy​wi​ła, ale jej rysy po​zo​sta​ły twar​de. – Dzię​ku​ję. Jej śmierć nie była dla mnie cał​ko​wi​tym za​sko​cze​niem. Ty​go​dnia​mi wo​zi​łam ją na te​ra​pię. Po pro​ce​sie ojca dwu​krot​nie pró​bo​wa​ła po​peł​nić sa​mo​bój​- stwo. Nie wiem, czy to on był po​wo​dem, czy ostra​cyzm śro​do​wi​ska, ale cier​pie​nie oka​za​ło się sil​niej​sze niż pra​gnie​nie ży​cia ze mną. – Sa​mo​bój​stwo nie jest roz​wią​za​niem. Je​stem pe​wien, że mat​ka cię ko​cha​ła. – Dzię​ki za wspar​cie. Był pod wra​że​niem. Lib​by na​praw​dę mia​ła po​wo​dy, by się uża​lać, ale nie roz​tkli​- wia​ła się nad sobą. Co wię​cej, ro​bi​ła, co mo​gła, by się po​zbie​rać. – Moja mat​ka świa​ta poza tobą nie wi​dzi. My​ślę, że za​wsze chcia​ła mieć cór​kę. – Nie wiem, co bym bez niej zro​bi​ła. Na​gle za​pa​dła ci​sza. Obo​je mie​li świa​do​mość, że je​dy​nym po​wo​dem, dla któ​re​go Pa​trick zgo​dził się na to spo​tka​nie, były na​le​ga​nia mat​ki. Nie za​mie​rzał jed​nak cof​- nąć sło​wa. Lib​by szyb​ko się prze​ko​na, że nie na​da​je się do fi​zycz​nych wy​zwań zwią​- za​nych z tą pra​cą. O ile Char​li​se była wy​spor​to​wa​na i więk​szość ży​cia spę​dzi​ła w te​re​nie, o tyle Lib​by to de​li​kat​ny kwiat, któ​ry nie​chyb​nie zmar​nie​je pod wpły​wem pre​sji. W cią​gu na​stęp​nych dwóch ty​go​dni Pa​trick na​brał wąt​pli​wo​ści co do swo​jej oce​ny. Lib​by z en​tu​zja​zmem uczy​ła się no​wych obo​wiąz​ków. Od razu do​ga​da​ła się z Char​li​- se, choć nie​wie​le je łą​czy​ło. Char​li​se za​chwy​ci​ła się na​tu​ral​no​ścią, za​an​ga​żo​wa​- niem i by​stro​ścią no​wej ko​le​żan​ki. W pią​tek, gdy nad​szedł dzień wy​pła​ty, Pa​trick od​na​lazł Char​li​se w jej biu​rze. – No i jak? Da so​bie radę? – za​py​tał. Char​li​se wy​cią​gnę​ła się w fo​te​lu ob​ro​to​wym. Jej za​okrą​glo​ny brzuch pa​so​wał do ra​do​sne​go na​stro​ju. – Ma na​tu​ral​ny ta​lent. Czte​rech za​do​wo​lo​nych klien​tów do​ko​na​ło po​wtór​nej re​- zer​wa​cji. Szcze​rze mó​wiąc, od​cho​dzę z czy​stym su​mie​niem. – A co z pra​cą w te​re​nie? – No cóż, w tym przy​pad​ku może nie do koń​ca jest ono czy​ste. – Pro​wa​dze​nie ho​te​lu to jed​no. Wiesz, jak ha​ru​je​my, kie​dy bie​rze​my gru​pę w góry. – Praw​da, ale Lib​by jest peł​na en​tu​zja​zmu. To po​ma​ga. – Jesz​cze rok temu cha​dza​ła na pe​di​kiur do dro​gich sa​lo​nów przy Park Ave​nue i za​da​wa​ła się z szy​cha​mi, któ​rzy współ​pra​co​wa​li z jej oj​cem. Char​li​se po​sła​ła mu prze​cią​głe spoj​rze​nie. – Je​steś w czep​ku uro​dzo​ny, Pa​trick. Si​lver Re​flec​tions to two​je dziec​ko, ale mógł​- byś rzu​cić fir​mę i po pro​stu nie pra​co​wać. – Słusz​nie. – Po​dra​pał się w pod​bró​dek. – Jest jesz​cze je​den pro​blem. Po​wie​dzia​-

łem Lib​by, że musi od​po​wied​nio ubie​rać się do pra​cy. Na​dal nosi te nie​gu​stow​ne spód​ni​ce i swe​try. To ja​kaś ma​ni​fe​sta​cja nie​za​leż​no​ści? Czy po​peł​ni​łem faux pas, po​- ru​sza​jąc te​mat ubrań? – Bie​dak wo​dzo​ny za nos przez ko​bie​tę. – Dla​cze​go nie trak​tu​je się mnie tu z sza​cun​kiem? Char​li​se zi​gno​ro​wa​ła py​ta​nie. – Ma​eve za​pro​po​no​wa​ła Lib​by, że kupi jej od​po​wied​nią gar​de​ro​bę, ale two​ja nowa pra​cow​ni​ca jest, mó​wiąc de​li​kat​nie, nie​za​leż​na. Cze​ka na wy​pła​tę. – Do cho​le​ry! – Wła​śnie. – Chwi​lecz​kę, dla​cze​go nie może no​sić sta​rych ubrań? Na pew​no ma całą sza​fę szy​tych na mia​rę stro​jów. – Mia​ła – od​par​ła Char​li​se. – Sprze​da​ła, żeby za​pła​cić za le​cze​nie mat​ki. Naj​wy​- raź​niej wszyst​ko, co w tej chwi​li po​sia​da, mie​ści się w dwóch wa​liz​kach. Pa​tric​ka rzad​ko drę​czy​ło po​czu​cie winy, sta​rał się bo​wiem żyć zgod​nie z ko​dek​- sem ho​no​ro​wym, któ​ry Ma​eve za​szcze​pi​ła sy​nom. Wła​ści​wie po​stę​po​wać, być uprzej​mym, ni​g​dy nie po​zwo​lić, by am​bi​cja wzię​ła górę nad kon​tak​ta​mi z ludź​mi. Za​trud​nił Lib​by. Te​raz nad​szedł czas, żeby dać jej wspar​cie. Była w siód​mym nie​bie. Po mie​sią​cach nie​pew​no​ści i roz​pa​czy mia​ła po​wód, by rano wstać. Dzię​ki temu od​na​la​zła coś, co utra​ci​ła… pew​ność sie​bie i spo​kój. W cią​gu dwóch ty​go​dni pra​cy rzad​ko spo​ty​ka​ła Pa​tric​ka. To Char​li​se szko​li​ła ją i wpro​wa​dza​ła w obo​wiąz​ki. W jej to​wa​rzy​stwie czu​ła się kom​for​to​wo. Było więc jej smut​no, że to już ostat​ni ich wspól​ny dzień. Tuż przed pią​tą we​szła do biu​ra z pa​- czusz​ką owi​nię​tą w nie​bie​ski pa​pier z na​dru​kiem w sa​mo​lo​ci​ki. – Chcia​ła​bym dać ci coś, za​nim wyj​dziesz. Char​li​se prze​rwa​ła pa​ko​wa​nie rze​czy. W oczach mia​ła łzy. – Nie mu​sia​łaś tego ro​bić. – Chcia​łam. By​łaś taka cier​pli​wa, do​ce​niam to. Czy wszyst​ko w po​rząd​ku? – Nie. Nie wiem, dla​cze​go tak ła​two się roz​kle​jam. Cze​kam na dziec​ko, ale ko​- cham fir​mę. Trud​no mi so​bie wy​obra​zić, że nie będę tu co​dzien​nie przy​cho​dzić. – Zro​bię, co się da, żeby wszyst​ko spraw​nie to​czy​ło się pod​czas two​jej nie​obec​no​- ści. – Co do tego nie mam wąt​pli​wo​ści. Je​steś by​stra, Lib​by. Bez obaw zo​sta​wiam ośro​dek w two​ich rę​kach. – Mam na​dzie​ję, że wpad​niesz do nas z dziec​kiem, gdy zro​bi się lep​sza po​go​da. – Masz to jak w ban​ku. – Ostroż​nie otwo​rzy​ła pre​zent. – Och, Lib​by, to jest pięk​ne i chy​ba bar​dzo dro​gie. Lib​by skrzy​wi​ła się. Szcze​rze opo​wie​dzia​ła Char​li​se o swo​jej sy​tu​acji fi​nan​so​wej. – To za​byt​ko​wy ze​staw. Przy​ja​ciel ro​dzi​ny po​da​ro​wał go moim ro​dzi​com, kie​dy się uro​dzi​łam. Wy​gra​we​ro​wał li​te​rę L. Gdy usły​sza​łam, że chło​piec bę​dzie na​zy​wać się Lan​der, wie​dzia​łam, że chcę ci go dać. – Ale on za​wsze na​le​żał do cie​bie. Mu​siał być dla cie​bie waż​ny. Gdy Lib​by pa​trzy​ła na srebr​ną fi​li​żan​kę, mi​secz​kę i ły​żecz​kę, po​czu​ła ucisk w ser​- cu.

– Był. Ale już go nie po​trze​bu​ję. Te​raz pa​trzę w przy​szłość. Bę​dzie mi miło, że twój syn go uży​je. Char​li​se moc​no uści​snę​ła Lib​by. – Będę ten pre​zent chro​nić. – Mogę cię jesz​cze o coś spy​tać? – Oczy​wi​ście. – W jaki spo​sób do​sta​łaś tę pra​cę? – Mój mąż i brat Pa​tric​ka, Aidan, są przy​ja​ciół​mi. Gdy Pa​trick wy​znał, że za​kła​da fir​mę, Aidan nas skon​tak​to​wał. – A za​ję​cia w te​re​nie? Char​li​se wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Za​wsze by​łam chłop​czy​cą. Ła​zi​łam po drze​wach, bra​łam udział w wy​ści​gach go​- kar​tów. Mia​łam po​ła​ma​ne ręce i nogi, za​nim po​szłam do col​le​ge’u. Na szczę​ście nie wszyst​kie na​raz. – Do​bry Boże! – Lib​by po​my​śla​ła o swo​im okre​sie do​ra​sta​nia. – Na​praw​dę my​- ślisz, że dam so​bie radę? Char​li​se znie​ru​cho​mia​ła z ręką wy​cią​gnię​tą nad do​nicz​ką z be​go​nią. – Ujmę to w ten spo​sób. – Wło​ży​ła ro​śli​nę do pu​deł​ka. – My​ślę, że dasz radę, je​śli uwie​rzysz w sie​bie. – Co chcesz przez to po​wie​dzieć? – Pa​trick cię onie​śmie​la. – No cóż… – Lib​by za​mil​kła, nie mo​gąc wy​my​ślić wia​ry​god​ne​go kłam​stwa. – Tak. – Nie po​zwól mu na to. Może wy​da​je się twar​dy i za​sad​ni​czy, ale w głę​bi du​szy jest mi​lut​ki. Syl​wet​ka męż​czy​zny wy​peł​ni​ła otwór w drzwiach. – Chy​ba wła​śnie zo​sta​łem ob​ra​żo​ny.

