Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

McKinnon K. C - Świece na Bay Street

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :871.4 KB
Rozszerzenie:pdf

McKinnon K. C - Świece na Bay Street.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

McKinnon K. C Świece na Bay Street "Świece na Bay Street" wzruszają do łez jak Segalowska "Love Story", dostarczają niezapomnianych przeżyć i skłaniają do głębokiej refleksji nad problemami przyjaźni, miłości i przemijania. Po wielu latach wraca do rodzinnego miasteczka znana z urody i licznych flirtów urocza Dee Dee Michaud, wprowadzając zamęt zwłaszcza w życiu Sama Tibodeau, miejscowego weterynarza, którego była młodzieńczą miłością. Jej niekonwencjonalne zachowania nigdy nie mieściły się w ramach mieszczańskiej mentalności, ale prawdziwy szok Dee Dee wywołała zaraz po maturze, odjeżdżając w siną dal z Bobbym Langfordem, który zadawał szyku za kierownicą złocistej corvetty. Kiedy tajemniczy Bobby zniknął z jej życia, Dee Dee wraz z synkiem wróciła do rodzinnego domu i rozkręciła produkcję ozdobnych świec. Odnosiła w tym sukcesy, z powodzeniem odnawiała stare znajomości i nawiązywała nowe. Okazało się jednak, że kryła przed ludźmi straszną tajemnicę...

DEDYKACJA Książkę tę dedykuję mojej Matce Ethel O'Leary Pelletier -która bezustannie toczy ciężką walkę, ale zawsze jest górą -i mojemu Ojcu, Louisowi Pelletierowi, na pamiątkę dzieciństwa spędzonego nad Rzeką Świętego Jana. A oto inni adresaci dedykacji: - Brian LeBlanc, mój stary kumpel ze Stanowego Uniwersytetu w Fort Kent, który opuścił ten padół w roku 1976 za sprawą pijanego kierowcy, nie zważającego na czerwone światło. - Jego syn, także Brian, wówczas jeszcze nie narodzony, a obecnie żywa kopia ojca. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia 1996, kiedy akurat leżałem w łóżku z zapaleniem płuc czy czymś podobnym, wspomniałem Briana i to podsunęło mi pomysł na powieść. Dziękuję Ci, Bry. Tak mi brak Twojego łobuzerskiego uśmiechu! - Augusta Anna McKinnon O'Leary, moja Babcia, która urodziła się nad wodospadem Allagash, w miejscu, gdzie dziś rosną tylko dzikie chaszcze i lęgną się stare marzenia. Na pewno będzie dumna, kiedy się dowie, że użyłem jej panieńskiego nazwiska jako pseudonimu literackiego. Miasteczko Fort Kent, położone nad Rzeką Świętego Jana w najdalej wysuniętym na północ zakątku stanu Maine, jest miejscem, które ukochałem. W rzeczywistości nie ma w nim ulicy o nazwie Bay Street. Nazwy kilku innych ulic także zmy-

śliłem, aby nie kojarzyły się z żadnym konkretnym adresem. Jednak wiele obiektów wymienionych w książce istnieje naprawdę. Książkę poświęcam także moim quebeckim przodkom oraz moim francuskojęzycznym kuzynom - Quebekijczykom, Akadyjczykom i Cajunom.

1 Za każdym razem, kiedy popalamy świecę, rodzi są anioł. Dee Dee Michaud, wiosna 1997 Była moją sympatią z lat młodości. Chciałem się z nią ożenić, a o to, że się tak nie stało, winię fir- mę General Motors. Trzeba trafu, że w roku 1982, kiedy z taśmy zszedł ich nowy, opływowy model corvetty, Bobby Langford musiał fundnąć sobie taki wóz, w kolorze złoty metalik, lśniący jak słońce. Nic więc dziwnego, że kiedy Dee Dee zobaczyła go za kółkiem takiej rajcownej bryki - straciła głowę dla niego, a nie dla mnie. Co mogłem zrobić? Nic, tylko podać tył. Reszta jest prehistorią, jak powiedziałby neandertalczyk. Chyba znałem ją od zawsze. Jej twarz ciągle pierwsza pojawiała się w moich wspomnieniach. Była przecież częścią mojego życiorysu, tradycji rodzinnej, całej mojej przeszłości. Mieliśmy mniej więcej po dwa lata, kiedy wprowadziła się po sąsiedzku wraz z rodzicami, sympatycznym, starszym małżeństwem, Estelląi Manrinem Michaud. W naszym miasteczku, Fort Kent w stanie Maine,

wkrótce ochrzczono ich „starszymi rodzicami". Zamieszkali obok nas na Bay Street pod numerem 204, a moją uwagę zwróciło przede wszystkim to, że kupili właśnie nowego, błękitnego cape. Opowiadano mi, że po raz pierwszy spotkaliśmy się na moim urodzinowym przyjęciu, kiedy skończyłem trzy lata. Świadczą o tym zdjęcia, na których widać słodką, dwu-ipółletnią blondyneczkę w kokieteryjnie przekrzywionym kapelusiku, z burzą złocistych loczków. W jej oczach już wtedy migotał łobuzerski ognik, a ja wierzyłem, że nigdy nie zagaśnie. Kiedy mieliśmy po pięć lat - kąpaliśmy się razem w wielkiej balii z ocynkowanej blachy, ustawionej na podwórzu. Zdjęcie uwieczniające ten moment zwędziłem z albumu mamy, kiedy byłem w siódmej klasie, i od tej pory zawsze nosiłem przy sobie w portfelu. Jedyną osobą, którą w to wtajemniczyłem, był Ross Cloutier. „Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że mam przy sobie zdjęcie Dee Dee Michaud na golasa?" - zagadnąłem go kiedyś, gdy na podmiejskich polach po kryjomu popalaliśmy papierosy, od czego porządnie nas mdliło. „Prędzej uwierzyłbym, że świnie mogą fruwać!" - skwitował moje pytanie, a ja nie wyprowadzałem go z błędu. Wmawiałem sobie, że w ten sposób broniłem czci Dee Dee, ale naprawdę wstydziłem się pokazać mu zdjęcie, bo widać było na nim moją zapłakaną buzię, podczas gdy moja rówieśnica radośnie pluskała się w wannie, rozbryzgując fontanny srebrzystych kropli. Tak zaczęła się historia naszego życia. W trzeciej klasie Dee Dee pobiła się z Renem Cyrem, za to, że on pobił mnie. Była wtedy wyższa ode mnie, gdyż nie wkroczyłem jeszcze w „okres dojrzewania", jak określała to moja matka. Przerażała mnie ta wizja, gdyż co wieczór, leżąc w łóżku, przed zaśnięciem wyobraża-

