Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 976
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 428

Medeiros Teresa - Aksamit

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Medeiros Teresa - Aksamit.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

1 Teresa Medeiros AKSAMIT Tę książkę dedykuję amerykańskim autorom powieści romantycznych... wszystkim siostrom i braciom we wspólnym boju, którzy sercem, atramentem i łzami pomagają mi trwać przy zdrowych zmysłach: Emily Alward, Elizabeth Bevarly, Melissie Bregenzer, Normie Brown, Gwen Duzenberry, Elizabeth Lynn Gray, Kristin Hannah, Karen Harper, Mary Hooper, Lori i Toniemu Karayiannim, Rebece Lee, Stephanie Spearman, Shirley Turner oraz, Jean Marie Willet. Andrei, która mi przypomniała, że są, sprawy, o które warto walczyć. I — jak zawsze — Michaelowi. Prolog Północna Szkocja - Pogórze. Rok 1773 Sukinsyn wyglądał, jakby wyzionął ducha. Sebastian musnął ciało stopą, spodziewając się, że lada chwila wysunie się stwardniała od odcisków łapa, szarpnie go za chude łydki i przewróci na ziemię. Zesztywniał w oczekiwaniu na wybuch grubiańskiego rechotu, lecz zamiast tego ze sflaczałych ust pociekła strużka piwa. Sebastian zebrał odwagę i szturchnął bardziej zdecydowanie, wbijając bosy paluch w obnażony kałdun. Nic. Cisza, ani słychu pijackiego pochrapywania. Sukinsyn rzeczywiście wyzionął ducha! Sebastian przykucnął nad trupem. Jak to się stało, że odszedł tak spokojnie? Zawsze wyobrażał sobie, że tej chwili towarzyszyć będzie gromowy ryk, furia bestii, która wzdraga się poddać, aż pulsujące żyły na skroniach napęcznieją i trysną posoką. Tymczasem wszystko odbyło się inaczej: ojciec zgarbił się, osunął z głuchym sieknięciem... i przeminął. Grzbietem dłoni odgarnął lepki od brudu kosmyk, który opadł mu na czoło. Bezwiednie podniósł wzrok na rzeźbione belki, podpierające wysokie sklepienie sali. Wstrzymał oddech i wsłuchał się w niezmąconą ciszę. Jakby wszystkie dzwony świata równocześnie przestały bić i tylko powietrze drżało jeszcze echem uderzeń. Dopiero teraz, niezagłuszane brzękiem tłuczonej zastawy i waleniem w stół rozjuszonej pięści, zaczęły dobiegać go inne odgłosy: trzepotanie jaskółczych skrzydeł w poszyciu, szelest sosen za oknami, poświst wiatru na wrzosowisku. Pochylił głowę, czując się w tej ciszy jak w katedrze. Był bliski łez, ale wiedział, że nie ma czasu na szlochy. Zaraz nadejdzie MacKay. Odwieczny wróg ojca przybędzie do zamku Dunkirk, by go sobie przywłaszczyć, o czym nieustannie ostrzegał zmarły rodzicie!. Sebastian zacisnął usta. Niech sobie zabiera zamczysko, ale jego nigdy nie złapie! Zacisnął palce na cholewach ojcowskich butów. Brendan Kerr po śmierci nie pachniał bynajmniej gorzej niż za życia, lecz jeśli poleży jeszcze trochę w skwarze pełnego lata, sytuacja wnet ulegnie zmianie. Chłopiec szarpnął raz i drugi. Miał ramiona chuderlawe, bo mięśnie nie nadążały za tempem, w jakim rósł, ale nie brakowało mu zawziętości i właśnie dzięki niej udało mu się pociągnąć bezwładne ciało po kamiennych flizach. Nieboszczyk podskakiwał na bażancich kościach, zaśmiecających posadzkę. Dotarłszy do trawiastego podwórca, zatrzymał się. Dygotał z utrudzenia. Głód ściskał żołądek bolesnym skurczem. Na gęstych, ciemnych rzęsach zawisły krople potu. Otarł je niedbale dłonią. „Chłopcze, masz oczy dzieweczki... i równie mdłego ducha!” Sebastian drgnął i zatoczył się do tyłu, długoletnim nawykiem uchylając się przed spodziewanym ciosem. W popłochu potknął się o własne nogi i grzmotnął o ziemię, lecz nie wydał okrzyku bólu. Ale ojciec nie podniósł się, by go ukarać. Brendan Kerr leżał skulony na trawie. Nad skronią zmarłego krążyła zaaferowana mucha. Chłopak zacisnął zęby, tłumiąc chętkę, która naszła go znienacka: popchnąć ciało rodzica, aż potoczy się po urwistym stoku i legnie na wrzosach kilkaset metrów niżej. Otrząsnął się. Nie, mama nie życzyłaby sobie tego. Powinien urządzić ojcu przyzwoity chrześcijański pochówek.

2 Dobrze więc, pogrzebie go głęboko i narzuci kamienie - cały stos, żeby pamiętny głos już nigdy nie przedarł się przez nie, by go dręczyć i prześladować. Popołudniowe słońce stało nisko nad horyzontem, gdy Sebastian położył na grobie ojca ostatni skalny odłamek. Stuknięcie kamienia odezwało się w leniwej ciszy jak wystrzał. Sebastian poczuł powiew wiatru na umorusanym czole, wilgotna od potu tunika załopotała na żebrach. Wydało mu się, że ta chwila wymaga czegoś więcej i powalane ziemią palce niezręcznie, jakby wstydliwie, uczyniły znak krzyża na zapadłej piersi. Takim znakiem, symbolem wiary, żegnała się jego matka. Z trudem odgrzebał w pamięci jego wspomnienie. Nad wrzosowiskiem żeglował złocisty orzeł. Sebastian śledził majestatyczny lot. Czuł, jak budzi się w jego duszy radość z odzyskanej wolności. Biegiem ruszył stromymi schodami wiodącymi na forteczną wieżę, wpadł do komnaty sypialnej i gorączkowo zaczął wrzucać do sakwy skromny dobytek - podartą tunikę, dwa przywiędłe ze starości ziemniaki i broszkę z filigranowego srebra, należącą niegdyś do matki. Odwrócił się do wyjścia, lecz zatrzymał się nagle we wstędze złotawego blasku, którą słońce ścieliło na podłodze izdebki. Upadł na kolana koło łoża, zerkając przez ramię wzrokiem winowajcy. Ostatnim razem, gdy ośmielił się zajrzeć do ojcowskiego kufra, dostał takie baty, że przez kilka następnych dni uszy dzwoniły mu od uderzeń w nie twardą pięścią. Drżącymi dłońmi uchylił wieka. Miękki zwój tartanu leżał dokładnie tak, jak zapamiętał. Ojcowskie ręce zwinęły go z czułą dbałością, której synowi nigdy nie okazał. Serce Sebastiana zatkało z niemej zazdrości. Kraciasty strój był pamiątką po czasach, gdy Kerrowie i MacKayowie walczyli razem u swego boku, zjednoczeni w jednym klanie, prowadzeni przez jednego wodza. Chłopiec przesunął brudny od ziemi palec po zielono-czarnych kwadratach wzoru, marząc o tamtych dniach, gdy wzgórza rozdzwoniły się brzękiem mieczy, a jękliwy głos kobzy przewiercał opończę mgieł w dolinach. Wstał i narzucił strój przodków. Miękkie wełniane fałdy otuliły wychudłe ciało, ześlizgując się po wąskich ramionach. Pogrzebał w sakwie, wyjął matczyną broszkę i spiął nią pled. Szczerbaty od starości i zaniedbania mur tonął w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca, gdy Sebastian wspiął się na jego wierzchołek i poszedł w dół urwistego stoku. Wrzosy