Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

McMinn Suzanne - Miłosna pułapka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

McMinn Suzanne - Miłosna pułapka.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

1 Suzanne McMinn Miłosna pułapka Z angielskiego przełożyła Marta Gąsiorowska Tytuł oryginału: IT ONLY TAKES A MOMENT

2 PROLOG - Wasza wysokość, już czas. Musimy się śpieszyć. Książę Lucien powiódł wzrokiem po ciemnych oknach zamku. Wzniesiona na wcinającym się w Morze Śród- ziemne wysokim klifie rodowa siedziba prezentowała się niezwykle majestatycznie. Na chwilę w umyśle księcia za- gościło zwątpienie. Czy dane mu jeszcze będzie wrócić w ojczyste strony, do ukochanego Livorno, miejsca, które zawsze będzie chować w sercu? Dla dobra mieszkańców tych ziem musiał ich opuścić, musiał wymknąć się jak złodziej, pod osłoną nocy. Wie- dział jednak, że jego decyzja jest słuszna. Nie mógł sobie teraz pozwolić na luksus wątpliwości. - Samochód czeka, wasza wysokość. - Bernard Rennes, najbliższy doradca i przyjaciel zmarłego ojca księcia, lekko pociągnął go za ramię. Lucien wsiadł do pancernego samochodu, który stał na podjeździe. Pełniący wartę ochroniarze czujnie rozglądali się dokoła, wypatrując ewentualnego niebezpieczeństwa. Lucien ostatni raz spojrzał na ciemną sylwetkę zamku. W świetle księżyca stare kamienie zdawały się lśnić. Samochód w szybkim tempie pokonywał kolejne za- kręty. Podróżujący nim książę nie mógł pozbyć się my- R S

3 śli, że coś w jego życiu nieodwołalnie się kończy. Z każ- dym kilometrem oddalał się od swojej ukochanej ojczyzny i szczęśliwej przeszłości. Gdyby jednak nie wyjechał, czekała go pewna śmierć. R S

4 1 -Ludzie, szykujcie się, bo zbliża się prawdziwa na- wałnica. Krajowy Instytut Meteorologii zapowiada najsil- niejsze w tym roku opady śniegu. Naprawdę zła pogoda dotrze do gór już w ten weekend. -Jeżeli myśleliście, że idzie wiosna, to byliście w błę- dzie! Część dróg już jest zamknięta. Moja rada -jeśli na- prawdę nie musicie wychodzić na dwór, to niech tak zosta- nie. Najlepiej wskoczcie pod pierzynkę z ukochaną osobą i powtarzam raz jeszcze - zostańcie w domu! Gwendolyn Bennet wyłączyła radio, pozwalając, by mia- rowy dźwięk pracującego silnika wypełnił wnętrze auta. Miłość była ostatnią rzeczą, o której chciała teraz słyszeć. Miała po dziurki w nosie ckliwych historii o pięknym księ- ciu. Nie tak dawno sama dała się na jedną nabrać. Właściwie było to w zeszłym tygodniu. Jej własna historia, jak to w bajkach bywa, bliska już by- ła szczęśliwego finału. Przygotowania do ślubu zostały niemal ukończone, ceremonia miała się odbyć właśnie w ten weekend... Książę zapomniał jednak wspomnieć o drobnym szczególe. Nie przyznał się Gwen, że już ma jed- ną narzeczoną. Ta zaś sprawiła im obojgu wspaniałą nie- R S

5 spodziankę, zjawiając się w kościele podczas ostatniej pró- by przed ślubem. Tyle, jeśli chodzi o miłość. Gwen nie czuła się zraniona. W każdym razie usilnie sta- rała się siebie o tym przekonać. Wmawiała sobie, że zosta- ła uratowana przed własnym szaleństwem, że w ostatniej chwili cofnęła się znad krawędzi przepaści. Usiłowała po- traktować porażkę z chłodnym dystansem. Oczywiście pierwszym niewybaczalnym błędem były za- ręczyny. Gwen była przecież zbyt roztropna, by wychodzić za mąż. Jej zachowanie dawało się wytłumaczyć jedynie chwilową niepoczytalnością. Na szczęście ten stan nie trwał długo i teraz czuła się całkowicie wyleczona. Brakowało jednak lekarstwa na dojmujące poczucie upokorzenia. Zamiast lecieć na Hawaje, gdzie miała spędzać miesiąc miodowy, postanowiła więc schronić się w niedostępnych górach Wirginii Zachodniej w domu swego dziadka. Ni- komu nie powiedziała, dokąd jedzie. Po prostu spakowała swoje rzeczy i uciekła. Teraz potrzebowała tylko samotności i czasu, który po- dobno najlepiej leczy rany. Jeśli chodzi o samotność, trud- no było o lepsze ustronie niż to zapomniane przez ludzi miejsce. Czerwona Brama, bo taką nazwę nosiła posia- dłość, w okresie gdy żyli tu pradziadkowie Gwen, była do- brze prosperującym gospodarstwem. Później czas i siły na- tury zrobiły swoje. Dom i brama, od której wzięła nazwę posiadłość, popadły w ruinę, większość terenu ponownie objął w swoje władanie las. Gdy dziadek Gwen, Douglas Bennet, przybył tam wiele lat później, postanowił na miejscu starego domostwa zbu- dować drewnianą chatę. Nie szczędził pieniędzy - R S