łem sobie, że to „dojrzewanie" przeobrazi mnie w co, w rodzaju sztucznie pędzonego kartofla. Zanim jednak dorosłem do odpowiedniego wieku, nie nauczyłem się ani palić papierosów, ani bić się. Dlatego to Dee Dee musiała staczać walki w mojej obronie. Właściwie powinienem się wstydzić, ze dziewczynka przychodzi mi z pomocą, ale jakoś nie czułem się tym zażenowany. Dee Dee zwróciła mi komiks, który zabrał René, z komentarzem: „Chyba coś ci upadło, Samie" Towarzyszyło temu tak szczere spojrzenie jej szarobłękitnych oczu, że w końcu sam uwierzyłem, iz ten komiks po prostu mi wypadł. Tak przemożny był wpływ, jaki wywierała na mnie ta dziewczyna! W piątej klasie podczas corocznego popisu odgrywaliśmy role Humphreya Bogarta i Lauren Bacall w sztuce Key Largo. Przez prawie miesiąc poprzedzający przedstawienia kłóciliśmy się, gdyż Dee Dee koniecznie chciała zagrać Bogarta. Wtedy nie ustąpiłem jej po raz pierwszy i ostatni w moim życiu. W pierwszej klasie szkoły średnie, zawieszono Dee Dee na tydzień w prawach ucznia za używanie brzydkich słów i palenie papierosów w łazience. Jej matka poprosiła mnie wtedy, abym z nią porozmawiał. A oto, jak wywiązałem się z tego zadania: - Twoja mama uważa, że zadajesz się z jakimiś strasznie rozwydrzonymi dziewuchami - zakomunikowałem. -Może byś mnie z nimi poznała? W drugiej klasie utworzyliśmy amatorską kapelę. Nazwaliśmy ją Kąty Ostre, gdyż akurat cała nasza czwórka miała zajęcia z geometrii. W zespole tym Dee Dee śpiewała, ja grałem na gitarze wiodącej, Ross, Cloutier na basowej a Brian LeBlanc - na perkusji. Zdążyliśmy nawe zarobić za to kilka upomnień, ale gdy Brian wyprowadził się z naszego miasteczka - bez niego nie chciało się juz

nam kontynuować działalności. W tym okresie najbardziej zależało mi na jednym - aby Dee Dee przestała traktować mnie wyłącznie po koleżeńsku, a dopuściła do większej poufałości. W przeciwnym razie obawiałem się, że gdybym umarł - na moim nagrobku można by umieścić napis: „Tu leży jedyny prawiczek w roku szkolnym 1982". Na jakiś miesiąc przed ukończeniem szkoły Dee Dee zaczęła spotykać się z Bobbym Langfordem. Pochodził z Connecticut, ale jego rodzice rozwiedli się i wysłali chłopca do dziadków, sądząc, że u nich będzie mu lepiej. Jemu może i było, ale mnie - wręcz przeciwnie. W dniu uroczystego zakończenia roku Dee Dee wśliznęła się na przednie siedzenia mojego starego forda cutlass, rocznik 1976 - nie stać mnie było na nic lepszego. Liczyłem więc, że w drodze do szkoły będę miał szansę wykonać następny ruch. Planowałem dowcipną odzywkę w stylu Woody'ego Allena, bo wiedziałem, że lubi dobry żart. Na przykład coś takiego: „Słuchaj, wiem, że zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi, takimi jak Bogart i Bacall. Może jednak nadszedł już czas, abyśmy posunęli się trochę dalej? Na przykład tym razem odstąpię ci rolę Bogar-ta!" Zanim jednak zdążyłem otworzyć usta, Dee Dee wyciągnęła do mnie rękę z pierścionkiem zaręczynowym. - Tylko na razie nic nikomu nie mów! - poprosiła. -Jeszcze nikt nie wie, niech więc to zostanie między nami, dobrze, Samie? Nie dziwiło mnie, że Bobby miał szmal na corvettę czy pierścionek z brylantem - kursował dwa razy w miesiącu między Connecticut a Maine i za każdym razem na ulicach Fort Kent przybywało działek marychy.