kłoniły się pod palcami wiatru na podobieństwo płowozłotych fal. Sebastian brnął przez nie biegiem, radując się sprężystością młodzieńczych mięśni i urodzajnej ziemi, która uginała się pod stopami w rytm kroków. Tartanowy pled smagał go po udach. Dobiegłszy do połowy wrzosowiska, chłopiec stanął i obrócił się, by popatrzeć na ciemniejące na horyzoncie kontury zamczyska Dunkirk. Przysiągł sobie, że pewnego dnia wróci tu. I to nie nocą, skradając się jak złodziej, lecz w pełnym świetle dnia. Wjedzie dumnie po własnym podjeździe wystawną karocą, z wypchaną sakiewką w kieszeni i żołądkiem, który nie będzie burczał z głodu, tak jak dzisiaj. Będzie tak potężny, że nikt nie odważy się go zatrzymać - ani prawo, ani MacKay, ani echo drwiącego głosu ojca. Odziany w wykwintne szaty stanie na szczycie wzgórza i splunie na grób ojca. Pewnego dnia... Gwałtownym ruchem podniósł sakwę, zarzucił ją. na plecy i ruszył kłusem w gęstniejący zmrok, nie oglądając się już za siebie. Część pierwsza Szata wystawna, maniera dworska Poruszy serca niewielu; Lecz to dziewicza skromność i cnota Jak ostry grot sięgnie celu. Robert Burns 1 Hrabstwo Northumberland w Anglii. Rok 1791 Prudence przeciskała się przez gęste zarośla. Węzeł włosów na karku rozluźnił się i nasiąknięte wilgocią pasma rozsypały się po ramionach. Na ułamek chwili przerwała szaleńczy bieg, by zręcznymi palcami metodycznie, jedna po drugiej, wysupłać z potarganych pukli szpilki o perłowych główkach. Wsunęła je głęboko w kieszeń i przygładziła materiał, upewniając się, że żadna nie wypadnie w biegu.

3 Właściwie wiedziała, że to zbytek troski: ciotka nie marnowałaby pieniędzy na drogocenne klejnoty dla swojej szpetnej siostrzenicy, chociaż za nic w świecie nie przyznałaby się do takiej małostkowości. Zanim podjęła bieg, wyżęła fałdy aksamitnej spódnicy. Ociekające deszczem liście smagały ją po policzkach. Nagle oślepiająca błyskawica rozdarła mrok. Na tle rozjarzonego nieboskłonu odcinały się ponurą czernią rozkołysane wichurą konary drzew. Prudence ponownie otworzyła usta, ale gwałtowny podmuch porwał jej okrzyk, a do reszty zagłuszył go trzask grzmotu. Las giął się ku ziemi pod biczami deszczu gęstego jak potop. Nawet rozłożyste baldachimy sosen nie dawały ochrony przed ulewą. Prudence objęła ramionami szorstki pień i przechyliła głowę, nasłuchując, czy przez świst zawiei i monotonny plusk deszczu nie przebije się zew rozpaczy. Podniosła głowę, wystawiając czoło na smagnięcia ulewy. Zmagała się z pokusą, by dać się ponieść dzikiemu urokowi nocnej burzy. Chłonęła wspaniałość grzmotu, lśnienie błyskawicy, ukąszenia letniego deszczu na odsłoniętej skórze. Jakże to różne od zwyczajowego sposobu spędzania takiej pory, kiedy siedziała z książką na wyściełanej ławeczce we wnęce okiennej i przyciskała twarz do oprawnych w ołów szybek, po których z drugiej strony spływały wąskie jak sznurki strumyki! Zdjęta pierwotnym pragnieniem, szeroko otworzyła usta, by nałapać słodkiego deszczu na chciwy język. Z żalem zdała sobie wszak sprawę, że nie ma czasu na rozkoszowanie się naturą. Opieszałość mogła kosztować życie ukochaną istotę. Przedarła się wreszcie przez gęstwę zarośli na szczycie stoku. Przemoknięta spódnica przywierała jej do nóg, krępując ruchy. Wokół niej świszczał wiatr, szarpiąc mokre fałdy. Las rozbrzmiał potężnym hukiem. Prudence wzięła go za kolejny grzmot, lecz kiedy jaskrawy błysk oświetlił drogę u podnóża stoku, pojęła swój błąd. Potem światło zgasło i ponownie otoczyła ją ciemność. Wparła obcasy w błotnisty skraj urwiska i wytrzeszczyła oczy, usiłując przebić słabym od urodzenia wzrokiem smagany deszczem mrok. Rozróżniła zarysy powozu zaprzężonego w czwórkę koni, a nawet pozłacane kontury herbu na drzwiczkach karety, lecz nie poznała, jakiego rodu to godło. Wtem zrozumiała, jaki jest powód nagłego zatrzymania się powozu, i aż zachłysnęła się ze zgrozy. Otaczały go sylwetki sześciu konnych. Kudłate wierzchowce parskały i ryły niecierpliwymi kopytami ziemię, gdy jeden z napastników, najwyraźniej przywódca, warknął, wydając woźnicy jakiś rozkaz. Nawet w ciemności widziała bladość twarzy nieszczęśnika. Ponownie rozległ się grzmot, tym razem w pewnej odległości od wąwozu. Prudence wbiła paznokcie w odsłonięte korzenie drzewa hikorowego, patrząc, jak jeden z bandytów szarpie drzwiczki powozu, aż wypadają z zawiasów. Z wnętrza dobiegł przeraźliwy wrzask kobiecy. Przywódca bandy z wolna podniósł ramię. Błyskawica, która właśnie rozdarła ciemność, odbiła się mdłym blaskiem w lufie pistoletu. Jednak Prudence nawet nie zauważyła śmiercionośnego oręża, bo w tejże chwili inny obraz przyciągnął całą jej uwagę: kłębek szaro-białego puszystego futra, który wystrzelił jak z procy z gałęzi zwisającej nad powozem i uczepił się jego dachu. Wrzasnęła: - Sebastian! Zapominając o ostrożności, rzuciła się w dół stoku, na poły ześlizgując się, na poły zataczając po błotnistej pochyłości. Krzyk z ciemności okazał się zgubą Sebastiana Kerra. Przekręcił się na grzbiecie wierzchowca, szukając źródła zaskakującego zjawiska: ktoś wykrzyknął jego imię w świecie, gdzie nie nosił żadnego miana. W przelotnej chwili obłędu niemal uwierzył, że słyszy głos matki, ochrypły z tęsknoty i lęku. Potem noc wybuchła hałasem i ruchem szybkim jak myśl. Ukąszony biczyskiem koń rzucił się w bok, a woźnica błyskawicznie, niemal nie ruszając się na koźle, odwrócił bat w ręku i zamachnął się masywną pałką, trafiając Sebastiana prosto w brzuch. Pistolet bandyty wystrzelił, rozdzierając mrok jaskrawym światłem. W powietrzu rozszedł się kwaśny odór prochu, a Sebastian poczuł, że spada z konia i twardo ląduje na gościńcu. Usłyszał trzask kości w nodze, która podwinęła się pod padające ciało. Przeraźliwy wrzask kobiety z powozu wciąż wiercił mu uszy i przez jedną szaleńczą chwilę pożałował, że jej nie zastrzelił. Pozostałe konie stanęły dęba i rozpierzchły się w mroku, obryzgując leżącego i powóz lepkim błotem. Zakapturzeni jeźdźcy pochylili się nisko nad grzywami swoich wierzchowców. Sebastian zamarł w oczekiwaniu na śmiertelny cios biczyska. Zamiast tego woźnica zdzielił zaprząg, aż zwierzęta ruszyły z kopyta, pociągając kolebiący się w kałużach powóz. Karoca odjechała. Przez pewien czas słychać było dudnienie, potem zapadła cisza, przerywana tylko rytmicznym werblem deszczu i słabym echem grzmotu ucichającej burzy.