ROZDZIAŁ DRUGI Lib​by czu​ła za​że​no​wa​nie, że zo​sta​ła przy​ła​pa​na na ob​ga​dy​wa​niu. Char​li​se się ro​- ze​śmia​ła. Pa​trick pod​szedł do niej i po​ca​ło​wał w po​li​czek, a rękę po​ło​żył na brzu​- chu. – Prze​każ mę​żo​wi, żeby za​dzwo​nił, jak tyl​ko tra​fisz do szpi​ta​la. I daj znać, gdy​byś cze​goś po​trze​bo​wa​ła. W oczach Char​li​se po​ja​wi​ły się łzy. – Dzię​ki. – Bez cie​bie to miej​sce nie bę​dzie ta​kie samo. – Prze​stań, bo się roz​pła​czę. Lib​by wszyst​ko wie. Jest oso​bą, któ​rej po​trze​bu​jesz. Przy​się​gam. Pa​trick uśmiech​nął się. – Wie​rzę. – Od​wró​cił się do Lib​by. – Co po​wiesz na ko​la​cję? Po​sta​no​wi​łem trzy​- mać się z boku, kie​dy Char​li​se wpro​wa​dza​ła cię w obo​wiąz​ki, ale te​raz do​brze by​- ło​by tro​chę le​piej się po​znać. Co o tym są​dzisz? Lib​by po​czu​ła, że się czer​wie​ni, jak​by to mia​ła być rand​ka. Pa​trick, wy​so​ki i szczu​pły, był bar​dzo atrak​cyj​ny i mę​ski. Miał sza​ro​nie​bie​skie oczy o in​ten​syw​nym spoj​rze​niu. Czar​ne wło​sy pro​si​ły się o grze​bień, a może pal​ce ko​chan​ki? Ser​ce moc​- niej jej za​bi​ło. – By​ło​by miło – od​rze​kła. Świet​nie. Za​brzmia​ło to, jak​by dzię​ko​wa​ła za za​pro​sze​nie do bab​ci na her​bat​kę. Char​li​se wzię​ła to​reb​kę i pu​deł​ko. Pa​trick pod​niósł więk​szy kar​ton. Lib​by ru​szy​ła za nimi. Na dwo​rze po​wie​trze było rześ​kie. Pa​trick scho​wał rze​czy do ba​gaż​ni​ka i uści​snął Char​li​se. Było wi​dać, że są do sie​- bie przy​wią​za​ni. Chy​ba jej mąż musi być rów​nie przy​stoj​ny jak ich szef, je​śli się nie sprze​ci​wia tej pra​cy, po​my​śla​ła Lib​by. Char​li​se wła​śnie usia​dła za kie​row​ni​cą, za​mknę​ła drzwi i ski​nę​ła na nią ręką. Za​- dzwo​nił te​le​fon Pa​tric​ka. – Nie po​zwól, żeby tobą po​nie​wie​rał. – Mó​wi​ła ści​szo​nym gło​sem. – Cza​sem je​- steś zbyt miła. Po​staw się, je​śli nada​rzy się oka​zja. – Dla​cze​go mia​ła​bym to ro​bić? Jest sze​fem. Char​li​se sze​ro​ko się uśmiech​nę​ła i włą​czy​ła sil​nik. – Po​nie​waż jest nie​sa​mo​wi​cie aro​ganc​ki, jak wszy​scy męż​czyź​ni z tej ro​dzi​ny. Są tak​że bar​dzo sek​sow​ni, ale my, ko​bie​ty, mu​si​my wy​zna​czyć gra​ni​ce. Sam​ce alfa wy​- czu​wa​ją strach. Mu​sisz ema​no​wać pew​no​ścią sie​bie, na​wet je​śli jej nie masz. – Te​raz to do​pie​ro za​czy​nam się bać – za​żar​to​wa​ła Lib​by, choć nie do koń​ca szcze​rze. – Znam Pa​tric​ka od daw​na. Ceni od​wa​gę i de​ter​mi​na​cję. Bę​dzie cię sza​no​wał. I nie martw się o za​ję​cia w te​re​nie. Co złe​go może się tam zda​rzyć?

Lib​by pa​trzy​ła na od​jeż​dża​ją​cy sa​mo​chód. Mia​ła wra​że​nie, że jej je​dy​na przy​ja​- ciół​ka zo​sta​wia ją na ja​kimś strasz​nym od​lu​dziu. Gdy od​wró​ci​ła się, świa​tła z głów​- ne​go bu​dyn​ku rzu​ca​ły zło​wiesz​czą po​świa​tę. Pa​trick wciąż roz​ma​wiał, wró​ci​ła więc do biu​ra i wy​dru​ko​wa​ła li​stę pra​cow​ni​ków. Za​mie​rza​ła ją prze​stu​dio​wać w trak​cie week​en​du, po​znać szcze​gó​ły na te​mat wszyst​kich, od eki​py sprzą​ta​ją​cej do kom​pu​te​row​ca, któ​ry zaj​mu​je się sie​cią. Pa​trick po​ja​wił się dwa​dzie​ścia mi​nut póź​niej. – Go​to​wa? Chy​ba le​piej po​je​chać dwo​ma sa​mo​cho​da​mi. Ośro​dek le​żał w gó​rach, kil​ka​na​ście ki​lo​me​trów od mia​sta. W prze​ciw​nym kie​run​- ku je​cha​ło się do Si​lver Be​eches Lod​ge, wspa​nia​łe​go ho​te​lu na szczy​cie góry, któ​ry na​le​żał do mat​ki Pa​tric​ka i jego naj​star​sze​go bra​ta, Lia​ma. Lib​by za​wa​ha​ła się przed udzie​le​niem od​po​wie​dzi. – Na pew​no masz lep​sze rze​czy do ro​bo​ty w week​end. Poza tym nie je​stem od​po​- wied​nio ubra​na. Oczy Pa​tric​ka po​ciem​nia​ły z nie​za​do​wo​le​nia. – Po​li​czę ci tę ko​la​cję jako nad​go​dzi​ny, gdy​byś dzię​ki temu po​czu​ła się le​piej. A co do ubra​nia, nie musi być wy​szu​ka​ne. Po​je​dzie​my do Si​lver Dol​lar. Brat Pa​tric​ka, Dy​lan, był wła​ści​cie​lem tego po​pu​lar​ne​go pubu w mie​ście. – Do​bra – od​rze​kła. Za​pro​sze​nie Pa​tric​ka było ra​czej po​le​ce​niem. – Spo​tka​my się na miej​scu. Pod​czas dwu​dzie​sto​mi​nu​to​wej jaz​dy zdo​ła​ła się uspo​ko​ić. Ma już pra​cę. Pa​trick na ra​zie jej nie zwol​ni. Musi tyl​ko za​cze​kać na za​ję​cia w te​re​nie, by udo​wod​nić mu, że da so​bie radę. Ten pod​trzy​mu​ją​cy na du​chu mo​no​log we​wnętrz​ny to​wa​rzy​szył jej przez całą dro​gę. Na par​kin​gu przy knaj​pie sta​ły głów​nie pic​ku​py, ale były też le​xus, mer​ce​des i luk​su​so​wy sa​mo​chód spor​to​wy. W cią​gu ostat​nich lat Lib​by ze dwa razy od​wie​dzi​ła z mat​ką Si​lver Glen, ele​ganc​- ki tu​ry​stycz​ny ośro​dek gór​ski o al​pej​skim cha​rak​te​rze. Wi​dy​wa​no tu gwiaz​dy kina, słyn​nych mu​zy​ków prze​cha​dza​ją​cych się w dżin​sach i bejs​bo​lów​kach. Więk​szość z nich wpa​da​ła do Si​lver Dol​lar na piwo i bur​ge​ry ze spe​cjal​nej wo​ło​wi​ny. Nie​skrę​po​wa​na at​mos​fe​ra mia​stecz​ka była zu​peł​nie inna niż na jej ro​dzin​nym Man​hat​ta​nie, ale uwiel​bia​ła to miej​sce. Po​na​gla​na przez Ma​eve zre​zy​gno​wa​ła z miesz​ka​nia w No​wym Jor​ku, na któ​re zresz​tą nie było jej stać, i przy​je​cha​ła tu, by roz​po​cząć nowe ży​cie. – Chodź​my po​szu​kać sto​li​ka – rzekł Pa​trick. – Uprze​dzi​łem Dy​la​na o na​szym przy​- jeź​dzie. Już po chwi​li sie​dzie​li przy sto​li​ku. Lib​by za​mó​wi​ła colę, Pa​trick im​por​to​wa​ne piwo. Dy​lan przy​szedł się przy​wi​tać. Uśmiech​nię​ty przy​stoj​ny wła​ści​ciel był dru​gim z sied​miu bra​ci. Pa​trick był przed​ostat​nim. – Pa​mię​tasz Lib​by Par​khurst? Za​stę​pu​je Char​li​se. Dy​lan uści​snął rękę Lib​by. – Pa​mię​tam. – Spo​waż​niał. – Przy​kro mi z po​wo​du two​jej mamy. Mam tu na pię​- trze miesz​ka​nie. Bę​dzie mi miło, je​śli za​miesz​kasz w nim bez opłat, za​nim nie sta​- niesz na nogi. – Czy two​ja pro​po​zy​cja ma coś wspól​ne​go z two​ją mamą? – Lib​by zmru​ży​ła oczy. Dy​lan po​czer​wie​niał.