- Santa Marihuana, módl się za nami! - zażartowałem. Jej jednak wcale to nie bawiło. - Nie wierz w te głupie ploty, Samie! - zapewniała. -W takich małych dziurach jak nasza ludzie lubią bez sensu mleć jęzorami. Zaraz następnego dnia po rozdaniu dyplomów Dee Dee, ku rozpaczy rodziców i wszystkich, którzy ją kochali, spakowała manatki i jeszcze tej samej nocy po kryjomu opuściła miasto wraz z Bobbym i jego złocistą cor-vettą. Dopiero po dwóch tygodniach otrzymałem od niej pocztówkę z obrazkiem przedstawiającym duży kłębek sznurka i podpisem: „Zapraszamy do Monroe w stanie Luizjana - krainy największych kłębków świata!" Na odwrocie nagryzmoliła ręcznie: „Drogi Samie Louisie Thi-bodeau - czy życie nie jest jedną wielką kpiną? Ucałowania - Dee Dee". Niedługo potem doszły do nas wieści o jej ślubie z Bobbym Langfordem. Przekazała je nam Estella Michaud, matka Dee Dee. Minęła żywopłot rozdzielający nasze podwórka i weszła po schodkach do kuchni, aby podzielić się z moją matką tą smutną wiadomością. Po drodze nawet się nie schyliła, aby podnieść walający się papierek od cukierka lub puszkę po napoju, jak miała w zwyczaju. Nie chciało się jej uszczknąć zwiędłego listka z grządek kwiatowych. Nie - poszła prosto do kuchni, zamykając z impetem za sobą zabezpieczone siatką drzwi. Usłyszałem, jak mówiła do matki: - Ona rzeczywiście to zrobiła, Margaret! Ta wariatka zrujnuje sobie życie! Siedziałem akurat w fotelu ojca z nogą założoną na poręcz i liczyłem chwile do rozpoczęcia pierwszego semestru nauki w cołlege'u. Tylko to mogło mnie uratować przed śmiertelną nudą, jaka groziła mi, odkąd zabrakło Dee Dee w sąsiednim domu! Jednak zasłyszane słowa

skupiły moją uwagę, bo przecież wiedziałem dobrze, o jakiej „wariatce" mowa. Wstałem więc i zajrzałem do kuchni akurat w odpowiednim momencie, aby nie uronić żadnego ze słów pani Michaud. Tak oto dowiedziałem się, że moja pierwsza miłość, Diana Catherine Michaud, przez cztery lata z rzędu jednogłośnie obwoływana Najładniejszą Dziewczyną i Największą Flirciarą w klasie, wyszła za faceta, który jeździł złocistą corvettą. - To jeszcze takie dziecko! - użalała się pani Michaud, załamując ręce. Tydzień później dostałem następną zabawną pocztówkę, tym razem nadaną w Mankins w Teksasie. Obrazek przedstawiał olbrzymi but, a podpis głosił: „Zapraszamy do krainy największych kowbojskich butów świata". Na odwrocie zaś widniał dopisek: „Drogi Samie, tak się cieszę, że wreszcie skończyłam szkołę i mogę uczyć się prawdziwego życia. Ucałowania - Dee Dee". Przypiąłem tę kartkę do ściany nad biurkiem w mojej sypialni, obok tamtej z kłębkiem. Potem przypomniałem sobie, że niedawno otrzymałem z filii Uniwersytetu Stanu Maine, mieszczącej się w naszym miasteczku, pozytywną odpowiedź na moją prośbę o przyjęcie. Sięgnąłem po ich pismo i jeszcze raz dokładnie je przeczytałem. Wkrótce bowiem po tym, jak wygłosiłem mowę pożegnalną w imieniu absolwentów szkoły średniej w Fort Kent, wiedziałem już, że nie opuszczę tych stron. Na pewno są tacy faceci, którzy lubią przenosić się z miejsca na miejsce, ale ja za- wsze wolałem trzymać się blisko rodzinnego domu. Zresztą nie ja jeden - wielu moich znajomych z Nowej Anglii myślało podobnie. Postanowiłem więc najpierw skończyć studia na wydziale nauk przyrodniczych college'u w Fort Kent, a potem kontynuować je na wydziale weterynarii w Bos-

tonie - najbliżej domu, jak tylko mogłem. Po uzyskaniu dyplomu lekarza weterynarii miałem zamiar powrócić w rodzinne strony i otworzyć własną lecznicę dla zwierząt, jakiej tam dotąd brakowało. Widać ziemia północnego Maine miała w sobie jakąś niezwykłą siłę przyciągania. Gdybym tak zawczasu wiedział, co kryje się za słowami, że dziewczyna szalona jak wiatr pragnie równie szalonego chłopaka! To nie było w porządku - przecież bez tej corvetty taki Bobby Langford nie znaczyłby zbyt wiele. Powiedzmy sobie szczerze — kto dziś jeszcze pamiętałby o Jamesie Deanie, gdyby zabił się w rozklekotanym volkswagenie, a nie w srebrnym porsche spider? Widok dwóch pocztówek sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu. Dobrze, że nikt tego nie widział! Przypomniałem sobie retoryczne pytanie Dee Dee: „Czy życie nie jest jedną wielką kpiną?" Próbowałem wyobrazić ją sobie, jak siedzi okrakiem na największym w świecie kłębku przędzy lub leży jak długa na nosku największego w świecie kowbojskiego buta, lecz w tym wyobraźnia mnie zawodziła. W całym moim osiemnastoletnim życiu żałowałem tylko jednego - tego, że Dee Dee nigdy nie zwolniła tempa na tyle, abym zdążył powiedzieć jej, że była miłością mego życia... Jeszcze raz rzuciłem okiem na pozytywną odpowiedź z Uniwersytetu Maine oraz informator Wydziału Weterynaryjnego w Bostonie. „Tak będzie wyglądać twoja przyszłość, Samie Thibodeau, i pogódź się z tym!" — powiedziałem głośno do siebie, wskazując palcem oba pisma. Co mogłem wtedy wiedzieć o figlach, jakie potrafi płatać życie? O krętych ścieżkach losu, które przywiodą Dee Dee ponownie do Fort Kent i przetną się z moją drogą życiową? Tak samo i Dee Dee nie mogła przewidzieć, że jej małżeństwo z Bobbym Langfordem nie