4 Sebastian leżał w błocie, na wpół nieprzytomny z bólu. Do rozchylonych ust ciekły strużki ulewy. Czy to naprawdę matka wykrzyknęła jego imię? Zamknął oczy i przywołał z pamięci melodyjny głos wypowiadający francuskie słowa. Poczuł na czole muśnięcie czułej dłoni, która zawsze niosła ukojenie. W miarę, jak mijał ból uderzenia, wracał mu oddech, a wraz z nim świadomość pulsującego bólu w kostce. Cóż z niego za głupiec! To na pewno wołał go ojciec. Zacisnął silniej powieki, jak gdyby mógł w ten sposób powstrzymać falę bólu, która wędrowała w górę nogi. W uszach dzwoniło echo charakterystycznego, burczącego akcentu Szkota z Pogórza. „Sebastian! Idiotyczne imię, w sam raz dla takiego głupka!”. Drgnął, podświadomie oczekując kopniaka wymierzonego zabłoconym buciorem w obolałą kostkę, ale jedynie deszcz chłostał go gęstymi strugami, więc otworzył oczy i wrócił do rzeczywistości. Poczuł zimno i błotnistą papkę pod łokciami. Gardło ścisnęła mu fala pogardy dla tchórzliwych kompanów, którzy umknęli i zostawili go na pastwę niepewnego losu. Zaraz jednak zdusił niechęć, pamiętając, że sam wbijał im do głowy tę naukę: „Nigdy nie ryzykujcie, czekając na rannych. Ten, który upadł, to stryczek dla kolegi, który jeszcze może uciekać!”. Dzisiaj dowiedli, że są pojętnymi uczniami. Nie powinien ich za to przeklinać! Sebastian skrzywił się na myśl o uniesionych w drwiącym grymasie brwiach D’Artana, gdy banda powróci do Edynburga z pustymi rękami. Zgiął się wpół, gdy ogarnęła go fala mdłości. Noc zaczęła się kiepsko - najpierw nieoczekiwana burza, potem zaś pierwszy powóz, który zaczepili, nie zatrzymał się, a następnym powoził uparty zabijaka, wierny otyłej, nazbyt wrzaskliwej matronie. Na dobitkę zaś po stoku zbiegła znienacka tajemnicza postać... Uniósł się na łokciach i wytężył wzrok, by przebić nim kurtynę deszczu. Kilka metrów dalej taplała się w błocie młoda dziewczyna w poplamionej aksamitnej sukni. Wokół twarzy zwisały mokre strąki włosów. Niepomna na ulewny deszcz, siedziała z pochyloną głową, Sebastian uświadomił sobie nagle, że równie mało uwagi zwraca na niego. Mruczała pieszczotliwym głosem jego imię, ale kierowała je do nastroszonego futrzanego kłębka, który tuliła do piersi! Poczuł w gardle dziwny skurcz, słysząc, jak powtarza je tonem niekłamanego uwielbienia. Nawet urodziwe angielskie metresy, które przecież wprost rzucały mu się na szyję, nie wypowiadały go z takim uczuciem w czasie licznych, acz krótkotrwałych romansów! Przez ułamek chwili czuł dławiącą zazdrość o kociaka wtulonego w ramiona dziewczyny, która głaskała przemoknięte futerko, łagodnie karcąc ulubieńca: - Ależ z ciebie niedobre stworzenie, Sebastianie! Wszędzie cię szukałam... bałam się, że to Borys znowu cię gdzieś zawlókł! Kociak miauknął obrażonym głosem, jak gdyby sama myśl stanowiła ujmę dla jego godności. Ziewnął, otwierając różowy w środku pyszczek tak szeroko, że zdawać się mogło, iż potrafi połknąć samego siebie. Sebastianowi przemknęło przez myśl, że wcale by się nie zmartwił, gdyby tak się stało. Odchrząknął znacząco, przenosząc poirytowane spojrzenie z kociaka na dziewczynę. Jej oczy błyskawicznie zwęziły się w szparki. Spoglądała na niego z grymasem zaskoczenia. Ściskając kotka, zaczęła się gramolić w jego stronę. Przeczołgała się przy tym przez jego obolałą kostkę. - Ojej, jest pan ranny? Ścisnął nogę, a palce aż zbielały mu z wysiłku, by stłumić okrzyk. - Teraz to już na pewno! - syknął sarkastycznie. Dziewczyna ponownie opadła na kolana. - Może powinnam pobiec po szeryfa? To mój znajomy, wie pan? Jęknął przeciągle, zastanawiając się, czy ta koszmarna noc nigdy się nie skończy. - Owszem, potrafię to sobie łatwo wyobrazić! Kociak wywinął się z objęć dziewczyny i pobiegł prosto do nóg Sebastiana. Wbił pazurki ostre jak szpileczki w fałdy kiltu, aż Sebastian mimo woli zaskowyczał z bólu. Dziewczyna złapała ulubieńca i odciągnęła go, ale kot nadal trzymał się pazurkami tartanu, zadzierając niebezpiecznie wysoko kraj spódniczki. - Och, ty niegrzeczne stworzenie! Znowu rozrabiasz? Proszę mu wybaczyć, sir. Lękam się, że natura obdarzyła Sebastiana przewrotnym duchem. To niepoprawny psotnik i taki już chyba zostanie. - Mnie samego oskarżano o podobną skazę charakteru - mruknął w roztargnieniu, bo całą uwagę skupił na olśniewająco białej skórze dziewczyny. Pochylała się nad nim, usiłując wyłuskać kotka z wełnianych fałd. Wreszcie odniosła sukces i wyprostowała się, wygładzając palcami ubłocony tartan. Utkwiła wzrok w leżącym i znieruchomiała. - Wiem, kim pan jest - oznajmiła szeptem. - Tym, którego zwą Straszliwym Szkotem, Bandytą