– Skąd ta myśl? Dla​cze​go męż​czy​zna, któ​ry spon​ta​nicz​nie robi coś mi​łe​go, od razu bu​dzi po​dej​rze​nia? Lib​by pa​trzy​ła to na jed​ne​go bra​ta, to na dru​gie​go. Naj​wy​raź​niej sta​ła się pro​jek​- tem ro​dzin​nym. – Sko​ro sam mi to pro​po​nu​jesz… – od​par​ła wol​no. – Od​kąd przy​je​cha​łam, miesz​- kam w ho​te​lu Ma​eve, ale pew​nie by wo​la​ła, że​bym za​miesz​ka​ła tu​taj. Dy​lan za​prze​czył. – Mama jest za​chwy​co​na, wierz mi, ale uwa​ża, że może po​trze​bu​jesz tro​chę pry​- wat​no​ści. Dy​lan po​szedł do baru, by roz​wią​zać ja​kiś pro​blem. Pa​trick wpa​try​wał się w twarz Lib​by, gdy roz​wa​ża​ła kon​se​kwen​cje zmia​ny lo​kum. – Opo​wiedz mi, co się zda​rzy​ło. Cza​sem roz​mo​wa z kimś po​ma​ga – ode​zwał się pod wpły​wem im​pul​su. Lib​by są​czy​ła colę, ob​ser​wu​jąc tłum, któ​ry za​wsze tu by​wał w piąt​ko​we wie​czo​ry. Tym​cza​sem Pa​trick stu​dio​wał jej pro​fil. Mia​ła wy​su​nię​tą bro​dę wska​zu​ją​cą na upór, poza tym spra​wia​ła wra​że​nie de​li​kat​nej. Był nie​mal pe​wien, że po nocy w le​sie przy​zna, że pra​ca u nie​go ją prze​ra​sta. Jej pięk​ne oczy ro​bi​ły jed​nak wra​że​nie, ale szyb​ko stłu​mił tę myśl. Mat​ka urwa​ła​- by mu gło​wę, gdy​by za​darł z jej pro​te​go​wa​ną. Zresz​tą Lib​by nie była w jego ty​pie. Usta Lib​by wy​krzy​wi​ły się w smut​nym uśmie​chu. – Ostat​ni rok był trau​ma​tycz​ny i dość po​ucza​ją​cy. Na szczę​ście mama mia​ła tro​- chę ak​cji i ob​li​ga​cji. Uda​ło nam się zna​leźć miesz​ka​nie, na któ​re było nas stać, choć nie​ste​ty okrop​ne. Za​mie​rza​łam szu​kać pra​cy, ale mama chcia​ła, że​bym była przy niej. My​ślę, że czu​ła się bez​bron​na. – A oj​ciec? – Prak​tycz​nie nie mia​ły​śmy z nim kon​tak​tu. Czu​ły​śmy się zdra​dzo​ne, więc nie cho​- dzi​ły​śmy na wi​zy​ty. Mó​wię chy​ba jak zgorzk​nia​ła ego​ist​ka. Pa​trick po​trzą​snął gło​wą. – Wca​le nie. Obo​wiąz​kiem męż​czy​zny jest trosz​czyć się o ro​dzi​nę. Oj​ciec za​wiódł wa​sze za​ufa​nie. Prze​cią​gle na nie​go po​pa​trzy​ła. – Mó​wisz z do​świad​cze​nia? Po​ża​ło​wał, że po​ru​szył ten te​mat. Jego oj​ciec, Reg​gie Ka​na​vagh, chciał od​na​leźć le​gen​dar​ną ko​pal​nię sre​bra. Szu​ka​niu jej po​świę​cił lata. Kosz​ty tej ob​se​sji po​no​si​ła ro​dzi​na. – By​łem dziec​kiem – wy​ja​śnił. – Liam ma gor​sze wspo​mnie​nia. Ale… ro​zu​miem. Moja mat​ka mia​ła pra​wo czuć się roz​go​ry​czo​na i zła, choć so​bie po​ra​dzi​ła. Lib​by zbla​dła, jej oczy wy​ra​ża​ły udrę​kę. – Chcia​ła​bym móc to samo po​wie​dzieć, ale nie każ​dy jest tak sil​ny jak Ma​eve. Za​klął ci​cho. Nie chciał, by jego sło​wa ją za​bo​la​ły. – Nie zo​sta​ła jed​nak po​zba​wio​na środ​ków do ży​cia. – Praw​da, ale jest też ule​pio​na z twar​dej gli​ny. Moja mama ni​g​dy nie była sil​na. – Przy​kro mi Lib​by. Rzu​ci​ła mu po​sęp​ne spoj​rze​nie.

– Ro​dzi​ny się nie wy​bie​ra. Na​gle do​tarł do nie​go emo​cjo​nal​ny aspekt zwią​za​ny z pra​cą, któ​rą jej za​pro​po​no​- wał. Gdy Lib​by zro​zu​mie, że nie po​ra​dzi so​bie w te​re​nie, po​czu​je się zdru​zgo​ta​na. Le​piej żeby oka​za​ło się to jak naj​szyb​ciej. Jest prze​cież in​te​li​gent​na, do​brze zor​ga​- ni​zo​wa​na i ma in​tu​icję. Na pew​no znaj​dzie so​bie gdzieś miej​sce. Bęb​nił pal​ca​mi o blat. – Spraw​dza​łem pro​gno​zę po​go​dy. Po week​en​dzie po​win​no być dość cie​pło. – Tak, wiem. Ma​eve mó​wi​ła mi o przed​wio​śniu w gó​rach. – Może wy​ko​rzy​sta​my sprzy​ja​ją​cą tem​pe​ra​tu​rę i po​je​dzie​my w te​ren? Lib​by, wy​rwa​na z za​du​my, znie​ru​cho​mia​ła z prze​ra​że​nia. – Tak szyb​ko? – Tak. Mo​gli​by​śmy wy​je​chać w po​nie​dzia​łek rano i wró​cić we wto​rek po po​łu​dniu. – Czuł się win​ny, że na​ci​ska, ale Lib​by musi uzmy​sło​wić so​bie praw​dę. Wi​dział, jak ner​wo​wo prze​ły​ka śli​nę. – Nie mam wła​ści​we​go stro​ju. – Mama ci po​mo​że. Moje szwa​gier​ki też mogą ci coś po​ży​czyć. Nie ma te​raz sen​- su ni​cze​go ku​po​wać. – Po​nie​waż uwa​żasz, że nie dam so​bie rady. – Rzu​ci​ła mu ostre spoj​rze​nie. – Może się oka​zać, że pra​ca dla mnie nie jest tym, o czym ma​rzysz. – Już po​sta​no​wi​łeś, praw​da? Ze zdzi​wie​niem stwier​dził, że Lib​by ma tem​pe​ra​ment. – Nie. – Czy jest szcze​ry? – Obie​ca​łem ci test w te​re​nie. Z po​wo​du po​go​dy nie​co prze​su​ną​łem datę. Lib​by świ​dro​wa​ła go wzro​kiem. – Dasz mi ja​kąś li​stę czy mam zwró​cić się do two​jej mat​ki? – Prze​ślę ci spis mej​lem, ale mama ma do​bre ro​ze​zna​nie. Gwał​tow​nie wsta​ła. – Chy​ba jed​nak nie je​stem głod​na. Dzię​ku​ję za colę, pa​nie Ka​va​nagh. A te​raz pro​- szę wy​ba​czyć, oka​za​ło się, że mam spo​ro do zro​bie​nia w cią​gu week​en​du. Po​tem od​wró​ci​ła się i wy​szła z sali. Dy​lan prze​jął wol​ne krze​sło; jego sze​ro​ki uśmiech każ​de​go by zi​ry​to​wał. – Daw​no nie po​nio​słeś tak spek​ta​ku​lar​nej po​raż​ki, bra​cisz​ku. Co ją tak roz​wście​- czy​ło? – To nie była rand​ka – od​parł Pa​trick. – Pil​nuj swo​je​go nosa. – Nie​wąt​pli​wie stać ją na ko​goś lep​sze​go. Pod tymi nie​co eks​cen​trycz​ny​mi ciusz​- ka​mi wy​czu​wam świet​ne cia​ło. Świet​na syl​wet​ka, ak​cent z kla​sy wyż​szej. I te oczy… Do dia​bła, gdy​bym nie był żo​na​ty, spró​bo​wał​bym szczę​ścia. Pa​trick usi​ło​wał się opa​no​wać, zda​jąc so​bie spra​wę z tego, że Dy​lan za​cho​wu​je się jak pies ogrod​ni​ka. – To nie jest za​baw​ne. – Py​tam se​rio. Co jej po​wie​dzia​łeś, że ucie​kła? – To skom​pli​ko​wa​ne. – Cała noc przed nami. Pa​trick po​pa​trzył na nie​go prze​cią​gle. – Je​śli mu​sisz wie​dzieć, mama we​pchnę​ła ją na miej​sce Char​li​se. Ra​dzi so​bie z ob​-

słu​gą ośrod​ka, ale chy​ba nie spraw​dzi się w te​re​nie. Po​pro​si​ła mnie o szan​sę. Za​- uwa​ży​łem, że na po​cząt​ku ty​go​dnia bę​dzie cie​pło, więc mo​że​my udać się na prób​ny tre​king. – I to ją tak roz​wście​czy​ło? – Pew​nie za​kła​da, że spo​dzie​wam się po​raż​ki. – By​stra pan​na. – Dla​cze​go to ja mam być złym fa​ce​tem? Tyl​ko pro​wa​dzę fir​mę. Nie stać mnie na to, żeby opie​ko​wać się dzi​wacz​ka​mi mamy. W cią​gu se​kun​dy roz​ba​wie​nie Dy​la​na zmie​ni​ło się w kon​ster​na​cję. Na​gle ci​szę prze​rwał ci​chy głos Lib​by. – Za​po​mnia​łam swe​tra. Prze​pra​szam, że prze​szka​dzam. A po​tem znów zni​kła. Pa​trick gło​śno od​chrząk​nął. – Sły​sza​ła? Dy​lan skrzy​wił się. – Tak, przy​kro mi. Nie zdo​ła​łem cię ostrzec. Nie za​uwa​ży​łem, że nad​cho​dzi. – No to su​per. Po​ja​wi​ła się kel​ner​ka, żeby przy​jąć za​mó​wie​nie. – Na co się sku​si​cie? – za​py​ta​ła. Dy​lan po​krę​cił gło​wą. – Przy​nieś nam bur​ge​ry. Bra​ci​szek po​trze​bu​je cze​goś na po​pra​wę hu​mo​ru. To bę​- dzie dłu​ga noc.