utrzyma się długo. W 1986, kiedy kończyłem z wyróżnieniem studia na Uniwersytecie Maine, mówiono o niej, że otworzyła sklep z pamiątkami czy czymś podobnym gdzieś w Wyoming. Z perspektywy północnego Maine były to wręcz antypody. I tak kręcił się ten świat... W lutym następnego roku ojciec Dee Dee zmarł na atak serca. Nie mogłem przyjechać na jego pogrzeb, bo akurat w tym samym tygodniu miałem zdawać egzamin, a studia weterynaryjne były ciężkie. Moja matka skorzystała z tej okazji, aby przez telefon poinformować mnie, że Dee Dee prawie się nie zmieniła, natomiast pani Michaud postanowiła przenieść się do swojej owdowiałej siostry, a dom przy Bay Street 204 odnająć. Matka nie ukrywała, że będzie jej brakować wieloletniej sąsiadki. Dla mnie też pamięć o Dee Dee była żywa tak długo, dopóki miałem świadomość, że po sąsiedzku mieszka jej rodzina. Matka już miała odłożyć słuchawkę, gdy nagle przypomniała sobie, czego nie zdążyła mi powiedzieć -że Dee Dee była w ósmym miesiącu ciąży! Minął miesiąc i w marcu 1988, trzy lata wcześniej, zanim zacząłem praktykować w Fort Kent jako lekarz weterynarii, otrzymałem od mojej matki list z informacją, że Dee Dee urodziła syna. Chłopcu nadano imię Martin. Nikt natomiast nie wiedział, czy Bobby dał już sobie spokój z handlem trawką. Dopiero po kilku miesiącach rozeszły się wieści, że otrzymał dobrą pracę na Alasce, przy rurociągu naftowym. Od razu wyobraziłem sobie, jak skierował swą złocistą corvettę na północ, do Krainy Białych Nocy... Po tej informacji przestały napływać ja- kiekolwiek wieści o Dee Dee.

Po dziesięciu latach uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas Dee Dee nie dała żadnego znaku życia. Wydawało się, że pękły ostatnie łączące nas nici. Przypuszczałem, że po naszym miasteczku krążą niezliczone plotki żerujące na jej życiu prywatnym, ale nie miałem czasu dawać im posłuchu. Ostatni rok studiów wymagał ode mnie wytężonej pracy, a poza tym oświadczyłem się koleżance z roku, Lidii Newhart. No i czy życie nie jest jedną wielką kpiną? W każdym razie nigdy, do dzisiejszego dnia, nie kupiłem sobie samochodu produkcji General Motors - choćby tylko dla zasady. Już w swojej lecznicy, na długo po zakończeniu pracy, wciąż nie mogłem się opędzić od myśli o Dee Dee. Podobno pierwsze miłości mają najdłuższy żywot. Szczególnie często nachodziły mnie wspomnienia o zmroku. I tak, przypominałem sobie pewne letnie popołudnie w 1976, kiedy mieliśmy po dwanaście lat. Wszyscy uczyli się wtedy na pamięć słów najmodniejszego przeboju „Fernando", wykonywanego przez szwedzki zespół ABBA. Leżeliśmy z Dee Dee na brzuchach nad czarną wodą, szukając raków pod kamieniami. Raptem ona odwróciła się do mnie i oświadczyła: - Wiesz, Samie, chciałabym zostać ABBĄ, kiedy dorosnę! — Przecież nie możesz być całym zespołem, głuptasie! - wyśmiałem ją. Zaczynałem już pojmować, że nigdy nie przestanę jej kochać, ale im bardziej zdawałem sobie z tego sprawę - tym częściej wyzywałem ją od idiotek, małp i głuptasów. Równocześnie dostrzegałem zacho- dzące w niej zmiany - stopniowo traciła cechy „chłopczycy", nabierając coraz więcej miękkości i kobiecości.

Ja także w tym czasie wystrzeliłem gwałtownie w górę, czemu jednak nie towarzyszyły pełniejsze kształty -przypominałem raczej szkielet obleczony skórą. Można było przewidywać, że niedługo pod tą skórą zbierze się tyle testosteronu, że wypełniłoby się nim kamieniołom przy Bouchard Road! Trzeba trafu, że w tym momencie Dee Dee zaczęła podśpiewywać: „Cyt, czy słyszysz te wystrzały, Fernando? Tamtej nocy też tak grzmiały nad Rio Grandę. Gwiazdy wtedy lśniły jasno, czy pamiętasz tę noc straszną, Fernando?" Urwała, aby puścić „kaczkę" na wodę, a potem zaczęła z innej beczki: - Właściwie chciałabym być rewolucjonistką, jak ci ludzie z piosenki. Jakie to cudowne tak walczyć o wolność pod niebem pełnym gwiazd... Umilkła i ponownie zmieniła temat. - Pocałuj mnie, Samie - poprosiła. - Wiesz, tak porządnie, z języczkiem, dobrze? Chciałabym wiedzieć, jakie to uczucie. Dopiero teraz zrozumiałem, że tym, co wtedy czułem, był smutek. Bez naszej zgody okradziono nas z czegoś cennego, a z naszymi ciałami działo się coś, na co nie mieliśmy wpływu. Jeszcze trochę, a utracilibyśmy na zawsze naszą niewinność. Czy nie lepiej byłoby, gdyby wszystko zostało tak jak przedtem, kiedy nasze mamusie zostawiały dla nas na stole kuchennym mleko i ciepłe bułeczki? Świadomość własnej płci drzemała wtedy w nas zbyt głęboko, abyśmy mogli cierpieć z jej powodu. - Czego tak ciągle za mną łazisz? Już mnie to wnerwią! - warknąłem specjalnie, aby ją zranić. Równocześnie czułem przez skórę, że nadejdzie jeszcze czas, kiedy będę wzdychał do niej po nocach, podczas gdy za ścianą Bobby Langford zamknie ją w uścisku swoich długich ramion. - Nigdy do niczego nie dojdziesz, bo jesteś głu-

pia! - dobiłem ją do końca i wspiąłem się na pobliski pagórek, aby uwolnić się od niej. Zabawne, jak długo się pamięta takie wydarzenia! Nieraz, wykonując jakieś prace biurowe albo laboratoryjne w mojej lecznicy, przyłapywałem się na tym, że jej dwunastoletnia buzia stała mi przed oczami jak żywa. Albo wygarniałem z rynien zwiędłe liście, kiedy powracały do mnie jej słowa, wypowiedziane dawno temu. Możliwe, że i ona wyczuwała bliski koniec naszego beztroskiego dzieciństwa. Niewykluczone, że nie brała dosłownie moich opryskliwych odzywek, bo rozumiała, że po prostu nie potrafiłem wtedy mówić inaczej! Pewnie dlatego najspokojniej w świecie przewróciła się na plecy i wpatrywała się we mnie swymi szarobłękitnymi oczyma. Jej gęsta, płowa czupryna zmieniła już barwę na orzechowy blond, a buzia miała w przyszłości należeć do pięknej kobiety. - Hej, Fernando, słyszysz te wystrzały? - wydzierała się do mnie z dołu. Do dziś na ścianie obok drzwi do mojego gabinetu wisi plakat zespołu ABBA. Pomaga mi skupić się na tym, co w życiu jest ważne.