6 wzniesiony na szczycie góry dom idealnie spełniał funkcję schronienia przed wielkomiejskim zgiełkiem. W owym czasie, a był to okres świetności Hollywood, Douglas był liczącą się postacią w światowej stolicy filmu. Zanim przeszedł na emeryturę, udowodnił swoją skutecz- ność także na innym gruncie - z powodzeniem działał jako kalifornijski polityk. Bywało, iż użyczał domu w górach przyjaciołom, do grona których zaliczały się osoby sławne i bogate. Dla Gwen Czerwona Brama zawsze była miejscem szczególnym. Z nią wiązały się najszczęśliwsze wspo- mnienia z dzieciństwa. Długie i leniwe wakacje w lecie, magiczne chwile w czasie świąt Bożego Narodzenia. Nie była tam od lat, jednak w jej pamięci Czerwona Brama jawiła się jako oaza spokoju, w której czuła się na- prawdę bezpieczna i kochana. A nigdy bardziej nie potrze- bowała takiego spokoju niż teraz. Czuła, że tylko tu ma szansę uporządkować swoje uczu- cia, uleczyć zranioną dumę i pomyśleć o przyszłości. Ciężkie płatki śniegu rozbijały się o przednią szybę sa- mochodu. Wzdłuż drogi majaczyły pnie sosen. Mroczne korony drzew wyraźnie odcinały się na tle stalowego nieba. Choć nagły nawrót zimy był rzeczą dosyć niespotykaną w końcu marca i po obu stronach szosy już utworzyły się za- spy, Gwen nie martwiła się złą pogodą. Do chaty było już niedaleko. Pamiętała trasę tak, jakby odwiedziła to miejsce zaledwie wczoraj. Zjechała z autostrady na wąską szosę stanową, gdzie mu- siała znacznie zwolnić. Do pokonania został ostatni odci- nek trasy: piaszczysta droga prowadząca niegdyś do String- town. Na początku wieku był to ważny ośrodek przemy- słowy związany z ropą naftową. Kryzys w branży paliwo- wej i nieuchronny postęp sprawiły, że mieścina R S

7 mocno podupadła, a wreszcie wyludniła się i umarła śmier- cią naturalną. Jej dzisiejszych mieszkańców można było policzyć na palcach obu rąk. Warunki jazdy stawały się coraz gorsze. Biegnąca gór- skim zboczem, wąska droga wyglądała teraz jak leśna przesieka. Co jakiś czas samochód mijał samotny dom let- niskowy, a jeszcze rzadziej siedlisko stałych mieszkańców. Gwen jechała teraz bardzo ostrożnie, kurczowo zaci- skając ręce na kierownicy. Małe, wynajęte w mieście auto z wysiłkiem pokonywało kolejne metry pochyłości. Po prawej stronie drogi teren gwałtownie się obniżał, scho- dząc stromo aż do lodowatej toni rzeki Pocatalico. Gwen starała się trzymać bliżej przeciwnej strony, gdzie gęsta ściana lasu i w miarę równa nawierzchnia dawały większe poczucie bezpieczeństwa. Wycieraczki samochodu poruszały się w miarowym rytmie, tocząc nierówną walkę z nasilającą się śnieżycą. Jeśli zła pogoda się utrzyma, może minąć wiele dni, zanim pługi odblokują tę starą, zapomnianą drogę. Gwen nie za- mierzała jednak się tym przejmować. Rano, po wylądowa- niu na lotnisku w Charlestonie, zrobiła duże zakupy. Zgromadziła zapasy, które w razie konieczności, po- winny wystarczyć na wiele tygodni. Choć nie spodziewała się tak dużych opadów śniegu, uznała, że w niczym nie ze- psuje jej to pobytu. Za sprawą padających wielkich płat- ków śniegu okolica zmieniła się w prawdziwie bajkową krainę - przysypane śniegiem zbocza wyglądały jak z pocz- tówki. Wspaniała i dzika Wirginia Zachodnia. Slogan, któ- rym władze stanu kusiły turystów, zdecydowanie miał po- krycie w rzeczywistości, zwłaszcza tutaj w górach, miejscu jeszcze nieskażonym cywilizacją. R S

8 Koła samochodu gwałtownie zabuksowały i Gwen moc- niej zacisnęła ręce na kierownicy. Poczuła, że serce pod- chodzi jej do gardła. Być może ta droga była jednak trochę zbyt dzika. Pomyślała, że chętnie znalazłaby się już na miejscu. Pokonując ostatni, łagodny zakręt, w duchu podzięko- wała swojemu szczęściu. Rozpoznawała już sylwetki wy- sokich drzew okalających polanę, na której stała chata. - Udało się - westchnęła z ulgą. Mieszkając na stałe w południowej Kalifornii, właściwie nie była przygotowana na trudne, zimowe warunki jazdy. Oczywiście wiedziała, że może być zimno - wiosna w Wirginii Zachodniej w ni- czym nie przypominała tej znanej mieszkańcom słonecznej Kalifornii. Jednak nie spodziewała się śnieżycy, nie pod koniec marca, a przed wyjazdem zbyt się śpieszyła, by za- poznać się z prognozą pogody. To wszystko nie miało jed- nak teraz większego znaczenia. Wreszcie była na miejscu i nic nie wskazywało na to, że- by w najbliższym czasie miała znowu wsiąść do samo- chodu. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Od czasu gdy rzuciła pracę, nie czekały na nią żadne obowiązki. I nawet jeśli świadomość tego sprawiała, że czuła się trochę samot- nie, nie zamierzała się tym martwić. Wjechała na drogę prowadzącą do domu. Chociaż ścież- ka była teraz całkowicie przykryta śniegiem, Gwen nie po- trzebowała już żadnych punktów orientacyjnych. Dostrze- gła przejście między drzewami. Chata była zbudowana z grubych, ciosanych pni. Naj- większe wrażenie na odwiedzających robiły zawsze wy- sokie sufity, kamienny kominek stojący w centralnym po- mieszczeniu i wielkie okna wychodzące prosto na las. Douglasowi Bennetowi zależało na tym, by Czerwona Brama zawsze była gotowa na przyjęcie gości, zatrudnił R S

