Rozdział 1
- Nie mogę pracować z tym człowiekiem - stwierdziła
Kristine Richards. Cisnęła notatkę od dziekana na zawalone
dokumentami biurko, wywołując tym lawinę papierów. Jenny,
jej starsza asystentka, przykucnęła i zebrała z podłogi kilka
listów, wpychając je między dokumenty, których stertę
trzymała już w ramionach.
- Po prostu nie będziesz, a nie nie możesz - powiedziała,
rozglądając się, gdzie jeszcze dałoby się wetknąć resztę
papierów. Wolna przestrzeń nie chciała się jednak pojawić jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jenny westchnęła z
rezygnacją i chwyciła się ostatniej deski ratunku,
umieszczając korespondencję w licznych tomach książek,
które piętrzyły się na ścianach gabinetu, upewniwszy się, czy
brzegi kopert wystają poza okładki woluminów. Po chwili
półki z książkami wyglądały jak samoloty gotowe do startu.
Dobrze, niech ci będzie - zgodziła się Kristine. - Nie będę
pracować z tym facetem. - Uniwersytet bardzo się
zaangażował w tybetański projekt Carsona - powiedziała
Jenny - i chce mieć pewność, że wyniki badań zostaną
opublikowane. Logiczne więc, że to właśnie ciebie wybrano
na jego asystentkę.
- W takim razie powinni byli pamiętać, że to ja, do
cholery, miałam jako pierwsza pojechać do Tybetu, ale nie,
wysłali Harry'ego Fratza, który złapał tam jakieś paskudztwo.
Szczęściarz.
Niespełna rok temu Kristine oszołomiła i zachwyciła
wiadomość, że jej macierzysta uczelnia - Uniwersytet Stanu
Colorado - weźmie udział w sfinansowaniu ambitnych badań
archeologicznych, co oczywiście oznaczało sławę i zaszczyty,
związane z wynikami odkryć.
Chodzący zawsze własnymi drogami archeolog o
nazwisku Carson zaplanował opracowanie spisu
starotybetańskich klasztorów, świątyń i miejsc kultu
religijnego. Kristine była wówczas pewna, że to ona pojedzie
na wyprawę z Carsonem. Uniwersytet nie mógł wystawić
lepszego fachowca, a już na pewno nie był nim Harry.
Wytypowano jednak właśnie jego - no cóż, był mężczyzną.
Ledwo wytrzymał dwa miesiące, a teraz dramat, klapa na całej
linii, międzynarodowa ekspedycja upadła. Trzeba mieć niezły
tupet, żachnęła się w duchu, żeby próbować wciągnąć ją teraz
w zabagnioną akcję Carsona, kiedy Wydział Historii przylepił
już całemu projektowi odpowiednią etykietkę. Cała ta
cholerna sprawa od początku powinna być Osiągnięciem Pani
Richards. Na temat historii Tybetu Kristine wiedziała i czytała
więcej niż Harry mógłby sobie wyobrazić w najśmielszych
marzeniach.
Uporządkowała trochę biurko, znajdując przy okazji
czekoladowy herbatnik. Zdmuchnęła pyłek , z jego krawędzi i
spróbowała kawałeczek.
- Umrzesz pewnego dnia - upomniała ją Jenny.
- Będę w dobrym towarzystwie. A co poza tym może
zaproponować Uniwersytet kobiecie - najlepszemu
historykowi Azji - na lato, oprócz porządkowania cudzego
bałaganu i opieki nad wspaniałym chłopcem, który go narobił?
- Mogą cię wyrzucić z roboty.
Kristine zakrztusiła się okruchami, a Jenny poklepała ją po
plecach.
- Tak, tak kochanie, słyszałam, że szkoła rejonowa
poszukuje nauczycielki historii.
Kristine podniosła oczy, napotykając wzrok swojej
asystentki. Nie miała wątpliwości, że Jenny właściwie oceniła
sytuację. Niesamowita intuicja nigdy nie zawodziła tej
kobiety, zwłaszcza gdy w grę wchodziły rozgrywki wewnątrz
Uniwersytetu.
- To jest... szantaż - syknęła przez zęby, sięgając po
filiżankę z zimną kawą.
- Umrzesz, zanim dojdziesz do trzydziestki - zauważyła
Jenny, obserwując współpracowniczkę mieszającą kawę
ołówkiem.
- Będę w dobrym towarzystwie - powtórzyła Kristine
upijając łyk kawy.
- Pewnie jednak przeżyjesz to lato - ciągnęła Jenny - i
tylko od ciebie zależy, czy będziesz pracować nad
tybetańskimi odkryciami Kita Carsona, czy też szukać pracy.
- Szantaż - wymamrotała Kristine.
Carson, Kit Carson. Nawet brzmienie tych słów ją
drażniło. Co za niedorzeczne imię nosił ten sławny, trzeba
przyznać, głupiec. Przybył z bezkresów Azji prawie dziesięć
lat temu, oszałamiając dyrektorów muzeów od Pekinu do
Kalkuty ogromem wiedzy i wartością odkryć
archeologicznych. Nieznany nikomu, stał się sławny dzięki
spektakularnym wynikom odkryć, jakich dokonano w pobliżu
grobowca w Lishan w Chinach oraz zadziwiającej kolekcji
naturalnej wielkości ceramicznych wojowników. Zbiegły
mnich buddyjski o zaskakujących umiejętnościach docierania
do tajemnic Dalekiego Wschodu.
Kristine nigdy go nie spotkała. Nikt z jej znajomych za
wyjątkiem biednego Harry’ego również go nie widział, a
odwiedziny w szpitalu, w którym przebywał Harry, były
zabronione. Wszyscy jednak słyszeli o nim i każde spotkanie
historyków zaczynało się lub kończyło przywołaniem jego
nazwiska z nieodłącznym epitetem: „ten cholerny
barbarzyńca". Wystarczyło dwóch archeologów, aby zgodnie
modlili się o to, by nie Carson jako pierwszy dostał
zezwolenie na prowadzenie prac wykopaliskowych w świętej
ziemi tybetańskiej. O Tybecie marzyli wszyscy, ale nikt nie
potrafił zrobić nic ponad sporządzenie spisu dostępnych
zabytków. Kopanie w miejscach kultu było zabronione.
Carson był zbyt niepokorny, aby móc zmieścić się w
granicach wiedzy akademickiej. Reputację tracił tak szybko,
jak ją zyskiwał. Nie posiadał żadnego stopnia naukowego i,
jeśli wierzyć plotkom, nie miał nawet odpowiednika matury.
Jeżeli zaś wierzyć wiadomościom, które dochodziły z Chin,
Carson przekroczył wszelkie granice przyzwoitości,
ograbiając groby pod pozorem katalogowania tybetańskich
świątyń i miejsc kultu.
Kristine westchnęła i opuściła głowę na biurko. Władze
uczelni muszą być rzeczywiście w sytuacji bez wyjścia,
strasząc ją zwolnieniem z pracy. Po tym co zrobił Carson,
żaden z profesorów nie podjąłby współpracy z nim w trosce o
swoją opinię. Niestety Kristine nie zajmowała żadnego
wysokiego stanowiska, ale też nie musiała obawiać się o
swoją pozycję. „Publikuj albo padnij" - mówiło stare
akademickie porzekadło i prędzej diabli by ją wzięli, niżby
miała paść o krok od profesury.
- Kristine, kochanie.
- Tak? - odpowiedziała nie podnosząc głowy.
- Ta zielona szmata, którą masz na sobie, jest tak okropna,
że szkoda słów. Mówiłam ci sto razy, że jesteś typem kobiety
- zimy.
- Dzięki, Jenny - burknęła w papiery otaczające jej twarz.
Carson. Kit Carson. Znowu westchnęła.
Pierwsze dwa kufry pojawiły się w domu Kristine w
poniedziałek, po egzaminach końcowych, następne dwa we
wtorek, a we środę Kristine i tragarz mówili już sobie po
imieniu. Za pośrednictwem szefa Wydziału, doktora
Timnatha, Uniwersytet nalegał, by przyjęła bagaż Kita
Carsona, zapewniając jednocześnie, że jego zawartość przyda
się jej samej do badań i prosząc o dyskrecję. Odwzajemniła się
wspominając o awansie i ciesząc się w duchu, że udało się jej
delikatnie o tym napomknąć aż trzy razy w trakcie rozmowy.
Zaczęła się zastanawiać, czy właściciel bagażu zamierza
kiedykolwiek pojawić się osobiście i czy w przeciwnym razie
ona sama odważy się wyłamać ciężkie metalowe kłody, żeby
zobaczyć, co kryją w sobie fascynujące stare skrzynie. Jeden
rzut oka na nie przekonał ją, chociaż zbyt późno, o słuszności
zaangażowania się w prace Carsona. Kto wie, jakie skarby
kryją się w tym przepastnym bagażu.
- No, Bob - powiedziała we środę rano ziewając i kładąc
zamaszysty podpis na pokwitowaniu. Drugi podpis nie
zmieścił się już w odpowiedniej kratce. Wolną ręką
przytrzymała sześćdziesięciokilogramową maszkarę, którą
większość ludzi nazywała bestią, a ona psem.
- Chciałabym ci zwrócić uwagę, że podpisałam się na
zapas. Jak przyjdziesz jutro rano, zostaw kufry na piętrze, nie
pukając do drzwi. Dobrze?
- To wbrew przepisom, Kristine - powiedział nerwowo
tragarz, nie spuszczając oczu z doga.
- Och, Bob. Naucz się wreszcie ryzykować i obchodzić
przepisy.
I pozwól mi choć raz powylegiwać się w łóżku, modliła
się w myśli. Zeszłej nocy była na przyjęciu z okazji powrotu
Harry'ego ze szpitala. Została tam do późna, bezskutecznie
próbując przyprzeć do muru honorowego gościa. Wyglądał
zupełnie dobrze jak na człowieka, który dopiero co wstał z
łoża śmierci, ale unikał jej jak ognia.
- No, dobrze - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję...
tylko raz.
- Jesteś wspaniały - resztką sił posłała mu promienny
uśmiech.
Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy Kristine
oparła się o otwartą lodówkę w poszukiwaniu czegoś do
jedzenia. Mancos trącił ją w nogę skomląc.
- Tak, tak, wiem, zjadłoby się maleńkie co nie co. ,
Skomlenie gwałtownie ustało, pies zakręcił się w kółko i
omal nie przewracając Kristine wybiegł z kuchni, poślizgnął
się na drewnianej podłodze i zaszczekał przeraźliwie.
Otworzywszy szeroko oczy Kristine potrząsnęła głową,
próbując pozbyć się świdrującego szumu w uszach. Usłyszała
uderzenie rozpędzonego Mancosa o drzwi a potem głośny
skowyt.
- Do cholery, Bob - mruknęła zatrzaskując drzwi od
lodówki i pobiegła za psem. Przebiegła przez duży pokój,
rozsunęła zasłony i szarpnięciem otworzyła drzwi. Oczom jej
ukazał się niesamowity widok.
Poruszał się szybko i zwinnie jak linoskoczek, musiała mu
to przyznać, ale z pewnością nie był to Bob. Biegł wzdłuż
balustrady tarasu, uciekając przed kłapiącymi zębami
Mancosa. W świetle budzącego się ponad wzgórzami poranka
wyglądał, jakby otaczała go złota aureola blasku jaśniejszego
jednak niż gęste, jedwabiste włosy, odrzucone do tyłu i
spadające na plecy. Krótsze, ciemnokasztanowe kosmyki
falowały wzdłuż policzków i zasłaniały uniesione łuki brwi.
Podwinięte rękawy czarnej tuniki ukazywały ciemne ciało,
mocno napięte mięśnie i niezliczoną ilość złotych bransoletek.
Nisko na biodrach opierał się szeroki, skórzany pas. Z
przytroczonej pochwy wystawała rękojeść złowrogo
zakrzywionego khukri - noża gurkijskiego najemnika. Dżinsy
miał wetknięte w niestarannie zrobione buty, a właściwie
kawałki skóry, połączone rzemykami i zabezpieczone u góry
srebrnymi kółeczkami. Był jak wiatr, a melodia jego szybkich
kroków wprawiła Kristine w osłupienie.