2 Ujrzałem siedem złotych świeczników. Apokalipsa św. Jana Miasteczko Fort Kent, położone na północnych rubieżach stanu Maine, nadawało się świetnie do założenia rodziny. Lidia i ja chcieliśmy stworzyć szczęśliwą rodzinę, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że najpierw musimy postawić naszą praktykę weterynaryjną na odpowiednim poziomie, aby móc się z niej utrzymać. W naszym mieście nie było żadnej innej lecznicy dla zwierząt, więc sądziliśmy, że uda się to nam bez trudności. Planowaliśmy objęcie opieką zwierząt utrzymywanych w dolinie granicznej Rzeki Świętego Jana. Nabyliśmy więc dawny dom Pinette'ów, położony zaledwie o trzy ulice od Bay Street, na której się wychowałem, lecz już w dzielnicy handlowej. Postanowiliśmy zaadaptować parter na funkcjonalną lecznicę weterynaryjną, a na piętrze urządzić dla nas mieszkanie. W niedługim czasie spełniły się nasze marzenia - udało się nam otworzyć pierwszą Klinikę dla Zwierząt w naszym mieście. Jeżeli prosperowałaby dobrze - moglibyśmy śmiało po-

większyć rodzinę, a po dojściu do wieku średniego przeżywać problemy z dojrzewaniem dzieci i wysokością czesnego w college'ach. Fort Kent ma własne, bogate tradycje. W wielu rodzinach, szczególnie starszych wiekiem, wciąż mówi się tam po francusku. Niektórzy mieszkańcy tych stron mają bowiem przodków rodem z Quebec lub Akadii. Szkoda tylko, że młode pokolenie, wychowane na telewizji kablowej, zapomina już języka swoich rodziców. Nawet podczas uroczystości urządzanych przez miejscowe Towarzystwo Genealogiczne - młodzi potomkowie Cyrów, Leverque'ow, Paradisów, Desjardinsów, LeBlanców, He-bertów, Quellette'ow, Nadeau, Perreaultów, Gagnonów, Pelletierów, Michaudów, Belangerów, Levesseurow i innych woleli raczej oglądać najnowszy film z Tomem Cruise'em niż kontynuować tradycje rodzinne. Skutki tego były takie, że język francuski, którym do lat sześćdziesiątych posługiwano się jako pierwszym, z trudem udawało się starszym członkom wspólnoty etnicznej kultywować jako drugi. Rzecz w tym, że młodzi Franko-Amerykanie uważali się po prostu za Amerykanów i może tak było najlepiej. Niemniej język francuski słyszało się w sklepach, barach czy restauracjach prawie równie często jak angielski. W kawiarni „U Doris" można było śmiało zamawiać „ploies", jak pierwsi osadnicy z Nowej Szkocji nazywali placki z gryczanej mąki. Natomiast na kanadyjskim brzegu Rzeki Świętego Jana sytuacja przedstawiała się odwrotnie. Kanadyjczycy zamieszkujący w strefie przygranicznej posługiwali się językiem angielskim jako drugim, jeżeli w ogóle go znali. Lidii, urodzonej i wychowanej w Bostonie, imponowało to do tego stopnia, że postanowiła specjalnie nauczyć się tutejszego, „dolinowego" dialektu francuskiego, który dość znacznie różnił się od ory-

ginału, bo pierwsi osadnicy wyemigrowali z Francji prawie czterysta lat temu. Lidia od razu poczuła się w tym oryginalnym miejscu jak u siebie w domu. Właściwie zawsze kochała zwierzęta i marzyła o pracy wiejskiego weterynarza, mimo że wychowała się w miejskiej kamienicy. Dlatego łatwiej mi było namówić ją, aby przeprowadziła się pod północną granicę stanu Maine, niż żeby wyszła za mnie - tym bardziej że w towarzystwie kobiet zawsze czułem się niepewnie. W szkole średniej nie miałem czasu rozglądać się za dziewczynami, bo Dee Dee zawróciła mi w głowie, a kiedy raptem zastrzeliła mnie swoimi zaręczynami z Bob-bym Langfordem - doszedłem do wniosku, że z kobietami nigdy nic nie wiadomo! Zdecydowałem więc poświęcić się nauce i przez dwa ostatnie lata studiów nie zauważałem, że przede mną siedzi Lidia Newhart i tak samo uważnie słucha wykładu o pasożytach zwierzęcych. Dopiero po jakimś czasie wpadły mi w oko jej długie, brązowe włosy i oczy koloru orzecha, zaokrąglone kształty i mocna budowa ciała. Ona też nie od razu przyznała się, że uważała mnie za jedynego przystojniaka na roku (dzięki Bogu, nie był to liczny rocznik). Gdybym wiedział o tym wcześniej, łatwiej wydusiłbym z siebie oświadczyny, ale jakoś zdobyłem się na odwagę i zostałem przyjęty! Teraz wymyśliłbym sobie inny napis na nagrobku: „Tu leży facet z uśmiechniętą gębą"! Snując plany małżeńskie, wiedziałem już, że przeprowadzka w moje strony będzie dla Lidii spełnieniem marzeń. Z myślą o przyszłej pracy zaliczyliśmy dodatkowe zajęcia z hodowli dużych zwierząt, aby móc świadczyć usługi także okolicznym hodowcom bydła i koni. W praktyce oznaczało to konieczność wytrząsania się półciężarówką po bezdrożach, ale wolałem to niż wilgot-