9 więc mieszkającego nieopodal sąsiada, by ten dbał o po- rządek. Gwen nie musiała go jednak niepokoić, miała ze sobą klucze, które pozwoliła sobie „pożyczyć" od dziadka. Nie, żeby jej ich odmówił, gdyby poprosiła. Po prostu nie miała siły i ochoty, by tłumaczyć, gdzie i po co wyjeżdża. Zresztą zamierzała zadzwonić do rodziny zaraz po przyjeździe. Zatrzymała samochód i wysiadła, zabierając tylko to- rebkę. Spieszyło się jej, by znaleźć się wreszcie w środku. Przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi, które cicho zaskrzypiały. Przez okna znajdującego się na wprost wej- ścia przestronnego salonu sączyło się popołudniowe świa- tło. Ściany i podłoga w całym pomieszczeniu wyłożone by- ły sosnowymi deskami. Postąpiła krok naprzód, aby jak najszybciej nacieszyć oczy wspaniałym widokiem z okien. Zawsze kochała to miejsce i od razu poczuła się znacznie lepiej. Kątem oka dostrzegła rozmazany kształt. Nie zdążyła nawet obrócić głowy, gdy coś z impetem w nią uderzyło. Udało jej się tylko otworzyć usta do krzyku. * Nie było trudno powalić ją na ziemię, kobiece ciało było miękkie i lekkie. W ułamku sekundy Lucien przygwoździł kobietę do podłogi, skutecznie łamiąc jej opór. Mała, skó- rzana torebka poleciała w kąt pomieszczenia. Przytrzymywał szczupłe nadgarstki nad głową nie- znajomej, siedząc na niej okrakiem i przygniatając całym swoim ciężarem. Przez chwilę siłowali się w ciszy, bo- wiem na skutek uderzenia i szoku kobiecie zabrakło tchu R S

10 w piersi. Dopiero po chwili zaczęła krzyczeć, miotając się bezskutecznie na wszystkie strony. Nie zwalniając uchwytu, Lucien mimowolnie rejestrował szczegóły - jasne, niebieskie oczy, długie, kasztanowe wło- sy, regularne rysy twarzy. Wysportowane, choć bardzo ko- biece ciało. Jej pierś unosiła się gwałtownie, gdy próbowała złapać oddech. Nachylił się nad nią tak, że ich twarze dzieliło kil- ka centymetrów. - Kim jesteś? - zapytał szorstko. Zamiast udzielić mu odpowiedzi, Gwen podjęła kolejną próbę oswobodzenia się. Starała się wierzgać i kopać, na nic się to jednak nie zdało. - Zejdź ze mnie! - wykrztusiła w końcu. Ostatkiem sił posłała celne kopnięcie między nogi napastnika. Fala bólu powędrowała prosto do mózgu. Mężczyzna zaklął i instynktownie rozluźnił chwyt. Niemal udało się jej wyrwać. Ponownie przygwoździł ją do podłogi. Przyszło mu to z łatwością, siły w tej walce nie były wyrównane. -Natychmiast przestań - zażądał chłodnym tonem. -Puść mnie! - krzyknęła. Mocniej zacisnął dłonie na jej nadgarstkach. Nie miała najmniejszych szans mu się wyrwać, chyba że by jej na to pozwolił. Jednak ani mu to było w głowie. Jeszcze nie te- raz. - Powiedz mi, kim jesteś - rozkazał ponownie. W jej zuchwale patrzących oczach zalśniły łzy. Lucien nagle zdał sobie sprawę, że nigdy w życiu nie widział oczu, które byłyby tak niezwykłe. - Gwen - odezwała się w końcu. - Mam na imię Gwen. Choć jej głos był słaby i drżący, jej spojrzenie zasko- R S