5 Kirkpatrickiem, prawda? Jej spojrzenie padło na jedwabną maskę, która zakrywała górną połowę twarzy mężczyzny. Sięgnęła do niej ręką. Sebastian chwycił smukły przegub stalowymi palcami i zatrzymał w pół gestu. - Proszę bardzo, niechże mnie pani nazywa po prostu „Straszliwym”... Pojęła aluzję i cofnęła dłoń. Kiedy poczuł, że jej ciało wiotczeje rozwarł palce. Nie zbita z tropu jego niechęcią do odkrycia własnej tożsamości, dziewczyna uniosła się na czworakach i przysunęła twarz do zamaskowanego oblicza, badawczo mu się przyglądając. Spłoszony Sebastian ujrzał w jej oczach nie obawę, lecz - podniecenie. Przyszło mu do głowy, że powinien odgonić natrętną jak mucha pannicę, lecz zdawał sobie sprawę, że ona jest jego jedynym ratunkiem, jeśli nie chce sczeznąć marnie na zimnym, zabłoconym gościńcu. - Czytałam o panu! - ciągnęła głosem przepojonym trwożnym szacunkiem. - Postrach granicy hrabstwa Northumberland... upiór bez twarzy, który więzi w pętach terroru zarówno Anglię, jak i Szkocję. Śmiertelna zaraza. Przekleństwo aparatu sprawiedliwości obu narodów. Ponure widmo chciwości i dzikości, które nadal drzemią w cywilizowanej duszy człowieka współczesnego. Żaden podróżny na naszych gościńcach nie może się czuć bezpieczny, póki pan grasuje. Żaden herb szlachecki nie chroni przed pana napaścią. Rabuje pan, porywa i bezcześci... - Na domiar złego oszukuję przy grze w wista! - przerwał w obawie, że uniesiona własną recytacją panna zemdleje z ekstazy. - Co prawda nie potrafię zdusić podziwu dla biegłości pamięci, która zachowała tak szczegółowe, acz wielce przesadzone opisy mojej zbrodniczej działalności, lecz w chwili obecnej jestem tylko rannym, który leży na deszczu ze złamaną nogą, a głowa pęka mu z bólu. Nieopodal jest szałas pasterski. Pomoże mi pani tam dojść? Pochyliła się jeszcze niżej. Jej szeroko rozwarte oczy patrzyły na niego z nadzieją. - Czy pan mnie porywa? - Nie. Po jej obliczu rozlał się wyraz rozczarowania. - No, więc dobrze! - Wyciągnął pistolet zza pazuchy i wymierzył prosto w jej pierś. - Masz mi pomóc! Pomogła mu. Wsunęła kociaka do kieszeni, ale zaczął się drzeć w niebogłosy, więc pospiesznie wyłowiła go z powrotem, mamrocząc coś o szpilkach do włosów. Wsadziła nastroszone stworzonko do drugiej kieszeni, otoczyła ramieniem plecy Sebastiana i pomogła mu podnieść się na nogi. Zadziwiła go jej siła. Była o całą głowę niższa od niego, lecz smukłe kształty kryły w sobie grację sprężystą jak stal. Stąpała pewnie i nawet wtedy, gdy on się potknął, ona nie traciła równowagi. Raz uderzył się złamaną nogą o występ skalny i byłby się osunął na ziemię, gdyby nie podtrzymała go ramieniem owiniętym wokół pasa. Wreszcie dobrnęli do płytkiego potoku. W środku przeprawy zatrzymał się, niezdolny zrobić następnego kroku. Stali w rwącym nurcie spleceni jak kochankowie - dziewczęce ramiona wciąż podtrzymywały go w pasie, on oparł znękane czoło o gładki policzek. Deszcz omywał oboje, jakby stapiał ich w nierozerwalną całość. - Nie mogę dalej! - wydyszał w jej mokre sploty, a wyczerpanie i ból sprawiły, że z jego głosu zniknął akcent wykształconego światowca, a tym wyraźniej zabrzmiało charakterystyczne burczenie. - Zostaw mnie tutaj i wracaj do domu, dzieweczko! Zrób to, zanim moja głupota sprowadzi śmierć na nas oboje. - Bzdura! - odpowiedziała szorstko. - Mówiłeś, że szałas jest tuż za wzniesieniem. Po prostu się tam wdrapiemy. - Nieco go otrzeźwiła jej praktyczna rzeczowość. - Cóż by to była ze mnie za chrześcijanka, gdybym cię zostawiła na pewną zagładę? - Cholernie mądra, ot co! Mokre liście zaścielające stok zamieniły wspinaczkę w koszmar. Niejeden raz dziewczęca dłoń zaciskała się na jego dłoni, by skierować ją ku wystającym z gruntu pałąkowatym korzeniom, których mógł się uchwycić i podźwignąć omdlewające ciało. Kiedy byli już niemal u szczytu, zraniona kostka załamała się pod nim. Upadł i zsunął się prawie do połowy zbocza. Kiedy toczył się w dół, maska spadła mu z twarzy, ale nie był już w stanie się tym przejąć. Leżał z policzkiem przyciśniętym do czarnego błota, z ulgą zapadając się w mgłę otępienia. Dziewczyna dobiegła do niego i chwyciła za szarfę zawiązaną w pasie. Ból spowodowany mocnym szarpnięciem przywołał go do przytomności. Cierpienie fizyczne sprawiło, że zalała go fala gniewu. Podniósł głowę i ryknął: - Dziewczyno, daj mi spokój, do cholery! Albo, Bóg mi świadkiem, zastrzelę cię! - Będziesz miał z tym pewien kłopot, bo to ja mam twój pistolet. Jego całkiem już otrzeźwiało spojrzenie natrafiło na ciemny otwór lufy, która mierzyła prosto w niego.