ne i wietrzne bostońskie zimy. Po prostu czułem, że moje miejsce jest w rodzinnych stronach. Lecznica udała się nam na medal! Lidia doszła do wniosku, że w domu, w którym już kiedyś ktoś mieszkał, musi panować domowa atmosfera. Wykleiła więc ściany różowymi tapetami, na których małe różyczki tworzyły szlaczek pod sufitem. Podłogi z sosnowych desek pokryliśmy świeżą warstwą lakieru, a Lidia przyrzuciła je dywanikami, aby całość wyglądała przytulniej. W poczekalni zaś poustawiała wazony, które napełniała świeżymi kwiatami odpowiednio do pory roku. Wiosną były to gałęzie kwitnącej wiśni, latem kwiaty z naszego ogródka, a jesienią złociste rózgi nawłoci krzewiącej się wśród okolicznych pól. Przed Bożym Narodzeniem Lidia zdobiła hall gałęziami ostrokrzewu, aby klienci czuli się u nas jak w domu. W tak małym miasteczku jak to, liczącym zaledwie trzy tysiące mieszańców, właściwie wszyscy byliśmy sąsiadami. Wprawdzie rzadko przyjmowaliśmy gości, ale mogliśmy być pewni, że prędzej czy później każdy mieszkaniec Fort Kent pojawi się w naszej lecznicy. Oblicze szacownego miasteczka też stopniowo ulegało zmianie. Stare budynki spaliły się lub zostały rozebrane, a bardziej zaawansowani wiekowo obywatele powoli przenosili się na któryś z dwóch cmentarzy miejskich -katolicki lub protestancki. Ich miejsce - jak to w życiu bywa - zajmowała nowa generacja. Mój ojciec też umarł w dwa lata po moim powrocie do Fort Ken^, a matka przez trzy następne lata mieszkała sama w opustoszałym domu przy Bay Street. W końcu jednak zrezygnowała z samotnego gospodarowania i przeniosła się na Florydę, gdzie dożywały starości jej dwie przyjaciółki. Szlag mnie trafiał, ale co mogłem zrobić? Mama musiała sprzedać dom, bo na stare lata potrzebowała pienię-

dzy. Myśmy nie mogli go odkupić, bo zainwestowaliśmy już w pięćdziesiąt akrów ziemi poza granicami miasta. Zaangażowaliśmy nawet przedsiębiorstwo budowlane do prac nad naszym przyszłym rodzinnym gniazdkiem, wymarzonym przez Lidię. Zresztą do czego byłaby mi po- trzebna stara rudera przy Bay Street? Miałem już sprecyzowane plany co do tego, gdzie chciałbym żyć i umierać... Ostatecznie dom przy Bay Street przeszedł na własność rodziny z Portlandu. Ojciec tej rodziny pracował jako wykładowca historii na lokalnej uczelni. Kiedy pokazywałem Lidii mój dawny dom rodzinny, nagle przyszło jej do głowy dziwne pytanie: - Dlaczego ta ulica nazywa się Bay Street1, choć daleko stąd do oceanu? - Pytasz jak turystka - odburknąłem, ale naprawdę nikt nie wiedział, dlaczego „Zatokowa", a nie na przykład „Rzeczna". Przypuszczalnie początek tej nazwie dało pobożne życzenie któregoś z dawnych osadników. Tymczasem dzięki temu, że mieliśmy daleko do oceanu -na ulicach naszego miasta nie kłębiły się latem tłumy wiecznie narzekających turystów. Fort Kent odwiedzali tylko miłośnicy przyrody, którzy woleli wywozić stąd nowe doświadczenia niż homary i kawior. Niemniej przykro mi było słyszeć głosy i śmiechy obcych ludzi w murach mego rodzinnego domu. A sąsiedni dom, pod numerem 204, gdzie spotkałem się po raz pierwszy z Dee Dee - od wielu miesięcy stał pusty. Rodzina, która wynajęła go od pani Michaud, wyprowadziła się, a na jej miejsce nie wprowadził się nikt inny. Ludzie gadali, że matka Dee Dee żądała zbyt wysokiego czynszu... Tak czy siak, dom stał nie zamieszkany i smutny, a potem przeczytaliśmy w gazecie o śmierci 1Słowo Bayw języku angielskim oznacza m.in. zatokę (przyp. tłum.).

pani Michaud. W nekrologu zaznaczono, że zmarła pozostawiła córkę, Dianę Catherine Langford, lat 33, i wnuka, Martina Langforda, lat 9, w Jackson Hole, stan Wyoming. W tych dniach, przejeżdżając półciężarówką przez miasto, wolałem nie patrzeć na żaden z tych domów. Pod 204, na dawno nie koszonym trawniku, bujała wysoka trawa, a od strony ulicy straszyły czarne prostokąty pustych okien. Ileż gorących, letnich nocy spędziłem, wpatrzony w te okna jak Romeo? Wypatrywałem jej poruszeń za firanką, rozmyślając, o czym też może śnić i jak wygląda pod prysznicem? Ciekawe, czy i ona czasem myślała o mnie w ten sposób. Nie mogła przecież przewidzieć, że oboje będziemy musieli opuścić nasze domy, a los rzuci nas w różne strony. Gdybym wtedy wiedział, jak szybko to się stanie, może lepiej potrafiłbym wyko- rzystać mijające chwile. Ale cóż, młodym ludziom zawsze się wydaje, że młodość trwa wiecznie! Odkąd matka Dee Dee wyprowadziła się do Bangor, ucichły wszelkie plotki na jej temat. Po śmierci pani Michaud zwątpiliśmy, czy jeszcze kiedyś zobaczymy Dee Dee. Dawno już przestała wysyłać te śmieszne pocztówki, przynajmniej do mnie. Nic dziwnego - w końcu oboje zdążyliśmy wydorośleć, a świat kręcił się dalej. Jednak, podczas gdy oboje z Lidią czuwaliśmy nad stanem zdrowia zwierząt domowych w Fort Kent, w przerwach między kastracjami, sterylizacjami i szczepieniami prześladowała mnie myśl, czy Dee Dee kiedykolwiek jeszcze wspomni o mnie? A jeśli nie o mnie, to może chociaż o radosnych dniach naszej młodości, spędzanych wspólnie nad rzeką, przy próbach występów artystycznych lub piosenek dla naszej kapeli? Na ogół jednak byłem zbyt zajęty, aby częściej o niej myśleć. Praca ze zwierzętami dawała mi dużą satysfakcję,