ROZDZIAŁ TRZECI Po raz pierw​szy od cza​su aresz​to​wa​nia ojca Lib​by po​czu​ła się upo​ko​rzo​na. Są​dzi​- ła, że Pa​trick ją lubi i jest za​do​wo​lo​ny z jej pra​cy. A tym​cza​sem on uwa​żał, że zo​sta​- ła mu na​rzu​co​na, że wtar​gnę​ła na jego te​ren. Czu​ła ból w pier​si. Gdy wró​ci​ła do po​ko​ju w luk​su​so​wym ho​te​lu, upa​dła na łóż​ko i wy​buch​nę​ła pła​czem. Po​tem przez chwi​lę klę​ła i znów pła​ka​ła. Nie chcia​ła wię​cej wi​dzieć Pa​tric​ka, a jed​no​cze​śnie pra​gnę​ła go za​wsty​dzić, oka​zać się naj​lep​szą spe​- cja​list​ką od su​rvi​va​lu, jaką znał. Był to jed​nak bar​dzo nie​praw​do​po​dob​ny sce​na​- riusz, więc może le​piej po​in​for​mo​wać Ma​eve, że pra​ca nie wy​pa​li​ła? Oczy​wi​ście wte​dy po​sy​pa​ły​by się py​ta​nia. Mia​ła wo​bec Ma​eve ogrom​ny dług wdzięcz​no​ści i nie chcia​ła ucho​dzić za nie​wdzięcz​ną. I tak wpa​ko​wa​ła się w sy​tu​- ację bez wyj​ścia. W so​bo​tę rano obu​dzi​ła się z za​puch​nię​ty​mi ocza​mi i bó​lem gło​wy. Do​pie​ro po trze​ciej ka​wie po​czu​ła się le​piej. Śnia​da​nie nie wcho​dzi​ło w grę. Czu​ła się zbyt obo​- la​ła i zgnę​bio​na, nie chcia​ła też ry​zy​ko​wać na​wet mało praw​do​po​dob​ne​go spo​tka​- nia z Pa​tric​kiem. Wzię​ła prysz​nic, wło​ży​ła dżin​sy, wor​ko​wa​ty swe​ter i wy​sła​ła do Ma​eve ese​me​sa z proś​bą, by w wol​nej chwi​li do niej wpa​dła. Po​tem obej​rza​ła czek z wy​pła​tą. Mia​ła za​miar ku​pić ubra​nia do pra​cy, ale je​śli zo​sta​nie zwol​nio​na, nie mia​ło​by to sen​su. Gdy oko​ło je​de​na​stej roz​le​gło się pu​ka​nie, Lib​by wzię​ła głę​bo​ki od​dech i otwo​rzy​- ła drzwi. Ma​eve uści​ska​ła ją na po​wi​ta​nie. – Opo​wia​daj o pra​cy – po​wie​dzia​ła, pro​mien​nie się uśmie​cha​jąc. – W śro​dę spo​- tka​łam Char​li​se w mie​ście. Mó​wi​ła, że je​steś nie​sa​mo​wi​ta. Lib​by zdo​by​ła się na sła​by chi​chot. – Jest bar​dzo miła. Usia​dły w fo​te​lach koło ga​zo​we​go ko​min​ka. Ma​eve przy​gła​dzi​ła nie​ist​nie​ją​ce za​- gnie​ce​nie na wy​pra​so​wa​nych czar​nych spodniach. W pa​su​ją​cym do nich ble​ze​rze i je​dwab​nej bluz​ce w ko​lo​rze fuk​sji wy​glą​da​ła mło​do, na pew​no nie na mat​kę sied​- miu do​ro​słych sy​nów. – Jak ci się pra​cu​je z Pa​tric​kiem? – za​py​ta​ła. – Więc… – Lib​by za​wa​ha​ła się. Nie umia​ła kła​mać, za​tem musi ina​czej z tego wy​- brnąć. – Więk​szość cza​su spę​dza​łam z Char​li​se. Wszy​scy bar​dzo go chwa​lą. – Ale co ty my​ślisz? Jest przy​stoj​ny, praw​da? Wresz​cie uśmiech Lib​by stał się szcze​ry. – O tak. Pa​trick to ła​ko​my ką​sek. – Wiem, że nie je​stem obiek​tyw​na, ale uwa​żam, że wszy​scy moi sy​no​wie wy​szli na lu​dzi. – Nic dziw​ne​go, że je​steś dum​na, masz po​wo​dy. – Już pię​ciu z nich ma wspa​nia​łe żony. Cał​kiem do​brze so​bie ra​dzą.

– Ma​eve, pro​szę, tyl​ko nie baw się w swat​kę. To by​ło​by dla mnie nie​zwy​kle przy​- kre. – O co ci cho​dzi? – Ma​eve zmarsz​czy​ła czo​ło. – Za​czy​nam od zera – wy​ja​śni​ła Lib​by. – Mu​szę na​uczyć się sa​mo​dziel​no​ści. Ro​- mans nie jest moim prio​ry​te​tem. Zresz​tą mie​sza​nie ży​cia za​wo​do​we​go i pry​wat​ne​- go ni​g​dy nie wy​cho​dzi na do​bre. Na​wet ja to wiem. – Są​dzi​łam, że do​ce​niasz moją po​moc – od​par​ła na​dą​sa​na Ma​eve. – Ależ tak – za​pew​ni​ła Lib​by. – Opie​ko​wa​łaś się mną w naj​gor​szym mo​men​cie mo​- je​go ży​cia. Po​mo​głaś mi po śmier​ci mamy, przy​ję​łaś mnie pod swój dach. Ni​g​dy nie zdo​łam ci się od​wdzię​czyć. Ale mu​sisz po​zwo​lić mi na do​ko​ny​wa​nie wła​snych wy​bo​- rów, po​peł​nia​nie błę​dów. Ina​czej nie zy​skam pew​no​ści, że dam so​bie radę. – Chy​ba masz ra​cję. Z tego po​wo​du chcia​łaś się ze mną wi​dzieć? Po​wie​dzieć, że​- bym zo​sta​wi​ła cię w spo​ko​ju? Lib​by uśmiech​nę​ła się z ulgą, wi​dząc, że Ma​eve nie jest ob​ra​żo​na. – Nie. Wła​ści​wie to po​trze​bu​ję two​jej po​mo​cy. Pa​trick chce wy​ko​rzy​stać ład​ną po​- go​dę, żeby po​ka​zać mi, co po​win​nam ro​bić pod​czas tre​kin​gów. – Tak szyb​ko? Prze​cież gru​py przy​jeż​dża​ją do​pie​ro na po​cząt​ku kwiet​nia. – My​ślę, że chce być pe​wien, że po​do​łam tym wy​pra​wom fi​zycz​nie. – Lib​by mó​wi​- ła spo​koj​nym gło​sem, ale sło​wa Pa​tric​ka na​dal brzmia​ły jej w gło​wie. – Za​pisz swo​je roz​mia​ry – rze​kła Ma​eve po na​my​śle. – Przy​go​tu​ję wszyst​ko, co po​trze​ba. Wpad​nę ju​tro oko​ło pierw​szej. – Będę ci bar​dzo wdzięcz​na. – Je​stem umó​wio​na na lunch. – Ma​eve wsta​ła. – Dasz so​bie radę, Lib​by. Wiem, że je​steś sil​na. – Psy​chicz​nie czy fi​zycz​nie? – Jed​no wią​że się z dru​gim. Mo​żesz sama sie​bie za​sko​czyć, ko​cha​na. I mo​żesz za​- sko​czyć Pa​tric​ka. Wsty​dził się, że z po​wo​du iry​ta​cji po​wie​dział coś głu​pie​go. Ale do dia​bła, roz​ma​- wiał z bra​tem i chciał się wy​ła​do​wać. Prze​cież nie ko​pał psia​ków i nie zry​wał kwiat​- ków – był mi​łym fa​ce​tem. Cho​ciaż co naj​mniej jed​na oso​ba tak nie my​śli. Pod​czas week​en​du ze​brał po​trzeb​ny sprzęt. W cza​sie wy​praw dzie​li​li się z Char​li​- se obo​wiąz​ka​mi: nad​zo​ro​wa​niem pra​cow​ni​ków do​star​cza​ją​cych po​sił​ki, pro​wa​dze​- niem i tre​no​wa​niem gru​py, na​ucza​niem no​wych umie​jęt​no​ści. Char​li​se jed​nak mia​ła duże do​świad​cze​nie. Za​sta​na​wiał się, któ​re obo​wiąz​ki mógł​by wziąć na sie​bie, co nie by​ło​by do​bre. Lib​by po​win​na wie​dzieć, na czym po​le​ga pra​ca w te​re​nie. W po​nie​dzia​łek rano na​dal był w pod​łym hu​mo​rze. Przy​je​chał do Si​lver Re​flec​- tions przed cza​sem, by przy​go​to​wać się do cze​ka​ją​ce​go go wy​zwa​nia. Na ma​łym par​kin​gu są​sia​du​ją​cym z bu​dyn​kiem stał sa​mo​chód Lib​by. Był to sta​ry mer​ce​des z wgnie​cio​nym zde​rza​kiem. Na​gle przy​po​mi​nał so​bie, czyj to na​praw​dę jest sa​mo​chód. Na​le​żał do Zoe, żony Lia​ma. Gdy ja​kiś na​sto​la​tek stuk​nął w zde​rzak na sta​cji ben​zy​no​wej, brat zde​cy​do​- wał, że nie war​to go na​pra​wiać. Ku​pił Zoe mi​ni​va​na, a uszko​dzo​ny mer​ce​des wy​lą​- do​wał w ga​ra​żu. Naj​wy​raź​niej Ma​eve nie mia​ła opo​rów przed za​an​ga​żo​wa​niem ca​- łej ro​dzi​ny w swój „plan ra​tun​ko​wy”.

Wszedł do środ​ka, przy​wi​tał się z re​cep​cjo​nist​ką i scho​wał w ga​bi​ne​cie. Wziął głę​bo​ki od​dech, wy​cią​gnął te​le​fon i wy​słał ese​me​sa: „Wy​ru​sza​my o 9.00, je​śli ci to pa​su​je”. Na​tych​miast do​stał od​po​wiedź: „Będę go​to​wa”. Od​pi​sał, że cze​ka przed bu​dyn​kiem. Za​sta​na​wiał się, czy Lib​by jest zde​ner​wo​wa​na. Na pew​no. Ale znał ją już na tyle do​brze, by wie​dzieć, że nie oka​że tego. Pięć mi​nut przed cza​sem wziął sprzęt i wy​- szedł na dwór. I do​znał pierw​sze​go tego dnia szo​ku. Lib​by z za​mknię​ty​mi ocza​mi opie​ra​ła się o drze​wo, na zie​mi le​ża​ła kurt​ka prze​ciw​desz​czo​wa. Była od​po​wied​nio ubra​na: so​lid​ne buty, lek​kie szyb​ko​sch​ną​ce spodnie, bia​ła blu​za z tego sa​me​go ma​- te​ria​łu i alu​mi​nio​we kij​ki. Sta​nął jak wry​ty i od​chrząk​nął. Każ​da rzecz była po​ży​czo​na, ale i tak wy​glą​da​ła jak mo​del​ka po​zu​ją​ca dla ja​kie​goś ma​ga​zy​nu. Zdał so​bie spra​wę, że Dy​lan miał ra​- cję. Lib​by ma świet​ną syl​wet​kę. Gdy prze​stę​po​wał z nogi na nogę, Lib​by otwo​rzy​ła oczy. Na jej twa​rzy ma​lo​wa​ła się ostroż​ność. – Dzień do​bry – przy​wi​ta​ła się. – Lib​by, ja… – Drę​czy​ło go po​czu​cie winy. – Nie chcę o tym roz​ma​wiać. – Unio​sła rękę. Przez kil​ka dłu​gich se​kund mie​rzy​li się wzro​kiem. Nie zdo​łał od​czy​tać jej my​śli, więc za​czął od nowa. – Trzy spra​wy – stwier​dził zwięź​le. – Gdy po​czu​jesz, że buty za​czy​na​ją cię ob​cie​- rać, za​trzy​mu​je​my się i roz​wią​zu​je​my pro​blem. W gór​skich wę​drów​kach sto​py są naj​waż​niej​sze. Pę​che​rze mogą cię unie​ru​cho​mić. Ja​sne? – Tak jest – od​par​ła sar​ka​stycz​nie. – Po dru​gie, je​śli będę iść za szyb​ko, mu​sisz mi o tym po​wie​dzieć. Nie ma po​trze​- by grać mę​czen​ni​cy. – Zro​zu​mia​no. – No i mu​sisz pić wodę. Cały czas. Ko​bie​ty nie lu​bią si​kać w le​sie, więc czę​ściej się od​wad​nia​ją. To nie​bez​piecz​ne. Wy​raz twa​rzy Lib​by był bez​cen​ny. – Za​ła​pa​łam – szep​nę​ła. – Je​stem zbyt ob​ce​so​wy? – spy​tał. – Nie, nie po​my​śla​łam o wszyst​kich kon​se​kwen​cjach. – Po to wła​śnie jest ta wy​pra​wa. Zdjął z ra​mion je​den z ple​ca​ków. – Mu​szę do​pa​so​wać pa​ski. – Bez py​ta​nia pod​szedł do niej i po​mógł jej wło​żyć ple​- cak. Po kil​ku szyb​kich ru​chach był usa​tys​fak​cjo​no​wa​ny. Po​tem za​brał się za pa​sek na klat​ce pier​sio​wej. Lib​by lek​ko wes​tchnę​ła i do​pie​ro wte​dy za​uwa​żył, że do​ty​ka jej pier​si. Szyb​ko cof​nął ręce. – Je​stem pe​wien, że z mo​co​wa​niem w pa​sie so​bie po​ra​dzisz – mruk​nął. – Tak. – Z po​chy​lo​ną gło​wą wal​czy​ła z pla​sti​ko​wą klam​rą. – Uda​ło się. – W ta​kim ra​zie idzie​my.