Powinnam coś zrobić, aby go ocalić, myślała, jego albo
psa, jeśliby nieznajomy sięgnął po nóż. W pewnej chwili
zauważył ją, a szeroki uśmiech i szelmowskie mrugnięcie
uświadomiło jej nagle, że przyjdzie jej chronić przede
wszystkim samą siebie. Cofnęła się o krok z ręką złożoną na
piersiach w geście samoobrony, całkowicie nie pasującym do
współczesnej kobiety, żyjącej w czasach, kiedy napastliwe
hordy zamieszkiwały tylko Wall Street. Niecywilizowany
wygląd przybysza przywołał w jej wyobraźni wizje dawnych
czasów, kiedy kobiety były kobietami, a mężczyźni
barbarzyńcami, którzy je uprowadzali.
Barbarzyńcy... Z trudem chwytając powietrze rozpoznała
w nim „tego cholernego barbarzyńcę" - Kita Carsona.
- Kukur aha! - krzyknął niskim głosem oglądając się na
psa i ściągając z ramienia zamszową torbę. Kiedy Mancos
skoczył za torbą rzuconą w stronę Kristine, Carson klasnął w
ręce i krzyknął: - Hej, psie - przyciągając ponownie uwagę
zwierzęcia. Kristine złapała ciężki tobół i przycisnęła go do
siebie, nie mając odwagi spuścić z oczu psa. Wyglądało na to,
że jeszcze chwila a dog rzuci się na Carsona i pożre go na
śniadanie. Mężczyzna jednak nie bał się rozwścieczonej i
śliniącej się bestii, co uświadomiła sobie z pewnym
niedowierzaniem. Wystarczyło jedno spojrzenie Mancosa, by
większość jej gości w ogóle nie wysiadała z samochodu, a
tylko naciskała klakson. Czuła wyraźnie, że Carson ani trochę
nie przypominał większości mężczyzn. To był człowiek
chodzący własnymi ścieżkami i założyłaby się o wszystko, że
z takim uśmiechem nie mógł zostać buddyjskim mnichem.
Pies sięgał już do jego kostki, a Kristine zacisnęła palce na
pasku torby. Była wykonana z miękkich materiałów.
Szczególną uwagę zwracał uchwyt z jedwabiu i delikatnej
skóry oraz długiej na pół metra wstążki, pasującej kolorem do
włosów właściciela. Kiedy uniosła głowę, aby zobaczyć, co
się dzieje, stanęła jak wryta.
Nie biegł, lecz szedł zdecydowanym krokiem po
balustradzie, a Mancos podążał krok w krok za nim tam i z
powrotem w poprzek tarasu. Carson przemawiał do psa
monotonnym tonem, który łagodził chropowaty tembr jego
głosu i mieszał się z cichym grzechotem bransoletek.
Wszystko to hipnotyzowało zarówno psa, jak i Kristine. Kiedy
przykucnął, była pewna, że Mancos otrząśnie się z
zamroczenia, ale nie. Ona zresztą też pozostawała wciąż pod
wrażeniem przybysza, który tymczasem pochylił się, aby
podrapać psa za rdzawobrązowym uchem. Na ten widok
Kristine mało nie wypuściła z rąk torby. Po chwili Carson
zszedł z poręczy zupełnie bez wysiłku. Nie zeskoczył po
prostu zszedł. Ten pokaz siły i gracji powiedział jej więcej o
mięśniach jego nóg niż długi bieg po ogrodzeniu. Nie widać
było po nim nawet śladu zmęczenia. Za to ona przez moment
w ogóle nie mogła złapać oddechu.
- Namaste - powitał ją. Wygrawerowane w stare wzory
bransoletki z litego złota zabrzęczały, kiedy złożył dłonie. -
Dzień dobry.
- Cześć - odpowiedziała, a zabrzmiało to bardziej jak
oddech, którego nie mogła złapać. Górowały nad nią prawie
dwa metry masywu męskiej potęgi, złagodzonej jedynie przez
figlarne iskierki w oczach. Wyglądał imponująco. Emanowała
z niego energia. Renegat, banita czy mnich, wszystko jedno,
prezentował się wspaniale.
Kit uśmiechnął się szeroko do osłupiałej dziewczyny i
spojrzał na nią w zadumie. Nie żałował już długiej drogi, jaką
przebył w poszukiwaniu kufrów. Przemierzył za nimi całą
szerokość Ameryki, od jednego do drugiego umykającego
celu, aż przywiodły go tutaj, do domu i kobiety.
Nieodpowiedzialni wspólnicy zupełnie nieświadomie oddali
mu ogromną przysługę tym, że nie dopilnowawszy bagażu
zmusili go do poszukiwań.
Przyglądał się negliżowi Kristine, a widząc zdumienie w
jej oczach, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie była taka
piękna, czułby się zmęczony. Burza niesfornych kręconych
włosów opadała jej na ramiona i otaczała niewypowiedzianie
delikatną twarz. Jej oczy miały niespotykany kolor górskich
fiołków, a cery, jaśniejszej niż kiedykolwiek widział, nie
szpecił ostry makijaż, typowy dla większości kobiet Zachodu.
- Konkubina? - zapytał, przesuwając palcem po jej
policzku.
Była taka delikatna, taka piękna, taka łagodna. Tak,
Shepherd i Stein spisali się dobrze. Wspaniałomyślnie
wybaczył im tchórzostwo, a nawet podwoił cenę za
przewiezienie skarbów, za które w końcu ryzykował własnym
życiem.
Kon... ku... bina, kon... ku... bina - Kristine próbowała
rozszyfrować słowo, wypowiedziane z obcym akcentem.
Kiedy zrozumiała, o co chodzi, zaczerwieniła się, szczególnie
w miejscu, którego przed chwilą dotykał.
- Nie - szepnęła, po czym nadała słowom więcej mocy. -
Nie, nie jestem niczyją konkubiną.
- Nie moją? - uniósł brwi nad ciemnymi i tajemniczymi
oczami o korzennym, głębokim kolorze cynamonu.
- Nie, nie twoją.
- Niedobrze, co? - znowu uśmiechnął się szeroko, tym
razem bardziej uwodzicielsko.
Tak. Układana w myślach odpowiedź gwałtownie uleciała
na trzepoczących skrzydłach paliki.
- Jestem... - odetchnęła głęboko i spróbowała ponownie. -
Jestem Kristine Richards.
- Kreestine, Kreestine? - powtórzył uśmiechając się, aby
wyprowadzić ją z zakłopotania. Zmysłowe wygięcie ust
Carsona i jego błyszczące zęby nie pozwoliły Kristine
odzyskać spokoju.
Nauczona przykrym doświadczeniem wiedziała, że
zmysłowości należy się wystrzegać za wszelką cenę.
- Nie, po prostu Kristine - wyjaśniła, kiedy była w stanie
wydobyć z siebie głos.
- Ach, Kreestine - wyartykułował jej imię, stawiając
akcent na drugiej sylabie. - Bardzo ładnie.
- Tak, to jest całkiem niezłe imię - wyjąkała,
zastanawiając się, kiedy umysł zacznie wreszcie pracować.
- Nie - z wolna pokręcił głową z lekkim uśmiechem i ujął
podbródek dziewczyny szorstką dłonią. Odchylił jej głowę do
tyłu, unieruchamiając łagodnym dotykiem i blaskiem oczu.
- Kreestine jest śliczna - zamruczał, zbliżając usta do jej
ust i ogrzewając swoim oddechem jej wargi. Lekkie muśnięcie
jego ręki wywołało w niej falę ciepła. Kiedy zamknął jej usta
pocałunkiem, zachowała jeszcze resztki rozsądku, które
rozwiały się, skoro tylko władczo objął ją w pasie i
przyciągnął bliżej. Była na tyle blisko, by czuć każde
drgnienie mięśni mężczyzny; napięcie brzucha, twarde jak stal
uda; czuła, jak ogarnia go fala pożądania. Dobry Boże,
myślała na wpół przytomnie. Jego język wsuwał się w
najgłębsze zakamarki ust. Smakował słodko jak piżmo, jak
miód z odległej krainy i całował bez opamiętania, jakby
dopasowując się do smaku - bez umiaru i egzotycznie.
Wszystko stawało się jakąś odległą od rzeczywistości
fantazją i nagle nieopisane uczucie ogarnęło jej duszę. Była
zafascynowana, ale czuła, że powinna oprzytomnieć, zanim
uświadomi sobie, że jest jej dobrze i miło. Dla Kita ten
pocałunek też znaczył wiele, był więcej niż wspaniały, więcej
niż prowokujący. Pierwsze zaskoczenie z wolna przerodziło
się w zaciekawienie, potem w odkrywanie. Całując coraz
mocniej i natarczywiej uczył się przyjemności, jaką mu
dawała. Przytulił ją jeszcze mocniej, czując, że Kristine robi to
samo. Powinna być moją nałożnicą, pomyślał, ale nawet w
roli wybranki serca była bardziej ujmująca niż jakakolwiek
inna kobieta. Miał rację przyjeżdżając do tego nieznanego
kraju rodziców. Nigdy nie był mnichem i nic nie mogło
zmienić faktu, że był stworzony do życia w luksusie, do życia
ze wszystkimi jego troskami i radościami.
Wytężając wszystkie siły, co w jej przekonaniu było
jedyną szansą, Kristine odepchnęła Carsona. Gdzie podziewał
się Mancos, kiedy go potrzebowała?
- Aajah - wyszeptał łagodnie Kit, pomagając jej
wyswobodzić się ze swych ramion. Oszołomiona, zauważyła
bolesny grymas, jaki pojawił się na jego twarzy. Na miłość
boską, czyżby go
zraniła? Zraniła? Cóż za pomysł. Powinna go była
spoliczkować.
- Pies lubi ciebie bardziej niż mnie? - zapytał.
Przypatrywała się bacznie Carsonowi i jej wzrok
zatrzymał się w miejscu, gdzie ogromne szczęki Mancosa
beztrosko zacisnęły się na dżinsach. Musiał mieć skaleczoną
nogę. Od strony psa nie dochodził żaden odgłos, co uznała za
dobry znak.
- Mancos, poszedł, szu, szu - trzepnęła go brzegiem
sukienki, wdzięczna za chwilę przerwy i szansę na złapanie
oddechu. Co u licha sprawiło, że uległa jak jakaś porażona
słońcem smarkula.
- Sza, sza - usłyszała, jak powtarzał ponad jej głową.
- Szu, szu - poprawiła go instynktownie, zastanawiając
się, czy już zupełnie postradała zmysły.
- Sza, sza, Mancos, sza, sza - podniósł nogę, jakby chciał
strząsnąć zwierzę. Pies rozluźnił uchwyt, po czym najbrzydszy
psi pysk pod słońcem podniósł się na tyle wysoko, aby sięgnąć
podbrzusza mężczyzny. Kit roześmiał się, a dźwięk jego głosu
i treść wypowiedzianych słów przeszyły Kristine na wskroś i
jednocześnie zawstydziły.
- Nie dla ciebie, Mancos - odepchnął psa - dla Kreestine.
Dziewczyna uświadomiła sobie, że jakąś nadzieją i
ostatnią deską ratunku byłoby natychmiastowe zniknięcie, ale
tego, oczywiście, nie dało się zrobić. Ostatnio szczęście jej nie
sprzyjało, nie liczyła więc na cud. A może jednak? Czuła, że
za moment wybuchnie śmiechem, lecz nie wiedziała, czy
będzie to objaw dojrzałej reakcji czy też początki histerii. Kit
wykorzystał sytuację i jeszcze raz ją pocałował, tym razem w
policzek, pochylał głowę coraz niżej tak, że pasek od torby
zsunął się jej z ramienia. Wiedziała, że walczy z histerią.
- Namaste, Kreestine - zamruczał.
- Namaste... - Wiedziała, kim był, nie mógł być nikim
innym, ale cały czas jeszcze nie wierzyła.
- Kautilya Carson - powiedział, wchodząc jej w słowo.
- Kit Carson? - upewniła się.
- Ludzie z Zachodu mówią Kit, tak.
- Mnich buddyjski? - zapytała, próbując wyjaśnić jedną z
najbardziej niepewnych plotek, jakie o nim słyszała.
- Nie, nie jestem mnichem - zaśmiał się i ponownie
dotknął jej policzka, jakby chciał przypomnieć niedawny
pocałunek.