a dodatkowych obowiązków dostarczała budowa nowego domu. Sami go zaprojektowaliśmy - na piętrze miały być cztery duże sypialnie, na parterze jeszcze jedna i solidne patio z ładnym widokiem na okolicę. Nasze marzenia zaczynały już nabierać realnych kształtów. Do jesieni miał zostać zamknięty stan surowy, a poczynając od następnej wiosny, w miarę posiadanych środków finansowych, planowaliśmy wykańczanie domu. Przypuszczaliśmy, że w lecie roku 1998 będziemy mogli się wprowadzić. Wkrótce znowu usłyszeliśmy o Dee Dee. Przypomniał mi o niej Ross Cloutier, mój stary kumpel, z którym graliśmy razem w zespole Kąty Ostre. Także i on pozostał w Fort Kent, ucząc matematyki w miejscowej szkole średniej. Razem z naszymi żonami chodziliśmy czasem na piwo do knajpy „U Bee Jaya" przy moście łączącym oba brzegi granicznej rzeki. Można tam było opróżniać kufelki przy oknie, w którym odbijały się już światła Kanady. Ross twierdził, że w tym miejscu panuje „międzynarodowa atmosfera". Kiedy Ross rozwiódł się ze swą żoną Amy - nadal wyciągał mnie na piwo, ale chodziliśmy już tylko we dwóch. Pewnego razu stara piosenka z grającej szafy rozbudziła w nas wspomnienia szalonych lat bezgrzesznej młodości. - Gdybyśmy chcieli dziś założyć zespół, pewnie nazwalibyśmy go Kąty Rozwarte - zażartował wtedy Ross. Dobrze się czułem w towarzystwie tego podstarzałego hipisa, który niestety urodził się już po okresie, kiedy największe triumfy święcili Abbe Hoffmann i Angela Davis! Nadal jednak utrzymywał, że każdy ma prawo do popalania trawki, a włosy nosił tak długie, jak tylko zezwalał mu regulamin szkoły w Fort Kent. Po jakimś czasie Ross poznał Vickie Perrault, która właśnie wróciła z New Hampshire z dyplomem absol-

wentki filologii angielskiej. Podjęła pracę w tej samej szkole co Ross i od tej pory znów chadzaliśmy na piwo do Bee Jaya we czwórkę - Ross, Vickie, Lidia i ja. W zimie pod naszymi stopami skrzypiał śnieg, a jesienią szeleściły zwiędłe liście, ale czasem wydawało mi się, że słyszę śmiech Dee Dee, unoszony wiatrem. Towarzyszył nam w starych zaułkach, rozlegał się z opustoszałego kina, zjeżdżał z narciarskiego stoku, choć myślałem, że śmiech też przebrzmiał dla mnie na zawsze. Pewnego pogodnego, wiosennego poranka, kiedy pod urzędem miasta kłębiły się tłumy turystów pragnących wykupić kartę wędkarską, a przed nowym McDonaldem ustawiła się kolejka dzieci - wsiadłem do półciężarówki i skierowałem się ku zachodniej granicy miasta. Lidia przyjmowała pacjentów w lecznicy, a mnie wezwał farmer do holsztyńsko-fryzyjskiej krowy, która leżała i za nic w świecie nie chciała się podnieść. Tymczasem ostatnią czynnością, na jaką tego dnia miałem ochotę, było ratowanie chorej i przypuszczalnie zdenerwowanej krowy! Z takimi myślami skręciłem z Elm Street na Bay Street, wiedząc, że tędy będę mógł najkrótszą drogą wyjechać z miasta. Mijając mój dawny dom pod numerem 206, zauważyłem, że coś się tam dzieje - na podjeździe parkował błękitny samochód, wzdłuż żywopłotu rozkwitły jakieś oryginalne, duże kwiaty, pod starym klonem wisiał rozpięty hamak, a zielone okiennice przemalowano na czarno! Natomiast pod 204 jacyś faceci na skróty przez trawnik wnosili kanapę... Zwolniłem i zatrzymałem wóz przy krawężniku, aby lepiej się temu przyjrzeć. Okazało się, że na zapleczu domu pod numerem 204 parkował olbrzymi meblowóz pełen najrozmaitszych gratów. Przy schodkach werandy stał dziecinny rowerek, a pracownicy firmy spedycyjnej właśnie wyszli po następ-

