Mead Richelle
Czarna Łabędzica 02
Królowa cierni
Seksowna i niebezpieczna łowczyni paranormali najpierw się
zakochała. Potem została królową. Ale to dopiero początek jej
kłopotów…
Eugenie Markham prowadziła może nie tak znów spokojne życie,
oferując swoje usługi w wypędzaniu demonów, duchów i upiorów z
naszego świata. Ale odkąd została królową Kraju Cierni, trudno jej
pozazdrościć: jej królestwo leży w gruzach (tak jak jej życie miłosne), a
nad nią samą wisi mroczna przepowiednia.
A teraz zaczynają znikać młode dziewczyny. I zdaje się, że nikt poza
Eugenie nie kwapi się, by odkryć dlaczego. Eugenie miała w swoim
czasie do czynienia z niejednym groźnym paranormalem, ale nowy wróg
jest wyjątkowo przebiegły i najwyraźniej żywi do niej osobistą urazę. A
mężczyźni jej życia w niczym nie ułatwiają sprawy. Z ich pomocą lub bez
niej, Eugenie musi wyruszyć w głąb Tamtego Świata i zaufać swojej
nieprzewidywalnej mocy, nad którą panuje z coraz większym trudem...
Rozdział 1
M nóstwo dzieciaków wie, jak posługiwać się nożem i pistoletem, to smutny fakt.
Sama byłam takim dzieckiem, ale ja akurat nie rozpoczynałam kariery przestępczej,
tylko szkoliłam się na szamankę. Oznaczało to, że kiedy moi przyjaciele chodzili na
lekcje tańca i piłki nożnej, ja trenowałam wypędzanie złych duchów i zapasy z
potworami u boku mojego ojczyma. Miało to swoje plusy: nigdy nie musiałam się
bać szkolnych terrorystów ani jakichkolwiek innych ewentualnych napastników.
Minusy były takie, że podobne zajęcia w młodości naprawdę utrudniają życie
towarzyskie.
Nigdy nie mogłam być taka jak inne dzieci. Znalazłam kilkoro przyjaciół, ale mój
świat był w porównaniu z ich światem koszmarnie surowy - i śmiertelnie groźny. Ich
tragedie i troski wydawały mi się takie nieważne w porównaniu z moimi, że nigdy
nie potrafiłam naprawdę im współczuć. Teraz, jako dorosła kobieta, wciąż nie
potrafię nawiązać kontaktu z dziećmi, bo nie mamy żadnych wspólnych
doświadczeń.
To jeszcze bardziej utrudniło mi dzisiejsze zadanie.
- Śmiało, Polly - zaszczebiotała matka dziewczyny, uśmiechając się zbyt wydatnymi
ustami. Podejrzewałam przedawkowanie kolagenu. - Opowiedz pani o tym duchu.
Polly Hall miała trzynaście lat, ale makijaż miała ostry jak czterdziestoletnia
dziwka. Siedziała rozwalona na kanapie w swoim rodzinnym domu o starannie
zaaranżowanych wnętrzach, głośno żuła gumę i starała się patrzeć wszędzie,
tylko nie na nas. Im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej byłam przekonana, że
dziewczyna ma problemy. Wydawało mi się jednak, że u ich źródeł nie leżały
nadprzyrodzone moce, a raczej matka, która nazwała ją Polly i pozwalała chodzić w
stnngach. Fakt, że stringi te wyzierały znad krawędzi dżinsów, nie robił zbyt
dobrego wrażenia.
Po chwili milczenia pani Hall głośno westchnęła.
- Polly, skarbie, rozmawiałyśmy już o tym. Jeśli ty nam nie pomożesz, to my nie
będziemy mogły pomóc tobie.
Z uśmiechem uklękłam przy kanapie, żeby popatrzeć dziewczynie w oczy.
- Wszystko jest w porządku - powiedziałam, mając nadzieję, że brzmi to szczerze, a
nie jak słowa prezenterki z programu dla młodzieży. - Nie bój się, że ci nie uwierzę.
Cokolwiek by się działo, zajmiemy się tym.
Polly westchnęła równie głośno jak jej matka chwilę wcześniej i wciąż nie chciała
na mnie spojrzeć. Przypominała mi moją niezrównoważoną przyrodnią siostrę,
która postanowiła sobie zniszczyć cały świat, tylko chwilowo została uznana za
zaginioną w akcji.
- Mamo, czy mogę już iść do siebie? - mruknęła Polly.
- Najpierw musisz porozmawiać z tą miłą panią - odparła pani Hall, zerkając na
mnie z ukosa. - Przez całą noc słyszymy jakieś dziwne odgłosy: uderzenia, trzaski,
huk. Różne przedmioty przewracają się bez powodu, a nawet... - urwała na moment
-A nawet widziałam, jak latają po pokoju. I to tylko wtedy gdy Polly jest w pobliżu.
Ten duch chyba ją lubi... albo ma jakąś obsesję na jej punkcie.
Skupiłam się na Polly, wyczuwając jej ponury nastrój i ledwo skrywaną frustrację.
- Chyba masz sporo kłopotów, prawda, Polly? - spytałam łagodnie. - Jakieś
problemy w szkole? Coś nie tak w domu?
Dziewczyna łypnęła na mnie błękitnymi oczami, po czym błyskawicznie odwróciła
wzrok.
- A nie było żadnych awarii elektryczności? - zagadnęłam jej matkę. - Jakieś
spięcia? Zakłócenia w działaniu wieży, innych urządzeń?
Pani Hall zamrugała.
- Skąd pani wie?
Wstałam i rozprostowałam obolałe kości. Poprzedniego dnia walczyłam z widmem,
które nie obeszło się ze mną zbyt delikatnie.
- To nie duch, tylko poltergeist. Obie wbiły we mnie spojrzenia.
- A to nie to samo? - spytała pani Hall.
- Niezupełnie. Poltergeist to po prostu manifestacja teleki-netycznych mocy, które
często biorą się z agresji i silnych emocji związanych z okresem dojrzewania. -
Udało mi się uniknąć tonu prezenterki z programu dla młodzieży, ale teraz
nawijałam, jak gdybym prowadziła telezakupy.
- Zaraz... chwileczkę. Twierdzi pani, że to wina Polly?
- Polly świadomie nic nie robi, ale tak, w podobnych przypadkach przyczyną
niepokojących zdarzeń są zazwyczaj emocje, które wymykają się spod kontroli i
przyjmują fizyczną postać. Polly prawdopodobnie zatraci zdolność do telekinezy.
Przejdzie jej za parę lat, jak trochę się uspokoi.
Matka Polly wciąż miała sceptyczny wyraz twarzy.
- Ale naprawdę wydawało nam się, że to duch.
- Proszę mi zaufać. - Wzruszyłam ramionami. - Widziałam to tysiące razy.
- Czyli nic więcej nie może pani dla nas zrobić? My nic nie możemy?
- Proponuję psychoterapię - powiedziałam. - I może jeszcze medium.
Dałam pani Hall kontakt do medium, któremu ufałam, i policzyłam jej tylko za
wizytę domową, bez opłaty za wypędzenie ducha. Dwukrotnie przeliczyłam
gotówkę - nigdy nie przyjmuję czeków - po czym wsadziłam pieniądze do kieszeni i
ruszyłam w kierunku drzwi salonu.
- Przykro mi, że nie mogłam bardziej pomóc.
- Nie... to znaczy, chyba nam pani pomogła. Po prostu trochę się dziwię. - Pani Hall
zmierzyła córkę zaskoczonym spojrzeniem. - Jest pani pewna, że to nie duch?
- Na sto procent. To klasyczne obja...
Jakaś niewidzialna siła uderzyła we mnie z taką mocą, że wylądowałam na ścianie.
Z krzykiem wysunęłam rękę, by utrzymać równowagę, posyłając mordercze
spojrzenie Polly. Co za mała suka! Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy i
wydawała się równie zdziwiona jak ja.
- Polly! - wykrzyknęła pani Hall. - Szlaban, młoda damo! Nie ma komórki, nie ma
czatu, nie ma... - Pani Hall otworzyła szeroko usta, wpatrując się w coś po drugiej
stronie pokoju. - Co to jest?
Podążyłam za jej spojrzeniem. Przed nami materializował się powoli wielki,
bladoniebieski kształt.
- Uhm... no cóż... To duch, proszę pani.
Zjawa ruszyła na mnie z koszmarnym skrzekiem. Ryknęłam do Polly i jej matki,
żeby padły na ziemię, po czym wyrwałam zza paska srebrny sztylet athame.
Mogłoby się wydawać, że nóż to me najlepsza broń na duchy, ale tylko zjawy, które
przybierają trochę bardziej cielesne kształty, potrafią wyrządzić poważniejsze
szkody. A w substancjalnej formie stają się wrażliwe na srebro.
Ten duch okazał się istotą płci żeńskiej - i to bardzo młodą Długie jasne włosy
wlokły się za nią jak peleryna, a oczy miała wielkie i puste. Nie wiedziałam, czy to
brak doświadczenia, czy po prostu taki styl, ale atak zjawy był nieskoordynowany i
niezbyt groźny. Jeszcze nie przestała wrzeszczeć po pierwszych ciosach athame,
kiedy udało mi się drugą ręką chwycić za różdżkę z kryształem.
Teraz, gdy odzyskałam panowanie nad sytuacją, wypędzenie takiego ducha to była
łatwizna. Wypowiedziałam słowa zaklęcia, sięgnęłam po wewnętrzną moc i
przesłałam własną duszę na granice ziemskiego świata. Gdy dotknęłam bram
Zaświatów pojmałam zjawę i wygnałam ją na tamtą stronę. Ilekroć walczyłam z
potworami i ze szlachtą, starałam się wypędzać drani do Tamtego Świata. Taki duch
musiał iść prosto do krainy śmierci. Zjawa wyparowała bez śladu.
Pani Hall i Polly wbiły we mnie wzrok. Nagle, po raz pierwszy okazując
jakiekolwiek emocje, dziewczyna zerwała się z kanapy i zmierzyła mnie pełnym
furii spojrzeniem.
- Właśnie zabiłaś moją najlepszą przyjaciółkę.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zabrakło mi odpowiednich słów.
- Wielkie nieba, co ty opowiadasz? ! - wykrzyknęła matka Polly. Twarz dziewczyny
wykrzywiła się w złości, a w oczach zabłysły łzy.
- Ona zabiła Trixie. Moją najlepszą przyjaciółkę. Wszystko sobie mówiłyśmy.
- Trixie? - spytałyśmy jednocześnie ja i pani Hall.
- Nie wierzę, że to zrobiłaś. Była taka fajna... - żaliła się Polly. - Żałuję tylko, że nie
mogłyśmy chodzić razem na zakupy, ale Trixie nie wolno było opuszczać domu.
Musiałam jej przynosić „Vogue" i „Glamour"...
Odwróciłam się do pani Hall.
- Pozwolę sobie przypomnieć moją pierwszą radę. Psychoterapia. Intensywna...
Ruszyłam do domu, zastanawiając się po raz setny, dlaczego wybrałam sobie zawód
najemnej szamanki... Z pewnością musiały istnieć jakieś zawody niewymagające
tylu kontaktów z demonami nie z tego świata. Na przykład księgowa. Copywriterka.
Prawniczka... no nie, to ostatnie już nie.
Po jakiejś godzinie dotarłam na miejsce i idąc do drzwi, musiałam odeprzeć atak
dwóch średniej wielkości psów. Kundle, jeden całkiem czarny, a drugi całkiem
biały, nazywały się Yin i Yang, ale nigdy nie pamiętałam, który jest który.
- Z drogi - warknęłam ostrzegawczo, kiedy zaczęły mnie obwąchiwać, merdając
szaleńczo ogonami. Ten biały usiłował polizać mnie po ręce. Z trudem
przepchnęłam się do kuchni, gdzie omal nie nadepnęłam na szarawego kota, który
wylegiwał się na podłodze w plamie słońca. Wymamrotałam coś pod nosem i
cisnęłam torebkę na stół. - Tim, jesteś tu?
Mój współlokator, Tim Warkoski, wetknął głowę przez drzwi. Miał na sobie
koszulkę z postaciami Indian i napisem „Służby bezpieczeństwa. Walczymy z
terroryzmem od 1492 roku" Doceniałam sarkazm, ale dowcip byłby jeszcze lepszy,
gdyby Tim naprawdę miał w sobie indiańską krew. W rzeczywistości zagrał tylko
kiedyś Indianina w telewizji i regularnie odgrywał tę rolę
w pobliskich barach na użytek turystek. Opalona skóra i czarne włosy dobrze
maskowały jego polskie pochodzenie, ale spotykało go sporo nieprzyjemności ze
strony miejscowych plemion.
Tim popatrzył na mnie ponuro, ściskając w jednej ręce worek ze śmieciami, a w
drugiej kuwetę.
- Wiesz, ile tych cholernych kuwet musiałem dzisiaj oczyścić? Nalałam sobie
szklankę mleka i usiadłam przy stole.
- Kiyo twierdzi, że potrzeba po jednej na każdego kota i jeszcze jednej w zapasie.
- Wiesz, ja umiem liczyć, Eugenie. To razem sześć kuwet. W domu o powierzchni
stu czterdziestu metrów kwadratowych. Czy sądzisz, że twój chłopak raczy się
jeszcze tu pojawić i pomóc?
Przesunęłam się nerwowo na siedzeniu. Niezłe pytanie. Po trzech miesiącach
związku na odległość i randkowania między Tucson i Phoenix mój chłopak Kiyo
postanowił zaoszczędzić półtorej godziny dojeżdżania i znaleźć sobie pracę bliżej
mnie. Długo o tym dyskutowaliśmy i wpadliśmy na pomysł, że Kiyo po prostu
zamieszka tutaj. Niestety, sprowadził się z całą menażerią: pięcioma kotami i
dwoma psami. Taki los dziewczyny weterynarza. Kiyo musiał przygarnąć każdego
zwierzaka, który stanął mu na drodze. A ja imion kotów nie byłam w stanie
zapamiętać. Cztery z nich nazywały się jak jeźdźcy Apokalipsy, ale naprawdę
kojarzyłam tylko fakt, że Głód, jak na ironię, ważył chyba z piętnaście kilogramów.