- Uciekłem, zanim mnie wykastrowali.
- To oni kastrują mnichów? - Nic takiego nie wyczytała w
żadnej z książek religioznawczych.
- Próbują, ale duchowo - wyjaśnił - chociaż niektórzy
lubią chłopców. Tego z pewnością nie dowiedziałaby się z
żadnej książki.
- Nie martw się - zaśmiał się znowu. - Nie złapali mnie.
Smakujesz kawą, masz może trochę? Absolutnie temu nie
wierzyła, nie wierzyła niczemu. On pachniał miodem, ona
kawą. Ledwie się spotkali, a jedyne, o czym mówili i czego
próbowali, to seks - wydarzenie tak rzadkie i odległe w jej
życiu, że dopóki jej nie przypomniał, zupełnie nie pamiętała,
na czym właściwie polega cała ta zabawa. Powinna wrócić do
łóżka i zacząć dzień, jak każdy inny.
- Tak - zdradzała objawy paniki, zorientowawszy się, że
łóżko to ostatnie miejsce, do którego odważyłaby się teraz
pójść. - Tak, mam kawę.
- Dobrze - sięgnął po torbę na jej ramieniu i przewiesił na
swoje. - Napijmy się razem kawy. Na odcinku dwóch metrów,
dzielących ją od drzwi wejściowych, zdążyła dwukrotnie
potknąć się o własne nogi.
- Ostrożnie Kreestine - roześmiał się i wyciągnął rękę,
aby pomóc jej złapać równowagę. Ciepło bijące od niego
podnieciło dziewczynę jeszcze bardziej.
- Nic ci się nie stało?
- Nie, nie, wszystko w porządku. - Pomyślała, że
naprawdę warto by było przestać się powtarzać, po czym
zorientowała się, że coś, czego dotknęła, było twardsze niż
powietrze.
- Moja wina - uśmiechnął się szeroko. Wiedziała, że nie
powinien więcej tak się zachowywać, jeżeli walące tętno ma
wrócić do normalnego rytmu.
Pochylił się, podniósł wielką torbę z grubej bawełny i
przerzucił ją sobie na plecy. Drugą zaś ręką dźwignął
ogromny kufer, który - siódmy z kolei - miał zaraz stanąć w
pokoju Kristine. Nie wierzyła własnym oczom. Obarczony
ciężarem zdawałoby się przygniatającym do ziemi, Kit Carson
poruszał się z niesłychaną gracją. Szedł jakby nie dotykając
podłogi.
Rozdział 2
- Wydaje mi się, że popełniasz błąd - powiedziała
Kristine.
Im prędzej wszystko się wyjaśni, a on pójdzie swoją
drogą, tym lepiej, dodała w duchu.
Stwierdzenie to wcale nie tłumaczyło, dlaczego nalewała
mu właśnie filiżankę kawy. Carson stał po przeciwnej stronie
blatu, niezbyt blisko, lecz również nie na tyle daleko, aby
wróciła jej pewność siebie. Wciąż czuła ciepło pocałunku, a
fakt, że przez cały czas miała na sobie mocno znoszoną
podomkę, nie dodawał jej otuchy.
- Błąd? - powtórzył.
- Tak, błąd.
Filiżanka lekko zadźwięczała o spodeczek, kiedy Kristine
podnosiła ją do ust. Carson przytrzymał rękę dziewczyny.
Serce jej skoczyło. Utkwiła wzrok w potężnych palcach, które
obejmowały spodek, przykrywając jej dłoń. Wydatne żyły,
widoczne na ręce mężczyzny, układały się w kształt delty
rzeki, będąc jak gdyby symbolem życia, tętniącego pod mocno
opaloną skórą.
- Popełniłem wiele błędów w życiu, Kristine. Czy możesz
dokładniej wyjaśnić, co miałaś na myśli? To wyznanie ją
zaskoczyło, nie bardziej jednak niż sam Carson. Nie potrafiła
określić, czego się po
nim spodziewała, lecz nawet w najśmielszych snach nie
mogłaby go sobie wyobrazić. Któż zresztą by mógł?
Azjatycka wrażliwość nakładała się na twarz i ciało
Europejczyka, a łagodna tajemniczość, widniejąca w jego
oczach, przeciwstawiała się dziedzicznym cechom fizycznym.
Nosił długie włosy jak wojownik Khampa, lecz w ich barwie
zawarta była historia szkockich wyżyn i zamieszkujących je
ludzi o jasnej karnacji. Pomimo elegancji sprężystych ruchów
i swobody, z jaką nosił egzotyczne odzienie, coś w nim nie
grało. Kristine nie potrafiła sobie wyobrazić, zrządzeniem
jakiego losu znalazł się w azjatyckim klasztorze,
pozostawiony sam sobie, aby wreszcie ulecieć w świat na
skrzydłach zdobytej sławy. Podniosła oczy, aby napotkać jego
wzrok, co natychmiast uznała za błąd. Był rozpromieniony i
porywająco silny. Gęste rzęsy ocieniały orzechowe oczy i
kryły ślady zmęczenia. Miał prosty nos, jakby wyrzeźbiony
ręką mistrza i pasujący kształtem do wystających kości
policzkowych oraz klasycznych rysów twarzy. Pokryta
jednodniowym zarostem twarz tryskała energią... Kristine
uświadomiła sobie nagle, że wpatruje się w Carsona zbyt
długo, gubiąc się w jego tajemniczych, przepastnych oczach.
Mruknęła coś, próbując otrząsnąć się z tego zaczarowanego
transu i zatrzymać gonitwę myśli.
- Nie jestem pewna, kto cię tu przysłał - powiedziała - alb
musieli ci przecież powiedzieć, kto to jest Kristine Richards.
- Nikt mnie nie przysłał - odpowiedział z uśmiechem
wrzucając do filiżanki zdumiewająco dużo kostek cukru.
Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała ponownie.
- Nie rozmawiałeś z Harrym Fratzem albo z kimś z
Uniwersytetu? - spytała z nadzieją, że pobudzi tym jego
pamięć.
Bezskutecznie próbowała ignorować każde przyspieszenie
tętna, pojawiające się za sprawą szelmowskiego uśmiechu,
jakim ją obdarzał. Nieświadomie potrząsnęła głową, aby
zaprzeczyć swemu odezwaniu, które odbierało jej odwagę.
Dreszcz przebiegł jej po plecach.
- To ty znasz Harry'ego Fratza? - z zakłopotaniem uniósł
brwi i przymrużył oczy.
- Tak - odpowiedziała, przezwyciężywszy śmieszne
pragnienie ucieczki. Była przecież gospodynią.
- Aha, to w tym tkwił mój błąd - powiedział, posyłając jej
kolejny łobuzerski uśmiech. - Harry'emu nie starczyłoby
wyobraźni, aby choć pomyśleć o konkubinie.
- A co ty sobie właściwie myślisz! - krzyknęła bez cienia
uprzejmości, zupełnie pozbawiona zdrożnych myśli. - Harry i
ja jesteśmy współpracownikami, kolegami po fachu. -
Konkubina, też mi coś!
- I nie jesteś też moją gosposią? - przechylił głowę na bok
i zsunął warkocz z szerokiego ramienia, opiętego czarną
bawełną. Długie włosy wbrew pozorom dodawały mu jeszcze
męskości i sprawiały, że Kristine jawił się jako najokazalszy z
samców, jakiego kiedykolwiek spotkała. Wieloma cechami
przypominał człowieka pierwotnego - szorstkością ruchów,
sposobem zachowania, wszystkim za wyjątkiem oczu, z
których przebijała wieczność.
- Nie, panie Carson - odetchnęła głęboko i spokojnie,
zanim odpowiedziała z całą godnością, na jaką ją było stać.
Przerwała na chwilę, świadoma, jak nieodpowiednio
zabrzmiał ten tytuł. „Pan" zakładał pewien stopień cywilizacji,
którego Carson z pewnością nie osiągnął. - Nie jestem twoją
gosposią. Jestem Kristine Richards. Doktor Kristine Richards,
zastępca Harry'ego Fratza, o czym z pewnością byś wiedział,
gdybyś zadał sobie trochę trudu i skontaktował się z Uniwer...
- nagle przerwała, doznawszy olśnienia. - A jeżeli nie
rozmawiałeś z nikim z Uniwersytetu, to skąd wiedziałeś, że
masz przyjechać właśnie tutaj - podjęła, patrząc na niego
sceptycznie.
- Wędrowałem śladem bagażu - wskazał za siebie na
dziwnie tajemnicze kufry stojące na podłodze. Jego
wyjaśnieniom zdecydowanie brakowało logiki. Kristine
mieszkała dobrych pięć mil od Fort Collins, na wzgórzach
Rockies, i mało kto mógł odszukać jej dom nawet z mapą w
ręku, a co dopiero bez niej.
- Wędrowałeś śladem kufrów... - powtórzyła głosem
pełnym wątpliwości. Powstrzymał ją niewinnym i dziwnie
staroświeckim spojrzeniem.
- Tajemne moce zawsze zostawiają ślad. Tylko od ciebie
zależy, czy mi uwierzysz, czy nie. Tajemne moce, powtórzyła
cicho. W porządku. Podniosła się z trudnością, obrzucając
kufry ostrożnym
spojrzeniem. Wiedziała, że były bardzo stare - wyglądały
niezmiernie tajemniczo z tymi swoimi ciężkimi, metalowymi
zawiasami i kłódami, naoliwionymi skórzanymi obiciami na
rogach i drucianymi kratami spajającymi deski. Nie czuła
jednak żadnej bijącej od nich mocy i prawdę mówiąc była z
tego bardzo zadowolona.
- Czy masz śmietankę? - zapytał.
- Tak, oczywiście - wyjąkała odwracając spojrzenie od
bagaży.
Szorstkie palce mężczyzny przejechały po jej dłoni, kiedy
podawała mu wyjęty z lodówki kartonik śmietanki. W dotyku
tym przypominała o sobie energia, jaką ucieleśniał. Tajemne
moce, niech to diabli, pomyślała. Ktoś powinien był ją
przestrzec przed Kitem Carsonem. Harry był ofermą, ale
zarówno doktor Chambers, jak i szef jej wydziału doktor
Timnath musieli wiedzieć więcej niż powiedzieli. Argumenty,
jakie wytaczały z Jenny przeciwko Carsonowi, nie pasowały
do tajemniczego człowieka, stojącego w kuchni i
zachowującego się, jakby właśnie przyjechał na karawanseraj
w azjatyckim stepie.
Przyoblekłszy uśmiech na twarz postanowiła wymknąć się
na chwilę. Zauważyła pudełka czekoladowych herbatników i
podsunęła je w kierunku Carsona.
- Poczęstuj się, proszę, za chwilę wrócę.
Właściwie nie miała zamiaru uciekać do swego gabinetu,
ale skoro już tam się znalazła, nie traciła czasu na bezczynne
chodzenie po pokoju.
Kit przechylił się przez blat i poczęstował herbatnikiem,
patrząc na Kristine, dopóki nie zniknęła. Podobały mu się jej
kołyszące się pod białą bawełnianą podomką biodra i
zdecydowanie zarysowana linia ramion. Nie była tym, czego
się spodziewał, na co miał na początku nadzieję, ale mogła się
stać dla niego kimś znacznie ważniejszym. Zgodnie z
własnym poczuciem sprawiedliwości potroił cenę skarbów,
Shepherd i Stein zawiedli na wszystkich frontach, a
szczególnie jeśli chodzi o dowiezienie bagaży na miejsce
przeznaczenia. Harry Fratz, wystraszony głupiec, jasno
sprecyzował stanowisko Uniwersytetu wobec kontrabandy.