Lib​by cho​dzi​ła na za​ję​cia jogi, od​kąd skoń​czy​ła czter​na​ście lat, choć w ostat​nim roku ćwi​czy​ła w domu. Była w świet​nej for​mie. Mor​der​cze tem​po, któ​re na​rzu​cił Pa​trick, spra​wi​ło jed​nak, że na pią​tym ki​lo​me​trze do​sta​ła za​dysz​ki. Miał dłuż​sze nogi, znał rytm po​ru​sza​nia się po nie​rów​nym te​re​nie, no i pew​nie wła​do​wał do jej ple​ca​ka bry​ły ce​men​tu. Ale je​śli Char​li​se da​wa​ła radę, ona też so​- bie po​ra​dzi. Na szczę​ście buty, któ​re zna​la​zła Ma​eve, były nie​zwy​kle wy​god​ne. Nie mo​gła też na​rze​kać na wi​dok, a wy​ćwi​czo​ne po​ślad​ki i nogi spra​wia​ły, że ki​lo​me​try mi​ja​ły szyb​ciej. Da​ro​wa​ła so​bie pró​by okre​śle​nia, ile prze​szli i któ​ra jest go​dzi​na. Od​kąd prze​łą​czy​ła te​le​fon na tryb oszczę​dza​ją​cy ba​te​rię, była za​leż​na od Pa​tric​ka. Gdy w koń​cu za​czę​ły bo​leć ją nogi, a płu​ca kłuć, po​pro​si​ła o wodę. Pa​trick miał dla sie​bie spe​cjal​ny bu​kłak z wę​ży​kiem. Nie była to rzecz, któ​rą się po​ży​cza, więc dla niej przy​go​to​wał pla​sti​ko​we po​jem​ni​ki z wodą. Otwo​rzy​ła je​den i wy​pi​ła duży łyk. Znaj​do​wa​li się na od​lu​dziu. Wo​kół szu​mia​ły drze​wa, sły​chać było też śpiew pta​- ków. Spo​kój i sa​mot​ność dzia​ła​ły ko​ją​co. Zgod​nie z pro​gno​zą nad​cią​gnę​ła fala wyż​- szych tem​pe​ra​tur – mu​sia​ło być kil​ka​na​ście stop​ni, bo skó​ra Lib​by była wil​got​na od potu. Pa​trick nie sko​men​to​wał prze​rwy. W mil​cze​niu pa​trzył na oko​li​cę. Ich tra​sa bie​gła po nie​wy​so​kim gór​skim grzbie​cie. Mię​dzy drze​wa​mi, w od​da​li, roz​cią​ga​ło się Si​lver Glen. – Już jest do​brze – ode​zwa​ła się, cho​wa​jąc po​jem​nik z wodą. – Mo​że​my ru​szać. Bo​la​ło ją cia​ło, płu​ca, ale w koń​cu zna​la​zła od​po​wied​ni rytm. Po​su​wa​ła się krok za kro​kiem i czu​ła, że ob​ra​na tak​ty​ka nie​źle dzia​ła. Gdy za​trzy​ma​li się na lunch, mo​gła​by przy​siąc, że jest przy​naj​mniej siód​ma wie​- czo​rem. Słoń​ce jed​nak na​dal wy​so​ko sta​ło na nie​bie. Lunch oka​zał się bar​dziej wy​ra​fi​no​wa​ny, niż so​bie wy​obra​ża​ła. Może zgod​ny z wy​ma​ga​nia​mi klien​tów? Za​miast ma​sła orze​cho​we​go i dże​mu – ka​nap​ki z do​mo​- we​go chle​ba z pie​czo​ną szyn​ką. Gdy po​si​łek do​biegł koń​ca, Pa​trick scho​wał śmie​ci do ple​ca​ka. Wte​dy za​da​ła nę​ka​ją​ce ją py​ta​nie: – Co ro​bisz, gdy ktoś nie daje so​bie rady z mar​szem? – Fir​my, któ​re zgła​sza​ją się do nas, or​ga​ni​zu​ją wcze​śniej za​ję​cia przy​go​to​waw​- cze. Więk​szość uczest​ni​ków jest psy​chicz​nie i fi​zycz​nie go​to​wa na cze​ka​ją​cą ich przy​go​dę. – Ro​zu​miem. – Pa​trick już ru​szył, więc też za​czę​ła iść. – A co z oso​ba​mi, któ​re nie są przy​go​to​wa​ne? Nie od​wró​cił się, ale do​bie​gły ją jego sło​wa: – Wie​le kor​po​ra​cji za​czy​na zda​wać so​bie spra​wę z wagi kon​dy​cji fi​zycz​nej pra​- cow​ni​ków. Je​śli ktoś z ka​dry kie​row​ni​czej ma fi​zycz​ne ogra​ni​cze​nia, oczy​wi​ście nikt go do ni​cze​go nie zmu​sza. Ale inne są ocze​ki​wa​nia wo​bec oso​by spraw​nej fi​zycz​nie. Na tym roz​mo​wa się urwa​ła. Pa​trick szedł szyb​ko, jak to miał w zwy​cza​ju. Lib​by albo po​pa​dła w odrę​twie​nie, albo przy​wy​kła do wy​sił​ku, bo ból się zmniej​szył. Wresz​cie Pa​trick za​trzy​mał się i zdjął ple​cak. Lib​by po​szła w jego śla​dy. Z za​cie​ka​wie​niem ro​zej​rza​ła się do​ko​ła. Naj​wy​raź​niej do​tar​li do celu. Znaj​do​wa​li się na obrze​żu du​żej pła​skiej po​la​ny. Kil​ka me​trów da​lej, mię​dzy ska​ła​mi, pły​nął nie​wiel​ki po​tok. Dźwięk prze​pły​wa​ją​cej rze​ki był rów​nie ko​- ją​cy jak per​spek​ty​wa za​nu​rze​nia stóp w lo​do​wa​tej wo​dzie.

Pa​trick ob​rzu​cił ją ba​daw​czym spoj​rze​niem. – Oto na​sza baza. – Nie​spe​cjal​nie wy​po​sa​żo​na – wy​rwa​ło jej się. – Ocze​ki​wa​łaś pię​cio​gwiazd​ko​we​go ho​te​lu? Ta sar​ka​stycz​na uwa​ga ją roz​zło​ści​ła, ale nie mia​ła za​mia​ru dać się spro​wo​ko​wać i już się nie ode​zwa​ła. To nie​przy​zwo​ite kłó​cić się w ta​kim oto​cze​niu. Cho​ciaż wio​- sen​na zie​leń mia​ła do​pie​ro za ja​kiś czas po​ja​wić się na mu​śnię​tej słoń​cem po​la​nie, las był pięk​ny. Upu​ści​ła ple​cak i po​wstrzy​ma​ła jęk. Cho​ciaż ją to wku​rza​ło, Pa​trick mógł mieć ra​- cję – ta pra​ca jest nie​ko​niecz​nie dla niej. Co in​ne​go być tu z nim te​raz, co in​ne​go pod​czas tre​kin​gu z klien​ta​mi. – Char​li​se za​czy​na od na​mio​tów – po​in​for​mo​wał ją, gdy ukląkł i za​czął wyj​mo​wać rze​czy z ple​ca​ka. – Okej. – Czy to bę​dzie trud​ne? Jed​no​oso​bo​we na​mio​ty są małe. – Naj​pierw po​trze​bu​jesz pod​ło​gi. To srebr​ny ma​te​riał z jed​nej stro​ny, a czer​wo​ny z dru​giej. Srebr​na stro​na za​trzy​mu​je cie​pło. – Ro​zu​miem. – Lib​by szyb​ko się uczy​ła. – Na​mio​ty li​de​rów sta​ją tam. – Wska​zał pal​cem. Stał te​raz z rę​ka​mi na bio​drach, pod​czas gdy ona usi​ło​wa​ła rów​no roz​cią​gnąć na zie​mi bre​zent. Po​tem nad​szedł czas na na​mio​ty. Klau​stro​fo​bicz​nie małe, nie były trud​ne do roz​ło​- że​nia. Jak na pierw​szy raz wy​szło cał​kiem nie​źle. Na​wet Pa​trick wy​da​wał się być pod wra​że​niem. Po​tem po​dał jej zro​lo​wa​ną matę. – Po​szu​kaj za​wo​ru i na​dmu​chaj. Nie jest to trud​ne. Dzię​ki ma​te​ra​co​wi bę​dzie ci wy​god​niej. Trze​ba przy​znać, że nie sta​rał się jej de​ner​wo​wać ani oce​niać. Jed​nak już to, że pa​trzył, jak uczy​ła się no​wych rze​czy, było stre​su​ją​ce. W koń​cu oba na​mio​ty sta​nę​ły, ma​te​ra​ce i śpi​wo​ry zna​la​zły się w środ​ku. Wte​dy do​tar​ło do niej, że ona i Pa​trick spę​dzą tu noc – bez te​le​wi​zji, kom​pu​te​rów, ni​cze​go, co by sta​no​wi​ło roz​ryw​kę. On wspa​nia​ły i nie​osią​gal​ny, ona – sa​mot​na i wraż​li​wa. Cho​dzi jej prze​cież o pra​cę, więc Pa​trick nie może za​uwa​żyć, że ją po​cią​ga. Ma utrzy​my​wać dy​stans i być wy​lu​zo​wa​na. Wsta​ła i się prze​cią​gnę​ła: – Co te​raz?