Kolejny problem to fakt, że Kiyo jest lisem - dosłownie i w przenośni. Jego matką
była kitsune, czyli japoński lisi demon. Kiyo odziedziczył po niej wszystkie
nadprzyrodzone cechy, w tym zadziwiającą siłę i prędkość, a także zdolność do
przyjmowania kształtu lisa. W rezultacie od czasu do czasu słyszał zew natury i czuł
potrzebę hasania po okolicy w swojej zwierzęcej postaci. Ponieważ miał akurat
krótką przerwę między jedną pracą a drugą, wybrał się na coś w rodzaju wakacji w
dziczy. Pogodziłam się z tym, ale po tygodniu zaczynałam się już trochę niepokoić.
- Niedługo wróci - rzuciłam niezobowiązująco, nie patrząc Timowi w oczy. - Poza
tym możesz w każdej chwili zrezygno-
wać z wykonywania prac domowych, tylko zacznij płacić mi czynsz.
Na tym właśnie polegał nasz układ. Darmowy dach nad głową w zamian za jedzenie
i sprzątanie. Tim nie dawał się łatwo zbyć.
- Twoje upodobania co do mężczyzn są dość kontrowersyjne, zdajesz sobie z tego
sprawę?
Nie miałam specjalnej ochoty zastanawiać się nad tym zbyt głęboko. Poszłam się
schronić w pokoju i znaleźć ukojenie w puzzlach przedstawiających Zurych.
Układanka leżała na biurku, podobnie jak jeden z kotów. To chyba był Pan Wąsik,
jedyny spoza apokaliptycznej czwórki. Zeskakując, zrzucił połowę puzzli.
- Głupi kot - mruknęłam.
Miłość jednak boli, uznałam. Zdawałam sobie sprawę, że jestem w marudnym
nastroju. Niepokój o Kiyo wynikał częściowo z faktu, że część urlopu spędzał w
Tamtym Świecie, w towarzystwie swojej eks, która przypadkiem była
obezwładniająco piękną królową magicznego kraju... Czarownictwo, sidhe,
oświeceni... wysocy i długowieczni władcy Tamtego Świata byli określani różnymi
nazwami. Większość szamanów, w tym ja, nazywa ich po staremu szlachtą.
Maiwenn, niegdyś dziewczyna Kiyo, była w dziewiątym miesiącu ciąży i chociaż
ich związek się skończył, Kiyo nadal stanowił część jej życia.
Westchnęłam. Może Tim miał rację co do moich upodobań.
Zapadła noc. Skończyłam układankę, słuchając głośno Def Leppard, co od razu
poprawiło mi humor. Właśnie ściszałam muzykę, gdy usłyszałam wrzask Tima:
- Ej tam! Przyszedł ten twój Kiju!
Bez tchu pobiegłam do sypialni i otworzyłam drzwi. W moją stronę potruchtał rudy
lis wielkości wilka. Ogarnęła mnie paląca niemal ulga i z bólem serca popatrzyłam,
jak lis zatacza niespokojne kręgi.
- Najwyższa pora! - powiedziałam.
Miał lśniące pomarańczowe futro i puchaty ogon o białym koniuszku. W złocistych
lisich oczach Kiyo zwykle pojawiały się bardzo ludzkie błyski, ale tej nocy niczego
podobnego nie widziałam.
Przede mną stało spłoszone zwierzę i wiedziałam, że musi minąć sporo czasu, zanim
mój chłopak powróci do zwykłej postaci. Potrafił przemieniać się w różne rodzaje
lisów, od najpospolitszego małego rudzielca po potężne stwory - takie jak ten, na
którego właśnie patrzyłam. Kiedy zbyt długo tkwił w postaci dużego lisa, przyjęcie
ludzkiej formy przysparzało mu więcej trudności.
W nadziei że mimo wszystko wkrótce wróci do siebie, rozłożyłam sobie drugą
układankę, by się nie nudzić, czekając. Jednak dwie godziny później nic się nie
zmieniło. Kiyo zwinął się w kącie w mocno ściśnięty kłębek. Wciąż jednak mnie
obserwował. Poczułam się wyczerpana. Poddałam się i włożyłam czerwoną
koszulkę nocną, po czym zgasiłam światło i wślizgnęłam się do łóżka. Przynajmniej
wyjątkowo udało mi się usnąć bez problemów.
Śnił mi się Tamten Świat, a zwłaszcza ten jego rejon, który zadziwiająco
przypominał Tucson i otaczającą nas pustynię Sonora. Tyle że tamtoświatowa
wersja była jeszcze lepsza. W rajskim Tucson wiecznie świeciło słońce i kwitły
kaktusy. Często widziałam to w snach i rano budziłam się pełna tęsknoty za tamtym
krajem. Zawsze jednak usiłowałam zignorować to uczucie.
Kilka godzin później obudziłam się, czując na plecach dotyk ciepłego,
umięśnionego ciała. Silne ręce Kiyo oplotły mnie w pasie. Utonęłam w jego
zapachu, mrocznym i piżmowym, a każdy dotyk rozpalał mnie od środka. Kiyo
gwałtownie przyciągnął mnie do siebie. Zmiażdżył mi usta pocałunkiem, w którym
płonęły namiętność i pożądanie.
- Eugenie - jęknął, gdy zdołał w końcu na chwilę oderwać ode mnie wargi choć na
parę centymetrów. - Tęskniłem za tobą. O Boże, jak strasznie tęskniłem. Brakowało
mi ciebie.
Znów mnie pocałował, chciwie pieszcząc moje ciało, jak gdyby w ten sposób chciał
wyrazić swoją tęsknotę. Pogłaskałam dłońmi doskonale jedwabistą skórę, która
obudziła we mnie pragnienie. Tej nocy nie było między nami miejsca na delikatność
- istniała tylko dzika, pierwotna pasja. Kiyo naparł na mnie z gwałtownością, która
płynęła w równej mierze z miłości, co ze zwierzęcej żądzy. Uświadomiłam sobie, że
nie odzyskał jeszcze w pełni ludzkiej postaci.
Gdy rano się obudziłam, byłam sama w łóżku. Kiyo stał po drugiej stronie sypialni,
wciągając dżinsy. Jakiś szósty zmysł podpowiedział mu, że się obudziłam,
skierował na mnie wzrok. Przetoczyłam się na bok, czując dotyk pościeli na nagiej
skórze. Leniwie i z satysfakcją podziwiałam piękną budowę ciała i seksowne rysy
twarzy, jego latynosko-japońskie dziedzictwo. Opalenizna i czarna czupryna Kiyo
mocno kontrastowały z jasną karnacją i rudawymi włosami, które ja dostałam po
przodkach z północnej Europy.
- Wychodzisz? - spytałam. Wczoraj na jego widok moje serce zaczęło tańczyć.
Teraz znowu zamarło.
- Muszę wracać - powiedział, wygładzając ciemnozieloną koszulkę. Odruchowo
przeciągnął dłonią po włosach, które sięgały mu do podbródka. - Przecież wiesz.
- Jasne. Oczywiście, że musisz - odparłam o wiele ostrzejszym tonem, niż chciałam.
Zmrużył oczy.
- Proszę, nie zaczynaj znowu. Nie mogę postąpić inaczej.
- Przykro mi. Jakoś nie potrafię szaleć z radości na myśl o tym, że inna kobieta
urodzi ci dziecko.
No właśnie. Ta sprawa wiecznie wisiała w powietrzu między nami.
Kiyo usiadł przy mnie na łóżku. Miał poważny wzrok.
- Ja jednak się cieszę. I chciałbym, żebyś ty także potrafiła cieszyć się razem ze mną.
Odwróciłam głowę, by nie okazać zakłopotania.
- Cieszę się twoim szczęściem. Chcę, żebyś ty się cieszył... ale... no wiesz, to trudne.
- Wiem. - Nachylił się, kładąc mi rękę na karku i wplatając palce we włosy.
- W ostatnim tygodniu spędziłeś z nią więcej czasu niż ze mną.
- To była konieczność. Już prawie nadszedł czas.
- Wiem - powtórzyłam. Wiedziałam, że nie mam powodów do zazdrości.
Zachowywałam się małostkowo. Chciałam dzielić z Kiyo radość z narodzin
dziecka, ale coś mi to uniemożliwiało.
- Eugenie, ja cię kocham. Po prostu cię kocham. Nie ma w tym nic
skomplikowanego.
- Ale ją także kochasz.
- Owszem, jednak nie w taki sposób jak ciebie.
Pocałował mnie bardzo delikatnie, zupełnie inaczej niż poprzedniej nocy. Wtuliłam
się w niego, a nasz pocałunek stopniowo nabierał mocy i smaku. W końcu Kiyo
bardzo niechętnie oderwał usta. Widziałam pragnienie w jego oczach. Chciał znowu
się kochać. To pewnie jakoś świadczyło o moich wdziękach, uznałam.
Wygrała jednak odpowiedzialność. Kiyo wyprostował się i wstał. Ja zostałam na
łóżku.
- Czy zobaczę cię na przyjęciu? - zagadnął neutralnym tonem.
- Dobrze, będę - odparłam z westchnieniem.
- Dziękuję. - Uśmiechnął się. - To wiele dla mnie znaczy. Pokiwałam głową.
Kiyo podszedł do drzwi i odwrócił się do mnie.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
Wyszedł, a ja owinęłam się ciaśniej prześcieradłem. Nie czułam żadnej potrzeby,
żeby wstać. Niestety, nie mogłam spędzić w łóżku całego dnia. Miałam różne
zobowiązania, także obietnicę daną Kiyo. Czekała mnie wycieczka do Tamtego
Świata, która wiązała się z odwiedzinami w moim własnym królestwie.
Odziedziczyłam je zupełnie niechcący. Widzicie, Maiwenn nie była jedyną królową
w życiu Kiyo.
A jednak tego dnia miałam na głowie większy kłopot. W porównaniu z nim wizyta
w moim kraju wydawała się łatwizną.
Musiałam się pokazać na pępkowym przyjęciu u szlachty.
Rozdział 2
Przedostawanie się do Tamtego Świata przychodzi mi łatwiej niż większości ludzi,
ale wymaga jednak trochę wysiłku. Spakowałam wszystko, czego potrzebowałam,
po czym musiałam pojechać do Parku Narodowego Saguaro i ukryć się w jakimś
odległym zakątku.
Znalazłam ledwie widoczne krzyżujące się ślady - skrzyżowania to zwykle znak, że
w pobliżu znajduje się przejście do Tamtego Świata. Leży on bardzo blisko świata
ludzkiego, a w niektórych miejscach granica jest bardzo wąska. Oczywiście takie
przepierzenia nie zawsze pozwalają na podróżowanie w obie strony we własnym
ciele - ludzie i szlachta czasem muszą przybierać postaci duchów albo żywiołów.
Ale ja? W końcu mam w sobie nie tylko ludzką, ale i magiczną krew. Z łatwością
pokonywałam więc przejścia w obie strony, chociaż nie pogodziłam się jeszcze z
własnym pochodzeniem. Dopiero niedawno odkryłam, że mój ojciec należał do
szlachty, i nie zdążyłam tego przetrawić.
Stanęłam na rozstaju dróg, przymknęłam oczy, po czym wpadłam w trans podobny
do tego, który ogarnął mnie poprzedniego dnia w czasie wypędzania ducha. Wokół
mojego ramienia wił się zielonkawy tatuaż przedstawiający węża - hołd dla bogini
Hekate, która strzegła bram międzyświatowych i chtonicznej magii. Przywołałam
Hekate i czerpiąc z jej mocy, rozciągnęłam ciało poza granice naszego świata.
Chwilę później stałam już po drugiej stronie, w pałacu. W dodatku ten pałac należał
do mnie.
Szybko otrząsnęłam się po podróży, bo prawie nie odczuwałam już skutków
ubocznych takich transferów. Wylądowałam w niewielkim, oszczędnie
umeblowanym pokoju. W samym jego środku znajdował się ciężarek do papieru w
kształcie królika, z białego kamienia w małe niebieskie kwiatuszki. Wyglądał idio-
tycznie, ale w tym króliku kryła się odrobina mojej istoty, dzięki której moje ciało
po wyruszeniu z Saguaro - czy z jakiegokolwiek innego punktu startowego -
kierowało się do tego miejsca, a nie na drugi koniec Tamtego Świata.
Na zewnątrz, w kamiennym korytarzu, rozbrzmiały czyjeś kroki. Chwilę później do
komnaty zajrzała jasnooka, młoda kobieta o długich blond włosach. Na mój widok
jej usta rozchyliły się w szerokim uśmiechu.
- Wasza Wysokość! - wyszeptała w zachwycie, po czym odwróciła się w stronę
korytarza. - To królowa! - krzyknęła. - Przybyła nasza królowa!
Skrzywiłam się. O rany, czy naprawdę za każdym razem musiałam znosić całe to
zamieszanie? Już i tak byłam wściekła, że w ogóle musiałam się tu pojawiać.
Obwieściwszy moje przybycie, Nia podbiegła, by uścisnąć mi dłoń. Była jedną z
moich służących - chyba powinnam ją nazywać „garderobianą", bo bezustannie
troszczyła się o mój wygląd.
- Wszystko gotowe do wyprawy do Kraju Wierzb - oznajmiła. - Wybrałam dla pani
wspaniałą suknię.
Pokręciłam głową, sięgając do plecaka, który zawsze brałam ze sobą. Szlachta
chętnie stroiła się w ciężkie brokatowe kreacje i inne wymyślne szaty. Akurat tego
dnia wyjątkowo nie miałam ochoty na nic podobnego.
- Wzięłam strój ze sobą.