Nie chcieli mieć nic wspólnego z podejrzaną działalnością
Carsona bez względu na to, jak szlachetnymi pobudkami się
kierował. Jego partnerzy powinni byli zająć się bagażem,
który wysłał z Nepalu, i zaufać mu, że dostarczy
dokumentację niezbędną, aby udowodnić legalne pochodzenie
zawartości kufrów. Niekonwencjonalne metody przewozu
tybetańskich skarbów wystraszyły ich oboje, nawet Shepherd,
która jak sądził, nie była mięczakiem. Wydawało mu się, że
jest na tyle świadoma swojej roli, by przetrzymać ataki
gniewu Chińczyków i nie przestraszyć się ich pogróżek. Mylił
się jednak. Ona bowiem wtryniła kufry niczego nie
podejrzewającemu profesorowi Uniwersytetu. W każdym
razie żadne z nich nie było warte jego gniewu. Carson znał
prawdopodobny wynik swej ostatniej misji dużo wcześniej,
zanim przekroczył granice Tybetu, wiedział też, że Turek -
najohydniejszy z bandytów - pałał żądzą zemsty, chcąc
zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy rozesłali zdjęcie Carsona
i jego dane do wszystkich posterunków granicznych, a
Nepalczycy wyrzucili go z rodzinnej ziemi, gdzie
przynajmniej na razie nie mógł legalnie wrócić.
Kit obiektywnie ocenił ryzyko i stwierdził, że warto je
podjąć, żałując jednocześnie, że Kristine Richards nie miała
możliwości wyboru. Postąpiła lekkomyślnie, przyjmując
bagaż i nie okazując mu większego zainteresowania. Nie winił
jej jednak za nic. Wszystkiemu winne było tchórzostwo
Shepherd i Steina, a może i nieodgadnione przeznaczenie.
Naraz poczuł się odpowiedzialny za tę dziewczynę. Może to
rzeczywiście przeznaczenie, a nie zwykły zbieg okoliczności.
Jej pocałunek zdawał się o tym świadczyć. Zbyt wiele lat
młodości spędził w niewoli buddyjskich mnichów, aby źle
zrozumieć własne, dopiero co rozbudzone instynkty. Zbyt
długo żył bez kobiety, aby nie cieszyć się tą, którą spotkał,
niezależnie od tego, na ile pozwalała mu się zbliżyć do siebie.
Nie narzekał więc na bieg wypadków, nie wątpił również, że
będzie w stanie chronić Kristine, dopóki nie rozwiąże
definitywnie swoich spraw. To on miał ustalać cenę, ma więc
prawo zażądać nawet czterokrotnie wyższej, a zyskiem
podzielić się z Kristine, która wzięła na siebie część ryzyka.
Sięgnął po następny herbatnik, wstał i poszedł obejrzeć
kufry. Zamki były nietknięte. Nie wątpił w uczciwość
Kristine, ale bagaże przeszły przecież przez tyle rąk, zanim tu
dotarły, że wszystko mogło się zdarzyć. Ugryzł ciastko i
delikatnie przesunął ręką po jednym z kufrów. Uśmiechnął
się. Odnalazł legendarny klasztor Chatren - Ma i Kandżur
(Kandżur - tybetański buddyjski zbiór kanoniczny zawierający
sutry, kazania i nauki przypisywane Buddzie.) należący do
wielkiego chana Kubilaja. No, oczywiście nie cały Kandżur,
lecz tę jego część, którą przechowywano w tym klasztorze, to
znaczy jedną piątą tomu ze stutomowego wieloksięgu. Było to
i tak więcej, niż ktokolwiek kiedykolwiek miał w rękach, i
gwarantowało mu znakomite życie do końca jego dni.
Kristine, uwieszona na telefonie w swoim gabinecie,
słuchała uważnie przytłumionych głosów, dochodzących z
drugiej strony linii. Zaczęła od Harry'ego, ale nie była dobrej
myśli.
- Doktor Richards? - żona Harry'ego podeszła do
słuchawki. - Bardzo mi przykro, ale mąż miał lekki nawrót
choroby i nie może przyjmować telefonów.
Nawrót choroby, akurat, pomyślała Kristine.
- Przykro mi - odpowiedziała słodko, stukając ołówkiem
o blat biurka. - Wczoraj wieczorem wyglądał tak dobrze.
- Tak, sądzę, że przyjęcie było dla niego zbyt męczące.
Zadzwoni do pani, skoro tylko poczuje się lepiej. O co zakład,
że nigdy nie zadzwoni, przeszło przez myśl Kristine.
- Proszę tego dopilnować i powiedzieć mu, że stary
przyjaciel Kit Carson w końca przyjechał i pewnie będzie
chciał się z mężem zobaczyć gdzieś na mieście.
- Hm... ja... Myślę, że to nie będzie możliwe, ponieważ
lekarz obawia się. że od Harry'ego wciąż jeszcze można się
zarazić... Do widzenia pani - Kristine usłyszała odgłos
odkładanej słuchawki.
Odsunęła od ucha swoją słuchawkę i przyjrzała się jej
uważnie, w drugiej ręce trzymając długopis. Żona Harry'ego
oczywiście kłamała. Uwierzyć w zakaźną chorobę
skompromitowanego współpracownika było czymś tak samo
bezsensownym, jak na przykład telefonowanie do szpitala
Pouche Valley w sprawie zakupu akcji.
Następnie zadzwoniła do doktora Timmetha. Okazało się,
że wyjechał za miasto. Takiemu to dobrze, pomyślała Kristine.
Ale co ja mam z tego? Na liście pozostał jeszcze tylko dziekan
Chambers - człowiek, który trzymał w ręku jej awans
naukowy. Od dobrych dziewięciu miesięcy kłaniała mu się w
pas i teraz tak naprawdę nie miała ochoty niszczyć tych
dobrych układów jednym nieprzemyślanym telefonem.
Starając się myśleć tylko o czymś miłym, wykręciła
obgryzionym ołówkiem numer telefonu.
- Halo - on sam podniósł słuchawkę dopiero po trzecim
sygnale. Mówił głębokim głosem, co onieśmielało ją jeszcze
bardziej.
- Dzień dobry, panie doktorze, mówi Kristine Richards.
- Tak?
- Dzwonię, żeby powiedzieć, że przyjechał Kit Carson, i
zastanawiam się... właśnie się zastanawiam, co mi pan każe z
nim zrobić?
- Co z nim zrobić? Ależ pani doktor...
Podniosła oczy ku niebu, a kiedy je opuściła, zobaczyła
Carsona. Przyglądała mu się z rosnącym zainteresowaniem,
jak zwijał coś w bibułce papierosowej i lizał jej brzegi.
- Doktor Richards? - głos Chambersa zabrzmiał jej prosto
do ucha.
- Tak - syknęła w słuchawkę. - Co mam z nim zrobić? On
jest... - gwałtownie przerwała wciągając w nozdrza zapach
tytoniu. Uspokoiła się na moment, ale zaraz wezbrał w niej
gniew. Kit wypuszczał kółeczka dymu, zanieczyszczając
kryształowe dotąd, górskie powietrze. Perfekcyjne, małe i
duże, pojedyncze i podwójne unosiły się nad nim w kształcie
koncentrycznych pierścieni i utrzymywały się w powietrzu
dłużej niż można by przypuszczać. Czegoś takiego jeszcze nie
widziała.
- ...żeby pani z nim pracowała - doszły do niej słowa
Chambersa. - Ma pani wstępne wyniki badań Harry'ego. Jeśli
nie czuje się pani dostatecznie przygotowana zawodowo,
trzeba było o tym powiedzieć wcześniej, zanim wyraziła pani
zgodę na udział w realizacji projektu.
Kristine nagle przypomniała sobie o telefonie.
- Nie, to nie o to chodzi - powiedziała szybko. - Znam tę
problematykę wystarczająco dobrze, aby móc opisać
znaleziska Carsona, ale... .
Ale co, Kristine, ale cię pocałował. To z pewnością
powinien usłyszeć Chambers, pomyślała.
- Ale on jest... ale ja jestem... ale on...
- Jakiś problem, doktor Richards? - głos dziekana uciął jej
wątpliwości.
- On jest dziwny - powiedziała słabym głosem, zdając
sobie sprawę, że zabrzmiało to po prostu głupio. Na szczęście
zachowała na tyle przytomność umysłu, aby nie powiedzieć,
że jest o wiele przystojniejszy a jednocześnie barbarzyński,
niż można sobie to wyobrazić. Zawsze myślała, że
uwłaczające określenia odnosiły się do metod działania
Carsona, a nie jego osobowości. Pocałunek zaprzeczył tej
teorii.
- Widocznie miał dziwne życie - powiedział doktor
Chambers - a teraz ma kłopoty w przystosowaniu się do
nowego środowiska. Proponuję pani rolę łącznika pomiędzy
nim a kulturą Zachodu i jestem pewien, że starania te zostaną
docenione.
Miała już na końcu języka pytanie o „tajemne moce", ale
w ostatniej chwili powstrzymała swoje emocje. Nie chciała
nierozważnym słowem zniweczyć swojej szansy i usilnie
starała się skierować rozmowę na tematy, w których mogłaby
błysnąć inteligencją.
- Czy załatwił pan dla niego jakieś mieszkanie? - spytała.
- Wygląda na zmęczonego. Chyba się nie wygłupiłam, ale
błyskotliwe to nie było, pomyślała szybko.
- Zostawiam to w pani gestii. Szczerze mówiąc, po tym,
co o nim słyszeliśmy przez ostatnie kilka miesięcy, nie
byliśmy wcale pewni, czy nie zerwie kontraktu. Może się pani
skontaktować z administracją internatów... I proszę pamiętać,
pani doktor - Kristine wyczuła wahanie w jego głosie - że
jesteśmy zainteresowani tylko prowizorycznym spisem
zabytków starotybetańskich, jakie oferuje Carson.
Sugerowałbym skupienie uwagi na badaniach, za które
płacimy, a nie na czymkolwiek innym. To jest człowiek
obdarzony rozlicznymi talentami, lecz niekoniecznie
wszystkie muszą nas interesować.
Doskonale, pomyślała, doskonale.
- Dziękuję za pomoc, doktorze - powiedziała, z trudem
ukrywając sarkazm.
Zdegustowana, odłożyła słuchawkę, zdając sobie jasno
sprawę, że została wrobiona w opiekę nad Carsonem.
Kit tymczasem skończył papierosa i podszedł do okna,
przez które było widać faliste wzgórza schodzące do zbiornika
retencyjnego, niższe pagórki oraz położone na równinie
miasto. Wokół północnej i wschodniej części domu rozciągał
się sekwojowy taras. Część południowa z kamienną posadzką
była oszklona i wypełniona kwiatami i słońcem. Dom Kristine
był otwarty, zupełnie inny niż jego własny w Nepalu, w
górnym biegu rzeki Kai Gandaki, niedaleko granicy z
Tybetem. Dom, w którym mieszkał kilka lat, zbudowany był
tak, aby chronić przed chłodem ostrych zim i wiatrów
hulających w wąwozie. Jej dom zapraszał. Gdyby i jego
zaproszono, chętnie by tu pozostał. Miałby wygodę i
towarzystwo. Gdyby... ale jak dotąd zaproszenia nie dostał.
Jego partnerzy najwidoczniej nie uważali za stosowne
przygotować wszystkiego na jego przyjazd ani też udzielić
wyjaśnień, dotyczących losów bagażu. Prawdopodobnie nie
wierzyli, że wydostanie się z Tybetu żywy, wygrywając z
Turkiem, który chciał mu odebrać całą zdobycz. Ale ta
dziewczyna obdarzona była inteligencją wykraczającą poza
umiejętności zwykłej doktorantki i z pewnością zrozumie
sytuację, w jakiej się znalazł. Wierzył zresztą w siłę perswazji,
jakiej nauczył się od swego drugiego ojca, Sanga Phali.
Kristine ciągle jeszcze czekała w gabinecie na kolejne
połączenie telefoniczne, wiedząc, że możliwości wyboru
topniały jak śnieg w ciepłym klimacie. Domy studenckie były
zajęte do soboty, na wynajęcie mieszkania dla małżeństw
trzeba było się zapisać na listę oczekujących, długą na dwie
strony, a pokoje gościnne przez następne dwa tygodnie miały
być zajęte przez Chrześcijańskich Wyznawców Krzyża.
Sekretarka, która udzielała jej informacji, wróciła do
telefonu.
- Doktor Richards?
- Tak.
- Ktoś zrezygnował w Corbet Hall, ale...
- Weźmiemy to - szybko zgodziła się Kristine.
- Ale to nie jest pokój samodzielny - dokończyła
sekretarka.