11 czyło go. Bała się, lecz oprócz wyraźnie widocznego stra- chu w jej oczach czaiła się także wściekłość. Lucien był jednak niewzruszony. Ponownie spróbowała go kopnąć, jednak tym razem przytrzymywał ją mocniej. W końcu znieruchomiała, ciężko oddychając. Obserwował ją uważnie, gdy zbierała siły. Wyglądało na to, że jest Amerykanką, ale to nie musiała być prawda. On sam z powodzeniem potrafiłby naśladować amerykański akcent dzięki temu, że jego matka pochodziła ze Stanów. -Co tu robisz? - zapytał. -Ten dom należy do mojego dziadka - Douglasa Benneta - odpowiedziała trochę mocniejszym głosem. -Jestem Gwendolyn Bennet. Mam wszelkie prawo, żeby tu prze- bywać! A kim ty jesteś? Co ty tu robisz? Patrzył na nią badawczo, ignorując jej pytania. Czy mo- gła mówić prawdę? Douglas Bennet, serdeczny przyjaciel jego matki, za- ręczał, że w tej chacie będzie całkowicie bezpieczny. Lu- cien zaufał mu, oddając w jego ręce swoje życie, i to cał- kiem dosłownie. Opuszczał Livorno, licząc na to, że w tak ustronnym miejscu nikt go nie będzie szukał. Jednak ktoś najwyraźniej go znalazł. I była to piękna ko- bieta o niezwykłych oczach. Lucien przyjechał tutaj w towarzystwie dwóch ochronia- rzy, najlepszych agentów jego osobistej służby bezpieczeń- stwa. Oprócz nich o miejscu jego schronienia wiedzieli tyl- ko Douglas Bennet i najbardziej zaufany doradca księcia, Bernard Rennes. Oficjalnie podano do wiadomości, że książę wyjechał, aby ukoić ból po swoim niedawno zmarłym ojcu, księciu Alphonsie. Prawda była jednak inna. Jego agenci zinfiltro- wali radykalną grupę antymonarchistyczną. R S

12 Terroryści planowali zamachy na koronowane głowy w całej Europie, a ich pierwszym celem było małe księstwo Livorno. Nie bez oporów Lucien dał się przekonać, że najlepszym rozwiązaniem, wręcz obowiązkiem wynikającym z jego pozycji, jest udanie się na dobrowolne wygnanie, do czasu kiedy grupa nie zostanie całkowicie zneutralizowana. Było to wbrew jego naturalnym instynktom. Musiał po- zwolić, by inni toczyli bitwy w jego imieniu. Został wy- chowany w duchu miłości do ojczyzny i był gotów stanąć dla niej do walki z bronią w ręku. Odbył służbę w armii swojego małego kraju, tak jak to czynili jego przodkowie. Być może związałby z nią nawet resztę swego życia, gdyby nie wezwały go sprawy państwowe, będące obowiązkiem i przywilejem księcia. Jednak w tym przypadku miał związane ręce. Zabicie księcia nie tylko położyłoby kres dynastii, której był ostat- nim potomkiem, ale także zagroziłoby żywotnym intere- som kraju, również gospodarczym. Turystyka, która była głównym źródłem dochodów państwa, była ściśle związana z obrazem starej europejskiej monarchii oraz legendą ota- czającą ślub jego ojca z piękną amerykańską aktorką. Jego matka, księżna Joanna, znana wcześniej jako Joanna Mo- risson, była jedną z najjaśniejszych gwiazd Hollywood. Lucien wiedział, że gdyby kiedykolwiek potrzebował człowieka, któremu mógłby absolutnie zaufać, wystarczy, że zwróci się do przyjaciela matki, Douglasa Benneta. Uznany aktor i polityk miał możliwości i środki, aby udzie- lić mu wszelkiej pomocy. Na początku wszystko wydawało się układać... Teraz jednak sprawy bardzo się skomplikowały. Jeden z R S

13 ochroniarzy księcia, Armand de Mornay, zaraz po przyby- ciu do Czerwonej Bramy ciężko zachorował. Po- dejrzewając zapalenie wyrostka, jego towarzysz Robert Valen udał się z nim na poszukiwanie najbliższego szpi- tala. Pojechali samochodem księcia, który był jedynym do- stępnym środkiem lokomocji. Lucien pozostał na miejscu, doszedłszy do wniosku, że jego pojawienie się w mieście niesie ze sobą większe ryzy- ko niż samotne przebywanie w głuszy. I wtedy rozpętała się burza śnieżna. Książę wiedział, że nie może liczyć na szybki powrót Roberta. Na domiar złego wichura uszkodzi- ła linie telefoniczne. Tak więc został całkowicie odcięty od świata. A teraz ta kobieta... Czy była tym, za kogo się podawała? Czy też pod tożsamością wnuczki Douglasa Benneta ukry- wał się agent terrorystów? Jedno było pewne, zanim nie skończy się burza, był tyl- ko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Przytrzymując jedną ręką jej nadgarstki, drugą Lucien zaczął ją rewidować. Szukał broni - pistoletu, noża, czego- kolwiek. Przesunął dłonią po biodrach, nogach, a potem z powrotem. Kobieta znowu zaczęła się wyrywać i krzyczeć. - Zabierz ręce! - zażądała. - Ty świnio, ty zboczeńcu, ty… - Nie chcę cię skrzywdzić - przerwał jej. Kontynuował przeszukanie, wkładając rękę pod kurtkę. Jej ciało było takie ciepłe i przyjemne w dotyku. Pach- niała kwiatami i cynamonem. Mimo że przyświecał mu jakże praktyczny cel, mimowolnie rejestrował w umyśle wszystkie jej kobiece wdzięki. Zadowolony z wyników rewizji, ostrożnie puścił dziew- czynę. Natychmiast zerwała się na równe nogi i cofnęła R S