Nia wbiła wzrok w kieckę, którą wyciągnęłam z plecaka, po czym przeniosła
spojrzenie na mnie, unosząc wysoko brwi.
- Wasza Wysokość raczy żartować, czyż nie? - W jej błękitnych oczach zabłysło
błaganie. - Prawda?
Zapowiadało się na dłuższą dyskusję, ale do komnaty właśnie wkroczył mały
pochód, i to mnie uratowało. Nia nadal spoglądała ponuro na suknię, ale cofnęła się,
bym mogła porozmawiać z moim personelem z wyższych szczebli. Szlachta w roli
służby, podzielonej na szczeble - trzy miesiące zupełnie nie wystarczyły mi, żeby się
do tego przyzwyczaić.
Na środek komnaty wyszła wysoka prześliczna kobieta o lśniących czarnych
warkoczach. Każdy jej ruch był zarazem atletyczny i pełen wdzięku. Nazywała się
Shaya i mogłam na niej polegać bardziej niż na kimkolwiek innym w tym
towarzystwie. Była moją regentką, co oznaczało, że odwalała za mnie całą czarną
robotę, którą nie chciałam się zajmować. Naprawdę cieszyłam się, że mam kogoś
takiego.
Przyszedł z nią Rurik, kapitan mojej straży przybocznej. Straż przyboczna pragnęła
mi bezustannie towarzyszyć - a ja miałam duży problem, żeby się do niej
przyzwyczaić. Moja znajomość z Rurikiem nie zaczęła się najlepiej, po części
dlatego, że gdy tylko się poznaliśmy, usiłował mnie zgwałcić. Miał imponującą
budowę ciała i jasnozłote włosy, poza tym znakomicie sprawdził
się jako sługa. Często jednak przyłapywałam go na figlach z różnymi kobietami
zatrudnionymi w pałacu. Nie omieszkałam bardzo uprzejmie poinformować Rurika,
że jeśli któraś z tych pań nie wyraziła pełnej zgody na jego awanse i ja się o tym
dowiem, to rozszarpię go na strzępy.
Za służbą wkroczyło parę innych osób, urzędników, których odziedziczyłam razem
z całym pałacem po zabiciu poprzedniego urzędującego w tym kraju króla. Połowy
ich imion nawet sobie nie przypominałam.
- Witaj z powrotem - odezwała się Shaya z uśmiechem. Nie zachowywała się tak
histerycznie jak Nia, ale ona też wydawała się szczerze uradowana moim widokiem.
- Wasza Wysokość - zamruczeli pozostali, zginając się w ukłonie.
Zaczekali, aż usiądę na krześle, po czym sami zajęli miejsca.
- Nia powiedziała, że jesteśmy gotowi do drogi? - spytałam, nie potrafiąc ukryć
obrzydzenia na myśl o czekającej mnie wycieczce.
- Owszem - potwierdziła Shaya. - Czekamy tylko na twoje rozkazy. Możemy tam
dotrzeć w spokojnym tempie w jakieś trzy godziny.
Jęknęłam.
- Trzy godziny? Przecież to obłęd. Gdybym wybrała inną bramę we własnym
świecie, zajęłoby mi to połowę mniej czasu.
Regentka popatrzyła na mnie z pobłażaniem, bo już kilka razy odbyłyśmy tę
dyskusję.
- Nie możesz zjawić się na dworze królowej Maiwenn bez swojej świty.
Rurik usadowił się wygodnie na krześle i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- To część twojego image'u, Wasza Wysokość. Potarłam oczy.
- No dobra. Jak tam chcecie. Są jakieś wieści o Jasmine? Uśmiech Rurika przygasł.
- Nie. Nasi wysłannicy wciąż przeszukują kraj, ale niczego nie znaleźli.
- Niewiarygodne. Potraficie ożywiać drzewa i unosić kamienie w powietrze, ale nie
daliście rady znaleźć jednej rozkapryszonej nastolatki?
- Znajdziemy twoją siostrę, pani - odparł ponuro Rurik. Chyba była to dla niego
kwestia honoru. - To może trochę potrwać, ale w końcu ją znajdziemy.
Przytaknęłam, bo co mogłam innego zrobić. To czekanie doprowadzało mnie do
szału. Każda mijająca minuta oznaczała, że Jasmine, która miała tylko piętnaście lat,
mogła zyskać kolejną szansę na zajście w ciążę i wypełnienie proroctwa, zgodnie z
którym jej potomkowi przeznaczone było podbić ludzki świat. Mnie też dotyczyła ta
przepowiednia, ale byłam na tyle mądra, żeby stosować antykoncepcję.
- Coś jeszcze? Co słychać poza tym?
Shaya zmusiła się do przybrania obojętnego wyrazu twarzy.
- Radzimy sobie, pani.
Jej głos był równie bezbarwny jak mina, ale na twarzach pozostałych widziałam
wyraźnie źle skrywaną dezaprobatę. Nie podobało im się, że zaniedbuję swoje
obowiązki jako królowa. Podejrzewałam, że Shaya także mnie potępia, ale jednak
oszczędziła mi szczegółów wszystkich codziennych zmartwień Kraju Cierni.
Wiedziała, że naprawdę nie chcę o nich słyszeć, a moje pytanie ma charakter
kurtuazyjny.
Dopiero wtedy zauważyłam, jak bardzo upał daje się wszystkim we znaki. Moja
służba spływała potem.
- O rany, ale gorąco - powiedziałam.
Wszyscy popatrzyli na mnie tak wymownie, że poczułam się jak idiotka. Czego się
spodziewałam? Kiedy podbiłam ten kraj, ukształtował się zgodnie z moją wolą,
przybierając taką postać, jaką ja uważałam za najwspanialszą - czyli postać pustyni
Sonora. Pałac się nie zmienił, pozostał twierdzą z grubych bloków kamieni.
Czarnych kamieni. Takie kamienie pochłaniały gorące powietrze jak gąbki i nie
zapewniały odpowiedniej wentylacji. Podobne budowle bardziej pasowałyby do
chłodnych i zamglonych klimatów.
Ten kraj był zieleńszy i bardziej nadający się do życia za panowania poprzedniego
władcy, Ezona. Między Ezonem a mną doszło
do sporych tarć, bo on usiłował zapłodnić Jasmine i przy okazji spróbować też
szczęścia ze mną w nadziei, że zostanie ojcem księcia, który podbije ludzi. W
dodatku był po prostu dupkiem. Zabiłam go w uczciwej walce, a gdy umiera władca
jakiegoś kraju kraj ten szuka sobie kogoś potężnego, by nad nim panował. Tym kimś
okazałam się ja. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, przejęłam królestwo pod
swoją pieczę i w tej samej chwili właśnie przemieniło się ono w replikę Tucson.
Dopiero teraz zrozumiałam, jak strasznie żyło się tu moim poddanym. Szlachta nie
znała większości wynalazków mojego świata Na przykład klimatyzacji i
elektrycznych wiatraków. W tym kraju prawdopodobnie wszyscy piekli się
żywcem, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak gwałtowna przemiana klimatu
nastąpiła po objęciu przeze mnie rządów.
Czując wyrzuty sumienia, sięgnęłam umysłem po otaczające mnie powietrze. Przez
chwilę nic się nie działo, po czym udało mi się uchwycić cząstki wilgoci wiszące w
przestrzeni. Nie było ich wiele, ale jakieś znalazłam. Zassałam do komnaty wilgoć z
sąsiednich pomieszczeń - które pewnie zamieniły się w piece. W naszym
pomieszczeniu zrobiło się jednak bardziej parno, a temperatura trochę opadła.
Przeszył mnie dreszcz, jak zwykle gdy korzystałam z mocy odziedziczonej po
szlacheckich przodkach.
Ostrożnie spróbowałam poruszyć powietrzem, by wywołać coś w rodzaju
wietrzyku. Nic z tego. Ta sztuczka udała mi się wcześniej tylko raz i nigdy nie
zdołałam jej powtórzyć.
Shaya domyśliła się, co zrobiłam, i uśmiechnęła do mnie krzywo.
- Dziękuję, Wasza Królewska Mość.
Uśmiechnęłam się także, po czym wstałam. Cały dwór skwapliwie zerwał się na
nogi, więc pokazałam im gestem, zeby usiedli z powrotem.
- Zaczekajcie tutaj, jeśli chcecie. Powinno byc trochę chłodniej jeszcze przez jakiś
czas. Ja idę załatwić... sprawy... Potem ruszamy.
Wyszłam na jeden z dziedzińców - szeroki taras, który szczerze uwielbiałam. Na
jego skraju rosły kaktusy saguaro i kwitnące
kolczaste grusze. Na straży stały cierniowe drzewa o fioletowych kwiatach - to od
nich wzięła się nazwa kraju. Pomiędzy nimi kwitły meskity, wypełniając powietrze
słodkim aromatem. Tu i ówdzie przelatywały jak fruwające klejnoty małe kolibry.
Przycupnęłam na jednym ze stopni prowadzących do ogrodów i przymknęłam oczy.
Właśnie po to tu wróciłam. Gdyby to ode mnie zależało, nigdy więcej bym się tu nie
pojawiła. Jednak Kraj Cierni przywiązał się do mnie i teraz był mój. To ode mnie
zależało jego przetrwanie. Nie do końca rozumiałam, na czym polega mój związek z
tą ziemią, ale wiedziałam, że nie da się go rozerwać. Właśnie z tego powodu
pojawiała się w moich snach. Nie mogłam przed tym uciec.
Słońce chłostało mnie promieniami, przypominając o tym, że w końcu zawsze
stajemy bezbronni wobec natury. Rozluźniłam się i wkrótce poczułam, jak wkrada
się we mnie duch tej ziemi. Zawsze początkowo dziwiło mnie to uczucie, ale szybko
się do niego przyzwyczajałam, jak gdyby było to coś zupełnie normalnego. Kraj
stawał się mną, a ja stawałam się krajem. Byliśmy jednym i żadne z nas nie mogło
istnieć bez drugiego.
Przytomność odzyskałam chyba prawie po godzinie. Wstałam, otrząsając się z
transu, po czym przerwałam tę więź z ziemią -chociaż czułam, że i tak zawsze noszę
ją w sobie. Wystarczyła godzina zjednoczenia, by królestwo odzyskało siły.
Spełniłam swój obowiązek.
Wkrótce potem całą drużyną wyruszyliśmy do Kraju Wierzb. Jazda konna należała
do sztuk, które musiałam opanować błyskawicznie, bo w tym świecie nie bardzo
można było sobie poradzić bez niej. Szlachta nie uznawała samochodów ani
samolotów.
Towarzyszyli mi Shaya, Rurik i Nia, a także około dwunastu oficerów straży.
Żołnierze jechali spokojnie, czujnie rozglądając się na boki i osłaniając nas ze
wszystkich stron. Rurik od czasu do czasu szczekliwie wydawał jakiś rozkaz, ale
głównie zajmował się pogaduszkami z Shayą i flirtowaniem z Nią. Ja nigdy nie
byłam orłem w tej dziedzinie, więc przysłuchiwałam się tylko ich rozmowom, które
bawiły mnie bardziej, niż chciałam to przyznać.
Był późny poranek, więc słońce nie miało dla nas litości. Radziłam sobie lepiej niż
inni dzięki szortom i okularom. Kobiety nosiły lekkie sukienki, ale mężczyźni w
pełnych skórzanych zbrojach musieli bardzo cierpieć. Nikt się jednak nie skarżył,
nawet Rurik, chociaż pot spływał im po twarzach.
W tej sytuacji pierwsze przekroczenie granicy kraju przyniosło nam ulgę. Jedną z
niezwykłych cech Tamtego Świata jest to, że ma pofałdowaną strukturę. Kiedy
wyruszałam z mojego królestwa i wędrowałam prosto przed siebie, mogłam, nie
schodząc z kursu, wielokrotnie odwiedzać te same kraje, w tym swój własny.
Przybyliśmy do Kraju Dębów - i w tej samej chwili zapomnieliśmy, że Kraj Cierni
w ogóle istnieje. Nawet przestało go być widać. Jeden ze strażników na moment
stracił surową samokontrolę i wydał z siebie głośny wiwat - który wszystkich roz-
śmieszył. Owiała nas chłodna, niemal przenikliwie zimna bryza. W Kraju Dębów
panowała dojrzała jesień, która rozpalała liście drzew, nadając im jaskrawe barwy.
Było pięknie i klimat o wiele mniej dawał nam się we znaki, ale miałam cichą
nadzieję, że prędko opuścimy to królestwo. Miałam z nim zbyt wiele kłopotliwych
wspomnień.
I faktycznie, nie minęło wiele czasu, nim znów znaleźliśmy się w Kraju Cierni i
zderzyliśmy się ze ścianą bezlitosnego upału. Miałam wrażenie, że kręcimy się w
kółko, ale moi towarzysze zapewniali mnie, że trzymamy się wyznaczonego szlaku.
Tym razem po chwili przenieśliśmy się do Kraju Jarzębin, który akurat przeżywał
późne lato - jednak to lato było o wiele znośniejsze niż w moim królestwie. Cały
krajobraz zdominowały wiśniowe drzewka. Gdy widziałam je po raz ostatni, każdy
centymetr przestrzeni między gałązkami wypełniały różowe kwiaty, teraz, z bliska,
wypatrzyłam jaskrawoczerwone owoce. Gałęzie uginały się pod ich ciężarem.
I wtedy właśnie zaatakowały nas istoty.
Istoty to mieszkańcy Tamtego Świata, które nie są do końca duchami, ale potrafią
się stać niewidzialne. To dlatego moja czujna straż na nic nam się nie przydała. Z
sadów wypadło na nas siedem sztuk. Miały szare ubrania i pociągłe, blade twarze.