- To już nie mój problem - mruknęła Kristine pod nosem i
natychmiast podała nazwisko Carsona i adres płatnika
rachunku, tj. Wydziału Historii. To był pierwszy sukces, jaki
odniosła tego dnia. Miała nadzieję na następny, to znaczy na
pozbycie się najbardziej intrygującego faceta, jakiego ostatnio
spotkała. O ironio losu...
- Mamy szczęście - powiedziała wchodząc do pokoju i
przyciągając uwagę Kita.
- Też tak myślę - odpowiedział odwracając się do niej z
sarkastycznym uśmiechem.
W oczach miał to samo ciepło, które emanowało z jego
uśmiechu. Czuła, jak opuszcza ją odzyskana przed chwilą
pewność siebie. Usiłowała się bronić przed intensywnością
jego spojrzeń. Zacisnęła mocniej pasek od sukienki. O tak
wczesnej porze Kristine nie potrafiła zebrać myśli, Kit zaś nie
znał jej na tyle dobrze, aby pomóc jej te myśli rozsądnie
Glenna McReynolds Ten przeklęty Carson
Rozdział 1 - Nie mogę pracować z tym człowiekiem - stwierdziła Kristine Richards. Cisnęła notatkę od dziekana na zawalone dokumentami biurko, wywołując tym lawinę papierów. Jenny, jej starsza asystentka, przykucnęła i zebrała z podłogi kilka listów, wpychając je między dokumenty, których stertę trzymała już w ramionach. - Po prostu nie będziesz, a nie nie możesz - powiedziała, rozglądając się, gdzie jeszcze dałoby się wetknąć resztę papierów. Wolna przestrzeń nie chciała się jednak pojawić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jenny westchnęła z rezygnacją i chwyciła się ostatniej deski ratunku, umieszczając korespondencję w licznych tomach książek, które piętrzyły się na ścianach gabinetu, upewniwszy się, czy brzegi kopert wystają poza okładki woluminów. Po chwili półki z książkami wyglądały jak samoloty gotowe do startu. Dobrze, niech ci będzie - zgodziła się Kristine. - Nie będę pracować z tym facetem. - Uniwersytet bardzo się zaangażował w tybetański projekt Carsona - powiedziała Jenny - i chce mieć pewność, że wyniki badań zostaną opublikowane. Logiczne więc, że to właśnie ciebie wybrano na jego asystentkę. - W takim razie powinni byli pamiętać, że to ja, do cholery, miałam jako pierwsza pojechać do Tybetu, ale nie, wysłali Harry'ego Fratza, który złapał tam jakieś paskudztwo. Szczęściarz. Niespełna rok temu Kristine oszołomiła i zachwyciła wiadomość, że jej macierzysta uczelnia - Uniwersytet Stanu Colorado - weźmie udział w sfinansowaniu ambitnych badań archeologicznych, co oczywiście oznaczało sławę i zaszczyty, związane z wynikami odkryć. Chodzący zawsze własnymi drogami archeolog o nazwisku Carson zaplanował opracowanie spisu
starotybetańskich klasztorów, świątyń i miejsc kultu religijnego. Kristine była wówczas pewna, że to ona pojedzie na wyprawę z Carsonem. Uniwersytet nie mógł wystawić lepszego fachowca, a już na pewno nie był nim Harry. Wytypowano jednak właśnie jego - no cóż, był mężczyzną. Ledwo wytrzymał dwa miesiące, a teraz dramat, klapa na całej linii, międzynarodowa ekspedycja upadła. Trzeba mieć niezły tupet, żachnęła się w duchu, żeby próbować wciągnąć ją teraz w zabagnioną akcję Carsona, kiedy Wydział Historii przylepił już całemu projektowi odpowiednią etykietkę. Cała ta cholerna sprawa od początku powinna być Osiągnięciem Pani Richards. Na temat historii Tybetu Kristine wiedziała i czytała więcej niż Harry mógłby sobie wyobrazić w najśmielszych marzeniach. Uporządkowała trochę biurko, znajdując przy okazji czekoladowy herbatnik. Zdmuchnęła pyłek , z jego krawędzi i spróbowała kawałeczek. - Umrzesz pewnego dnia - upomniała ją Jenny. - Będę w dobrym towarzystwie. A co poza tym może zaproponować Uniwersytet kobiecie - najlepszemu historykowi Azji - na lato, oprócz porządkowania cudzego bałaganu i opieki nad wspaniałym chłopcem, który go narobił? - Mogą cię wyrzucić z roboty. Kristine zakrztusiła się okruchami, a Jenny poklepała ją po plecach. - Tak, tak kochanie, słyszałam, że szkoła rejonowa poszukuje nauczycielki historii. Kristine podniosła oczy, napotykając wzrok swojej asystentki. Nie miała wątpliwości, że Jenny właściwie oceniła sytuację. Niesamowita intuicja nigdy nie zawodziła tej kobiety, zwłaszcza gdy w grę wchodziły rozgrywki wewnątrz Uniwersytetu.
- To jest... szantaż - syknęła przez zęby, sięgając po filiżankę z zimną kawą. - Umrzesz, zanim dojdziesz do trzydziestki - zauważyła Jenny, obserwując współpracowniczkę mieszającą kawę ołówkiem. - Będę w dobrym towarzystwie - powtórzyła Kristine upijając łyk kawy. - Pewnie jednak przeżyjesz to lato - ciągnęła Jenny - i tylko od ciebie zależy, czy będziesz pracować nad tybetańskimi odkryciami Kita Carsona, czy też szukać pracy. - Szantaż - wymamrotała Kristine. Carson, Kit Carson. Nawet brzmienie tych słów ją drażniło. Co za niedorzeczne imię nosił ten sławny, trzeba przyznać, głupiec. Przybył z bezkresów Azji prawie dziesięć lat temu, oszałamiając dyrektorów muzeów od Pekinu do Kalkuty ogromem wiedzy i wartością odkryć archeologicznych. Nieznany nikomu, stał się sławny dzięki spektakularnym wynikom odkryć, jakich dokonano w pobliżu grobowca w Lishan w Chinach oraz zadziwiającej kolekcji naturalnej wielkości ceramicznych wojowników. Zbiegły mnich buddyjski o zaskakujących umiejętnościach docierania do tajemnic Dalekiego Wschodu. Kristine nigdy go nie spotkała. Nikt z jej znajomych za wyjątkiem biednego Harry’ego również go nie widział, a odwiedziny w szpitalu, w którym przebywał Harry, były zabronione. Wszyscy jednak słyszeli o nim i każde spotkanie historyków zaczynało się lub kończyło przywołaniem jego nazwiska z nieodłącznym epitetem: „ten cholerny barbarzyńca". Wystarczyło dwóch archeologów, aby zgodnie modlili się o to, by nie Carson jako pierwszy dostał zezwolenie na prowadzenie prac wykopaliskowych w świętej ziemi tybetańskiej. O Tybecie marzyli wszyscy, ale nikt nie
potrafił zrobić nic ponad sporządzenie spisu dostępnych zabytków. Kopanie w miejscach kultu było zabronione. Carson był zbyt niepokorny, aby móc zmieścić się w granicach wiedzy akademickiej. Reputację tracił tak szybko, jak ją zyskiwał. Nie posiadał żadnego stopnia naukowego i, jeśli wierzyć plotkom, nie miał nawet odpowiednika matury. Jeżeli zaś wierzyć wiadomościom, które dochodziły z Chin, Carson przekroczył wszelkie granice przyzwoitości, ograbiając groby pod pozorem katalogowania tybetańskich świątyń i miejsc kultu. Kristine westchnęła i opuściła głowę na biurko. Władze uczelni muszą być rzeczywiście w sytuacji bez wyjścia, strasząc ją zwolnieniem z pracy. Po tym co zrobił Carson, żaden z profesorów nie podjąłby współpracy z nim w trosce o swoją opinię. Niestety Kristine nie zajmowała żadnego wysokiego stanowiska, ale też nie musiała obawiać się o swoją pozycję. „Publikuj albo padnij" - mówiło stare akademickie porzekadło i prędzej diabli by ją wzięli, niżby miała paść o krok od profesury. - Kristine, kochanie. - Tak? - odpowiedziała nie podnosząc głowy. - Ta zielona szmata, którą masz na sobie, jest tak okropna, że szkoda słów. Mówiłam ci sto razy, że jesteś typem kobiety - zimy. - Dzięki, Jenny - burknęła w papiery otaczające jej twarz. Carson. Kit Carson. Znowu westchnęła. Pierwsze dwa kufry pojawiły się w domu Kristine w poniedziałek, po egzaminach końcowych, następne dwa we wtorek, a we środę Kristine i tragarz mówili już sobie po imieniu. Za pośrednictwem szefa Wydziału, doktora Timnatha, Uniwersytet nalegał, by przyjęła bagaż Kita Carsona, zapewniając jednocześnie, że jego zawartość przyda się jej samej do badań i prosząc o dyskrecję. Odwzajemniła się
wspominając o awansie i ciesząc się w duchu, że udało się jej delikatnie o tym napomknąć aż trzy razy w trakcie rozmowy. Zaczęła się zastanawiać, czy właściciel bagażu zamierza kiedykolwiek pojawić się osobiście i czy w przeciwnym razie ona sama odważy się wyłamać ciężkie metalowe kłody, żeby zobaczyć, co kryją w sobie fascynujące stare skrzynie. Jeden rzut oka na nie przekonał ją, chociaż zbyt późno, o słuszności zaangażowania się w prace Carsona. Kto wie, jakie skarby kryją się w tym przepastnym bagażu. - No, Bob - powiedziała we środę rano ziewając i kładąc zamaszysty podpis na pokwitowaniu. Drugi podpis nie zmieścił się już w odpowiedniej kratce. Wolną ręką przytrzymała sześćdziesięciokilogramową maszkarę, którą większość ludzi nazywała bestią, a ona psem. - Chciałabym ci zwrócić uwagę, że podpisałam się na zapas. Jak przyjdziesz jutro rano, zostaw kufry na piętrze, nie pukając do drzwi. Dobrze? - To wbrew przepisom, Kristine - powiedział nerwowo tragarz, nie spuszczając oczu z doga. - Och, Bob. Naucz się wreszcie ryzykować i obchodzić przepisy. I pozwól mi choć raz powylegiwać się w łóżku, modliła się w myśli. Zeszłej nocy była na przyjęciu z okazji powrotu Harry'ego ze szpitala. Została tam do późna, bezskutecznie próbując przyprzeć do muru honorowego gościa. Wyglądał zupełnie dobrze jak na człowieka, który dopiero co wstał z łoża śmierci, ale unikał jej jak ognia. - No, dobrze - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję... tylko raz. - Jesteś wspaniały - resztką sił posłała mu promienny uśmiech.
Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy Kristine oparła się o otwartą lodówkę w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Mancos trącił ją w nogę skomląc. - Tak, tak, wiem, zjadłoby się maleńkie co nie co. , Skomlenie gwałtownie ustało, pies zakręcił się w kółko i omal nie przewracając Kristine wybiegł z kuchni, poślizgnął się na drewnianej podłodze i zaszczekał przeraźliwie. Otworzywszy szeroko oczy Kristine potrząsnęła głową, próbując pozbyć się świdrującego szumu w uszach. Usłyszała uderzenie rozpędzonego Mancosa o drzwi a potem głośny skowyt. - Do cholery, Bob - mruknęła zatrzaskując drzwi od lodówki i pobiegła za psem. Przebiegła przez duży pokój, rozsunęła zasłony i szarpnięciem otworzyła drzwi. Oczom jej ukazał się niesamowity widok. Poruszał się szybko i zwinnie jak linoskoczek, musiała mu to przyznać, ale z pewnością nie był to Bob. Biegł wzdłuż balustrady tarasu, uciekając przed kłapiącymi zębami Mancosa. W świetle budzącego się ponad wzgórzami poranka wyglądał, jakby otaczała go złota aureola blasku jaśniejszego jednak niż gęste, jedwabiste włosy, odrzucone do tyłu i spadające na plecy. Krótsze, ciemnokasztanowe kosmyki falowały wzdłuż policzków i zasłaniały uniesione łuki brwi. Podwinięte rękawy czarnej tuniki ukazywały ciemne ciało, mocno napięte mięśnie i niezliczoną ilość złotych bransoletek. Nisko na biodrach opierał się szeroki, skórzany pas. Z przytroczonej pochwy wystawała rękojeść złowrogo zakrzywionego khukri - noża gurkijskiego najemnika. Dżinsy miał wetknięte w niestarannie zrobione buty, a właściwie kawałki skóry, połączone rzemykami i zabezpieczone u góry srebrnymi kółeczkami. Był jak wiatr, a melodia jego szybkich kroków wprawiła Kristine w osłupienie.