6 Dziewczyna klęczała przed nim, bardziej podobna do przekornego chochlika leśnego aniżeli do układnej angielskiej lady. Zmoczona suknia przykleiła się do ciała, a choć była porozdzierana w wielu miejscach, nie dojrzał pod grubą warstwą błota ani skrawka nieprzystojnie obnażonej skóry. Wyciągnęła do niego ubłocone ramię. - Daj mi rękę! Wykrzywił usta w drwiącym uśmiechu. - Panienko, kto tu kogo porywa? - Właśnie, chłopcze, role się zmieniły! - odpowiedziała, najwyraźniej przedrzeźniając jego burczący ton. - Dźwignij no ten swój leniwy tyłek i wędruj pod górę, zanim cię zastrzelę! Głowa Sebastiana opadła. Dotychczas nie wiedział, że można śmiać się aż do bólu. Nie podnosząc wzroku, wyciągnął ramię i ich zabłocone palce splotły się w mocnym uchwycie. Przelotnie uścisnął jej dłoń, zanim od nowa podjęli dręczącą wspinaczkę. Pasterze wznieśli swój szałas na samym końcu odosobnionej kotliny. Tuż obok płynął wartki strumyczek, gulgocząc jak żywe srebro po oślizłych kamieniach. Sama szopa przypominała niechlujnie zrzucony z wietrznego nieba stos gałęzi, który jakby po namyśle nakryto spaczonym dachem. Żadne okienko nie trzymało pionu, a drzwi zwisały krzywo na prowizorycznych zawiasach. Prudence ledwie powściągnęła impuls, by przechylić głowę i sprawdzić, czy spojrzenie z ukosa nie wyprostuje przedziwnej budowli. Serce zabiło jej szybciej, gdy zdała sobie sprawę, że za chwilę ma wkroczyć do wnętrza zbójeckiej kryjówki. Ponaglana nową falą ulewy i wiatru, pchnęła dłonią drzwi, ale te nawet nie drgnęły. - Trzeba z kopa - poinstruował ją Straszliwy Szkocki Bandyta Kirkpatrick. Zerknęła na niego podejrzliwie, ale widząc poważną minę, szturchnęła drzwi delikatną stopką. - Nie, nie tak. Całym ciężarem ciała! Cofnęła nogę dla nabrania zamachu, w który wedle polecenia włożyła cały ciężar ciała - nie tylko swojego, lecz i jego. Drzwi ustąpiły, a spleciona para zatoczyła się do ciemnego wnętrza i upadła na ziemię. Kieszeń Prudence zamiauczała wściekłym protestem. Bandyta jęknął. - Zabijasz mnie! Może powinienem pozwolić ci ściągnąć szeryfa... byłby mnie zastrzelił na miejscu i oszczędził tych wszystkich cierpień. Pogardliwie pociągnęła nosem. - Nie bądź niewdzięcznikiem! Poza tym z sarkazmem nie jest ci do twarzy... - Wykręcając ciało na wszystkie strony, wyczołgała się spod niego i wzięła głęboki oddech. - Ratowanie rozbójników to dla mnie stosunkowo nowe zajęcie, jeszcze nie doszłam do wprawy. - Nie uczą takich rzeczy podczas sezonu debiutanckiego w Londynie, co? - Nigdy go nie miałam. - Prudence podniosła się na klęczki i rozejrzała po ciemnym wnętrzu. Kiedy odległa błyskawica oświetliła na chwilę mroczne kąty, dziewczyna dostrzegła zardzewiałą latarnię i pudełko z krzesiwem zwisające z drewnianego kołka. Podczołgała się bliżej i zaczekała na kolejny błysk. Korzystając z niego, skrzesała iskrę i przytknęła tlącą się hubkę do postrzępionego knota lampy. Niebawem aureola złotawej poświaty rozjaśniła zakurzony kąt. Dziewczyna wstała i trzymając latarnię przed sobą, rozejrzała się po chacie. Niesamowicie brudne wnętrze, wydane na pastwę pająków i wszelakich innych pełzających i skaczących wielonogów, świadczyło o wieloletnim opuszczeniu. Jedyne umeblowanie stanowił prowi- zoryczny stół zbity z nieheblowanych desek i takież krzesło przed kamiennym kominkiem. Na kracie paleniska piętrzyły się kupki popiołu i wypalonych szczap. Obok czekał stosik chrustu. Nigdzie nie widać było łóżka, na chętnego spoczynku czekała tylko sterta koców zwalonych niedbale na prymitywne legowisko w kącie. W dwóch krzywych okienkach zamiast szyb przybito płachty czarnej juty, mocnej tkaniny, z której szyto worki. Ząb czasu naruszył i te swoiste „zasłony”: zwisały w strzępach, gdzieniegdzie przez przetartą tkaninę prześwitywało nocne niebo. Prudence zadrżała, poczuwszy na skórze wilgotny przeciąg. Podbiegła do drzwi i zamknęła je pospiesznie. Odgłos zacinających strug deszczu ścichł do przytłumionego werbla kropel stukających w strzechę. To rytmiczne bębnienie napełniało ją po trosze otuchą. Bandyta wciąż leżał koło drzwi, tam gdzie upadł. Od kilku minut nie odezwał się ani słowem i dziewczyna przestraszyła się, że stracił przytomność. Uklękła nad nim, chcąc oświetlić twarz rannego słabym płomykiem latami. Niemal krzyknęła, gdy gwałtownym mchem wyrwał jej lampę i podsunął do

7 samej twarzy. Cofnęła się odruchowo, zasłaniając oczy dłonią przed płomieniem. Zza świetlnej zasłony dobiegł ją głos, w którym nie było już wesołości, tylko desperacja i wściekłość na granicy wybuchu. - Odsuń się! Jeśli zobaczysz moją twarz, znajdziesz się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zginiesz - z ręki mojej lub któregoś z moich ludzi. Zamrugała, zdjęta nagłym lękiem, ale gdy otworzyła usta, udał® jej się przemówić tonem spokojnym i opanowanym: - Jeśli zaś ty nie zrzucisz z siebie przemoczonych łachmanów, lada chwila sam znajdziesz się w śmiertelnym niebezpieczeństwie... Jak mam się tobą zaopiekować, jeśli nie wolno mi na ciebie patrzeć? Zapadła długa cisza. Wreszcie mężczyzna odezwał się głosem wciąż drżącym ze wzburzenia, lecz i z bólu: - Postaw latarnię w kącie. Takie oświetlenie powinno wystarczyć. Posłusznie odstawiła lampę i ponownie pochyliła się nad nim. Tym razem nie usłyszała słowa protestu, ale i ona nie dojrzała w półmroku więcej ponad niewyraźny zarys twarzy i błysk oczu. - Nie jestem pewien, czy zdołam podźwignąć się na nogi - odezwał się. Podciągnęła nieco bliżej niski barłóg. Kiedy przechyliła się na bok, kociak wyskoczył z kieszeni jej sukni i rozkraczył się na ziemi. Wiedziony naturalną dla swego gatunku ciekawością, ruszył na nieco chwiejnych łapkach na podbój zakurzonych kątów szałasu. Prudence chwyciła rannego pod pachy i zaczęła ciągnąć, a on pomagał jej, odpychając się zdrową nogą. W ten sposób udało mu się wdrapać na posłanie, a ona podłożyła kilka zwiniętych koców pod zrani ona kostkę i znowu uklękła