14 kilka kroków. Spojrzała nerwowo w stronę okna, a potem znów na niego, jakby nie była pewna, czy ma uciekać. Nagle zamarła. Z jej pobladłej twarzy książę wyczytał, że dostrzegła zarys kabury i zrozumiała, że nosi broń. Za wielkimi oknami śnieżyca przybierała na sile. Wyj- ście na dwór w taką pogodę musiałoby skończyć się tra- gicznie. Nie było nawet co myśleć o tym, żeby wsiąść do samochodu i ruszyć w drogę powrotną. Nie było drogi ucieczki - byli na siebie skazani. Spojrzała na nieznajomego. - Wynoś się stąd! - zażądała stanowczym tonem, wskazując na drzwi. Lucien nie mógł się powstrzymać i głośno się roześmiał. Próbował sobie przypomnieć ostatni raz, kiedy ktoś ośmie- lił się mu rozkazywać. Wydawać dyspozycje księciu! Być może było to we wczesnym dzieciństwie, ale nie był tego pewien. Widok bezbronnej kobiety, która w takich okolicz- nościach próbuje mu jeszcze narzucić swoją wolę, sprawił, że znikło całe napięcie, które dotąd odczuwał. Przecież miał broń i dobitnie udowodnił, kto tu rządzi. -Nie możesz mnie wyrzucić - odpowiedział spokojnym tonem, który ją wyraźnie zirytował. - Tymczasem ja w każdej chwili mogę wyrzucić ciebie. Jeśli tylko przyjdzie mi na to ochota. -Ten dom należy do mojego dziadka - odpowiedziała hardo. Chociaż starała się zdobyć na stanowczość, Lucien widział, że trzęsą jej się ręce. -Tak twierdzisz. - Patrzył na nią, analizując jej słowa i ruchy. Szukał śladów fałszu, dowodów na to, że kłamie. Zawsze dobrze wyczuwał ludzi, jednak w tej kobiecie R S

15 było coś takiego, co go kompletnie zbijało z tropu. Jego wrodzony talent był bezużyteczny i bardzo mu się to nie podobało. - Douglas nic mi nie mówił o tym, że oczekuje wizyty wnuczki. - Jesteś znajomym mojego dziadka? - zapytała. -Może powiesz wreszcie, kim właściwie jesteś. Zastanawiał się, co rzec. Jeżeli przyszła go zabić, znała odpowiedź, a pytanie zadała tylko dla kamuflażu. Na- tomiast jeśli nie kłamała i rzeczywiście pojawiła się tu przypadkowo, nie mógł wyjawić jej prawdy. Narażałoby to na niebezpieczeństwo w równym stopniu ich oboje. Ostatecznie zdecydował się na skróconą wersję swojego imienia. - Luc - powiedział - Luc... de Mornay - dodał nazwisko ochroniarza, nie chcąc posłużyć się własnym. Rodzina so- bie coś skojarzyć. Odkąd przestał być nastolatkiem, jego zdjęcia często go- ściły na łamach brukowców. Przez lata prasa spekulowała na temat jego planów małżeńskich, opierając się głównie na plotkach. Gdy zmarł jego ojciec, temat ten nabrał dodat- kowego, politycznego zabarwienia. Uważano, że przyszedł najwyższy czas, by młody książę znalazł sobie żonę i spłodził potomka. Zależała od tego przyszłość kraju - był przecież prawowitym następcą tronu. Jego małżeństwo było dawno wpisane w wielowiekową historię i tradycję księstwa. Gdyby sam nie wybrał sobie żony przed dniem koronacji, mogła to uczynić za niego Rada Starszych. Ten dzień jednak nadszedł wcześniej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Rada się niecierpliwiła, prasa szalała, a on wciąż nie mógł znaleźć swojej księżniczki. Od pew- nego czasu media poświęcały mu więcej uwagi niż R S

16 kiedykolwiek. Poszukiwanie księżniczki było łakomym ką- skiem dla żądnych sensacji dziennikarzy. Doniesienia na ten temat rzadko miały oparcie w faktach, co wynikało częściowo z niechęci księcia do publicznych wypowiedzi. Gdy postanowił się ukrywać, zgolił brodę i wąsy. Nadal jednak musiał być ostrożny - jego twarz była zbyt znana. Za dużo miał do stracenia. W żadnych okolicznościach nie mógł pozwolić, by wyszła na jaw jego prawdziwa toż- samość. -Luc de Mornay - powtórzyła. -Tak jest. Przymrużyła oczy. - Luc de Mornay... Dobra. - W jej głosie słychać było podejrzliwość. - Tak więc, co tu robisz? Wzruszył ramionami. -Jestem na krótkich wakacjach. -Czy zawsze nosisz ze sobą broń, kiedy wyjeżdżasz na urlop? - spytała ostro. Nie odpowiedział. Westchnęła. - Dobrze, zostawmy to na razie. Może spróbujemy innego zestawu pytań. Skąd znasz mojego dziadka? -Jest dobrym przyjacielem mojej matki - odpowiedział książę z niewymuszoną szczerością. -To akurat łatwo będzie sprawdzić. - Skierowała się w stronę stojącego na stoliku obok kanapy telefonu. - Zadzwonię do dziadka. Jeśli go nie będzie, skontaktuję się z człowiekiem, który zajmuje się domem. -Raczej go nie zastaniesz. Wyjechał. Na Florydę, jak są- dzę. Zamarła. R S