Właściwie poza tym wyglądały zupełnie jak ludzie czy szlachta -nie licząc faktu, że
rozświetlały je błyskawice mocy, którą w nas ciskały. Istoty są jeszcze bliżej
związane z magią niż szlachta, więc zwykłe rodzaje broni zupełnie na nie nie
działają. Niestety, wciąż nie opanowałam na tyle magii burz, którą odziedziczyłam
po ojcu, by użyć jej w prawdziwej walce. Moja straż także niezbyt dobrze radziła
sobie na polu magii. Nie licząc kilkorga żołnie-rzy-czarowników, większość
tutejszych wojowników była słaba w czarach i właśnie dlatego wybrała zawód
wymagający raczej sprawności fizycznej.
Wciąż jednak liczyłam na to, że srebrne kule z mojego gloc-ka podziałałyby na
istoty. Był jednak pewien problem. Strażnicy otoczyli Nię - jedyną osobę cywilną - i
mnie tak ciasnym kordonem, że gdybym strzeliła, mogłabym zabić kogoś z
własnych sług.
- Wypuśćcie mnie! - wrzasnęłam. - Dajcie mi walczyć! Żołnierze kompletnie mnie
zignorowali, a nawet sami zaczęli
krzyczeć ze zdwojoną energią:
- Królowa! Chroń królową!
Ciężko przeklinając, przecisnęłam się przez straże i zdołałam strzelić, trafiając jedną
z istot w pierś. Nie zabiłam jej, ale było widać, że została poważnie ranna.
Tymczasem jedno z pobliskich drzewek wyrwało korzenie z ziemi, po czym ruszyło
do ataku. Wspomagane magiczną mocą, mogło uśmiercić zranioną istotę. Robota
Shai. Przed podjęciem funkcji administracyjnych w moim królestwie była
prawdziwą wojowniczką.
W miarę postępu walk zrozumiałam, co miało być celem tego ataku. Istoty chciały
mnie dopaść, ale nie zabić. Ich zamiary były bardziej... romantyczne. Nie wydawało
się też, by opracowały subtelną strategię działań. Raczej postanowiły po prostu
rzucić się na moją drużynę i sprawdzić, czy którejś się uda mnie dopaść. Kto
pierwszy, ten lepszy.
Ta myśl przyprawiła mnie o mdłości. Wezbrał we mnie znajomy strach. Mogłam
znieść siniaki, wstrząsy mózgu, połamane kości i inne uroki mojego fachu. Ale
gwałt był dla mnie czymś niewyobrażalnym. Odkąd jednak dowiedziałam się o
swoim szlacheckim pochodzeniu, właśnie gwałt zaczął grozić mi na co dzień. Mój
ojciec, obdarzony honorowym tytułem Króla Burz, był tyranem i najeźdźcą, a także
jednym z najpotężniejszych czarowników, jacy kiedykolwiek pojawili się na
Tamtym Świecie. Zamierzał najechać także nasz świat i podbić ludzi i omal by mu
się to udało, gdyby nie mój ojczym Roland, który go pokonał. Niestety, po Królu
Burz pozostała przepowiednia, która głosiła, że syn jego córki dokończy dzieło.
Właśnie dlatego stałam się obiektem pożądania męskiej części populacji Tamtego
Świata, której spodobała się wizja mojego ojca. I dlatego Jasmine chciała zajść w
ciążę.
Rezygnując z pistoletu, sięgnęłam po inkrustowaną klejnotami różdżkę, po czym
zaczęłam po prostu wypędzać istoty do Zaświatów. To oznaczało dla nich
natychmiastową śmierć. Dzięki wysiłkom moim i straży pole bitwy szybko się
uspokoiło. Wszystkie istoty padły martwe lub gdzieś poznikały.
Moi żołnierze błyskawicznie rzucili się do mnie, by sprawdzić, czy nic mi się nie
stało, co uznałam za idiotyzm, bo sami poważnie krwawili, a dwóch leżało na ziemi.
- Zostawcie mnie i zajmijcie się tamtymi! - warknęłam. Na szczęście nikt nie zginął,
co za ulga. Szlachtę niełatwo
zabić, jeśli walczy na własnym terenie. Miejscowi żyją długo i nigdy nie chorują.
Jeden z żołnierzy potrafił leczyć magią, ale zajęło nam sporo czasu, zanim wszyscy
znów stanęli na nogi. Gdy znów ruszyliśmy w drogę, Shaya zerknęła na pozycję
słońca na niebie i zmarszczyła brwi.
- Spóźnimy się - oceniła.
Pomyślałam o Kiyo. A potem o Maiwenn, która zawsze wyglądała jak jakaś złocista
bogini, nawet wówczas, gdy brzuch już prawie pękał jej w szwach od ciężaru synka
lub córeczki Kiyo. Spóźnienie na wykwintne przyjęcie z okazji oczekiwania na na-
rodziny dziecka królowej, złamanie zasad etykiety na oczach dumnej Maiwenn...
Nagle zapragnęłam pogonić konie tak jak jeszcze nigdy wcześniej.
Niestety ci spośród nas, którzy zostali ranni, nie mogli jechać tak szybko.
Zdenerwowani, rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Zdrowsi ruszyli naprzód raźnym
truchtem w nadziei, że uda się nadrobić opóźnienie. Szybko zresztą
przekroczyliśmy granicę
Kraju Wierzb i musieliśmy się zmierzyć z panującym tam mrozem. Zima
wprawdzie już się kończyła, zaczęły się roztopy, ale i tak chłód tego kraju
przyprawił nas o dreszcze. Prędko ruszyliśmy drogą w stronę pałacu i w końcu udało
nam się dotrzeć na miejsce.
Niestety, za późno.
Służba Maiwenn zmierzyła nas niechętnym wzrokiem, widząc nasz stan po walce,
ale wprowadziła mnie do pokóju-komnaty, w którym mogłam się oczyścić i
przebrać. Nia była bliska ataku histerii, a Shaya i ja w pośpiechu odświeżyłyśmy się
i włożyłyśmy ubrania. Nia miała szczególny talent do upiększania innych i
wykonywania wspaniałych fryzur za pomocą czarów. Była kimś w rodzaju
magicznej fryzjerki-kosmetyczki i nie mogła przeżyć tego, że prawie nigdy nie
korzystałam z jej usług. Widziałam, jak bardzo pragnie ułożyć mi włosy w jakiś
wyrafinowany sposób, jednak pokręciłam głową.
- Nie mamy czasu. Zrób coś szybkiego, po prostu je rozczesz. Nia wykonała
polecenie - chociaż potępiała moją decyzję. Za
pomocą czarów i szczotki nadała moim włosom jedwabistą gładkość i upięła je
klamerką. Fryzurę zwieńczyło kilka stokrotek z pobliskiego wazonu, wsuniętych w
klamerkę. Wiedziałam, że magiczna moc Nii utrzyma moje włosy w doskonałym
stanie przez wiele godzin.
Spryskałam się fiołkowymi perfumami w nadziei, że ich woń zagłuszy ewentualny
zapach potu, którego nie zdołałam wytrzeć. Po chwili byłyśmy gotowe.
Gdy Shaya i ja zbliżyłyśmy się do wejścia do sali balowej, stało się jasne, że
jesteśmy ostatnie. W sali był tłum. Głośno westchnęłam.
- Wszystko w porządku - szepnęła Shaya. - Jesteś królową. Musisz zachowywać się
trochę ekscentrycznie. Nie okazuj zawstydzenia.
- Może damy radę dyskretnie się wślizgnąć do środka? -spytałam.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, w korytarzu stanął herold.
- Jej Wysokość królowa Eugenie Markham, zwana Czarną Łabędzicą Odylią, córka
Tirigana, Króla Burz, władczyni Kraju
Cierni, umiłowana bogini Potrójnego Księżyca - obwieścił głosem, który docierał
do tłumów.
Kilkadziesiąt głów obróciło się, by spojrzeć w naszą stronę.
Westchnęłam raz jeszcze i sama odpowiedziałam sobie na pytanie:
- Raczej nie.
Rozdział 3
Kiedy już nieco ochłonęłam po zamieszaniu związanym z moim wejściem,
błyskawicznie zrozumiałam, że Nia jednak miała rację w kwestii sukienki.
Szlachta jak zwykle wystroiła się jak na renesansowy bal z ecstasy w programie.
Satyna, aksamit, jedwab... tu i ówdzie nawet piórka. Tony biżuterii, mnóstwo nagiej
skóry. Lśniące klejnoty oślepiały, nasycone jaskrawe kolory wibrowały w
powietrzu.
Ja włożyłam na tę okazję letnią kieckę, wybrałam ją, bo wydawała mi się odrobinę
staroświecka. Została uszyta z cielistej gazy upstrzonej malutkimi żółtymi
kwiatuszkami, miała górę w stylu empire i obcisłą spódniczkę sięgającą mi do
kolan. Była wiązana na szyi i odsłaniała całe plecy, dzięki czemu wszyscy mogli po-
dziwiać moje tatuaże: kobiecą twarz w obramowaniu księżyca na karku i girlandę
fiołków na lędźwiach. Kolor sukienki znakomicie pasował do moich lekko
kasztanowych włosów.
Niestety, o ile rustykalna stylizacja w ludzkim świecie wyglądałaby modnie i
luksusowo, o tyle w miejscu, które mogłoby z powodzeniem służyć za plan
zdjęciowy do filmu kostiumowego ze średniowiecza, ktoś ubrany jak wieśniaczka
wyglądał, no cóż... jak wieśniaczka.
- O Boże - syknęłam do Shai, idąc przez salę balową. - Kompletnie tu nie pasuję.
- Cicho - warknęła, jak rzadko okazując konsternację, którą prawdopodobnie
zawsze czuła, gdy byłam w pobliżu. - Jesteś
królową Kraju Cierni. Zabiłaś jednego z najpotężniejszych władców pośród
oświeconych. Masz prawo nosić wszystko, co ci się tylko podoba, więc zachowuj
się tak, jak gdybyś o tym wiedziała.
Przemilczałam ripostę i pokładałam nadzieję w Shai i jej szorstkiej przyjaźni.
Musiałam powstrzymywać się przed tym, by nie uczepić się jej ręki jak dziecko.
Nigdy jako nastolatka nie przeszłam normalnego procesu socjalizacji, przysparzało
mi to wielu problemów w sytuacjach, w których musiałam stanąć na świeczniku.
Shaya obiecała, że nie opuści mojego boku i będzie mi podpowiadać w kwestiach
etykiety, ale to tylko trochę uśmierzyło moje lęki. Wielkim wysiłkiem woli
zmusiłam się do posłuchania jej rad - starałam się być nonszalancka i nie okazywać
skrępowania swoim wyglądem.
- Najpierw musisz podejść do Maiwenn - szepnęła Shaya. -A potem większość z
nich będzie chciała ci się przedstawić. Wzbudziłaś wielką ciekawość, a teraz po raz
pierwszy pokazujesz się publicznie od czasu objęcia tronu.
- Rozumiem. Na początek Maiwenn.
Wydawało się, że Królowa Wierzb jest ściśle otoczona. Ruszyłyśmy tam, gdzie
panował największy tłok. Po drodze widziałam kierowane w moją stronę skinienia,
ukłony i dygnięcia. W sali znajdowało się wiele monarchów i monarchiń, którzy
byli mi równi, ale cała reszta arystokratów znajdowała się na niższym szczeblu
drabiny społecznej. Niektórzy z tych, obok których przeszłyśmy, powitali mnie
kilkoma słowami. Podejrzewałam, że poznaliśmy się na balu zeszłej wiosny.
Większość ograniczyła się do uprzejmego wymamrotania „Wasza Wysokość".
Dotarłyśmy w końcu do kręgu wielbicieli Maiwenn. Zamierzałam stanąć gdzieś w
tylnym rzędzie, ale na nasz widok tłum się rozstąpił, żebyśmy mogły zająć
eksponowane miejsce.
Maiwenn siedziała na zdobnym, rzeźbionym drewnianym tronie, udekorowanym
złotymi ornamentami. Sama też mieniła się złotem, począwszy od opalonej skóry, a
skończywszy na długich włosach, które wyglądały jak fala słonecznego blasku. Jej
suknia z turkusowego aksamitu, który idealnie odpowiadał barwie oczu królowej,
wspaniale podkreślała brzuszek. W moich
oczach najbardziej upiększał Maiwenn ornament w postaci Kiyo, który stał w
pobliżu, trzymając rękę na oparciu jej krzesła. Miał dziś na sobie typowe
tamtoświatowe ubranie - proste, czarne spodnie i białą jedwabną tunikę z długimi
rękawami, którą prawdopodobnie mógłby swobodnie włożyć na przyjęcie u ludzi.
Na chwilę obdarzył mnie ciepłym spojrzeniem ciemnych oczu, po czym znów
skierował uwagę na kolejną osobę, która zwracała się do Maiwenn. Między nami
błyskawicznie pojawiła się iskra. Na wspomnienie poprzedniego wieczoru
poczułam, jak gdyby przenikał mnie prąd.
- Wszystkiego najlepszego dla ciebie i twojego dziecka, Wasza Wysokość - odezwał
się jakiś mężczyzna. - Cieszmy się tą radosną chwilą i módlmy, żeby bogowie
zesłali ci wszelką pomyślność i dobre zdrowie.
Rozważałam przez chwilę jego słowa, przypominając sobie, co mówił mi Kiyo. Dla
szlachty pępkowe to nie tyle przyjęcie z okazji zbliżających się narodzin dziecka, ile
ceremonia przynosząca szczęście. Kobiety ze szlachty rzadko zachodziły w ciążę i z
trudem przychodziło im ją donosić. Wśród niemowląt panowała wysoka
śmiertelność. Stary przesąd głosił, że wystawne przyjęcia i tłumy składających
życzenia przynoszą dziecku szczęście i zapewniają pomyślność.
Mężczyzna dokończył formułkę, po czym skinął na służącego, by ten przyniósł jego
dar. Lokaj zaprezentował małą złotą szkatułkę wielkości pudełka na buty, a gdy
arystokrata ją otworzył, oślepił nas błysk. Rozległo się sporo westchnień, więc wy-
ciągnęłam szyję, by zobaczyć, co było w środku. Czerwony blask uderzył mnie po
oczach.