ną partię mebli. „Pewnie ktoś kupił ten dom" - pomyślałem sobie i wcale mnie to nie zmartwiło, bo od dawna uważałem, że lepiej, aby tam ktoś zamieszkał. Przypominałem sobie o chorej krowie i już miałem odjechać gdy nagle mój wzrok przykuł przedmiot wynoszony właśnie z wozu przez tragarzy. Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, aby rzucić na to okiem, ale tym, co jeden robotnik podawał drugiemu był oprawiony plakat o wymiarach trzy stopy na pięć. Ze zdumieniem stwierdziłem, że to plakat szwedzkiego zespołu ABBA, tak popularnego w latach siedemdziesiątych. Sko,arzyłem sobie ten obraz z widokiem dziecięcego rowerka i ruszyłem w dalszą drogę z takim uśmiechem na gębie, jakiego nie była w stanie przyćmić perspektywa chorej krowy u celu podróży. Znałem bowiem tylko jedną osobę, która mogła mieć taki plakat - najwierniejszą miłośniczkę zespołu ABBA która znała na pamięć słowa wszystkich jego piosenek, a portret jego członków nabyła w sklepie dla hobbystów w Portlandzie, gdzie byliśmy z wycieczką szkolną oglądać dom Longfellowa. Tylko ona mogła dać ten plakat do oprawy, aby powiesić go sobie na ścianie. Pamiętam, jak mi tlumaczyla, wskazujac kolejno twarz kazdego piosenkarza. ABBA to pierwsze litery ich imion: A to Agnetha, B Björn, drugie B - Benny, a drugie A - to Anni-Frida. Próbowałem jej wtedy dokuczać. „A dlaczego jedno B jest odwrócone?" - podpuszczałem. „Czy to ma oznaczać, że któryś z nich nie żyje?" Im mocniej czułem, że ją kocham, tym bardziej się z nią droczyłem., Co robi w szwedzkim zespole jakiś Benny? - pytałem kpiąco. „Powinien raczej występować z Bee Geesami!" W każdym razie, cokolwiek by to miało oznaczać, ważne było jedno - Dee Dee Michaud wracała w rodzinne strony!

Moja pacjentka, jak od początku przypuszczałem, zdradzała objawy niedoboru wapnia, częstego u wysokomlecznych krów. Podłączyłem ją do kroplówki i wykonałem dożylny wlew wapna. Po zabiegu umyłem ręce w kuchennym zlewie, przyjąłem w prezencie od gospodyni bochenek pieczonego w domu chleba, zapowiedziałem, że Lidia wyśle im rachunek, i wsiadłem do swojej półciężarówki. Byłem zmęczony, ale i zadowolony, że chora wkrótce wstanie na nogi. Oczywiście nie darowałem sobie, żeby nie wracać tą samą drogą co poprzednio, chociaż musiałem zatankować paliwo w drugim końcu miasta. Pod znajomym domem na Bay Street nie stał już meblowóz, tylko mały, zielony samochód, również załadowany po sufit. Dziecięcy rowerek wciągnięto na werandę, gdzie piętrzyły się stosy pudeł. Na schodkach siedział mniej więcej dziesięcioletni chłopiec, podpierając się ręką pod brodę. Sądząc po nachyleniu jego ramion - nie wyglądał na zbytnio zadowolonego z życia. Przypuszczałem, że przeprowadzka dla takiego dziecka musiała być dużym stresem, ale nie mogłem po prostu podjechać do niego i powiedzieć „cześć". A nie mogłem dlatego, że nie wiedziałem w tym momencie, co powiedziałbym jego matce. Minęło już przecież prawie piętnaście lat, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Było to w czerwcu 1982, w dniu zakończenia szkoły średniej. Przez ostatnie tygodnie umacniałem się w postanowieniu, że wieczorem tegoż dnia powiem jej, jak ją kocham, i zaproponuję, aby została moją dziewczyną. Całymi dniami trenowałem zdejmowanie sygnetu z zielonym kamieniem, który był symbolem naszej szkoły, aby nałożyć go na jej palec. A kiedy byłem już prawie gotów to zrobić, okazało się, że Bobby Langford wcześniej nasadził na ten delikatny paluszek zaręczynowy pierścionek z brylantem.

Przez ponad dziesięć następnych lat zadawałem sobie wciąż to samo pytanie: o czym wtedy myślałem? Jak mogłem przypuszczać, że taki spokojny i nieśmiały facet jak ja, z ambitnymi planami na przyszłość, miałby szansę usidlić tak przedsiębiorczą dziewczynę, jaką była Dee Dee Michaud? Osoba tego pokroju śmiało rzucała się w nurt życia, podczas gdy ja mogłem jedynie stać na brzegu i drżeć ze strachu, że ten nurt jest zbyt rwący. Cóż stąd, gdy pierwsze miłości mają zazwyczaj długi żywot. Byłem już zakochany w Lidii, a wciąż jeszcze prześladowały mnie wspomnienia o Dee Dee. Pamiętałem jej szalone wybryki w rodzaju podkradania się na cudze podwórko celem uwolnienia psa, którego właściciel trzymał na zbyt krótkim łańcuchu, czy siadania okrakiem na poręczy mostu łączącego brzeg amerykański z kanadyjskim, grożąc, na przemian po francusku i angielsku, że wskoczy do rzeki! Równocześnie ta sama Dee Dee potrafiła zapłakiwać się na wiadomość o śmierci Natalie Wood w nurtach oceanu u wybrzeży Kalifornii. - Pamiętasz, Samie, jak na filmie też o mało nie utonęła? — łkała. — Wtedy, kiedy dowiedziała się, że utraciła na zawsze Warrena Beatty! Problem polegał na tym, że Dee Dee urodziła się za późno. Z jej duszą „dziecka-kwiatu" trudno było dostosować się do wymogów bardziej ekspansywnego pokolenia. Na Bay Street dodałem gazu, aby znaleźć się jak najdalej od domu pod numerem 204 i smutnego chłopca siedzącego na schodkach. Cóż bowiem pomyślałaby o mnie Lidia, gdyby dowiedziała się, że wciąż pielęgnuję wspomnienia ze szkoły średniej? Nawet tego uroczego, majowego popołudnia musiałem myśleć o ważniejszych sprawach - o prowadzeniu lecznicy i budowie domu. Jednak w razie gdyby któreś z nas chciało powspominać dawne, dobre czasy - Dee Dee wiedziałaby, gdzie mnie szukać.