17 -Co? -Podobno mieszka tam jego siostrzenica - dodał ła- godnym tonem. Wiedział, że Douglas zadbał o wszystko. Im mniej osób miało okazję zobaczyć księcia w tej okolicy, tym lepiej. -Świetnie. Nadal mogę jednak zadzwonić do dziadka. -Telefon nie działa. Spojrzała mu prosto w oczy. -Nie wierzę ci. Ponownie wzruszył ramionami. -Sama spróbuj. -Nie to miałam na myśli - powiedziała. Podeszła jednak do aparatu i podniosła słuchawkę. Po kilku sekundach odłożyła ją na miejsce. - Nie wierzę, że jesteś znajomym dziadka. Myślę, że się tu włamałeś. Gdyby było inaczej, dlaczego miałbyś mnie atakować? Przecież weszłam, używając klucza. Nie jestem włamywa- czem. W dodatku mogę potwierdzić swoją tożsamość. Spójrz. Podniosła z podłogi torebkę. Szperała w niej przez chwi- lę, aż znalazła portfel. Wyjęła z niego prawo jazdy i wy- ciągnęła w jego kierunku. Ten papier niewiele dla niego znaczył. Dokumenty z ła- twością można podrobić. Sam trzymał fałszywy paszport w pokoju na piętrze. Choć kobieta starała się wyglądać na opanowaną, jej nerwowe ruchy zdradzały coś zupełnie innego. Była śmier- telnie przerażona. Lucien podszedł do niej, a ona mimowolnie się skuliła. Zrobiło mu się przykro, że budzi w niej taki lęk. Źrenice jej pięknych oczu były rozszerzone ze strachu. Próbowała ukryć emocje, jednak łatwo ją było przejrzeć. Nagle R S

18 Lucien zdał sobie sprawę, że z niewytłumaczalnych powo- dów nie chce, by ta kobieta się go bała. Czemu go to w ogóle obchodzi? Przecież powinna się go obawiać. Chciał, by się go bała. Według wszelkiego prawdopodobieństwa została nasła- na, by go zlikwidować. Jej wspólnicy mogli zaatakować Roberta i Armanda, a potem odebrać im klucze od domu. Niepokoił się o los swoich ochroniarzy. Ich bezpie- czeństwo było dla niego bardzo ważne. Ci ludzie gotowi byli narazić dla niego swoje życie. Wiedział, że takiej lo- jalności nie można kupić za żadne pieniądze. Lecz teraz nic nie mógł dla nich zrobić. Pozostawało tyl- ko czekać. Co jednak miał zrobić z tą kobietą? Nie mógł przecież jej zaufać. Jej nagłe pojawienie się było co najmniej podejrza- ne. Nie mógł dać się nabrać na ten niewinny wyraz twarzy. Wyrzucenie jej na dwór w czasie burzy śnieżnej rów- nałoby się wydaniu na nią wyroku śmierci. Jeśli jednak po- zwoli jej zostać, to czy nie narazi siebie? - Nie włamałem się tutaj - powiedział. - Ja także mam klucze. Mogę cię zapewnić, że twój dziadek wie o mojej obecności. Podszedł do niej, kontynuując spokojnym tonem: - To, kim ja jestem, jest bez znaczenia. Kobieta cofnęła się, aż uderzyła plecami o ścianę. Wyciągnął rękę i uniósł jej podbródek, czując, jak drży pod jego dotknięciem. - Dużo istotniejsze pytanie - dokończył - to kim ty jesteś? R S

19 2 Gwen nie mogła się zmusić, by wykonać jakikolwiek ruch. Dotyk nieznajomego był paraliżujący. Stała więc nie- ruchoma jak posąg. Gdy jego palce powoli przesuwały się po jej twarzy, naj- pierw muskając podbródek, później dotykając kości po- liczkowych, czuła, że serce wybija w jej piersi szalony rytm. Po tym jak parę chwil temu ten mężczyzna w brutal- ny sposób ją obezwładnił, łagodność jego dotyku była za- skakująca. Był przystojny w sposób, który wydał się Gwen zarówno męski, jak i szlachetny. Czuła jednocześnie strach i pod- niecenie - trudno o bardziej sprzeczne doznania. Przy tym nie mogła pozbyć się wrażenia, że jego twarz jest jej skądś znana. Wiedziała jednak, że musi się mylić. Gdyby kiedykolwiek poznała tego mężczyznę, nigdy by go nie zapomniała. Obrzuciła go wzrokiem, zatrzymując się na ciemnych oczach o twardym spojrzeniu i gęstych, brązowych wło- sach. Był wysoki, atletycznej budowy, czarne dżinsy pod- kreślały tylko muskularność jego nóg. Jej spojrzenie powę- drowało wyżej - szary podkoszulek opinał się na szerokiej klatce piersiowej, w poprzek której przewieszony był pas z kaburą. R S