- Oto mój dar dla twego syna lub córki, Wasza Wysokość. To najpiękniejsze rubiny,
jakie wydała moja ziemia, oszlifowane i pocięte tak, by przybrały najdoskonalsze
kształty.
Zamrugałam i rozejrzałam się, by sprawdzić, czy ktoś poza mną także dostrzegł, jak
bardzo idiotyczny był to prezent. Co, do cholery, dziecko może zrobić ze skrzynką
rubinów? Udławić się nimi? Na tego typu rzeczach z całą pewnością powinny
widnieć naklejki: „Trzymać z dala od dzieci poniżej lat 3". Jednak nikt
Mead Richelle Czarna Łabędzica 02 Królowa cierni Seksowna i niebezpieczna łowczyni paranormali najpierw się zakochała. Potem została królową. Ale to dopiero początek jej kłopotów… Eugenie Markham prowadziła może nie tak znów spokojne życie, oferując swoje usługi w wypędzaniu demonów, duchów i upiorów z naszego świata. Ale odkąd została królową Kraju Cierni, trudno jej pozazdrościć: jej królestwo leży w gruzach (tak jak jej życie miłosne), a nad nią samą wisi mroczna przepowiednia. A teraz zaczynają znikać młode dziewczyny. I zdaje się, że nikt poza Eugenie nie kwapi się, by odkryć dlaczego. Eugenie miała w swoim czasie do czynienia z niejednym groźnym paranormalem, ale nowy wróg jest wyjątkowo przebiegły i najwyraźniej żywi do niej osobistą urazę. A mężczyźni jej życia w niczym nie ułatwiają sprawy. Z ich pomocą lub bez niej, Eugenie musi wyruszyć w głąb Tamtego Świata i zaufać swojej nieprzewidywalnej mocy, nad którą panuje z coraz większym trudem...
Rozdział 1 M nóstwo dzieciaków wie, jak posługiwać się nożem i pistoletem, to smutny fakt. Sama byłam takim dzieckiem, ale ja akurat nie rozpoczynałam kariery przestępczej, tylko szkoliłam się na szamankę. Oznaczało to, że kiedy moi przyjaciele chodzili na lekcje tańca i piłki nożnej, ja trenowałam wypędzanie złych duchów i zapasy z potworami u boku mojego ojczyma. Miało to swoje plusy: nigdy nie musiałam się bać szkolnych terrorystów ani jakichkolwiek innych ewentualnych napastników. Minusy były takie, że podobne zajęcia w młodości naprawdę utrudniają życie towarzyskie. Nigdy nie mogłam być taka jak inne dzieci. Znalazłam kilkoro przyjaciół, ale mój świat był w porównaniu z ich światem koszmarnie surowy - i śmiertelnie groźny. Ich tragedie i troski wydawały mi się takie nieważne w porównaniu z moimi, że nigdy nie potrafiłam naprawdę im współczuć. Teraz, jako dorosła kobieta, wciąż nie potrafię nawiązać kontaktu z dziećmi, bo nie mamy żadnych wspólnych doświadczeń. To jeszcze bardziej utrudniło mi dzisiejsze zadanie. - Śmiało, Polly - zaszczebiotała matka dziewczyny, uśmiechając się zbyt wydatnymi ustami. Podejrzewałam przedawkowanie kolagenu. - Opowiedz pani o tym duchu. Polly Hall miała trzynaście lat, ale makijaż miała ostry jak czterdziestoletnia dziwka. Siedziała rozwalona na kanapie w swoim rodzinnym domu o starannie zaaranżowanych wnętrzach, głośno żuła gumę i starała się patrzeć wszędzie,
tylko nie na nas. Im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej byłam przekonana, że dziewczyna ma problemy. Wydawało mi się jednak, że u ich źródeł nie leżały nadprzyrodzone moce, a raczej matka, która nazwała ją Polly i pozwalała chodzić w stnngach. Fakt, że stringi te wyzierały znad krawędzi dżinsów, nie robił zbyt dobrego wrażenia. Po chwili milczenia pani Hall głośno westchnęła. - Polly, skarbie, rozmawiałyśmy już o tym. Jeśli ty nam nie pomożesz, to my nie będziemy mogły pomóc tobie. Z uśmiechem uklękłam przy kanapie, żeby popatrzeć dziewczynie w oczy. - Wszystko jest w porządku - powiedziałam, mając nadzieję, że brzmi to szczerze, a nie jak słowa prezenterki z programu dla młodzieży. - Nie bój się, że ci nie uwierzę. Cokolwiek by się działo, zajmiemy się tym. Polly westchnęła równie głośno jak jej matka chwilę wcześniej i wciąż nie chciała na mnie spojrzeć. Przypominała mi moją niezrównoważoną przyrodnią siostrę, która postanowiła sobie zniszczyć cały świat, tylko chwilowo została uznana za zaginioną w akcji. - Mamo, czy mogę już iść do siebie? - mruknęła Polly. - Najpierw musisz porozmawiać z tą miłą panią - odparła pani Hall, zerkając na mnie z ukosa. - Przez całą noc słyszymy jakieś dziwne odgłosy: uderzenia, trzaski, huk. Różne przedmioty przewracają się bez powodu, a nawet... - urwała na moment -A nawet widziałam, jak latają po pokoju. I to tylko wtedy gdy Polly jest w pobliżu. Ten duch chyba ją lubi... albo ma jakąś obsesję na jej punkcie. Skupiłam się na Polly, wyczuwając jej ponury nastrój i ledwo skrywaną frustrację. - Chyba masz sporo kłopotów, prawda, Polly? - spytałam łagodnie. - Jakieś problemy w szkole? Coś nie tak w domu? Dziewczyna łypnęła na mnie błękitnymi oczami, po czym błyskawicznie odwróciła wzrok. - A nie było żadnych awarii elektryczności? - zagadnęłam jej matkę. - Jakieś spięcia? Zakłócenia w działaniu wieży, innych urządzeń?
Pani Hall zamrugała. - Skąd pani wie? Wstałam i rozprostowałam obolałe kości. Poprzedniego dnia walczyłam z widmem, które nie obeszło się ze mną zbyt delikatnie. - To nie duch, tylko poltergeist. Obie wbiły we mnie spojrzenia. - A to nie to samo? - spytała pani Hall. - Niezupełnie. Poltergeist to po prostu manifestacja teleki-netycznych mocy, które często biorą się z agresji i silnych emocji związanych z okresem dojrzewania. - Udało mi się uniknąć tonu prezenterki z programu dla młodzieży, ale teraz nawijałam, jak gdybym prowadziła telezakupy. - Zaraz... chwileczkę. Twierdzi pani, że to wina Polly? - Polly świadomie nic nie robi, ale tak, w podobnych przypadkach przyczyną niepokojących zdarzeń są zazwyczaj emocje, które wymykają się spod kontroli i przyjmują fizyczną postać. Polly prawdopodobnie zatraci zdolność do telekinezy. Przejdzie jej za parę lat, jak trochę się uspokoi. Matka Polly wciąż miała sceptyczny wyraz twarzy. - Ale naprawdę wydawało nam się, że to duch. - Proszę mi zaufać. - Wzruszyłam ramionami. - Widziałam to tysiące razy. - Czyli nic więcej nie może pani dla nas zrobić? My nic nie możemy? - Proponuję psychoterapię - powiedziałam. - I może jeszcze medium. Dałam pani Hall kontakt do medium, któremu ufałam, i policzyłam jej tylko za wizytę domową, bez opłaty za wypędzenie ducha. Dwukrotnie przeliczyłam gotówkę - nigdy nie przyjmuję czeków - po czym wsadziłam pieniądze do kieszeni i ruszyłam w kierunku drzwi salonu. - Przykro mi, że nie mogłam bardziej pomóc. - Nie... to znaczy, chyba nam pani pomogła. Po prostu trochę się dziwię. - Pani Hall zmierzyła córkę zaskoczonym spojrzeniem. - Jest pani pewna, że to nie duch? - Na sto procent. To klasyczne obja...
Jakaś niewidzialna siła uderzyła we mnie z taką mocą, że wylądowałam na ścianie. Z krzykiem wysunęłam rękę, by utrzymać równowagę, posyłając mordercze spojrzenie Polly. Co za mała suka! Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy i wydawała się równie zdziwiona jak ja. - Polly! - wykrzyknęła pani Hall. - Szlaban, młoda damo! Nie ma komórki, nie ma czatu, nie ma... - Pani Hall otworzyła szeroko usta, wpatrując się w coś po drugiej stronie pokoju. - Co to jest? Podążyłam za jej spojrzeniem. Przed nami materializował się powoli wielki, bladoniebieski kształt. - Uhm... no cóż... To duch, proszę pani. Zjawa ruszyła na mnie z koszmarnym skrzekiem. Ryknęłam do Polly i jej matki, żeby padły na ziemię, po czym wyrwałam zza paska srebrny sztylet athame. Mogłoby się wydawać, że nóż to me najlepsza broń na duchy, ale tylko zjawy, które przybierają trochę bardziej cielesne kształty, potrafią wyrządzić poważniejsze szkody. A w substancjalnej formie stają się wrażliwe na srebro. Ten duch okazał się istotą płci żeńskiej - i to bardzo młodą Długie jasne włosy wlokły się za nią jak peleryna, a oczy miała wielkie i puste. Nie wiedziałam, czy to brak doświadczenia, czy po prostu taki styl, ale atak zjawy był nieskoordynowany i niezbyt groźny. Jeszcze nie przestała wrzeszczeć po pierwszych ciosach athame, kiedy udało mi się drugą ręką chwycić za różdżkę z kryształem. Teraz, gdy odzyskałam panowanie nad sytuacją, wypędzenie takiego ducha to była łatwizna. Wypowiedziałam słowa zaklęcia, sięgnęłam po wewnętrzną moc i przesłałam własną duszę na granice ziemskiego świata. Gdy dotknęłam bram Zaświatów pojmałam zjawę i wygnałam ją na tamtą stronę. Ilekroć walczyłam z potworami i ze szlachtą, starałam się wypędzać drani do Tamtego Świata. Taki duch musiał iść prosto do krainy śmierci. Zjawa wyparowała bez śladu. Pani Hall i Polly wbiły we mnie wzrok. Nagle, po raz pierwszy okazując jakiekolwiek emocje, dziewczyna zerwała się z kanapy i zmierzyła mnie pełnym furii spojrzeniem. - Właśnie zabiłaś moją najlepszą przyjaciółkę.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zabrakło mi odpowiednich słów. - Wielkie nieba, co ty opowiadasz? ! - wykrzyknęła matka Polly. Twarz dziewczyny wykrzywiła się w złości, a w oczach zabłysły łzy. - Ona zabiła Trixie. Moją najlepszą przyjaciółkę. Wszystko sobie mówiłyśmy. - Trixie? - spytałyśmy jednocześnie ja i pani Hall. - Nie wierzę, że to zrobiłaś. Była taka fajna... - żaliła się Polly. - Żałuję tylko, że nie mogłyśmy chodzić razem na zakupy, ale Trixie nie wolno było opuszczać domu. Musiałam jej przynosić „Vogue" i „Glamour"... Odwróciłam się do pani Hall. - Pozwolę sobie przypomnieć moją pierwszą radę. Psychoterapia. Intensywna... Ruszyłam do domu, zastanawiając się po raz setny, dlaczego wybrałam sobie zawód najemnej szamanki... Z pewnością musiały istnieć jakieś zawody niewymagające tylu kontaktów z demonami nie z tego świata. Na przykład księgowa. Copywriterka. Prawniczka... no nie, to ostatnie już nie. Po jakiejś godzinie dotarłam na miejsce i idąc do drzwi, musiałam odeprzeć atak dwóch średniej wielkości psów. Kundle, jeden całkiem czarny, a drugi całkiem biały, nazywały się Yin i Yang, ale nigdy nie pamiętałam, który jest który. - Z drogi - warknęłam ostrzegawczo, kiedy zaczęły mnie obwąchiwać, merdając szaleńczo ogonami. Ten biały usiłował polizać mnie po ręce. Z trudem przepchnęłam się do kuchni, gdzie omal nie nadepnęłam na szarawego kota, który wylegiwał się na podłodze w plamie słońca. Wymamrotałam coś pod nosem i cisnęłam torebkę na stół. - Tim, jesteś tu? Mój współlokator, Tim Warkoski, wetknął głowę przez drzwi. Miał na sobie koszulkę z postaciami Indian i napisem „Służby bezpieczeństwa. Walczymy z terroryzmem od 1492 roku" Doceniałam sarkazm, ale dowcip byłby jeszcze lepszy, gdyby Tim naprawdę miał w sobie indiańską krew. W rzeczywistości zagrał tylko kiedyś Indianina w telewizji i regularnie odgrywał tę rolę
w pobliskich barach na użytek turystek. Opalona skóra i czarne włosy dobrze maskowały jego polskie pochodzenie, ale spotykało go sporo nieprzyjemności ze strony miejscowych plemion. Tim popatrzył na mnie ponuro, ściskając w jednej ręce worek ze śmieciami, a w drugiej kuwetę. - Wiesz, ile tych cholernych kuwet musiałem dzisiaj oczyścić? Nalałam sobie szklankę mleka i usiadłam przy stole. - Kiyo twierdzi, że potrzeba po jednej na każdego kota i jeszcze jednej w zapasie. - Wiesz, ja umiem liczyć, Eugenie. To razem sześć kuwet. W domu o powierzchni stu czterdziestu metrów kwadratowych. Czy sądzisz, że twój chłopak raczy się jeszcze tu pojawić i pomóc? Przesunęłam się nerwowo na siedzeniu. Niezłe pytanie. Po trzech miesiącach związku na odległość i randkowania między Tucson i Phoenix mój chłopak Kiyo postanowił zaoszczędzić półtorej godziny dojeżdżania i znaleźć sobie pracę bliżej mnie. Długo o tym dyskutowaliśmy i wpadliśmy na pomysł, że Kiyo po prostu zamieszka tutaj. Niestety, sprowadził się z całą menażerią: pięcioma kotami i dwoma psami. Taki los dziewczyny weterynarza. Kiyo musiał przygarnąć każdego zwierzaka, który stanął mu na drodze. A ja imion kotów nie byłam w stanie zapamiętać. Cztery z nich nazywały się jak jeźdźcy Apokalipsy, ale naprawdę kojarzyłam tylko fakt, że Głód, jak na ironię, ważył chyba z piętnaście kilogramów. Kolejny problem to fakt, że Kiyo jest lisem - dosłownie i w przenośni. Jego matką była kitsune, czyli japoński lisi demon. Kiyo odziedziczył po niej wszystkie nadprzyrodzone cechy, w tym zadziwiającą siłę i prędkość, a także zdolność do przyjmowania kształtu lisa. W rezultacie od czasu do czasu słyszał zew natury i czuł potrzebę hasania po okolicy w swojej zwierzęcej postaci. Ponieważ miał akurat krótką przerwę między jedną pracą a drugą, wybrał się na coś w rodzaju wakacji w dziczy. Pogodziłam się z tym, ale po tygodniu zaczynałam się już trochę niepokoić. - Niedługo wróci - rzuciłam niezobowiązująco, nie patrząc Timowi w oczy. - Poza tym możesz w każdej chwili zrezygno-
wać z wykonywania prac domowych, tylko zacznij płacić mi czynsz. Na tym właśnie polegał nasz układ. Darmowy dach nad głową w zamian za jedzenie i sprzątanie. Tim nie dawał się łatwo zbyć. - Twoje upodobania co do mężczyzn są dość kontrowersyjne, zdajesz sobie z tego sprawę? Nie miałam specjalnej ochoty zastanawiać się nad tym zbyt głęboko. Poszłam się schronić w pokoju i znaleźć ukojenie w puzzlach przedstawiających Zurych. Układanka leżała na biurku, podobnie jak jeden z kotów. To chyba był Pan Wąsik, jedyny spoza apokaliptycznej czwórki. Zeskakując, zrzucił połowę puzzli. - Głupi kot - mruknęłam. Miłość jednak boli, uznałam. Zdawałam sobie sprawę, że jestem w marudnym nastroju. Niepokój o Kiyo wynikał częściowo z faktu, że część urlopu spędzał w Tamtym Świecie, w towarzystwie swojej eks, która przypadkiem była obezwładniająco piękną królową magicznego kraju... Czarownictwo, sidhe, oświeceni... wysocy i długowieczni władcy Tamtego Świata byli określani różnymi nazwami. Większość szamanów, w tym ja, nazywa ich po staremu szlachtą. Maiwenn, niegdyś dziewczyna Kiyo, była w dziewiątym miesiącu ciąży i chociaż ich związek się skończył, Kiyo nadal stanowił część jej życia. Westchnęłam. Może Tim miał rację co do moich upodobań. Zapadła noc. Skończyłam układankę, słuchając głośno Def Leppard, co od razu poprawiło mi humor. Właśnie ściszałam muzykę, gdy usłyszałam wrzask Tima: - Ej tam! Przyszedł ten twój Kiju! Bez tchu pobiegłam do sypialni i otworzyłam drzwi. W moją stronę potruchtał rudy lis wielkości wilka. Ogarnęła mnie paląca niemal ulga i z bólem serca popatrzyłam, jak lis zatacza niespokojne kręgi. - Najwyższa pora! - powiedziałam. Miał lśniące pomarańczowe futro i puchaty ogon o białym koniuszku. W złocistych lisich oczach Kiyo zwykle pojawiały się bardzo ludzkie błyski, ale tej nocy niczego podobnego nie widziałam.