ROZDZIAŁ CZWARTY Pa​trick nie​wie​le się spo​dzie​wał po roz​piesz​czo​nej przed​sta​wi​ciel​ce no​wo​jor​skich elit. Ce​lo​wo na​rzu​cił mor​der​cze tem​po, ale Lib​by do​trzy​ma​ła mu kro​ku i nie na​rze​- ka​ła. Czy to ostat​ni rok spra​wił, że sta​ła się od​por​na, a może za​wsze była ener​gicz​- na i upar​ta? To się jesz​cze oka​że. Zer​k​nął na ze​ga​rek. – Po​ka​żę ci, jak się tego uży​wa – rzekł, wy​cią​ga​jąc ma​szyn​kę do go​to​wa​nia. – Po​- sił​ki przy​go​to​wy​wa​ne są dzień wcze​śniej w ośrod​ku pod okiem sze​fa kuch​ni. – My​śla​łam, że uczest​ni​cy sami go​tu​ją. – Na ra​zie pro​wa​dzi​my tyl​ko krót​kie, dwu- trzy​dnio​we wy​pra​wy, więc żeby nie tra​cić cza​su, je​dze​nie tyl​ko od​grze​wa​my na miej​scu. Gdy upo​ra​ła się z ma​szyn​ką, spy​ta​ła: – Chy​ba nie od​grze​wa​cie na tym dla ca​łej gru​py? – Nie. Je​dze​nie, ma​szyn​ki i woda są tu do​star​cza​ne przez lu​dzi miesz​ka​ją​cych w oko​li​cy. Po​czuł się na​gle zbi​ty z tro​pu. Zdał so​bie spra​wę, że do​brze się bawi. Tak dzia​ła​ło na nie​go to​wa​rzy​stwo Lib​by. Od​szedł i za​czął zbie​rać drew​no na ogni​sko. Co wię​- cej, ona go po​cią​ga! Za​klął w my​ślach. Przy Char​li​se ni​g​dy nie czuł, że jest z ko​bie​- tą. Trak​to​wał ją jak swo​ich bra​ci. Lib​by wy​bi​ła go ze zwy​kłe​go ryt​mu, ale nie wy​ko​- na żad​ne​go ru​chu, bo jest pu​pil​ką mamy. Zresz​tą musi bar​dziej an​ga​żo​wać się w pra​cę i igno​ro​wać li​bi​do. Na pew​no może jed​nak prze​pro​sić za swo​je za​cho​wa​- nie. – Co te​raz? Od​wró​cił się i zo​ba​czył, jak Lib​by roz​cią​ga ra​mio​na. Ju​tro nie​chyb​nie będę ją bo​- la​ły. – Po​ka​żę ci, jak wie​sza się ple​ca​ki na drze​wach. – Słu​cham? – Po za​ło​że​niu obo​zu trze​ba upo​rząd​ko​wać rze​czy. – Dla​cze​go nie moż​na zo​sta​wić ple​ca​ków w na​mio​tach? – Z po​wo​du niedź​wie​dzi – wy​ja​śnił krót​ko. Do tej pory świet​nie trzy​ma​ła fa​son, te​raz zbla​dła. – Co masz na my​śli? – Niedź​wiedź czar​ny ma nie​zwy​kle czu​łe po​wo​nie​nie. Jest wszyst​ko​żer​ny. Je​śli wy​cho​dzi​my z obo​zu albo śpi​my, wie​sza​my rze​czy na ga​łę​ziach. W na​mio​cie nie trzy​ma się je​dze​nia ani pach​ną​cej po​mad​ki czy pa​sty do zę​bów. – Umy​łam wło​sy szam​po​nem o za​pa​chu jabł​ka. – Na jej twa​rzy ma​lo​wał się lęk. – Nie martw się. Do wie​czo​ra wy​wie​trze​je. – Ła​two ci po​wie​dzieć – mruk​nę​ła i obej​rza​ła się za sie​bie, jak​by spo​dzie​wa​ła się zo​ba​czyć niedź​wie​dzia. Pa​trick wy​grze​bał pacz​kę ny​lo​no​wej liny. – Bę​dzie wie​lu wy​so​kich męż​czyzn, żeby to zro​bi​li, ale nie za​szko​dzi zdo​być nowe

umie​jęt​no​ści. Po​patrz. Na szczę​ście dla jego mę​skiej dumy pierw​szy rzut był cel​ny – lina wy​lą​do​wa​ła na ga​łę​zi. – Te​raz mu​sisz przy​wią​zać ko​niec do ple​ca​ka, wcią​gnąć go na górę i za​bez​pie​- czyć. Lib​by przy​glą​da​ła mu się scep​tycz​nie, a jemu hu​mor od razu się po​pra​wił. – Nie mu​sisz tego ćwi​czyć. Mamy waż​niej​sze rze​czy do zro​bie​nia. – Co na przy​kład? Wy​eks​pe​dio​wał na górę po​jem​ni​ki z wodą. – Po​ka​żę ci, gdzie uczę gru​py scho​dze​nia z uży​ciem liny. – Char​li​se tym się zaj​mo​wa​ła? Po raz pierw​szy oka​za​ła nie​chęć. – Zwy​kle nie. Je​śli nie chcesz spró​bo​wać, po pro​stu zo​bacz, jak ja to ro​bię. Chciał​bym, że​byś zna​ła na​szą ofer​tę. No, da​lej… to nie​da​le​ko. Gdy mi​ja​li na​mio​ty, po​czuł pul​so​wa​nie tęt​na. Ni​g​dy nie my​ślał o kem​pin​gu w ka​te​- go​riach mę​sko-dam​skich. Z ko​bie​ta​mi spę​dzał czas w re​stau​ra​cjach lub w te​atrze, cza​sem w po​ście​li. Za​klął. Lib​by bu​rzy jego spo​kój. Od​kry​ta ska​ła znaj​do​wa​ła się nie​ca​ły ki​lo​metr od obo​zu. Szedł szyb​ko, ale zwol​- nił, gdy zdał so​bie spra​wę, że Lib​by zo​sta​je w tyle. Kie​dy do​łą​czy​ła, bez sło​wa ru​- szył da​lej. Po do​tar​ciu na miej​sce roz​piął tor​bę i wy​jął uprząż do wspi​nacz​ki. – Je​śli bę​dzie​my mieć gru​pę ko​biet, może po​pro​szę cię o po​moc w na​kła​da​niu sprzę​tu. – Ro​zu​miem – przy​tak​nę​ła. Pa​trzy​ła uważ​nie, gdy się przy​go​to​wy​wał. Pod wpły​wem tego spoj​rze​nia prze​cho​- dzi​ły go ciar​ki. – Wej​dę bo​kiem i zja​dę na li​nie – wy​ja​śnił. – Ska​ła ma kil​ka​na​ście me​trów, ale wy​- da​je się o wie​le wyż​sza, gdy stoi się na gó​rze. – Wy​obra​żam so​bie. Rzu​cił jej nie​wiel​ką plan​de​kę do sie​dze​nia. – Zre​lak​suj się przez chwi​lę i nie martw klesz​cza​mi. Wie​le ro​ba​li jesz​cze się nie po​ja​wi​ło. Lib​by, któ​ra wcze​śniej nie mar​twi​ła się ro​ba​ka​mi, te​raz za​czę​ła, od razu po​czu​ła też swę​dze​nie nóg. W su​mie to Pa​trick mógł jej wy​ja​śnić, jak się spusz​cza po li​nie. Może więc to lu​bił, bo nie miał żad​ne​go po​wo​du, by jej im​po​no​wać. Po chwi​li po​ja​- wił się na szczy​cie. Osło​ni​ła oczy i pa​trzy​ła, jak Pa​trick przy​wią​zu​je się do drze​wa. Spraw​dził za​pię​- cia i jej po​ma​chał. Wy​glą​dał im​po​nu​ją​co, ema​no​wał siłą. Po​tem zro​bił krok do tyłu i zje​chał na dół. Miał wspa​nia​łą tech​ni​kę i cia​ło. Przez chwi​lę jej my​śli krą​ży​ły wo​- kół in​nych rze​czy, któ​re mógł rów​nie świet​nie ro​bić… ale nie tędy dro​ga. Kie​dyś, gdy była mło​da i nie​do​świad​czo​na, dała się ocza​ro​wać męż​czyź​nie o ma​gne​tycz​nej sile – z ka​ta​stro​fal​nym skut​kiem. Trze​ba uczyć się na błę​dach. Te​raz była star​sza i sku​pio​na na celu, czy​li utrzy​ma​niu pra​cy. Po​kaz trwał chwi​lę, bo Pa​trick mu​siał wejść na górę po sznu​ry. Wró​cił i usiadł obok niej, a gdy po​da​ła mu wodę, pił ją du​ży​mi ły​ka​mi. Tym​cza​sem słoń​ce za​cho​dzi​-