20 Broń. Wróciła wzrokiem do twarzy de Mornaya. Nadal nie powiedział jej, dlaczego wyjeżdżając na wakacje, uznał, że musi zabrać ze sobą broń. Obserwował ją z niewzruszoną miną. Jej serce nadal biło bardzo szybko, poczuła się krucha i bezbronna. Nie podo- bało jej się to. Nie należała do gatunku istot kruchych i bezbronnych. Od wczesnego dzieciństwa nauczyła się powściągać swoje emocje. Była to naturalna obrona przed nieustannym naruszaniem jej poczucia bezpieczeństwa. Jej rodzice przez wiele lat toczyli boje na salach sądowych. Zanim rozstali się na dobre, rozwodzili się trzy razy. Gwen była dumna z tego, że jest osobą silną i opa- nowaną. W pełni decydującą o swym losie. Tym trudniej było jej pogodzić się z tym, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich miesięcy. To ona popełniła błąd, chyba po raz pierwszy straciła kontrolę nad swoim życiem. Nie może pozwolić, by to się kiedykolwiek powtórzyło. - Powiedziałam ci, kim jestem - wykrztusiła w końcu, odsuwając się o krok. Zebrała się w sobie i uwolniła od je- go dotyku. Kiedy jej dotykał, co było niewytłumaczalne - nie mogła myśleć. Lucien opuścił rękę, ale nadal śledził wzrokiem każdy jej ruch. Czy miała uwierzyć w to, że był przyjacielem jej dziad- ka? Douglas miał znajomych w bardzo różnych środo- wiskach. Począwszy od ludzi związanych z przemysłem rozrywkowym, aż po ważne figury z najwyższych kręgów władzy. Czy ten mężczyzna miał coś wspólnego z R S

21 filmem albo telewizją? To by wyjaśniało, dlaczego wydał jej się jakoś dziwnie znajomy. Gdy podawał swoje nazwisko, w jego oczach dostrzegła lekkie wahanie. Czy to możliwe, że ją okłamał? Może był zbiegłym przestępcą. Czy właśnie dlatego nie mógł zdradzić swojej tożsamości? Często oglądała w telewizji programy policyjne. Być może kiedyś pokazywali jego twarz z podpisem „po- szukiwany". Chyba ponosiła ją trochę wyobraźnia. Na pewno jednak nie wyobraziła sobie rewolweru. - Nie obchodzi mnie, czy mi wierzysz - powiedziała stanowczo, mimo że wewnątrz nadal wszystko w niej dy- gotało. - To jest dom mojego dziadka i nie zamierzam się stąd ruszyć, ani na krok. Na wypadek gdybyś nie zauważył, informuję cię, że na zewnątrz szaleje burza śnieżna. Ledwo tutaj dotarłam. W taką pogodę nie mogę nigdzie jechać. Była zła na samą siebie. Drażniło ją to, że jej głos nadal drży i że tak łatwo przyszło temu mężczyźnie ją zastraszyć. - Wygląda więc na to, Gwendolyn, że utknęliśmy tu razem - odparł spokojnie. W sposobie, w jaki wymówił jej imię, było coś bardzo zmysłowego. Gwen zdała sobie nagle sprawę, że odczuwa w stosunku do niego nie tylko strach. Instynktownie wie- działa, że musi być bardzo ostrożna. Miała przecież wszelkie powody, żeby się go obawiać. Nadal nic o nim nie wiedziała i wszystko wskazywało na to, że nie może mu ufać. Złożyła ręce na piersiach, jakby próbując stłumić nie- pożądane emocje. Mimo że obecnie de Mornay jej nie do- tykał, nadal miała trudności z jasnym myśleniem. - Co tu się właściwie dzieje? - zapytała. Wreszcie R S

22 udało jej się zapanować nad drżeniem głosu. - Czemu na mnie napadłeś, gdy tu weszłam? A potem... Słowa zamarły jej na ustach. Przypomniała sobie, jak je- go ręce przesuwały się powoli po jej ciele. Niezależnie od jego intencji ten kontakt był bardzo intymny. -Przeszukiwałeś mnie - zaatakowała nagle. - Po co? Czy obawiasz się, że ktoś będzie próbował cię skrzywdzić? Dlaczego? - Zasypywała go pytaniami, czując, jak wraz ze złością rośnie jej odwaga. -Ten dom stoi w środku lasu, z dala od ludzi. Nie spo- dziewałem się gości. - Mężczyzna wzruszył ramionami. Wyraz jego twarzy był nadal nieprzenikniony. -To tylko zwykła ostrożność. Gwen zmarszczyła brwi. I to miała być odpowiedź? De Mornay wyciągnął z niej wszystko, a sam nie zamierzał nic powiedzieć. - Ostrożność? - Nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Ten mężczyzna - Luc, o ile było to jego prawdziwe imię, miał najwyraźniej coś do ukrycia. To jedno było pewne. - A ten rewolwer? To też tylko środek ostrożności? Na chwilę zapadła cisza. Gwen wpatrywała się w niezna- jomego, czekając na odpowiedź. Ta jednak nie nadeszła. Zdała sobie wówczas sprawę, że on nie zamierza udzielić jej żadnych wyjaśnień. Za oknami słychać było, że burza przybiera na sile. Zbli- żała się noc, temperatura na zewnątrz na pewno spadnie poniżej zera. Jednak tutaj w środku Gwen także nie czuła się bez- piecznie. De Mornay był stanowczo nazbyt tajemniczy. Mimo że w pokoju było bardzo ciepło, na tę myśl przeszedł ją dreszcz. - Jak się tu dostałeś? - zapytała, zdecydowana, że nie R S