Powinnam coś zrobić, aby go ocalić, myślała, jego albo psa, jeśliby nieznajomy sięgnął po nóż. W pewnej chwili zauważył ją, a szeroki uśmiech i szelmowskie mrugnięcie uświadomiło jej nagle, że przyjdzie jej chronić przede wszystkim samą siebie. Cofnęła się o krok z ręką złożoną na piersiach w geście samoobrony, całkowicie nie pasującym do współczesnej kobiety, żyjącej w czasach, kiedy napastliwe hordy zamieszkiwały tylko Wall Street. Niecywilizowany wygląd przybysza przywołał w jej wyobraźni wizje dawnych czasów, kiedy kobiety były kobietami, a mężczyźni barbarzyńcami, którzy je uprowadzali. Barbarzyńcy... Z trudem chwytając powietrze rozpoznała w nim „tego cholernego barbarzyńcę" - Kita Carsona. - Kukur aha! - krzyknął niskim głosem oglądając się na psa i ściągając z ramienia zamszową torbę. Kiedy Mancos skoczył za torbą rzuconą w stronę Kristine, Carson klasnął w ręce i krzyknął: - Hej, psie - przyciągając ponownie uwagę zwierzęcia. Kristine złapała ciężki tobół i przycisnęła go do siebie, nie mając odwagi spuścić z oczu psa. Wyglądało na to, że jeszcze chwila a dog rzuci się na Carsona i pożre go na śniadanie. Mężczyzna jednak nie bał się rozwścieczonej i śliniącej się bestii, co uświadomiła sobie z pewnym niedowierzaniem. Wystarczyło jedno spojrzenie Mancosa, by większość jej gości w ogóle nie wysiadała z samochodu, a tylko naciskała klakson. Czuła wyraźnie, że Carson ani trochę nie przypominał większości mężczyzn. To był człowiek chodzący własnymi ścieżkami i założyłaby się o wszystko, że z takim uśmiechem nie mógł zostać buddyjskim mnichem. Pies sięgał już do jego kostki, a Kristine zacisnęła palce na pasku torby. Była wykonana z miękkich materiałów. Szczególną uwagę zwracał uchwyt z jedwabiu i delikatnej skóry oraz długiej na pół metra wstążki, pasującej kolorem do
włosów właściciela. Kiedy uniosła głowę, aby zobaczyć, co się dzieje, stanęła jak wryta. Nie biegł, lecz szedł zdecydowanym krokiem po balustradzie, a Mancos podążał krok w krok za nim tam i z powrotem w poprzek tarasu. Carson przemawiał do psa monotonnym tonem, który łagodził chropowaty tembr jego głosu i mieszał się z cichym grzechotem bransoletek. Wszystko to hipnotyzowało zarówno psa, jak i Kristine. Kiedy przykucnął, była pewna, że Mancos otrząśnie się z zamroczenia, ale nie. Ona zresztą też pozostawała wciąż pod wrażeniem przybysza, który tymczasem pochylił się, aby podrapać psa za rdzawobrązowym uchem. Na ten widok Kristine mało nie wypuściła z rąk torby. Po chwili Carson zszedł z poręczy zupełnie bez wysiłku. Nie zeskoczył po prostu zszedł. Ten pokaz siły i gracji powiedział jej więcej o mięśniach jego nóg niż długi bieg po ogrodzeniu. Nie widać było po nim nawet śladu zmęczenia. Za to ona przez moment w ogóle nie mogła złapać oddechu. - Namaste - powitał ją. Wygrawerowane w stare wzory bransoletki z litego złota zabrzęczały, kiedy złożył dłonie. - Dzień dobry. - Cześć - odpowiedziała, a zabrzmiało to bardziej jak oddech, którego nie mogła złapać. Górowały nad nią prawie dwa metry masywu męskiej potęgi, złagodzonej jedynie przez figlarne iskierki w oczach. Wyglądał imponująco. Emanowała z niego energia. Renegat, banita czy mnich, wszystko jedno, prezentował się wspaniale. Kit uśmiechnął się szeroko do osłupiałej dziewczyny i spojrzał na nią w zadumie. Nie żałował już długiej drogi, jaką przebył w poszukiwaniu kufrów. Przemierzył za nimi całą szerokość Ameryki, od jednego do drugiego umykającego celu, aż przywiodły go tutaj, do domu i kobiety. Nieodpowiedzialni wspólnicy zupełnie nieświadomie oddali
mu ogromną przysługę tym, że nie dopilnowawszy bagażu zmusili go do poszukiwań. Przyglądał się negliżowi Kristine, a widząc zdumienie w jej oczach, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie była taka piękna, czułby się zmęczony. Burza niesfornych kręconych włosów opadała jej na ramiona i otaczała niewypowiedzianie delikatną twarz. Jej oczy miały niespotykany kolor górskich fiołków, a cery, jaśniejszej niż kiedykolwiek widział, nie szpecił ostry makijaż, typowy dla większości kobiet Zachodu. - Konkubina? - zapytał, przesuwając palcem po jej policzku. Była taka delikatna, taka piękna, taka łagodna. Tak, Shepherd i Stein spisali się dobrze. Wspaniałomyślnie wybaczył im tchórzostwo, a nawet podwoił cenę za przewiezienie skarbów, za które w końcu ryzykował własnym życiem. Kon... ku... bina, kon... ku... bina - Kristine próbowała rozszyfrować słowo, wypowiedziane z obcym akcentem. Kiedy zrozumiała, o co chodzi, zaczerwieniła się, szczególnie w miejscu, którego przed chwilą dotykał. - Nie - szepnęła, po czym nadała słowom więcej mocy. - Nie, nie jestem niczyją konkubiną. - Nie moją? - uniósł brwi nad ciemnymi i tajemniczymi oczami o korzennym, głębokim kolorze cynamonu. - Nie, nie twoją. - Niedobrze, co? - znowu uśmiechnął się szeroko, tym razem bardziej uwodzicielsko. Tak. Układana w myślach odpowiedź gwałtownie uleciała na trzepoczących skrzydłach paliki. - Jestem... - odetchnęła głęboko i spróbowała ponownie. - Jestem Kristine Richards. - Kreestine, Kreestine? - powtórzył uśmiechając się, aby wyprowadzić ją z zakłopotania. Zmysłowe wygięcie ust
Carsona i jego błyszczące zęby nie pozwoliły Kristine odzyskać spokoju. Nauczona przykrym doświadczeniem wiedziała, że zmysłowości należy się wystrzegać za wszelką cenę. - Nie, po prostu Kristine - wyjaśniła, kiedy była w stanie wydobyć z siebie głos. - Ach, Kreestine - wyartykułował jej imię, stawiając akcent na drugiej sylabie. - Bardzo ładnie. - Tak, to jest całkiem niezłe imię - wyjąkała, zastanawiając się, kiedy umysł zacznie wreszcie pracować. - Nie - z wolna pokręcił głową z lekkim uśmiechem i ujął podbródek dziewczyny szorstką dłonią. Odchylił jej głowę do tyłu, unieruchamiając łagodnym dotykiem i blaskiem oczu. - Kreestine jest śliczna - zamruczał, zbliżając usta do jej ust i ogrzewając swoim oddechem jej wargi. Lekkie muśnięcie jego ręki wywołało w niej falę ciepła. Kiedy zamknął jej usta pocałunkiem, zachowała jeszcze resztki rozsądku, które rozwiały się, skoro tylko władczo objął ją w pasie i przyciągnął bliżej. Była na tyle blisko, by czuć każde drgnienie mięśni mężczyzny; napięcie brzucha, twarde jak stal uda; czuła, jak ogarnia go fala pożądania. Dobry Boże, myślała na wpół przytomnie. Jego język wsuwał się w najgłębsze zakamarki ust. Smakował słodko jak piżmo, jak miód z odległej krainy i całował bez opamiętania, jakby dopasowując się do smaku - bez umiaru i egzotycznie. Wszystko stawało się jakąś odległą od rzeczywistości fantazją i nagle nieopisane uczucie ogarnęło jej duszę. Była zafascynowana, ale czuła, że powinna oprzytomnieć, zanim uświadomi sobie, że jest jej dobrze i miło. Dla Kita ten pocałunek też znaczył wiele, był więcej niż wspaniały, więcej niż prowokujący. Pierwsze zaskoczenie z wolna przerodziło się w zaciekawienie, potem w odkrywanie. Całując coraz mocniej i natarczywiej uczył się przyjemności, jaką mu
dawała. Przytulił ją jeszcze mocniej, czując, że Kristine robi to samo. Powinna być moją nałożnicą, pomyślał, ale nawet w roli wybranki serca była bardziej ujmująca niż jakakolwiek inna kobieta. Miał rację przyjeżdżając do tego nieznanego kraju rodziców. Nigdy nie był mnichem i nic nie mogło zmienić faktu, że był stworzony do życia w luksusie, do życia ze wszystkimi jego troskami i radościami. Wytężając wszystkie siły, co w jej przekonaniu było jedyną szansą, Kristine odepchnęła Carsona. Gdzie podziewał się Mancos, kiedy go potrzebowała? - Aajah - wyszeptał łagodnie Kit, pomagając jej wyswobodzić się ze swych ramion. Oszołomiona, zauważyła bolesny grymas, jaki pojawił się na jego twarzy. Na miłość boską, czyżby go zraniła? Zraniła? Cóż za pomysł. Powinna go była spoliczkować. - Pies lubi ciebie bardziej niż mnie? - zapytał. Przypatrywała się bacznie Carsonowi i jej wzrok zatrzymał się w miejscu, gdzie ogromne szczęki Mancosa beztrosko zacisnęły się na dżinsach. Musiał mieć skaleczoną nogę. Od strony psa nie dochodził żaden odgłos, co uznała za dobry znak. - Mancos, poszedł, szu, szu - trzepnęła go brzegiem sukienki, wdzięczna za chwilę przerwy i szansę na złapanie oddechu. Co u licha sprawiło, że uległa jak jakaś porażona słońcem smarkula. - Sza, sza - usłyszała, jak powtarzał ponad jej głową. - Szu, szu - poprawiła go instynktownie, zastanawiając się, czy już zupełnie postradała zmysły. - Sza, sza, Mancos, sza, sza - podniósł nogę, jakby chciał strząsnąć zwierzę. Pies rozluźnił uchwyt, po czym najbrzydszy psi pysk pod słońcem podniósł się na tyle wysoko, aby sięgnąć podbrzusza mężczyzny. Kit roześmiał się, a dźwięk jego głosu
i treść wypowiedzianych słów przeszyły Kristine na wskroś i jednocześnie zawstydziły. - Nie dla ciebie, Mancos - odepchnął psa - dla Kreestine. Dziewczyna uświadomiła sobie, że jakąś nadzieją i ostatnią deską ratunku byłoby natychmiastowe zniknięcie, ale tego, oczywiście, nie dało się zrobić. Ostatnio szczęście jej nie sprzyjało, nie liczyła więc na cud. A może jednak? Czuła, że za moment wybuchnie śmiechem, lecz nie wiedziała, czy będzie to objaw dojrzałej reakcji czy też początki histerii. Kit wykorzystał sytuację i jeszcze raz ją pocałował, tym razem w policzek, pochylał głowę coraz niżej tak, że pasek od torby zsunął się jej z ramienia. Wiedziała, że walczy z histerią. - Namaste, Kreestine - zamruczał. - Namaste... - Wiedziała, kim był, nie mógł być nikim innym, ale cały czas jeszcze nie wierzyła. - Kautilya Carson - powiedział, wchodząc jej w słowo. - Kit Carson? - upewniła się. - Ludzie z Zachodu mówią Kit, tak. - Mnich buddyjski? - zapytała, próbując wyjaśnić jedną z najbardziej niepewnych plotek, jakie o nim słyszała. - Nie, nie jestem mnichem - zaśmiał się i ponownie dotknął jej policzka, jakby chciał przypomnieć niedawny pocałunek. - Uciekłem, zanim mnie wykastrowali. - To oni kastrują mnichów? - Nic takiego nie wyczytała w żadnej z książek religioznawczych. - Próbują, ale duchowo - wyjaśnił - chociaż niektórzy lubią chłopców. Tego z pewnością nie dowiedziałaby się z żadnej książki. - Nie martw się - zaśmiał się znowu. - Nie złapali mnie. Smakujesz kawą, masz może trochę? Absolutnie temu nie wierzyła, nie wierzyła niczemu. On pachniał miodem, ona kawą. Ledwie się spotkali, a jedyne, o czym mówili i czego
próbowali, to seks - wydarzenie tak rzadkie i odległe w jej życiu, że dopóki jej nie przypomniał, zupełnie nie pamiętała, na czym właściwie polega cała ta zabawa. Powinna wrócić do łóżka i zacząć dzień, jak każdy inny. - Tak - zdradzała objawy paniki, zorientowawszy się, że łóżko to ostatnie miejsce, do którego odważyłaby się teraz pójść. - Tak, mam kawę. - Dobrze - sięgnął po torbę na jej ramieniu i przewiesił na swoje. - Napijmy się razem kawy. Na odcinku dwóch metrów, dzielących ją od drzwi wejściowych, zdążyła dwukrotnie potknąć się o własne nogi. - Ostrożnie Kreestine - roześmiał się i wyciągnął rękę, aby pomóc jej złapać równowagę. Ciepło bijące od niego podnieciło dziewczynę jeszcze bardziej. - Nic ci się nie stało? - Nie, nie, wszystko w porządku. - Pomyślała, że naprawdę warto by było przestać się powtarzać, po czym zorientowała się, że coś, czego dotknęła, było twardsze niż powietrze. - Moja wina - uśmiechnął się szeroko. Wiedziała, że nie powinien więcej tak się zachowywać, jeżeli walące tętno ma wrócić do normalnego rytmu. Pochylił się, podniósł wielką torbę z grubej bawełny i przerzucił ją sobie na plecy. Drugą zaś ręką dźwignął ogromny kufer, który - siódmy z kolei - miał zaraz stanąć w pokoju Kristine. Nie wierzyła własnym oczom. Obarczony ciężarem zdawałoby się przygniatającym do ziemi, Kit Carson poruszał się z niesłychaną gracją. Szedł jakby nie dotykając podłogi.