ło i w cie​niu ro​bi​ło się zim​no. Lib​by ob​ję​ła rę​ka​mi ko​la​na i przy​ci​snę​ła je do pier​si. – To było su​per. Za​wsze lu​bi​łeś ruch na świe​żym po​wie​trzu? – Pew​nie nie uwie​rzysz, ale przez kil​ka lat pra​co​wa​łem w agen​cji re​kla​mo​wej w Chi​ca​go. – Na​praw​dę? Jego uśmiech był au​to​iro​nicz​ny. – Tak. Uwiel​bia​łem tam​tej​szą at​mos​fe​rę, pod​kra​da​nie klien​tów, wy​pusz​cza​nie no​- wych kam​pa​nii, bu​rzę mó​zgów z ko​le​ga​mi. To było wspa​nia​łe do​świad​cze​nie dla mło​de​go męż​czy​zny. – Na​dal je​steś mło​dy. – Za​śmiał się. – Wiesz, co mam na my​śli. – Więc co się sta​ło? – Bra​ko​wa​ło mi gór, Si​lver Glen. – Wzru​szył ra​mio​na​mi. – Nie zda​wa​łem so​bie spra​wy, jak bar​dzo je​stem do tego miej​sca przy​wią​za​ny. Więc pew​ne​go dnia zło​ży​- łem wy​mó​wie​nie i wró​ci​łem. – I stwo​rzy​łeś Si​lver Re​flec​tions. – Po kil​ku la​tach, ale tak… to był eks​cy​tu​ją​cy okres. – Więc kim jest praw​dzi​wy Pa​trick Ka​na​vagh? Fa​ce​tem, któ​ry wła​śnie spu​ścił się ze ska​ły czy ele​ganc​kim męż​czy​zną z luk​su​so​we​go ośrod​ka dla elit? Za​sko​czył ją jego śmiech. – No nie, Lib​by, czy to kom​ple​ment? Chy​ba jed​no i dru​gie. Bez pra​cy w Chi​ca​go pew​nie bym nie zro​zu​miał po​trzeb lu​dzi, któ​rzy żyją pra​cą. Je​śli mogę ofe​ro​wać wy​- po​czy​nek wy​pa​lo​nym za​wo​do​wo, je​stem usa​tys​fak​cjo​no​wa​ny. – A co z two​im ży​ciem oso​bi​stym? – O nie, przy​pad​kiem jej się to wy​msknę​ło. – Zresz​tą, nie chcę wie​dzieć. Za​śmiał się, ale mil​czał. Sie​dzie​li tak bli​sko sie​bie, że czu​ła za​pach jego cie​płej skó​ry i nutę my​dła, któ​re​go użył rano. Nie czu​ła za​pa​chu pły​nu po go​le​niu – zre​zy​- gno​wał z nie​go, za​pew​ne by się chro​nić przed niedź​wie​dzia​mi. Na tę żar​to​bli​wą myśl po​czu​ła się nie​swo​jo. Za​raz zro​bi się ciem​no i by od​pę​dzić nie​po​kój, za​da​ła ko​- lej​ne py​ta​nie: – Ża​łu​jesz cze​goś? – Tak – od​parł ci​cho. – Przy​kro mi, że po​wie​dzia​łem coś tak głu​pie​go i nie​uprzej​- me​go. Przy​kro mi, że to sły​sza​łaś. Za​czer​wie​ni​ła się, choć mia​ła na​dzie​ję, że tego nie za​uwa​żył. – Mó​wi​łam, że nie chcę o tym roz​ma​wiać. Masz pra​wo do wła​snych opi​nii. Prze​lot​nie do​tknął jej ko​la​na. – Bar​dzo cię po​dzi​wiam, Lib​by. Nie mia​łem na my​śli tego, co mó​wi​łem. Moja mat​- ka jest jed​nym z naj​lep​szych lu​dzi, ja​kich znam. Jej em​pa​tia i mi​łość wy​war​ła więk​- szy wpływ na mnie i bra​ci, niż so​bie uświa​da​mia​my. – Na​zwa​łeś mnie dzi​wacz​ką. Pa​trick za​klął w du​chu. – Prze​pra​szam. Za​cho​wa​łem się okrop​nie. – My​ślę, że mnie to za​bo​la​ło, bo to praw​da. Ze​rwał się na nogi i po​cią​gnął ją za sobą. – Nie bądź śmiesz​na.

Pa​trzył na nią z góry. Był wy​so​ki i sil​ny, pew​ny sie​bie. Przy ta​kiej róż​ni​cy wzro​stu ła​two mo​gła​by po​ło​żyć gło​wę na jego ra​mie​niu. Była już zmę​czo​na tym, że cały czas musi być dziel​na. Przy​da​ła​by jej się odro​bi​na luk​su​su w po​sta​ci ta​kie​go męż​czy​zny. Zmę​cze​nie wzię​ło jed​nak górę nad per​spek​ty​wą ro​man​su. – Je​steś nie​zła – stwier​dził. – Ale nie je​stem Char​li​se. – Nie, ale to nie zna​czy, że nie dasz rady na swój spo​sób. Tam, skąd po​cho​dzi​ła, na​zy​wa​li to za​wo​alo​wa​ną kry​ty​ką. – Mogę się na​uczyć – od​rze​kła. Chce prze​ko​nać Pa​tric​ka czy sie​bie? – Wiem. Przy​kro mi, że cię zra​ni​łem. Wy​bacz mi. Nie była pew​na, któ​re z nich było bar​dziej za​sko​czo​ne, gdy na​gle Pa​trick ją po​ca​- ło​wał. Żad​ne też się nie od​su​nę​ło, jak​by ja​kaś siła przy​ku​ła ich do miej​sca. Na​mięt​- ny po​ca​łu​nek trwał. Lib​by za​rzu​ci​ła mu ręce na szy​ję, opar​ła się o jego cia​ło. Opa​- no​wa​ło ją sza​leń​stwo. Jak do​brze być w czy​ichś ra​mio​nach, jak bez​piecz​nie. – Pa​trick – wy​szep​ta​ła. Wbrew so​bie prze​rwa​ła po​ca​łu​nek, bo wie​dzia​ła, że będą tego ża​ło​wać. Po​ru​szył się i nie​co chwiej​nym kro​kiem cof​nął. – Lib​by, do dia​bła… – Co to było: ból, szok, żal? Zdo​ła​ła się jed​nak uśmiech​nąć. – Le​piej wróć​my do obo​zu. Umie​ram z gło​du, a za​raz zro​bi się ciem​no. Sta​li na​prze​ciw sie​bie pra​wie jak nie​przy​ja​cie​le. – Masz ra​cję. – Pa​trick ski​nął gło​wą. Tym ra​zem wę​drów​ka przez las była czymś na​tu​ral​nym. Nie​za​leż​nie od na​pię​tej at​mos​fe​ry Lib​by wie​rzy​ła, że nie za​błą​dzą. Na ko​la​cję mie​li zupę z wa​rzyw. Szef zro​bił też przy​staw​kę z wło​ski​mi buł​ka​mi. Lib​by za​bra​ła się za przy​go​to​wa​nie po​sił​ku, Pa​trick roz​pa​lił ogni​sko i przy​to​czył pień, by mie​li na czym usiąść. Z po​mo​cą fi​li​żan​ki na​lał zupę do pa​pie​ro​wych mi​sek, któ​re póź​niej mia​ły zo​stać spa​lo​ne. Wy​ja​śnił, że alu​mi​nio​we łyż​ki są lek​kie i nie​- groź​ne dla śro​do​wi​ska. Lib​by szyb​ko ja​dła. To zdu​mie​wa​ją​ce, jak dużo je się w gó​rach. Obo​je mil​cze​li. Nie mie​li so​bie nic do po​wie​dze​nia. Wła​ści​wie nic ich nie łą​czy​ło. Byli so​bie obcy. Tyle że zwy​kle nie ca​ło​wa​ła się z ob​cy​mi. Pod​sko​czy​ła, gdy w po​bli​żu za​hu​cza​ła sowa. Po​czu​ła chłód i po​szła po kurt​kę. Po​- tem za​czę​ła ga​pić się w ogień, wsłu​chi​wać w trzask pło​ną​ce​go drew​na. Za​pach dymu był przy​jem​ny, bu​dził ar​che​ty​picz​ne sko​ja​rze​nia. Sta​ra​ła się nie my​śleć o nad​cho​dzą​cej nocy. Je​śli ma wy​wrzeć do​bre wra​że​nie na Pa​tric​ku, musi za​cho​wy​wać się tak, jak​by spa​nie w le​sie nie było ni​czym szcze​gól​- nym. Od​chrząk​nę​ła. – Już ciem​no, a strasz​nie jesz​cze wcze​śnie. Co się robi nocą w le​sie? Twarz Pa​tric​ka oświe​tlał mi​go​tli​wy blask ogni​ska. Był ni​czym ka​me​le​on – raz mi​- lio​ne​rem, raz wy​spor​to​wa​nym fa​ce​tem. Czu​ła po​ciąg do swo​je​go sze​fa mimo jego aro​gan​cji i lek​ce​wa​że​nia. Umiał być za​baw​ny i cza​ru​ją​cy. Wy​ka​zał cier​pli​wość, gdy zo​stał przez mat​kę obar​czo​ny dzi​wacz​ką. Jed​nak nie chciał jej w dru​ży​nie. Ob​ję​ła ko​la​na, czu​ła przy​spie​szo​ne bi​cie ser​ce – na​dal cze​ka​ła na od​po​wiedź.

Gdy​by mia​ła odro​bi​nę do​świad​cze​nia, może wy​ko​na​ła​by ja​kiś ruch. Mimo po​ca​- łun​ku, któ​ry w grun​cie rze​czy wy​nikł z prze​pro​sin, nie łu​dzi​ła się, że Pa​trick jest nią za​in​te​re​so​wa​ny. W jego ty​pie były atle​tycz​ne ko​bie​ty jak Char​li​se, a nie pa​nien​ki bo​ją​ce się cie​ni. Pra​wie za​po​mnia​ła o py​ta​niu, gdy w koń​cu usły​sza​ła od​po​wiedź.

ROZDZIAŁ PIĄTY – Je​śli o mnie cho​dzi, za​le​ży od tego, z kim je​stem. Zda​wał so​bie spra​wę z dwu​znacz​no​ści. Na​dal nie do​szedł do sie​bie po po​ca​łun​ku. Jed​nak nie za​mie​rzał po​su​wać się da​lej, choć Lib​by mu się spodo​ba​ła. Ku​si​ło go, by po​wie​dzieć, że ko​cha​nie się w śpi​wo​rze może być za​baw​ne, jed​nak ozna​cza​ło​by to prze​kro​cze​nie gra​nic. Na​gle do​tar​ło do nie​go, że od​dzie​la pa​sję dla przy​go​dy w te​re​nie od ży​cia oso​bi​- ste​go. Cho​dził na wy​ciecz​ki z brać​mi, za​bie​rał klien​tów na wy​pra​wy, ale ni​g​dy nie był w gó​rach z ko​bie​tą, z któ​rą by go coś łą​czy​ło. Czuł po​ku​sę, ale mu​siał utrzy​my​- wać dy​stans, je​śli ma zre​ali​zo​wać swój sce​na​riusz, szcze​gól​nie je​śli ma ją zwol​nić. – Za​wsze moż​na słu​chać mu​zy​ki – do​dał. – Masz iPo​da? Był na li​ście. Przy​tak​nę​ła. W świe​tle ogni​ska wy​glą​da​ła nie​zwy​kle ko​bie​co. – Ale je​śli będę mia​ła słu​chaw​ki, nie usły​szę dzi​kich zwie​rząt, któ​re przyj​dą roz​- szar​pać mnie na strzę​py. Pa​trick ro​ze​śmiał się. Po​do​bał mu się jej nie​co kpią​cy sto​su​nek do ży​cia. Całe szczę​ście, że tak lek​ko mó​wi​ła o swo​ich lę​kach. – Nie po​zwo​lę na to. – Była to praw​da. Może Lib​by nie zo​sta​nie w fir​mie, ale czuł wo​bec niej nie​wy​tłu​ma​czal​ną po​trze​bę ochro​ny. W pew​nej chwi​li wsta​ła i wy​bą​ka​ła: – No więc… – Chcesz udać się na stro​nę? – Tak. Już wi​dział, jak się czer​wie​ni​ła. Tym ra​zem mu​sia​ła być pur​pu​ro​wa, choć w świe​- tle ogni​ska nie było tego wi​dać. Po​dał jej la​tar​kę. – Chcesz, że​bym po​szedł z tobą czy pil​no​wał ognia? Na​stą​pi​ła dłu​ga ci​sza. – Zo​stań, ale je​śli nie wró​cę w cią​gu dzie​się​ciu mi​nut, wy​sy​łaj eki​pę ra​tun​ko​wą. Znów ten lek​ki ton. Skon​cen​tro​wał się na ogni​sku, czu​jąc na twa​rzy cie​pło. Jego li​bi​do było w sta​nie go​to​wo​ści. Nie przy​szło mu do gło​wy, że noc w le​sie z Lib​by bę​- dzie spraw​dzia​nem jego sa​mo​kon​tro​li. Za​po​mniał spoj​rzeć na ze​ga​rek. Ile cza​su upły​nę​ło? – Lib​by! – za​wo​łał. – Wszyst​ko w po​rząd​ku? Wstrzy​my​wał od​dech, aż usły​szał jej od​po​wiedź. – Nic mi nie jest. Jej głos do​bie​gał z pew​nej od​le​gło​ści. W koń​cu po​ja​wi​ła się i ona sama. – O któ​rej po​bud​ka? – za​py​ta​ła. – Wsta​nę przy​go​to​wać śnia​da​nie, przede wszyst​kim kawę. Mo​żesz do​łą​czyć, jak bę​dziesz go​to​wa. – A na​sze rze​czy? – Zaj​mę się nimi. Kie​dy wej​dziesz do na​mio​tu, zo​staw buty przy wej​ściu. Nie po​-