23 pozwoli mu tak łatwo się wywinąć. - Nie widziałam na ze- wnątrz samochodu. - Dziś rano moi znajomi pojechali do miasta. Wzięli sa- mochód. Nie był tutaj sam. -Jeśli dotąd ich nie ma, to nie uda im się wrócić przed nocą - zauważyła, czując wyraźną ulgę. Przebywanie sam na sam z nieznajomym mężczyzną było wystarczająco trudne. Obecność większej liczby obcych raczej nie po- prawiłaby jej samopoczucia. -Nie - zgodził się. - Nie uda im się dzisiaj wrócić. Jutro zresztą też nie. Prawdopodobnie może to być niemożliwe przez kilka najbliższych dni. - Zmrużył oczy. - Jesteśmy sami. Tylko ty i ja. * Nadal była wystraszona. Widział to po tym, jak się gwał- townie cofnęła, gdy się do niej zbliżył. Poznawał po jej urywanym, przyśpieszonym oddechu. Lucien, a raczej Luc, bo tak powinien o sobie teraz my- śleć, nie miał najmniejszych wątpliwości, że w jej oczach dostrzega przerażenie. Tego nie mogła udawać. Ale to wcale nie znaczyło, że jest niewinna. Nawet jeśli miała twarz anioła i figurę modelki z okładki kolorowego czasopisma, i to bynajmniej nie anorektyczki. Jej uroda by- ła całkowicie naturalna, nie była efektem przesadnego ma- kijażu jak w przypadku wielu kobiet, które go otaczały. Panna Bennet miała wszystko na swoim miejscu, była cie- pła i bardzo kobieca. W innych okolicznościach może nawet by się nią za- interesował. Gwen stała przy ścianie i pocierała nadgarstki. Do- R S

24 piero teraz książę zauważył, że na obu rękach miała czer- wone ślady. Podszedł do niej. Gdy jej dotknął, znowu zadrżała. Nie cofnęła się jednak. Przytrzymał jej dłonie - były takie drobne i delikatne. Choć nie próbowała uciekać, czuł, że miała na to ogromną ochotę. Na miejscu zatrzymywał ją tylko lęk przed jego brutalnością. Stała w milczeniu, a Lu- cien oglądał uważnie jej nadgarstki. Nagle poczuł wyrzuty sumienia. Niezależnie od słuszno- ści swoich podejrzeń nie mógł wykluczyć, że ta kobieta mówi prawdę. Może rzeczywiście była zupełnie niewinna. A on ją skrzywdził. Nie podobało mu się to. Nie cieszył się z tego, że w jej oczach dostrzegał nieudolnie skrywane przerażenie. To, że była osobą dumną, sprawiało, że w jakiś sposób stawała się jeszcze bardziej bezbronna. A on nie był człowiekiem, któ- ry czerpie satysfakcję z zadawania bólu słabszym od siebie. Ten nagły przypływ czułości całkowicie go zaskoczył. Nie mógł sobie pozwolić na sentymentalizm. Jednak ta ko- bieta miała w sobie coś takiego, co działało na niego roz- brajająco. - Nie zamierzałem cię skrzywdzić - powiedział cicho, pa- trząc jej w oczy. - Przykro mi. * Serce Gwen nadal biło jak szalone. Kiedy de Mornay jej dotykał, ze strachu i zdenerwowania drżały jej ręce. Z jego oczu biła jednak szczerość. Miał łagodne spojrzenie dobre- go i wrażliwego człowieka. Do targających nią emocji doszło teraz zmieszanie. R S

25 Gwen była zaskoczona tym, ile współczucia wyczytała z twarzy nieznajomego. Stali tak blisko, że mogła policzyć przypominające iskierki, złote plamki w jego ciem- nobrązowych oczach. Wokół oczu i ust miał delikatne zmarszczki mówiące bardzo wiele o jego charakterze. Ten mężczyzna musiał zaznać w życiu wiele cierpienia, ale też radości. Zdała sobie sprawę, że nie różnił się tak bardzo od niej, coś ich ze sobą łączyło. W przeciwieństwie do niej jednak nosił przy sobie bron. -Nie zamierzałeś robić mi krzywdy - powtórzyła, starając się nadać swemu głosowi pogardliwe brzmienie. Nie chcia- ła tak łatwo wybaczyć. Zdecydowanym ruchem oswobo- dziła ręce. - Brutalnie mnie napadłeś, przygwoździłeś do ziemi i posunąłeś się nawet do zrewidowania mnie. Wiesz co? Jestem ci naprawdę wdzięczna, że nie zamierzałeś mnie skrzywdzić. Książę wydawał się nie zważać na jej oskarżycielski ton. -Gdybym zamierzał zrobić ci krzywdę - rzekł - niedała- byś rady wstać. Gwen nie miała wątpliwości, że w tym przypadku mówił prawdę. Jego fizyczna przewaga nad nią była oczywista. Gdyby chciał, rzeczywiście mógłby zrobić z nią wszystko. Tymczasem on tylko ją przeszukał i puścił wolno. Uzmy- słowienie sobie tego faktu, sprawiło, iż poczuła się trochę lepiej. Nie rozwiało jednak jej wątpliwości. Wciąż nie miała punktu zaczepienia, zagrożenie było na tyle niejasne, że nie mogła przedsięwziąć stosownych środków ostrożności. Wiedziała, że coś nie gra i że musi to mieć związek z tym tajemniczym mężczyzną. Nadal nie mogła więc czuć się bezpiecznie. Zapadała R S