Przede mną stało spłoszone zwierzę i wiedziałam, że musi minąć sporo czasu, zanim mój chłopak powróci do zwykłej postaci. Potrafił przemieniać się w różne rodzaje lisów, od najpospolitszego małego rudzielca po potężne stwory - takie jak ten, na którego właśnie patrzyłam. Kiedy zbyt długo tkwił w postaci dużego lisa, przyjęcie ludzkiej formy przysparzało mu więcej trudności. W nadziei że mimo wszystko wkrótce wróci do siebie, rozłożyłam sobie drugą układankę, by się nie nudzić, czekając. Jednak dwie godziny później nic się nie zmieniło. Kiyo zwinął się w kącie w mocno ściśnięty kłębek. Wciąż jednak mnie obserwował. Poczułam się wyczerpana. Poddałam się i włożyłam czerwoną koszulkę nocną, po czym zgasiłam światło i wślizgnęłam się do łóżka. Przynajmniej wyjątkowo udało mi się usnąć bez problemów. Śnił mi się Tamten Świat, a zwłaszcza ten jego rejon, który zadziwiająco przypominał Tucson i otaczającą nas pustynię Sonora. Tyle że tamtoświatowa wersja była jeszcze lepsza. W rajskim Tucson wiecznie świeciło słońce i kwitły kaktusy. Często widziałam to w snach i rano budziłam się pełna tęsknoty za tamtym krajem. Zawsze jednak usiłowałam zignorować to uczucie. Kilka godzin później obudziłam się, czując na plecach dotyk ciepłego, umięśnionego ciała. Silne ręce Kiyo oplotły mnie w pasie. Utonęłam w jego zapachu, mrocznym i piżmowym, a każdy dotyk rozpalał mnie od środka. Kiyo gwałtownie przyciągnął mnie do siebie. Zmiażdżył mi usta pocałunkiem, w którym płonęły namiętność i pożądanie. - Eugenie - jęknął, gdy zdołał w końcu na chwilę oderwać ode mnie wargi choć na parę centymetrów. - Tęskniłem za tobą. O Boże, jak strasznie tęskniłem. Brakowało mi ciebie. Znów mnie pocałował, chciwie pieszcząc moje ciało, jak gdyby w ten sposób chciał wyrazić swoją tęsknotę. Pogłaskałam dłońmi doskonale jedwabistą skórę, która obudziła we mnie pragnienie. Tej nocy nie było między nami miejsca na delikatność - istniała tylko dzika, pierwotna pasja. Kiyo naparł na mnie z gwałtownością, która płynęła w równej mierze z miłości, co ze zwierzęcej żądzy. Uświadomiłam sobie, że nie odzyskał jeszcze w pełni ludzkiej postaci.
Gdy rano się obudziłam, byłam sama w łóżku. Kiyo stał po drugiej stronie sypialni, wciągając dżinsy. Jakiś szósty zmysł podpowiedział mu, że się obudziłam, skierował na mnie wzrok. Przetoczyłam się na bok, czując dotyk pościeli na nagiej skórze. Leniwie i z satysfakcją podziwiałam piękną budowę ciała i seksowne rysy twarzy, jego latynosko-japońskie dziedzictwo. Opalenizna i czarna czupryna Kiyo mocno kontrastowały z jasną karnacją i rudawymi włosami, które ja dostałam po przodkach z północnej Europy. - Wychodzisz? - spytałam. Wczoraj na jego widok moje serce zaczęło tańczyć. Teraz znowu zamarło. - Muszę wracać - powiedział, wygładzając ciemnozieloną koszulkę. Odruchowo przeciągnął dłonią po włosach, które sięgały mu do podbródka. - Przecież wiesz. - Jasne. Oczywiście, że musisz - odparłam o wiele ostrzejszym tonem, niż chciałam. Zmrużył oczy. - Proszę, nie zaczynaj znowu. Nie mogę postąpić inaczej. - Przykro mi. Jakoś nie potrafię szaleć z radości na myśl o tym, że inna kobieta urodzi ci dziecko. No właśnie. Ta sprawa wiecznie wisiała w powietrzu między nami. Kiyo usiadł przy mnie na łóżku. Miał poważny wzrok. - Ja jednak się cieszę. I chciałbym, żebyś ty także potrafiła cieszyć się razem ze mną. Odwróciłam głowę, by nie okazać zakłopotania. - Cieszę się twoim szczęściem. Chcę, żebyś ty się cieszył... ale... no wiesz, to trudne. - Wiem. - Nachylił się, kładąc mi rękę na karku i wplatając palce we włosy. - W ostatnim tygodniu spędziłeś z nią więcej czasu niż ze mną. - To była konieczność. Już prawie nadszedł czas. - Wiem - powtórzyłam. Wiedziałam, że nie mam powodów do zazdrości. Zachowywałam się małostkowo. Chciałam dzielić z Kiyo radość z narodzin dziecka, ale coś mi to uniemożliwiało. - Eugenie, ja cię kocham. Po prostu cię kocham. Nie ma w tym nic skomplikowanego.
- Ale ją także kochasz. - Owszem, jednak nie w taki sposób jak ciebie. Pocałował mnie bardzo delikatnie, zupełnie inaczej niż poprzedniej nocy. Wtuliłam się w niego, a nasz pocałunek stopniowo nabierał mocy i smaku. W końcu Kiyo bardzo niechętnie oderwał usta. Widziałam pragnienie w jego oczach. Chciał znowu się kochać. To pewnie jakoś świadczyło o moich wdziękach, uznałam. Wygrała jednak odpowiedzialność. Kiyo wyprostował się i wstał. Ja zostałam na łóżku. - Czy zobaczę cię na przyjęciu? - zagadnął neutralnym tonem. - Dobrze, będę - odparłam z westchnieniem. - Dziękuję. - Uśmiechnął się. - To wiele dla mnie znaczy. Pokiwałam głową. Kiyo podszedł do drzwi i odwrócił się do mnie. - Kocham cię. - Ja też cię kocham. Wyszedł, a ja owinęłam się ciaśniej prześcieradłem. Nie czułam żadnej potrzeby, żeby wstać. Niestety, nie mogłam spędzić w łóżku całego dnia. Miałam różne zobowiązania, także obietnicę daną Kiyo. Czekała mnie wycieczka do Tamtego Świata, która wiązała się z odwiedzinami w moim własnym królestwie. Odziedziczyłam je zupełnie niechcący. Widzicie, Maiwenn nie była jedyną królową w życiu Kiyo. A jednak tego dnia miałam na głowie większy kłopot. W porównaniu z nim wizyta w moim kraju wydawała się łatwizną. Musiałam się pokazać na pępkowym przyjęciu u szlachty. Rozdział 2 Przedostawanie się do Tamtego Świata przychodzi mi łatwiej niż większości ludzi, ale wymaga jednak trochę wysiłku. Spakowałam wszystko, czego potrzebowałam, po czym musiałam pojechać do Parku Narodowego Saguaro i ukryć się w jakimś odległym zakątku.
Znalazłam ledwie widoczne krzyżujące się ślady - skrzyżowania to zwykle znak, że w pobliżu znajduje się przejście do Tamtego Świata. Leży on bardzo blisko świata ludzkiego, a w niektórych miejscach granica jest bardzo wąska. Oczywiście takie przepierzenia nie zawsze pozwalają na podróżowanie w obie strony we własnym ciele - ludzie i szlachta czasem muszą przybierać postaci duchów albo żywiołów. Ale ja? W końcu mam w sobie nie tylko ludzką, ale i magiczną krew. Z łatwością pokonywałam więc przejścia w obie strony, chociaż nie pogodziłam się jeszcze z własnym pochodzeniem. Dopiero niedawno odkryłam, że mój ojciec należał do szlachty, i nie zdążyłam tego przetrawić. Stanęłam na rozstaju dróg, przymknęłam oczy, po czym wpadłam w trans podobny do tego, który ogarnął mnie poprzedniego dnia w czasie wypędzania ducha. Wokół mojego ramienia wił się zielonkawy tatuaż przedstawiający węża - hołd dla bogini Hekate, która strzegła bram międzyświatowych i chtonicznej magii. Przywołałam Hekate i czerpiąc z jej mocy, rozciągnęłam ciało poza granice naszego świata. Chwilę później stałam już po drugiej stronie, w pałacu. W dodatku ten pałac należał do mnie. Szybko otrząsnęłam się po podróży, bo prawie nie odczuwałam już skutków ubocznych takich transferów. Wylądowałam w niewielkim, oszczędnie umeblowanym pokoju. W samym jego środku znajdował się ciężarek do papieru w kształcie królika, z białego kamienia w małe niebieskie kwiatuszki. Wyglądał idio- tycznie, ale w tym króliku kryła się odrobina mojej istoty, dzięki której moje ciało po wyruszeniu z Saguaro - czy z jakiegokolwiek innego punktu startowego - kierowało się do tego miejsca, a nie na drugi koniec Tamtego Świata. Na zewnątrz, w kamiennym korytarzu, rozbrzmiały czyjeś kroki. Chwilę później do komnaty zajrzała jasnooka, młoda kobieta o długich blond włosach. Na mój widok jej usta rozchyliły się w szerokim uśmiechu. - Wasza Wysokość! - wyszeptała w zachwycie, po czym odwróciła się w stronę korytarza. - To królowa! - krzyknęła. - Przybyła nasza królowa!