bru​dzisz śpi​wo​ra. Wzią​łem grub​sze śpi​wo​ry, więc po​win​no być ci cie​pło. – Z pew​no​ścią. Do​bra​noc. Szko​da, że nie mógł tego sa​me​go po​wie​dzieć o so​bie. Czuł się zde​ner​wo​wa​ny i nie​spo​koj​ny. Co za nie​bez​piecz​na kom​bi​na​cja. Wpraw​nym ru​chem roz​rzu​cił żar i upew​nił się, że ogień się nie roz​prze​strze​ni. Po​tem po​wie​sił ple​ca​ki na naj​bliż​szym drze​wie. Po wej​ściu do na​mio​tu i zdję​ciu bu​tów za​piął kla​pę i się po​ło​żył. Miał no​wo​cze​sny, bar​dzo wy​god​ny śpi​wór. Tem​pe​ra​tu​ra na ze​wnątrz za​chę​ca​ła do tego, by owi​nąć się i za​snąć. Tym​cza​sem le​żał na ple​cach i pa​trzył w ciem​ność. Noc​ne od​gło​sy brzmia​ły zna​jo​mo. Hu​ka​nie sów, po​cie​ra​nie ga​łę​zi drzew o sie​bie. Na​miot Lib​by stał kil​ka me​trów da​lej. Gdy​by się skon​cen​tro​wał, mógł​by usły​szeć jej od​dech. Już usy​piał, gdy usły​szał jej szept. – Pa​trick, śpisz? – Już nie. – Przy​brał opry​skli​wy ton. – Co mam zro​bić, je​śli niedź​wiedź za​cznie do​bie​rać się do na​mio​tu? – Lib​by, lu​dzie sta​le bi​wa​ku​ją w tym re​gio​nie. Nie je​ste​śmy da​le​ko od Smo​ky Mo​- un​ta​ins. Miej​sce jest cał​ko​wi​cie bez​piecz​ne, przy​się​gam. – Żar​to​wa​łam, ale chcia​ła​bym być przy​go​to​wa​na na wszyst​kie oko​licz​no​ści. Niedź​wie​dzie ata​ku​ją lu​dzi, spraw​dzi​łam w ne​cie. – A nie czy​ta​łaś przy​pad​kiem o griz​zli? Tu ich nie ma. – Nie, to był niedź​wiedź czar​ny. Ko​bie​ta zmar​ła. Zna​leź​li apa​rat fo​to​gra​ficz​ny, mu​sia​ła ro​bić zdję​cia. – Te​raz so​bie przy​po​mi​nam. To było daw​no, a tam​ta ko​bie​ta po​de​szła zbyt bli​sko do niedź​wie​dzia. – A je​śli to niedź​wiedź po​dej​dzie zbyt bli​sko do mnie? Ro​ze​śmiał się. – Chcesz spać w moim na​mio​cie? – Po​ża​ło​wał tych słów, gdy tyl​ko je wy​po​wie​- dział. Na​stą​pi​ła dłu​ga ci​sza. – Ra​zem z tobą? – No cóż, za​mia​na miejsc nie​wie​le da. Je​śli po​czu​jesz się le​piej, ja​koś się zmie​ści​- my. Po ko​lej​nej dłu​giej ci​szy od​par​ła: – Nie, dzię​ku​ję, na​praw​dę wszyst​ko w po​rząd​ku. – Twój wy​bór. Ni​g​dy nie wy​jeż​dża​łaś z ro​dzi​ną na bi​wak? Do par​ków na​ro​do​- wych, na ża​gle? Usły​szał sze​lest ny​lo​nu, gdy za​czę​ła się wier​cić. – Nie, ale mam prak​tycz​ną wie​dzę na te​mat więk​szych mu​ze​ów w Eu​ro​pie i po​- tra​fię za​mó​wić po​si​łek w re​stau​ra​cjach wy​róż​nio​nych gwiazd​ką Mi​che​li​na w trzech ję​zy​kach. Spę​dzi​łam lato w szwaj​car​skich Al​pach i zimę w Sa​int Lu​cia, ale ni​g​dy nie pod​grze​wa​łam hot doga nad ogni​skiem. – Bo​ga​te bie​dac​two. – To nie jest za​baw​ne. Tak się skła​da, że to Ka​va​na​gho​wie są bo​ga​ci, więc nie mo​- żesz ze mnie żar​to​wać. – Nie mogę czy nie po​wi​nie​nem?

Ro​ze​śmia​ła się. Ten miły dźwięk spra​wił, że po​czuł pod​eks​cy​to​wa​nie i za​kło​po​ta​- nie. – Idę spać – od​par​ła. – Do zo​ba​cze​nia rano. Kil​ka go​dzin póź​niej Lib​by jęk​nę​ła. Po​ran​ne pro​mie​nie słoń​ca ozna​cza​ły nowy dzień, ale było jej zbyt wy​god​nie, by się tym przej​mo​wać. Spo​koj​nie bo​wiem spa​ła może od go​dzi​ny. W nocy każ​dy dźwięk wy​brzmie​wał w jej wy​obraź​ni. Gdy za​sy​pia​- ła, bu​dzi​ły ją zło​wiesz​cze od​gło​sy. Raz za ra​zem. Co gor​sza, Pa​trick usnął pra​wie za​raz po ich roz​mo​wie. Wie​dzia​ła, bo ci​cho chra​pał. Mimo ma​te​ra​ca była obo​la​ła i nie ro​zu​mia​ła, jak moż​na smacz​nie spać w ta​kich wa​run​kach. Mi​ło​śni​cy wę​dró​wek opo​wia​da​li o spo​ko​ju na ło​nie na​tu​ry. Naj​wy​raź​niej ni​g​dy nie spa​li na otwar​tym te​- re​nie. Te​raz mu​sia​ła jed​nak udać się na stro​nę. Cho​ciaż tem​pe​ra​tu​ra po po​łu​dniu znów mia​ła się​gnąć kil​ku​na​stu stop​ni, ran​kiem było mroź​no. Za​drża​ła, gdy usia​dła i wkła​- da​ła kurt​kę. Po​czu​ła za​pach kawy przy​go​to​wa​nej przez Pa​tric​ka. Się​gnę​ła do kie​- sze​ni po małą ko​sme​tycz​kę. Był w niej tyl​ko grze​bień, lu​ster​ko i bez​za​pa​cho​wa po​- mad​ka. Na szczę​ście lu​ster​ko było mi​kre, gdyż wła​ści​wie nie chcia​ła się wi​dzieć. Mia​ła wra​że​nie, że wy​glą​da na coś mię​dzy umo​ru​sa​ną tra​per​ką a zom​bie. Wło​że​nie bu​tów sta​no​wi​ło pierw​sze wy​zwa​nie. Po​tem prze​gra​ła wal​kę z wło​sa​mi, któ​rych nie uda​ło się zwią​zać w ku​cyk. Na szczę​ście nie musi po​do​bać się Pa​tric​ko​- wi. Od​two​rzy​ła na​miot i ru​szy​ła w głąb lasu. Po po​wro​cie zo​ba​czy​ła, że Pa​trick spra​wia wra​że​nie wy​po​czę​te​go, ale miał zmierz​wio​ne wło​sy, a bro​da po​kry​ła się za​ro​stem. Wy​glą​dał świet​nie. Ży​cie jest nie fair. Gdy usia​dła, spoj​rzał na nią znad ogni​ska. – Cześć – rzu​cił. Za​brzmia​ło to opry​skli​wie. Ski​nę​ła, gdyż żad​na bły​sko​tli​wa od​po​wiedź nie przy​szła jej do gło​wy. Nie​wąt​pli​- wie pa​no​wa​ła mię​dzy nimi nie​zręcz​na at​mos​fe​ra. Na​lał jej kawy. – Uwa​żaj, go​rą​ca. – Dzię​ki. – Wrzu​ci​ła cu​kier, śmie​tan​kę w prosz​ku i głę​bo​ko wcią​gnę​ła po​wie​trze, ma​jąc na​dzie​ję, że ko​fe​ina ją roz​bu​dzi. Po wy​pi​ciu dwóch kub​ków po​czu​ła się tro​- chę le​piej. Fakt, że od wczo​raj była w tym sa​mym ubra​niu, spra​wił, że za​ma​rzy​ła o prysz​ni​cu. – Co te​raz? – za​py​ta​ła. Im szyb​ciej Pa​trick na​uczy ją tej ca​łej musz​try, tym szyb​ciej wró​cą do domu. – Zwi​ja​my obóz. Gdy mamy gru​py, tam sto​ją ku​chen​ki. Po​moc​ni​cy pa​ku​ją je​dze​nie i za​pa​sy. Po​si​łek jest pro​sty, do​mo​wa owsian​ka z cy​na​mo​nem i brą​zo​wym cu​krem, je​śli ktoś ma ocho​tę. Be​kon usma​żo​ny na pa​tel​ni, po​ma​rań​cze i oczy​wi​ście kawa. – Czy będę mu​sia​ła go​to​wać owsian​kę? – Nie, tyl​ko pod​grzać. Waż​na jest do​bra or​ga​ni​za​cja, szyb​ka i spraw​na ob​słu​ga. Klien​ci nie mogą do​cze​kać się za​jęć, więc sta​ra​my się nie prze​cią​gać po​sił​ku. – Po​ra​dzę so​bie. – Go​to​wa? – Oczy​wi​ście. – Od​chrząk​nę​ła. Uważ​nie pa​trzy​ła, jak zło​żyć na​miot i wy​ga​sić ogień. Gdy scho​wa​li rze​czy do ple​-