przy nim. W mroku czuła jego badawczy wzrok na swej twarzy. Poczuła się nieswojo, ale starała się to ukryć, zręcznymi palcami rozsupłując pled na ramieniu i odpinając haftkę szala. Usłyszała pytanie: - Jak ci na imię? - Prudence. Zaśmiał się urywanym śmiechem. - Prudence, czyli Ostrożność? Na pewno nie! Wiara, Nadzieja, Miłosierdzie... być może nawet Nieopanowana Impulsywność - te imiona pasują do ciebie, ale Ostrożność? - Lękam się, że gdy w grę wchodzi los jakiegokolwiek kota, i tracę ową wrodzoną cechę mojej natury. Na co dzień jestem wcieloną rozwagą i ostrożnością. - Zaczęła ściągać mu z barków wilgotną koszulę, gdy nagle poczuła jego dotyk. Mocne palce obejmowały jej przedramię zdumiewająco łagodnie. - Prawdziwie rozważna panna nie przebywałaby w szałasie na pustkowiu, mając za jedyne towarzystwo Straszliwego Szkockiego Bandytę Kirkpatricka. Prawda? Rozwarł palce. Cofając dłoń, opuszkami musnął jej ramię, które natychmiast pokryło się gęsią skórką. Zastanawiała się, czy jego słowa kryją w sobie groźbę, czy ostrzeżenie. Aby ukryć nagły dreszcz, energicznie strzepnęła koc i nakryła nim nogi rannego. Potem wyciągnęła rękę. - Kolej na kilt. - Zadowolona była z półmroku, który uniemożliwiał jej odczytanie wyrazu jego twarzy. Zaczął mozolnie ściągać poplątane fałdy, jęcząc mimowolnie, gdy nieopatrzny ruch urażał ranną kończynę. Odezwała się pospiesznie, by zagłuszyć odgłosy cierpienia: - Czy to bardzo romantyczne, być bandytą? Czy rabujesz bogatych i rozdajesz ich majątek biednym, jak Robin Hood? Odpowiedział surowym głosem: - Owszem, zaopatruję pewnego biedaka, mianowicie samego siebie. Jestem nędzarzem. - Nie sądzisz, że to niezbyt dobroczynna postawa? - Czy ty kiedykolwiek cierpiałaś biedę? - Wyciągnął ku niej dłoń, z której smętnie zwisał przemoczony kilt. Zaczęła pracowicie wytrząsać z tkaniny krople błotnistego deszczu. - No więc... w gruncie rzeczy jestem bez grosza. - Bez grosza? - Prychnął. - Tylko majętni ludzie używają tego sformułowania! Założę się, że nigdy w życiu nie zaznałaś głodu, co? - W chrapliwym z gniewu głosie ponownie wziął górę akcent szkockiego górala. Burczące „r” wzbierało posępną falą jak rozkołysane sztormem morze. - Jest olbrzymia różnica między biedą odzianą w aksamit i nędzą o pustym brzuchu. Czy kiedykolwiek wykradałaś żarcie z psiej miski, żeby mieć co zjeść na obiad? Czy zbito cię do utraty przytomności za to, że chociaż polowałaś przez cały dzień, za cały łup przyniosłaś łykowatą wiewiórkę? Położyła dłoń na obnażonym torsie rannego, chcąc go uspokoić. - Wybacz. Zawsze powiem coś niewłaściwego! - Poczuła pod palcami miękki meszek. Pierwszy raz dotykała męskiego torsu. Zadziwiło ją ciepło skóry, pod którą grały gibkie muskuły. - Wybacz, nie miałam prawa cię osądzać.

8 W odpowiedzi odchrząknął niewyraźnie, jakby zażenowany wcześniejszym niekontrolowanym wybuchem emocji. Dziewczęca dłoń zsunęła się w kierunku brzucha i nacisnęła delikatnie. Ranny wciągnął ze świstem oddech. Mięśnie pod skórą napięły się w mimowolnym skurczu bólu. Prudence cofnęła rękę. - Przepraszam, nie chciałam przyczyniać ci cierpienia! Ale widziałam, jak woźnica zdzielił cię tutaj biczyskiem... jutro będziesz miał nielichego siniaka. - To jutro będę się tym martwił - syknął szorstko. Zamknął oczy i odwrócił od niej twarz. Obserwowała go przez kilka chwil, a gdy upewniła się, że leży bez ruchu, pomyślała, że najpewniej usnął. Otuliła go zakurzonym kocem, troskliwie podciągając ciepłą tkaninę pod samą brodę rannego. Myliła się. Sebastian nie spał i gdy tylko Prudence odsunęła się od niego, otworzył oczy i śledził z zachłanną ciekawością każdy jej ruch. Stała przed paleniskiem, rozglądając się po szałasie. Szkoda, że wciąż mruży oczy, pomyślał. Miał absurdalną ochotę ujrzeć ich kolor. Równie absurdalna była reakcja na jej dotyk sprzed chwili... bo to nie ból spowodował odruchowy skurcz mięśni, lecz zaskoczenie, że palce badające jego ciało czynią to tak czule. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek kobiecy dotyk wywołał równie gwałtowną reakcję! Dziewczyna przyklękła przed kominkiem i zbudowała z chrustu niewielkie ognisko. Miała ruchy oszczędne, ale celowe i pełne wdzięku. Zastanawiał się nad jej wiekiem. Wydawała się zbliżać do progu, który oddziela lata dziewczęce od rozkwitu kobiecości. Kiedy pomagała mu się rozbierać, nie zauważył żadnych oznak pensjonarskiej wstydliwości - manipulowała przy nim dłońmi sprawnymi i kojącymi. Robiła to, co konieczne, nie rumieniąc się przy tym ani nie odwracając oczu. Była zagadką, którą Sebastian przysiągł sobie rozszyfrować. Niebawem na palenisku trzaskał wesoły ogienek. Dziewczyna wstała i przeciągnęła się z leniwym wdziękiem kobiety, która sądzi, że jest sama i że nikt jej nie podgląda. Gdy podniosła ramiona i zaczęła odpinać jeden po drugim guziczki z długiego rządku biegnącego w dół stanika, Sebastian usłyszał swój przyspieszony oddech. I jej suknie były przemoczone do szczętu, więc nic dziwnego, że zapragnęła je zrzucić i wysuszyć... natomiast zadziwił sam siebie, czując osobliwe łaskotanie w trzewiach, gdy zaczęła ściągać suknię przez głowę. W innych okolicznościach nie byłoby w tym nic dziwnego, ale żeby tak reagował teraz, gdy leży bezwładnie na nędznym barłogu, pobity i obolały? Widział, jak zadrżała z chłodu w samej haleczce i koszuli. Kiedy się pochyliła, by ściągnąć ze stóp zabłocone buciki, przemoczona tkanina przylgnęła do ciała w najmniej odpowiednich miejscach... płomienie ognia za jej plecami oświetliły kontury gibkich nóg i łagodne pagórki piersi. Sebastian mimowolnie jęknął. Natychmiast odwróciła się i spojrzała na niego, w popłochu zakrywając biust rękami. Zacisnął powieki i rzucił się w symulowanym ataku bólu. Zresztą nie symulował, bo rzeczywiście odczuwał ból, aczkolwiek innej natury, niż mogła sądzić. Gdy tylko uznał, że już można, ponownie uchylił jedną powiekę. Dziewczyna siedziała na skraju