Skrzywiłam się. O rany, czy naprawdę za każdym razem musiałam znosić całe to zamieszanie? Już i tak byłam wściekła, że w ogóle musiałam się tu pojawiać. Obwieściwszy moje przybycie, Nia podbiegła, by uścisnąć mi dłoń. Była jedną z moich służących - chyba powinnam ją nazywać „garderobianą", bo bezustannie troszczyła się o mój wygląd. - Wszystko gotowe do wyprawy do Kraju Wierzb - oznajmiła. - Wybrałam dla pani wspaniałą suknię. Pokręciłam głową, sięgając do plecaka, który zawsze brałam ze sobą. Szlachta chętnie stroiła się w ciężkie brokatowe kreacje i inne wymyślne szaty. Akurat tego dnia wyjątkowo nie miałam ochoty na nic podobnego. - Wzięłam strój ze sobą. Nia wbiła wzrok w kieckę, którą wyciągnęłam z plecaka, po czym przeniosła spojrzenie na mnie, unosząc wysoko brwi. - Wasza Wysokość raczy żartować, czyż nie? - W jej błękitnych oczach zabłysło błaganie. - Prawda? Zapowiadało się na dłuższą dyskusję, ale do komnaty właśnie wkroczył mały pochód, i to mnie uratowało. Nia nadal spoglądała ponuro na suknię, ale cofnęła się, bym mogła porozmawiać z moim personelem z wyższych szczebli. Szlachta w roli służby, podzielonej na szczeble - trzy miesiące zupełnie nie wystarczyły mi, żeby się do tego przyzwyczaić. Na środek komnaty wyszła wysoka prześliczna kobieta o lśniących czarnych warkoczach. Każdy jej ruch był zarazem atletyczny i pełen wdzięku. Nazywała się Shaya i mogłam na niej polegać bardziej niż na kimkolwiek innym w tym towarzystwie. Była moją regentką, co oznaczało, że odwalała za mnie całą czarną robotę, którą nie chciałam się zajmować. Naprawdę cieszyłam się, że mam kogoś takiego. Przyszedł z nią Rurik, kapitan mojej straży przybocznej. Straż przyboczna pragnęła mi bezustannie towarzyszyć - a ja miałam duży problem, żeby się do niej przyzwyczaić. Moja znajomość z Rurikiem nie zaczęła się najlepiej, po części dlatego, że gdy tylko się poznaliśmy, usiłował mnie zgwałcić. Miał imponującą budowę ciała i jasnozłote włosy, poza tym znakomicie sprawdził
się jako sługa. Często jednak przyłapywałam go na figlach z różnymi kobietami zatrudnionymi w pałacu. Nie omieszkałam bardzo uprzejmie poinformować Rurika, że jeśli któraś z tych pań nie wyraziła pełnej zgody na jego awanse i ja się o tym dowiem, to rozszarpię go na strzępy. Za służbą wkroczyło parę innych osób, urzędników, których odziedziczyłam razem z całym pałacem po zabiciu poprzedniego urzędującego w tym kraju króla. Połowy ich imion nawet sobie nie przypominałam. - Witaj z powrotem - odezwała się Shaya z uśmiechem. Nie zachowywała się tak histerycznie jak Nia, ale ona też wydawała się szczerze uradowana moim widokiem. - Wasza Wysokość - zamruczeli pozostali, zginając się w ukłonie. Zaczekali, aż usiądę na krześle, po czym sami zajęli miejsca. - Nia powiedziała, że jesteśmy gotowi do drogi? - spytałam, nie potrafiąc ukryć obrzydzenia na myśl o czekającej mnie wycieczce. - Owszem - potwierdziła Shaya. - Czekamy tylko na twoje rozkazy. Możemy tam dotrzeć w spokojnym tempie w jakieś trzy godziny. Jęknęłam. - Trzy godziny? Przecież to obłęd. Gdybym wybrała inną bramę we własnym świecie, zajęłoby mi to połowę mniej czasu. Regentka popatrzyła na mnie z pobłażaniem, bo już kilka razy odbyłyśmy tę dyskusję. - Nie możesz zjawić się na dworze królowej Maiwenn bez swojej świty. Rurik usadowił się wygodnie na krześle i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To część twojego image'u, Wasza Wysokość. Potarłam oczy. - No dobra. Jak tam chcecie. Są jakieś wieści o Jasmine? Uśmiech Rurika przygasł. - Nie. Nasi wysłannicy wciąż przeszukują kraj, ale niczego nie znaleźli.
- Niewiarygodne. Potraficie ożywiać drzewa i unosić kamienie w powietrze, ale nie daliście rady znaleźć jednej rozkapryszonej nastolatki? - Znajdziemy twoją siostrę, pani - odparł ponuro Rurik. Chyba była to dla niego kwestia honoru. - To może trochę potrwać, ale w końcu ją znajdziemy. Przytaknęłam, bo co mogłam innego zrobić. To czekanie doprowadzało mnie do szału. Każda mijająca minuta oznaczała, że Jasmine, która miała tylko piętnaście lat, mogła zyskać kolejną szansę na zajście w ciążę i wypełnienie proroctwa, zgodnie z którym jej potomkowi przeznaczone było podbić ludzki świat. Mnie też dotyczyła ta przepowiednia, ale byłam na tyle mądra, żeby stosować antykoncepcję. - Coś jeszcze? Co słychać poza tym? Shaya zmusiła się do przybrania obojętnego wyrazu twarzy. - Radzimy sobie, pani. Jej głos był równie bezbarwny jak mina, ale na twarzach pozostałych widziałam wyraźnie źle skrywaną dezaprobatę. Nie podobało im się, że zaniedbuję swoje obowiązki jako królowa. Podejrzewałam, że Shaya także mnie potępia, ale jednak oszczędziła mi szczegółów wszystkich codziennych zmartwień Kraju Cierni. Wiedziała, że naprawdę nie chcę o nich słyszeć, a moje pytanie ma charakter kurtuazyjny. Dopiero wtedy zauważyłam, jak bardzo upał daje się wszystkim we znaki. Moja służba spływała potem. - O rany, ale gorąco - powiedziałam. Wszyscy popatrzyli na mnie tak wymownie, że poczułam się jak idiotka. Czego się spodziewałam? Kiedy podbiłam ten kraj, ukształtował się zgodnie z moją wolą, przybierając taką postać, jaką ja uważałam za najwspanialszą - czyli postać pustyni Sonora. Pałac się nie zmienił, pozostał twierdzą z grubych bloków kamieni. Czarnych kamieni. Takie kamienie pochłaniały gorące powietrze jak gąbki i nie zapewniały odpowiedniej wentylacji. Podobne budowle bardziej pasowałyby do chłodnych i zamglonych klimatów. Ten kraj był zieleńszy i bardziej nadający się do życia za panowania poprzedniego władcy, Ezona. Między Ezonem a mną doszło
do sporych tarć, bo on usiłował zapłodnić Jasmine i przy okazji spróbować też szczęścia ze mną w nadziei, że zostanie ojcem księcia, który podbije ludzi. W dodatku był po prostu dupkiem. Zabiłam go w uczciwej walce, a gdy umiera władca jakiegoś kraju kraj ten szuka sobie kogoś potężnego, by nad nim panował. Tym kimś okazałam się ja. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, przejęłam królestwo pod swoją pieczę i w tej samej chwili właśnie przemieniło się ono w replikę Tucson. Dopiero teraz zrozumiałam, jak strasznie żyło się tu moim poddanym. Szlachta nie znała większości wynalazków mojego świata Na przykład klimatyzacji i elektrycznych wiatraków. W tym kraju prawdopodobnie wszyscy piekli się żywcem, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak gwałtowna przemiana klimatu nastąpiła po objęciu przeze mnie rządów. Czując wyrzuty sumienia, sięgnęłam umysłem po otaczające mnie powietrze. Przez chwilę nic się nie działo, po czym udało mi się uchwycić cząstki wilgoci wiszące w przestrzeni. Nie było ich wiele, ale jakieś znalazłam. Zassałam do komnaty wilgoć z sąsiednich pomieszczeń - które pewnie zamieniły się w piece. W naszym pomieszczeniu zrobiło się jednak bardziej parno, a temperatura trochę opadła. Przeszył mnie dreszcz, jak zwykle gdy korzystałam z mocy odziedziczonej po szlacheckich przodkach. Ostrożnie spróbowałam poruszyć powietrzem, by wywołać coś w rodzaju wietrzyku. Nic z tego. Ta sztuczka udała mi się wcześniej tylko raz i nigdy nie zdołałam jej powtórzyć. Shaya domyśliła się, co zrobiłam, i uśmiechnęła do mnie krzywo. - Dziękuję, Wasza Królewska Mość. Uśmiechnęłam się także, po czym wstałam. Cały dwór skwapliwie zerwał się na nogi, więc pokazałam im gestem, zeby usiedli z powrotem. - Zaczekajcie tutaj, jeśli chcecie. Powinno byc trochę chłodniej jeszcze przez jakiś czas. Ja idę załatwić... sprawy... Potem ruszamy. Wyszłam na jeden z dziedzińców - szeroki taras, który szczerze uwielbiałam. Na jego skraju rosły kaktusy saguaro i kwitnące
kolczaste grusze. Na straży stały cierniowe drzewa o fioletowych kwiatach - to od nich wzięła się nazwa kraju. Pomiędzy nimi kwitły meskity, wypełniając powietrze słodkim aromatem. Tu i ówdzie przelatywały jak fruwające klejnoty małe kolibry. Przycupnęłam na jednym ze stopni prowadzących do ogrodów i przymknęłam oczy. Właśnie po to tu wróciłam. Gdyby to ode mnie zależało, nigdy więcej bym się tu nie pojawiła. Jednak Kraj Cierni przywiązał się do mnie i teraz był mój. To ode mnie zależało jego przetrwanie. Nie do końca rozumiałam, na czym polega mój związek z tą ziemią, ale wiedziałam, że nie da się go rozerwać. Właśnie z tego powodu pojawiała się w moich snach. Nie mogłam przed tym uciec. Słońce chłostało mnie promieniami, przypominając o tym, że w końcu zawsze stajemy bezbronni wobec natury. Rozluźniłam się i wkrótce poczułam, jak wkrada się we mnie duch tej ziemi. Zawsze początkowo dziwiło mnie to uczucie, ale szybko się do niego przyzwyczajałam, jak gdyby było to coś zupełnie normalnego. Kraj stawał się mną, a ja stawałam się krajem. Byliśmy jednym i żadne z nas nie mogło istnieć bez drugiego. Przytomność odzyskałam chyba prawie po godzinie. Wstałam, otrząsając się z transu, po czym przerwałam tę więź z ziemią -chociaż czułam, że i tak zawsze noszę ją w sobie. Wystarczyła godzina zjednoczenia, by królestwo odzyskało siły. Spełniłam swój obowiązek. Wkrótce potem całą drużyną wyruszyliśmy do Kraju Wierzb. Jazda konna należała do sztuk, które musiałam opanować błyskawicznie, bo w tym świecie nie bardzo można było sobie poradzić bez niej. Szlachta nie uznawała samochodów ani samolotów. Towarzyszyli mi Shaya, Rurik i Nia, a także około dwunastu oficerów straży. Żołnierze jechali spokojnie, czujnie rozglądając się na boki i osłaniając nas ze wszystkich stron. Rurik od czasu do czasu szczekliwie wydawał jakiś rozkaz, ale głównie zajmował się pogaduszkami z Shayą i flirtowaniem z Nią. Ja nigdy nie byłam orłem w tej dziedzinie, więc przysłuchiwałam się tylko ich rozmowom, które bawiły mnie bardziej, niż chciałam to przyznać.
Był późny poranek, więc słońce nie miało dla nas litości. Radziłam sobie lepiej niż inni dzięki szortom i okularom. Kobiety nosiły lekkie sukienki, ale mężczyźni w pełnych skórzanych zbrojach musieli bardzo cierpieć. Nikt się jednak nie skarżył, nawet Rurik, chociaż pot spływał im po twarzach. W tej sytuacji pierwsze przekroczenie granicy kraju przyniosło nam ulgę. Jedną z niezwykłych cech Tamtego Świata jest to, że ma pofałdowaną strukturę. Kiedy wyruszałam z mojego królestwa i wędrowałam prosto przed siebie, mogłam, nie schodząc z kursu, wielokrotnie odwiedzać te same kraje, w tym swój własny. Przybyliśmy do Kraju Dębów - i w tej samej chwili zapomnieliśmy, że Kraj Cierni w ogóle istnieje. Nawet przestało go być widać. Jeden ze strażników na moment stracił surową samokontrolę i wydał z siebie głośny wiwat - który wszystkich roz- śmieszył. Owiała nas chłodna, niemal przenikliwie zimna bryza. W Kraju Dębów panowała dojrzała jesień, która rozpalała liście drzew, nadając im jaskrawe barwy. Było pięknie i klimat o wiele mniej dawał nam się we znaki, ale miałam cichą nadzieję, że prędko opuścimy to królestwo. Miałam z nim zbyt wiele kłopotliwych wspomnień. I faktycznie, nie minęło wiele czasu, nim znów znaleźliśmy się w Kraju Cierni i zderzyliśmy się ze ścianą bezlitosnego upału. Miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko, ale moi towarzysze zapewniali mnie, że trzymamy się wyznaczonego szlaku. Tym razem po chwili przenieśliśmy się do Kraju Jarzębin, który akurat przeżywał późne lato - jednak to lato było o wiele znośniejsze niż w moim królestwie. Cały krajobraz zdominowały wiśniowe drzewka. Gdy widziałam je po raz ostatni, każdy centymetr przestrzeni między gałązkami wypełniały różowe kwiaty, teraz, z bliska, wypatrzyłam jaskrawoczerwone owoce. Gałęzie uginały się pod ich ciężarem. I wtedy właśnie zaatakowały nas istoty. Istoty to mieszkańcy Tamtego Świata, które nie są do końca duchami, ale potrafią się stać niewidzialne. To dlatego moja czujna straż na nic nam się nie przydała. Z sadów wypadło na nas siedem sztuk. Miały szare ubrania i pociągłe, blade twarze.