Rozdział 2 - Wydaje mi się, że popełniasz błąd - powiedziała Kristine. Im prędzej wszystko się wyjaśni, a on pójdzie swoją drogą, tym lepiej, dodała w duchu. Stwierdzenie to wcale nie tłumaczyło, dlaczego nalewała mu właśnie filiżankę kawy. Carson stał po przeciwnej stronie blatu, niezbyt blisko, lecz również nie na tyle daleko, aby wróciła jej pewność siebie. Wciąż czuła ciepło pocałunku, a fakt, że przez cały czas miała na sobie mocno znoszoną podomkę, nie dodawał jej otuchy. - Błąd? - powtórzył. - Tak, błąd. Filiżanka lekko zadźwięczała o spodeczek, kiedy Kristine podnosiła ją do ust. Carson przytrzymał rękę dziewczyny. Serce jej skoczyło. Utkwiła wzrok w potężnych palcach, które obejmowały spodek, przykrywając jej dłoń. Wydatne żyły, widoczne na ręce mężczyzny, układały się w kształt delty rzeki, będąc jak gdyby symbolem życia, tętniącego pod mocno opaloną skórą. - Popełniłem wiele błędów w życiu, Kristine. Czy możesz dokładniej wyjaśnić, co miałaś na myśli? To wyznanie ją zaskoczyło, nie bardziej jednak niż sam Carson. Nie potrafiła określić, czego się po nim spodziewała, lecz nawet w najśmielszych snach nie mogłaby go sobie wyobrazić. Któż zresztą by mógł? Azjatycka wrażliwość nakładała się na twarz i ciało Europejczyka, a łagodna tajemniczość, widniejąca w jego oczach, przeciwstawiała się dziedzicznym cechom fizycznym. Nosił długie włosy jak wojownik Khampa, lecz w ich barwie zawarta była historia szkockich wyżyn i zamieszkujących je ludzi o jasnej karnacji. Pomimo elegancji sprężystych ruchów i swobody, z jaką nosił egzotyczne odzienie, coś w nim nie
grało. Kristine nie potrafiła sobie wyobrazić, zrządzeniem jakiego losu znalazł się w azjatyckim klasztorze, pozostawiony sam sobie, aby wreszcie ulecieć w świat na skrzydłach zdobytej sławy. Podniosła oczy, aby napotkać jego wzrok, co natychmiast uznała za błąd. Był rozpromieniony i porywająco silny. Gęste rzęsy ocieniały orzechowe oczy i kryły ślady zmęczenia. Miał prosty nos, jakby wyrzeźbiony ręką mistrza i pasujący kształtem do wystających kości policzkowych oraz klasycznych rysów twarzy. Pokryta jednodniowym zarostem twarz tryskała energią... Kristine uświadomiła sobie nagle, że wpatruje się w Carsona zbyt długo, gubiąc się w jego tajemniczych, przepastnych oczach. Mruknęła coś, próbując otrząsnąć się z tego zaczarowanego transu i zatrzymać gonitwę myśli. - Nie jestem pewna, kto cię tu przysłał - powiedziała - alb musieli ci przecież powiedzieć, kto to jest Kristine Richards. - Nikt mnie nie przysłał - odpowiedział z uśmiechem wrzucając do filiżanki zdumiewająco dużo kostek cukru. Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała ponownie. - Nie rozmawiałeś z Harrym Fratzem albo z kimś z Uniwersytetu? - spytała z nadzieją, że pobudzi tym jego pamięć. Bezskutecznie próbowała ignorować każde przyspieszenie tętna, pojawiające się za sprawą szelmowskiego uśmiechu, jakim ją obdarzał. Nieświadomie potrząsnęła głową, aby zaprzeczyć swemu odezwaniu, które odbierało jej odwagę. Dreszcz przebiegł jej po plecach. - To ty znasz Harry'ego Fratza? - z zakłopotaniem uniósł brwi i przymrużył oczy. - Tak - odpowiedziała, przezwyciężywszy śmieszne pragnienie ucieczki. Była przecież gospodynią.
- Aha, to w tym tkwił mój błąd - powiedział, posyłając jej kolejny łobuzerski uśmiech. - Harry'emu nie starczyłoby wyobraźni, aby choć pomyśleć o konkubinie. - A co ty sobie właściwie myślisz! - krzyknęła bez cienia uprzejmości, zupełnie pozbawiona zdrożnych myśli. - Harry i ja jesteśmy współpracownikami, kolegami po fachu. - Konkubina, też mi coś! - I nie jesteś też moją gosposią? - przechylił głowę na bok i zsunął warkocz z szerokiego ramienia, opiętego czarną bawełną. Długie włosy wbrew pozorom dodawały mu jeszcze męskości i sprawiały, że Kristine jawił się jako najokazalszy z samców, jakiego kiedykolwiek spotkała. Wieloma cechami przypominał człowieka pierwotnego - szorstkością ruchów, sposobem zachowania, wszystkim za wyjątkiem oczu, z których przebijała wieczność. - Nie, panie Carson - odetchnęła głęboko i spokojnie, zanim odpowiedziała z całą godnością, na jaką ją było stać. Przerwała na chwilę, świadoma, jak nieodpowiednio zabrzmiał ten tytuł. „Pan" zakładał pewien stopień cywilizacji, którego Carson z pewnością nie osiągnął. - Nie jestem twoją gosposią. Jestem Kristine Richards. Doktor Kristine Richards, zastępca Harry'ego Fratza, o czym z pewnością byś wiedział, gdybyś zadał sobie trochę trudu i skontaktował się z Uniwer... - nagle przerwała, doznawszy olśnienia. - A jeżeli nie rozmawiałeś z nikim z Uniwersytetu, to skąd wiedziałeś, że masz przyjechać właśnie tutaj - podjęła, patrząc na niego sceptycznie. - Wędrowałem śladem bagażu - wskazał za siebie na dziwnie tajemnicze kufry stojące na podłodze. Jego wyjaśnieniom zdecydowanie brakowało logiki. Kristine mieszkała dobrych pięć mil od Fort Collins, na wzgórzach Rockies, i mało kto mógł odszukać jej dom nawet z mapą w ręku, a co dopiero bez niej.
- Wędrowałeś śladem kufrów... - powtórzyła głosem pełnym wątpliwości. Powstrzymał ją niewinnym i dziwnie staroświeckim spojrzeniem. - Tajemne moce zawsze zostawiają ślad. Tylko od ciebie zależy, czy mi uwierzysz, czy nie. Tajemne moce, powtórzyła cicho. W porządku. Podniosła się z trudnością, obrzucając kufry ostrożnym spojrzeniem. Wiedziała, że były bardzo stare - wyglądały niezmiernie tajemniczo z tymi swoimi ciężkimi, metalowymi zawiasami i kłódami, naoliwionymi skórzanymi obiciami na rogach i drucianymi kratami spajającymi deski. Nie czuła jednak żadnej bijącej od nich mocy i prawdę mówiąc była z tego bardzo zadowolona. - Czy masz śmietankę? - zapytał. - Tak, oczywiście - wyjąkała odwracając spojrzenie od bagaży. Szorstkie palce mężczyzny przejechały po jej dłoni, kiedy podawała mu wyjęty z lodówki kartonik śmietanki. W dotyku tym przypominała o sobie energia, jaką ucieleśniał. Tajemne moce, niech to diabli, pomyślała. Ktoś powinien był ją przestrzec przed Kitem Carsonem. Harry był ofermą, ale zarówno doktor Chambers, jak i szef jej wydziału doktor Timnath musieli wiedzieć więcej niż powiedzieli. Argumenty, jakie wytaczały z Jenny przeciwko Carsonowi, nie pasowały do tajemniczego człowieka, stojącego w kuchni i zachowującego się, jakby właśnie przyjechał na karawanseraj w azjatyckim stepie. Przyoblekłszy uśmiech na twarz postanowiła wymknąć się na chwilę. Zauważyła pudełka czekoladowych herbatników i podsunęła je w kierunku Carsona. - Poczęstuj się, proszę, za chwilę wrócę.