paleniska i rozczesywała palcami potargane sploty. Miała włosy o ciemnobrunatnym odcieniu i głębokim aksamitnym połysku, a były tak długie, że niemal sięgały pasa. Do barłogu, na którym leżał, dotarło wreszcie ciepło ognia. Powieki zaczęły mu ciążyć. Umościł się wygodniej między kocami, zapatrzony w dziewczęce palce, które hipnotyzującym rytmem przesuwały się między jedwabistymi pasmami. Szkoda, że to nie moje palce, pomyślał sennie. W tejże chwili niczym za sprawą magii poczuł pod opuszkami palców puszystą miękkość. Kociak Prudence ocierał się ciepłym łebkiem o jego dłoń, domagając się pieszczot. Sebastian przeciągnął kciukiem pod małą bródką i poczuł, jak gardło kociaka wibruje z głębokim pomruku zadowolenia, godnym samego lwa. Stworzonko zwinęło się w kłębek w zagłębieniu męskiego łokcia. - Sebastian - szepnął w zamyśleniu. - Idiotyczne imię. Podobnie jak Prudence. Odpływając w krainę snu, uprzytomnił sobie jeszcze, że dziewczyna wciąż ma jego pistolet. Odczekała tak długo, jak mogła wytrzymać. Halka i koszula były już niemal suche, a włosy zaledwie odrobinę wilgotne. Obgryzła do samej nasady trzy paznokcie. Wreszcie stwierdziła, że już dłużej nie usiedzi spokojnie, zaczepiła latarnię na zagiętym w haczyk palcu i zbliżyła się do legowiska, w myślach powtarzając słowa ciotczynej nagany, której tak często musiała wysłuchiwać: „Ciekawość to cecha, która zupełnie nie przystoi prawdziwej damie!”. Ale tatko tak tego nie określał. Nazywał tę cechę Prudence „umiejętnością dedukcji, zdradzającą wnikliwy umysł”. Co prawda nie poinstruował córki, że akurat nie

9 tej cechy szukają u panny na wydaniu ewentualni kandydaci do jej ręki. Tym bardziej trudno było się spodziewać, by ją docenił zdesperowany zbrodniarz. Niezrażona, uklękła obok barłogu, podkładając warstwę halki pod nagie kolana. Podniosła wyżej latarnię. Przydrożny rabuś zrzucił z siebie przez sen większość okryć. Został tylko jeden koc, zakrywający lędźwie. Ledwie się trzymał i najlżejsze westchnienie mogło spowodować, że spadnie do reszty. Tors rannego pokrywał puch koloru złotego miodu. Szeroko otwarte oczy Prudence powędrowały do miejsca, gdzie owłosienie zwężało się wachlarzykiem w cienką linię, która znikała pod kocem. Podniosła latarnię nieco wyżej i ogarnęła wzrokiem całe ciało wyciągnięte na legowisku. Był raczej przeciętnego wzrostu, ale dzięki szerokim barom wydawał się wyższy. Uśmiechnęła się bezwiednie na widok kłębka szarego puchu skulonego w załamaniu łokcia. Rozespany kociak podniósł łebek i rzucił jej naburmuszone spojrzenie. Przytknęła palec do warg w niemej prośbie o milczenie. Zwierzak przeciągnął się z ledwie słyszalnym miauknięciem i ponownie oparł łebek na łapkach. Prudence zaschło w ustach z podniecenia, gdy przesuwała latarnię w bok, tak by migotliwe światło padło na głowę bandyty. Płowe włosy sterczące potarganymi puklami domagały się fryzjerskich nożyczek. Nieświadoma tego, co robi, sięgnęła dłonią, by odsunąć nieposłuszne kosmyki z czoła. Kiedy zdała sobie sprawę, co zamierzała zrobić, gwałtownie cofnęła dłoń i niefortunnym trafem dotknęła palcem rozpalonej blachy latarni. Stłumiła okrzyk bólu. Lepiej już sparzyć się w ten sposób niż inaczej, powiedziała sobie surowo. Podniosła latarnię jeszcze wyżej i wbiła chciwy wzrok w jego rysy. Miał cerę spaloną słońcem na odcień mosiądzu, niemal identyczny z barwą splątanych pukli nad czołem. O jeden ton ciemniejsze brwi ocieniały zamknięte powieki. Gęsta firanka smolistych rzęs kładła cień na policzki śpiącego. Ciocia Tricia potrafiłaby zabić za takie rzęsy! Żadne kosmetyczne sztuczki nie dałyby równie przepysznego i odcienia, nawet tona sadzy wtarta w powieki ani kosztowny specyfik i sprowadzany ze Wschodu. Prudence zauważyła, że bandyta ma lekko zakrzywiony, jakby złamany w jakiejś bójce nos, ale złowieszcze wrażenie spowodowane tą deformacją łagodziły złotawe piegi, które lekką mgiełką oprószyły jego nasadę. Poniżej linii podbródka dostrzegła poszarpaną bliznę w kształcie półksiężyca. Wokół ust i na czole odznaczały się płytkie linie zmarszczek. Prudence sądziła, że są raczej owocem działania natury - słońca i deszczu - aniżeli podeszłego wieku. Oceniała wiek śpiącego na około trzydziestu lat. Światło latarni igrało na jego wargach jak dotyk kochanki. Prudence poczuła ściskanie w piersiach. Cóż za cudowne usta - prężne i uformowane w doskonały łuk! Dolna warga była nieco pełniejsza od górnej. Nawet przez sen wyginały się w kapryśnym grymasie, pociągającym bez wątpienia każdą kobietę. Prudence zapragnęła dotknąć tych nieprawdopodobnych ust, sprawić, by kąciki podniosły się w uśmiechu lub zmiękły w wyrazie czułości. Jak zahipnotyzowana, pochyliła się nad nim. - Ametyst... Słowo nadbiegło znikąd. Zdumiona Prudence przeniosła pełne poczucia winy spojrzenie z ust zbójcy na jego szeroko otwarte oczy. 2 Schwytana we własną pułapkę, stała nieruchomo, sparaliżowana nie tyle oskarżycielskim blaskiem latami, co niewzruszonym spojrzeniem, przypominającym barwą delikatną szarość letniej mżawki. Czuła się jak niepozorna ćma, prężąca skrzydła ku olśniewającej gwieździe. - Ametyst? - powtórzyła słabym głosem. Może rozbójnikowi przyśnił się jakiś klejnot, który kiedyś zrabował? - Twoje oczy - wyjaśnił. - Są jak ametysty. Zatrzepotała powiekami. Obiekty znajdujące się blisko dostrzegała bez trudności, nie musiała więc mrużyć oczu, ale nawet gdyby je zupełnie zamknęła, widok jego twarzy pozostałby na czarnym tle zaciśniętych powiek, wyryty w jej pamięci jak w kamieniu. Nie dotknął jej nawet, ale i tak nie była zdolna do najmniejszego ruchu. Wydana na zdradzieckie światło latami, czekała na słowa wyrzutu, gniewny ryk czy huk wystrzału. Zagryzła dolną wargę, ale prędko ją puściła, przypominając sobie słowa ciotki, że ten dziecinny nawyk uwydatnia jej wysunięte do przodu „zajęcze” zęby. Sebastian wykorzystał okazję, by przyjrzeć jej się bez skrępowania, a badawczy wzrok potwierdził wcześniejsze podejrzenia: dziewczyna była olśniewająco urodziwa! Alabastrowy poblask cery nadawał jej rysom pozory kruchości. Czubek zgrabnego noska wieńczyło ledwie dostrzegalne, wdzięczne