Właściwie poza tym wyglądały zupełnie jak ludzie czy szlachta -nie licząc faktu, że rozświetlały je błyskawice mocy, którą w nas ciskały. Istoty są jeszcze bliżej związane z magią niż szlachta, więc zwykłe rodzaje broni zupełnie na nie nie działają. Niestety, wciąż nie opanowałam na tyle magii burz, którą odziedziczyłam po ojcu, by użyć jej w prawdziwej walce. Moja straż także niezbyt dobrze radziła sobie na polu magii. Nie licząc kilkorga żołnie-rzy-czarowników, większość tutejszych wojowników była słaba w czarach i właśnie dlatego wybrała zawód wymagający raczej sprawności fizycznej. Wciąż jednak liczyłam na to, że srebrne kule z mojego gloc-ka podziałałyby na istoty. Był jednak pewien problem. Strażnicy otoczyli Nię - jedyną osobę cywilną - i mnie tak ciasnym kordonem, że gdybym strzeliła, mogłabym zabić kogoś z własnych sług. - Wypuśćcie mnie! - wrzasnęłam. - Dajcie mi walczyć! Żołnierze kompletnie mnie zignorowali, a nawet sami zaczęli krzyczeć ze zdwojoną energią: - Królowa! Chroń królową! Ciężko przeklinając, przecisnęłam się przez straże i zdołałam strzelić, trafiając jedną z istot w pierś. Nie zabiłam jej, ale było widać, że została poważnie ranna. Tymczasem jedno z pobliskich drzewek wyrwało korzenie z ziemi, po czym ruszyło do ataku. Wspomagane magiczną mocą, mogło uśmiercić zranioną istotę. Robota Shai. Przed podjęciem funkcji administracyjnych w moim królestwie była prawdziwą wojowniczką. W miarę postępu walk zrozumiałam, co miało być celem tego ataku. Istoty chciały mnie dopaść, ale nie zabić. Ich zamiary były bardziej... romantyczne. Nie wydawało się też, by opracowały subtelną strategię działań. Raczej postanowiły po prostu rzucić się na moją drużynę i sprawdzić, czy którejś się uda mnie dopaść. Kto pierwszy, ten lepszy. Ta myśl przyprawiła mnie o mdłości. Wezbrał we mnie znajomy strach. Mogłam znieść siniaki, wstrząsy mózgu, połamane kości i inne uroki mojego fachu. Ale gwałt był dla mnie czymś niewyobrażalnym. Odkąd jednak dowiedziałam się o swoim szlacheckim pochodzeniu, właśnie gwałt zaczął grozić mi na co dzień. Mój
ojciec, obdarzony honorowym tytułem Króla Burz, był tyranem i najeźdźcą, a także jednym z najpotężniejszych czarowników, jacy kiedykolwiek pojawili się na Tamtym Świecie. Zamierzał najechać także nasz świat i podbić ludzi i omal by mu się to udało, gdyby nie mój ojczym Roland, który go pokonał. Niestety, po Królu Burz pozostała przepowiednia, która głosiła, że syn jego córki dokończy dzieło. Właśnie dlatego stałam się obiektem pożądania męskiej części populacji Tamtego Świata, której spodobała się wizja mojego ojca. I dlatego Jasmine chciała zajść w ciążę. Rezygnując z pistoletu, sięgnęłam po inkrustowaną klejnotami różdżkę, po czym zaczęłam po prostu wypędzać istoty do Zaświatów. To oznaczało dla nich natychmiastową śmierć. Dzięki wysiłkom moim i straży pole bitwy szybko się uspokoiło. Wszystkie istoty padły martwe lub gdzieś poznikały. Moi żołnierze błyskawicznie rzucili się do mnie, by sprawdzić, czy nic mi się nie stało, co uznałam za idiotyzm, bo sami poważnie krwawili, a dwóch leżało na ziemi. - Zostawcie mnie i zajmijcie się tamtymi! - warknęłam. Na szczęście nikt nie zginął, co za ulga. Szlachtę niełatwo zabić, jeśli walczy na własnym terenie. Miejscowi żyją długo i nigdy nie chorują. Jeden z żołnierzy potrafił leczyć magią, ale zajęło nam sporo czasu, zanim wszyscy znów stanęli na nogi. Gdy znów ruszyliśmy w drogę, Shaya zerknęła na pozycję słońca na niebie i zmarszczyła brwi. - Spóźnimy się - oceniła. Pomyślałam o Kiyo. A potem o Maiwenn, która zawsze wyglądała jak jakaś złocista bogini, nawet wówczas, gdy brzuch już prawie pękał jej w szwach od ciężaru synka lub córeczki Kiyo. Spóźnienie na wykwintne przyjęcie z okazji oczekiwania na na- rodziny dziecka królowej, złamanie zasad etykiety na oczach dumnej Maiwenn... Nagle zapragnęłam pogonić konie tak jak jeszcze nigdy wcześniej. Niestety ci spośród nas, którzy zostali ranni, nie mogli jechać tak szybko. Zdenerwowani, rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Zdrowsi ruszyli naprzód raźnym truchtem w nadziei, że uda się nadrobić opóźnienie. Szybko zresztą przekroczyliśmy granicę
Kraju Wierzb i musieliśmy się zmierzyć z panującym tam mrozem. Zima wprawdzie już się kończyła, zaczęły się roztopy, ale i tak chłód tego kraju przyprawił nas o dreszcze. Prędko ruszyliśmy drogą w stronę pałacu i w końcu udało nam się dotrzeć na miejsce. Niestety, za późno. Służba Maiwenn zmierzyła nas niechętnym wzrokiem, widząc nasz stan po walce, ale wprowadziła mnie do pokóju-komnaty, w którym mogłam się oczyścić i przebrać. Nia była bliska ataku histerii, a Shaya i ja w pośpiechu odświeżyłyśmy się i włożyłyśmy ubrania. Nia miała szczególny talent do upiększania innych i wykonywania wspaniałych fryzur za pomocą czarów. Była kimś w rodzaju magicznej fryzjerki-kosmetyczki i nie mogła przeżyć tego, że prawie nigdy nie korzystałam z jej usług. Widziałam, jak bardzo pragnie ułożyć mi włosy w jakiś wyrafinowany sposób, jednak pokręciłam głową. - Nie mamy czasu. Zrób coś szybkiego, po prostu je rozczesz. Nia wykonała polecenie - chociaż potępiała moją decyzję. Za pomocą czarów i szczotki nadała moim włosom jedwabistą gładkość i upięła je klamerką. Fryzurę zwieńczyło kilka stokrotek z pobliskiego wazonu, wsuniętych w klamerkę. Wiedziałam, że magiczna moc Nii utrzyma moje włosy w doskonałym stanie przez wiele godzin. Spryskałam się fiołkowymi perfumami w nadziei, że ich woń zagłuszy ewentualny zapach potu, którego nie zdołałam wytrzeć. Po chwili byłyśmy gotowe. Gdy Shaya i ja zbliżyłyśmy się do wejścia do sali balowej, stało się jasne, że jesteśmy ostatnie. W sali był tłum. Głośno westchnęłam. - Wszystko w porządku - szepnęła Shaya. - Jesteś królową. Musisz zachowywać się trochę ekscentrycznie. Nie okazuj zawstydzenia. - Może damy radę dyskretnie się wślizgnąć do środka? -spytałam. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, w korytarzu stanął herold. - Jej Wysokość królowa Eugenie Markham, zwana Czarną Łabędzicą Odylią, córka Tirigana, Króla Burz, władczyni Kraju
Cierni, umiłowana bogini Potrójnego Księżyca - obwieścił głosem, który docierał do tłumów. Kilkadziesiąt głów obróciło się, by spojrzeć w naszą stronę. Westchnęłam raz jeszcze i sama odpowiedziałam sobie na pytanie: - Raczej nie. Rozdział 3 Kiedy już nieco ochłonęłam po zamieszaniu związanym z moim wejściem, błyskawicznie zrozumiałam, że Nia jednak miała rację w kwestii sukienki. Szlachta jak zwykle wystroiła się jak na renesansowy bal z ecstasy w programie. Satyna, aksamit, jedwab... tu i ówdzie nawet piórka. Tony biżuterii, mnóstwo nagiej skóry. Lśniące klejnoty oślepiały, nasycone jaskrawe kolory wibrowały w powietrzu. Ja włożyłam na tę okazję letnią kieckę, wybrałam ją, bo wydawała mi się odrobinę staroświecka. Została uszyta z cielistej gazy upstrzonej malutkimi żółtymi kwiatuszkami, miała górę w stylu empire i obcisłą spódniczkę sięgającą mi do kolan. Była wiązana na szyi i odsłaniała całe plecy, dzięki czemu wszyscy mogli po- dziwiać moje tatuaże: kobiecą twarz w obramowaniu księżyca na karku i girlandę fiołków na lędźwiach. Kolor sukienki znakomicie pasował do moich lekko kasztanowych włosów. Niestety, o ile rustykalna stylizacja w ludzkim świecie wyglądałaby modnie i luksusowo, o tyle w miejscu, które mogłoby z powodzeniem służyć za plan zdjęciowy do filmu kostiumowego ze średniowiecza, ktoś ubrany jak wieśniaczka wyglądał, no cóż... jak wieśniaczka. - O Boże - syknęłam do Shai, idąc przez salę balową. - Kompletnie tu nie pasuję. - Cicho - warknęła, jak rzadko okazując konsternację, którą prawdopodobnie zawsze czuła, gdy byłam w pobliżu. - Jesteś
królową Kraju Cierni. Zabiłaś jednego z najpotężniejszych władców pośród oświeconych. Masz prawo nosić wszystko, co ci się tylko podoba, więc zachowuj się tak, jak gdybyś o tym wiedziała. Przemilczałam ripostę i pokładałam nadzieję w Shai i jej szorstkiej przyjaźni. Musiałam powstrzymywać się przed tym, by nie uczepić się jej ręki jak dziecko. Nigdy jako nastolatka nie przeszłam normalnego procesu socjalizacji, przysparzało mi to wielu problemów w sytuacjach, w których musiałam stanąć na świeczniku. Shaya obiecała, że nie opuści mojego boku i będzie mi podpowiadać w kwestiach etykiety, ale to tylko trochę uśmierzyło moje lęki. Wielkim wysiłkiem woli zmusiłam się do posłuchania jej rad - starałam się być nonszalancka i nie okazywać skrępowania swoim wyglądem. - Najpierw musisz podejść do Maiwenn - szepnęła Shaya. -A potem większość z nich będzie chciała ci się przedstawić. Wzbudziłaś wielką ciekawość, a teraz po raz pierwszy pokazujesz się publicznie od czasu objęcia tronu. - Rozumiem. Na początek Maiwenn. Wydawało się, że Królowa Wierzb jest ściśle otoczona. Ruszyłyśmy tam, gdzie panował największy tłok. Po drodze widziałam kierowane w moją stronę skinienia, ukłony i dygnięcia. W sali znajdowało się wiele monarchów i monarchiń, którzy byli mi równi, ale cała reszta arystokratów znajdowała się na niższym szczeblu drabiny społecznej. Niektórzy z tych, obok których przeszłyśmy, powitali mnie kilkoma słowami. Podejrzewałam, że poznaliśmy się na balu zeszłej wiosny. Większość ograniczyła się do uprzejmego wymamrotania „Wasza Wysokość". Dotarłyśmy w końcu do kręgu wielbicieli Maiwenn. Zamierzałam stanąć gdzieś w tylnym rzędzie, ale na nasz widok tłum się rozstąpił, żebyśmy mogły zająć eksponowane miejsce. Maiwenn siedziała na zdobnym, rzeźbionym drewnianym tronie, udekorowanym złotymi ornamentami. Sama też mieniła się złotem, począwszy od opalonej skóry, a skończywszy na długich włosach, które wyglądały jak fala słonecznego blasku. Jej suknia z turkusowego aksamitu, który idealnie odpowiadał barwie oczu królowej, wspaniale podkreślała brzuszek. W moich
oczach najbardziej upiększał Maiwenn ornament w postaci Kiyo, który stał w pobliżu, trzymając rękę na oparciu jej krzesła. Miał dziś na sobie typowe tamtoświatowe ubranie - proste, czarne spodnie i białą jedwabną tunikę z długimi rękawami, którą prawdopodobnie mógłby swobodnie włożyć na przyjęcie u ludzi. Na chwilę obdarzył mnie ciepłym spojrzeniem ciemnych oczu, po czym znów skierował uwagę na kolejną osobę, która zwracała się do Maiwenn. Między nami błyskawicznie pojawiła się iskra. Na wspomnienie poprzedniego wieczoru poczułam, jak gdyby przenikał mnie prąd. - Wszystkiego najlepszego dla ciebie i twojego dziecka, Wasza Wysokość - odezwał się jakiś mężczyzna. - Cieszmy się tą radosną chwilą i módlmy, żeby bogowie zesłali ci wszelką pomyślność i dobre zdrowie. Rozważałam przez chwilę jego słowa, przypominając sobie, co mówił mi Kiyo. Dla szlachty pępkowe to nie tyle przyjęcie z okazji zbliżających się narodzin dziecka, ile ceremonia przynosząca szczęście. Kobiety ze szlachty rzadko zachodziły w ciążę i z trudem przychodziło im ją donosić. Wśród niemowląt panowała wysoka śmiertelność. Stary przesąd głosił, że wystawne przyjęcia i tłumy składających życzenia przynoszą dziecku szczęście i zapewniają pomyślność. Mężczyzna dokończył formułkę, po czym skinął na służącego, by ten przyniósł jego dar. Lokaj zaprezentował małą złotą szkatułkę wielkości pudełka na buty, a gdy arystokrata ją otworzył, oślepił nas błysk. Rozległo się sporo westchnień, więc wy- ciągnęłam szyję, by zobaczyć, co było w środku. Czerwony blask uderzył mnie po oczach. - Oto mój dar dla twego syna lub córki, Wasza Wysokość. To najpiękniejsze rubiny, jakie wydała moja ziemia, oszlifowane i pocięte tak, by przybrały najdoskonalsze kształty. Zamrugałam i rozejrzałam się, by sprawdzić, czy ktoś poza mną także dostrzegł, jak bardzo idiotyczny był to prezent. Co, do cholery, dziecko może zrobić ze skrzynką rubinów? Udławić się nimi? Na tego typu rzeczach z całą pewnością powinny widnieć naklejki: „Trzymać z dala od dzieci poniżej lat 3". Jednak nikt