Właściwie nie miała zamiaru uciekać do swego gabinetu, ale skoro już tam się znalazła, nie traciła czasu na bezczynne chodzenie po pokoju. Kit przechylił się przez blat i poczęstował herbatnikiem, patrząc na Kristine, dopóki nie zniknęła. Podobały mu się jej kołyszące się pod białą bawełnianą podomką biodra i zdecydowanie zarysowana linia ramion. Nie była tym, czego się spodziewał, na co miał na początku nadzieję, ale mogła się stać dla niego kimś znacznie ważniejszym. Zgodnie z własnym poczuciem sprawiedliwości potroił cenę skarbów, Shepherd i Stein zawiedli na wszystkich frontach, a szczególnie jeśli chodzi o dowiezienie bagaży na miejsce przeznaczenia. Harry Fratz, wystraszony głupiec, jasno sprecyzował stanowisko Uniwersytetu wobec kontrabandy. Nie chcieli mieć nic wspólnego z podejrzaną działalnością Carsona bez względu na to, jak szlachetnymi pobudkami się kierował. Jego partnerzy powinni byli zająć się bagażem, który wysłał z Nepalu, i zaufać mu, że dostarczy dokumentację niezbędną, aby udowodnić legalne pochodzenie zawartości kufrów. Niekonwencjonalne metody przewozu tybetańskich skarbów wystraszyły ich oboje, nawet Shepherd, która jak sądził, nie była mięczakiem. Wydawało mu się, że jest na tyle świadoma swojej roli, by przetrzymać ataki gniewu Chińczyków i nie przestraszyć się ich pogróżek. Mylił się jednak. Ona bowiem wtryniła kufry niczego nie podejrzewającemu profesorowi Uniwersytetu. W każdym razie żadne z nich nie było warte jego gniewu. Carson znał prawdopodobny wynik swej ostatniej misji dużo wcześniej, zanim przekroczył granice Tybetu, wiedział też, że Turek - najohydniejszy z bandytów - pałał żądzą zemsty, chcąc zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy rozesłali zdjęcie Carsona i jego dane do wszystkich posterunków granicznych, a
Nepalczycy wyrzucili go z rodzinnej ziemi, gdzie przynajmniej na razie nie mógł legalnie wrócić. Kit obiektywnie ocenił ryzyko i stwierdził, że warto je podjąć, żałując jednocześnie, że Kristine Richards nie miała możliwości wyboru. Postąpiła lekkomyślnie, przyjmując bagaż i nie okazując mu większego zainteresowania. Nie winił jej jednak za nic. Wszystkiemu winne było tchórzostwo Shepherd i Steina, a może i nieodgadnione przeznaczenie. Naraz poczuł się odpowiedzialny za tę dziewczynę. Może to rzeczywiście przeznaczenie, a nie zwykły zbieg okoliczności. Jej pocałunek zdawał się o tym świadczyć. Zbyt wiele lat młodości spędził w niewoli buddyjskich mnichów, aby źle zrozumieć własne, dopiero co rozbudzone instynkty. Zbyt długo żył bez kobiety, aby nie cieszyć się tą, którą spotkał, niezależnie od tego, na ile pozwalała mu się zbliżyć do siebie. Nie narzekał więc na bieg wypadków, nie wątpił również, że będzie w stanie chronić Kristine, dopóki nie rozwiąże definitywnie swoich spraw. To on miał ustalać cenę, ma więc prawo zażądać nawet czterokrotnie wyższej, a zyskiem podzielić się z Kristine, która wzięła na siebie część ryzyka. Sięgnął po następny herbatnik, wstał i poszedł obejrzeć kufry. Zamki były nietknięte. Nie wątpił w uczciwość Kristine, ale bagaże przeszły przecież przez tyle rąk, zanim tu dotarły, że wszystko mogło się zdarzyć. Ugryzł ciastko i delikatnie przesunął ręką po jednym z kufrów. Uśmiechnął się. Odnalazł legendarny klasztor Chatren - Ma i Kandżur (Kandżur - tybetański buddyjski zbiór kanoniczny zawierający sutry, kazania i nauki przypisywane Buddzie.) należący do wielkiego chana Kubilaja. No, oczywiście nie cały Kandżur, lecz tę jego część, którą przechowywano w tym klasztorze, to znaczy jedną piątą tomu ze stutomowego wieloksięgu. Było to i tak więcej, niż ktokolwiek kiedykolwiek miał w rękach, i gwarantowało mu znakomite życie do końca jego dni.
Kristine, uwieszona na telefonie w swoim gabinecie, słuchała uważnie przytłumionych głosów, dochodzących z drugiej strony linii. Zaczęła od Harry'ego, ale nie była dobrej myśli. - Doktor Richards? - żona Harry'ego podeszła do słuchawki. - Bardzo mi przykro, ale mąż miał lekki nawrót choroby i nie może przyjmować telefonów. Nawrót choroby, akurat, pomyślała Kristine. - Przykro mi - odpowiedziała słodko, stukając ołówkiem o blat biurka. - Wczoraj wieczorem wyglądał tak dobrze. - Tak, sądzę, że przyjęcie było dla niego zbyt męczące. Zadzwoni do pani, skoro tylko poczuje się lepiej. O co zakład, że nigdy nie zadzwoni, przeszło przez myśl Kristine. - Proszę tego dopilnować i powiedzieć mu, że stary przyjaciel Kit Carson w końca przyjechał i pewnie będzie chciał się z mężem zobaczyć gdzieś na mieście. - Hm... ja... Myślę, że to nie będzie możliwe, ponieważ lekarz obawia się. że od Harry'ego wciąż jeszcze można się zarazić... Do widzenia pani - Kristine usłyszała odgłos odkładanej słuchawki. Odsunęła od ucha swoją słuchawkę i przyjrzała się jej uważnie, w drugiej ręce trzymając długopis. Żona Harry'ego oczywiście kłamała. Uwierzyć w zakaźną chorobę skompromitowanego współpracownika było czymś tak samo bezsensownym, jak na przykład telefonowanie do szpitala Pouche Valley w sprawie zakupu akcji. Następnie zadzwoniła do doktora Timmetha. Okazało się, że wyjechał za miasto. Takiemu to dobrze, pomyślała Kristine. Ale co ja mam z tego? Na liście pozostał jeszcze tylko dziekan Chambers - człowiek, który trzymał w ręku jej awans naukowy. Od dobrych dziewięciu miesięcy kłaniała mu się w pas i teraz tak naprawdę nie miała ochoty niszczyć tych dobrych układów jednym nieprzemyślanym telefonem.
Starając się myśleć tylko o czymś miłym, wykręciła obgryzionym ołówkiem numer telefonu. - Halo - on sam podniósł słuchawkę dopiero po trzecim sygnale. Mówił głębokim głosem, co onieśmielało ją jeszcze bardziej. - Dzień dobry, panie doktorze, mówi Kristine Richards. - Tak? - Dzwonię, żeby powiedzieć, że przyjechał Kit Carson, i zastanawiam się... właśnie się zastanawiam, co mi pan każe z nim zrobić? - Co z nim zrobić? Ależ pani doktor... Podniosła oczy ku niebu, a kiedy je opuściła, zobaczyła Carsona. Przyglądała mu się z rosnącym zainteresowaniem, jak zwijał coś w bibułce papierosowej i lizał jej brzegi. - Doktor Richards? - głos Chambersa zabrzmiał jej prosto do ucha. - Tak - syknęła w słuchawkę. - Co mam z nim zrobić? On jest... - gwałtownie przerwała wciągając w nozdrza zapach tytoniu. Uspokoiła się na moment, ale zaraz wezbrał w niej gniew. Kit wypuszczał kółeczka dymu, zanieczyszczając kryształowe dotąd, górskie powietrze. Perfekcyjne, małe i duże, pojedyncze i podwójne unosiły się nad nim w kształcie koncentrycznych pierścieni i utrzymywały się w powietrzu dłużej niż można by przypuszczać. Czegoś takiego jeszcze nie widziała. - ...żeby pani z nim pracowała - doszły do niej słowa Chambersa. - Ma pani wstępne wyniki badań Harry'ego. Jeśli nie czuje się pani dostatecznie przygotowana zawodowo, trzeba było o tym powiedzieć wcześniej, zanim wyraziła pani zgodę na udział w realizacji projektu. Kristine nagle przypomniała sobie o telefonie.
- Nie, to nie o to chodzi - powiedziała szybko. - Znam tę problematykę wystarczająco dobrze, aby móc opisać znaleziska Carsona, ale... . Ale co, Kristine, ale cię pocałował. To z pewnością powinien usłyszeć Chambers, pomyślała. - Ale on jest... ale ja jestem... ale on... - Jakiś problem, doktor Richards? - głos dziekana uciął jej wątpliwości. - On jest dziwny - powiedziała słabym głosem, zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to po prostu głupio. Na szczęście zachowała na tyle przytomność umysłu, aby nie powiedzieć, że jest o wiele przystojniejszy a jednocześnie barbarzyński, niż można sobie to wyobrazić. Zawsze myślała, że uwłaczające określenia odnosiły się do metod działania Carsona, a nie jego osobowości. Pocałunek zaprzeczył tej teorii. - Widocznie miał dziwne życie - powiedział doktor Chambers - a teraz ma kłopoty w przystosowaniu się do nowego środowiska. Proponuję pani rolę łącznika pomiędzy nim a kulturą Zachodu i jestem pewien, że starania te zostaną docenione. Miała już na końcu języka pytanie o „tajemne moce", ale w ostatniej chwili powstrzymała swoje emocje. Nie chciała nierozważnym słowem zniweczyć swojej szansy i usilnie starała się skierować rozmowę na tematy, w których mogłaby błysnąć inteligencją. - Czy załatwił pan dla niego jakieś mieszkanie? - spytała. - Wygląda na zmęczonego. Chyba się nie wygłupiłam, ale błyskotliwe to nie było, pomyślała szybko. - Zostawiam to w pani gestii. Szczerze mówiąc, po tym, co o nim słyszeliśmy przez ostatnie kilka miesięcy, nie byliśmy wcale pewni, czy nie zerwie kontraktu. Może się pani skontaktować z administracją internatów... I proszę pamiętać,
pani doktor - Kristine wyczuła wahanie w jego głosie - że jesteśmy zainteresowani tylko prowizorycznym spisem zabytków starotybetańskich, jakie oferuje Carson. Sugerowałbym skupienie uwagi na badaniach, za które płacimy, a nie na czymkolwiek innym. To jest człowiek obdarzony rozlicznymi talentami, lecz niekoniecznie wszystkie muszą nas interesować. Doskonale, pomyślała, doskonale. - Dziękuję za pomoc, doktorze - powiedziała, z trudem ukrywając sarkazm. Zdegustowana, odłożyła słuchawkę, zdając sobie jasno sprawę, że została wrobiona w opiekę nad Carsonem. Kit tymczasem skończył papierosa i podszedł do okna, przez które było widać faliste wzgórza schodzące do zbiornika retencyjnego, niższe pagórki oraz położone na równinie miasto. Wokół północnej i wschodniej części domu rozciągał się sekwojowy taras. Część południowa z kamienną posadzką była oszklona i wypełniona kwiatami i słońcem. Dom Kristine był otwarty, zupełnie inny niż jego własny w Nepalu, w górnym biegu rzeki Kai Gandaki, niedaleko granicy z Tybetem. Dom, w którym mieszkał kilka lat, zbudowany był tak, aby chronić przed chłodem ostrych zim i wiatrów hulających w wąwozie. Jej dom zapraszał. Gdyby i jego zaproszono, chętnie by tu pozostał. Miałby wygodę i towarzystwo. Gdyby... ale jak dotąd zaproszenia nie dostał. Jego partnerzy najwidoczniej nie uważali za stosowne przygotować wszystkiego na jego przyjazd ani też udzielić wyjaśnień, dotyczących losów bagażu. Prawdopodobnie nie wierzyli, że wydostanie się z Tybetu żywy, wygrywając z Turkiem, który chciał mu odebrać całą zdobycz. Ale ta dziewczyna obdarzona była inteligencją wykraczającą poza umiejętności zwykłej doktorantki i z pewnością zrozumie
sytuację, w jakiej się znalazł. Wierzył zresztą w siłę perswazji, jakiej nauczył się od swego drugiego ojca, Sanga Phali. Kristine ciągle jeszcze czekała w gabinecie na kolejne połączenie telefoniczne, wiedząc, że możliwości wyboru topniały jak śnieg w ciepłym klimacie. Domy studenckie były zajęte do soboty, na wynajęcie mieszkania dla małżeństw trzeba było się zapisać na listę oczekujących, długą na dwie strony, a pokoje gościnne przez następne dwa tygodnie miały być zajęte przez Chrześcijańskich Wyznawców Krzyża. Sekretarka, która udzielała jej informacji, wróciła do telefonu. - Doktor Richards? - Tak. - Ktoś zrezygnował w Corbet Hall, ale... - Weźmiemy to - szybko zgodziła się Kristine. - Ale to nie jest pokój samodzielny - dokończyła sekretarka. - To już nie mój problem - mruknęła Kristine pod nosem i natychmiast podała nazwisko Carsona i adres płatnika rachunku, tj. Wydziału Historii. To był pierwszy sukces, jaki odniosła tego dnia. Miała nadzieję na następny, to znaczy na pozbycie się najbardziej intrygującego faceta, jakiego ostatnio spotkała. O ironio losu... - Mamy szczęście - powiedziała wchodząc do pokoju i przyciągając uwagę Kita. - Też tak myślę - odpowiedział odwracając się do niej z sarkastycznym uśmiechem. W oczach miał to samo ciepło, które emanowało z jego uśmiechu. Czuła, jak opuszcza ją odzyskana przed chwilą pewność siebie. Usiłowała się bronić przed intensywnością jego spojrzeń. Zacisnęła mocniej pasek od sukienki. O tak wczesnej porze Kristine nie potrafiła zebrać myśli, Kit zaś nie znał jej na tyle dobrze, aby pomóc jej te myśli rozsądnie