10 rozszczepienie. Same nozdrza wykrojone były z patrycjuszowską powściągliwością, której zadawala kłam górna warga, uniesiona w powabnym dąsie. Fiołkowe oczy ocieniały gęste, ciemne rzęsy, a aksamitne sploty błyszczały w świetle lampy światłem barwy burgunda. Sebastian ujął między palce jedwabisty pukiel. Poczuł miękkość i ciężar, jakiego się spodziewał. Już zapomniał, jak miło dotykać włosów kobiecych, które nie brudzą palców duszącym pudrem! Krew zatętniła w żyłach odwieczną żądzą. Zupełnie zapomniał o dokuczliwym pulsowaniu zranionej kostki. Przymrużył oczy z leniwą zmysłowością, którą Prudence błędnie wzięła za oznakę senności. - Zgaś lampę... - powiedział. Posłuchała, czując ulgę na myśl, że uniknęła nagany czy karzącego wystrzału. Ciemność nakryła ich jak miękki szal, przez którego fałdy prześwitywały jedynie płomyki skaczące na palenisku. - Połóż się obok mnie. Ulga zgasła jak płomyczek, zdmuchnięty gardłowym tonem głosu mężczyzny. Nagle uświadomiła sobie, że jest noc, a ona przebywa w towarzystwie nieznajomego. W pamięci odżyły ostrzeżenia o ry- zyku, z jakim wiąże się podobna sytuacja. Niepewnymi palcami miętosiła fałdę halki. - Nie jestem zmęczona, ale dziękuję za troskę. - Kłamczucha z ciebie też nie najlepsza. - Mocne palce owinęły się wokół smukłego dziewczęcego przegubu. - Jeśli czymkolwiek cię obrażę, kopnij mnie po prostu w kostkę. W tej chwili jestem raczej nieszkodliwy... Wątpiła, czy byłby nieszkodliwy, nawet mając połamane obie nogi. Mężczyzna o takich ustach będzie groźny w każdym stanie! Głos z ciemności nalegał: - Proszę cię. Nie zrobię ci krzywdy! Ostatecznie to właśnie owo „proszę” ją przekonało. Jakżeby mogła opierać się nieskazitelnym manierom rabusia z gościńca? Po chwili wahania wyciągnęła się koło niego, ale ramiona i nogi trzymała sztywno jak deski. On niemal mimochodem wsunął rękę pod jej barki. Głowa dziewczyny przechyliła się na jego ramię, gdzie znalazła zagłębienie stworzone niemal jak dla siebie. Nad nimi deszcz bębnił kojąco w strzechę. - Nie masz rodziny, która by się o ciebie martwiła? - spytał. - Nikt nie szaleje z niepokoju, że nie wracasz? - Powinnam powiedzieć, że mam, prawda? Wtedy zapewne zrezygnujesz z zamiaru uduszenia mnie, obawiając się ich reakcji, gdy tu wtargną i znajdą moje nieszczęsne zwłoki! Zachichotał. - Może jednak nie jesteś taką kiepską kłamczuchą. Powiedz, czy doszły cię pogłoski, że duszę kobiety? Zastanawiała się przez chwilę. - Właściwie nie... ale przyjaciółka mojej ciotki, panna Devony Blake, utrzymuje, że zeszłego lata ją zniewoliłeś. Ależ było o tym gadania! Na wszystkich balach i piknikach sezonu... za każdym razem, gdy zdawała relację z tej odrażającej przygody, mdlała z wielką gracją. - Spodziewam się - skomentował dwornie. - Zapewne opowiadała ze wszelkimi szczegółami. A co ty sama sądzisz o rewelacjach panny Blake? Prudence oparła policzek o jego bark. - Pod tymi idiotycznymi blond loczkami ma móżdżek nie większy od ptasiego! Już prędzej uwierzyłabym, że to ona ciebie zniewoliła. - Ach, więc myślisz, że tylko dziewczyna o ptasim móżdżku zdecydowałaby się mnie zniewolić? - Poczuła na ramieniu drażniącą pieszczotę jego palców. - Powiedz mi jeszcze... czy twoja ciotka nie będzie się zastanawiać, gdzie się podziałaś? - Zanim wyszłam, pojechała na przyjęcie, które ma trwać co najmniej do północy. Najwyżej pomyśli, że się wymknęłam na tajną schadzkę! - Uśmiechnęła się na myśl o równie absurdalnym podejrzeniu. Ale Sebastianowi najwyraźniej jej słowa nie przypadły do gustu. Stalowe palce zacisnęły się na jej ramieniu. - A naprawdę tak było? - Jakżeby inaczej? - Znowu udatnie przedrzeźniła chrapliwy góralski akcent. - Wyszłam w dujawicę na spotkanie najprzystojniejszego kawalera, jakiego można znaleźć między Londynem a Edynburgiem. Kostka znowu przypomniała o sobie bolesnym pulsowaniem. - Ach, więc poszłaś spotkać się z kochankiem? - spytał cicho. - Nie, głuptasie! Z moim Sebastianem! Słysząc swoje imię wypowiedziane pełnym uwielbienia głosem, szary kociak podniósł łebek i zamruczał rozgłośnie. Sebastian skorzystał z okazji, by przysunąć biodro do boku dziewczyny. Słuchał jej

11 wyjaśnień z niezrozumiałą radością. Tymczasem kot wylazł z zagłębienia pod jego łokciem i wspiął się po brzuchu Prudence na jej pierś. - Niestałe stworzenie! - mruknął rozbójnik. Wyciągnął rękę, by pogłaskać zwierzątko. Jego dłoń znalazła się nad puszystym futerkiem w tym samym momencie, gdy sięgnęła tam Prudence. Ich palce spotkały się i dziewczyna zaśmiała się bez tchu. - Kiedy się obudziłam dziś rano, dzień zapowiadał się tak zwyczajnie - zaczęła. - Wzięłam kąpiel, upięłam włosy, zjadłam owsiankę ze śmietaną... - Własny głos wydał jej się głosem podstarzałej kobiety, niemal jak tej pannicy w pretensjach, Devony Blake. - Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że wieczorem spotka mnie tak nieprawdopodobna przygoda - mam na myśli to, że będę leżała obok zbójcy rabującego na gościńcu! - wzięłabym go za szaleńca. Sebastian wyciągnął spod niej ramię i uniósł się na łokciu. - A gdyby ci ten ktoś przepowiedział, że rabuś z gościńca cię pocałuje? Przełknęła nerwowo ślinę. - Byłby już nie zwykłym szaleńcem, lecz niebezpiecznym wariatem! Reszta słów utknęła jej w gardle, gdy poczuła, jak jego palce splatają się z jej palcami. W słabej poświacie z kominka widziała, jak pochyla nad nią głowę, po czym poczuła na ustach jego pysznie wykrojone wargi. Zadrżała, gdy przeniknęła ją fala nieznanego ciepła. Mężczyzna muskał jej wargi, za każdym dotknięciem nieco mocniej naciskając, aż wtopił się w nią całkowicie, jak gdyby jego sta właśnie tutaj miały swoje przyrodzone miejsce. Czuła wargi tak miękkie i prężne, jak sobie wyobrażała, patrząc na nie w mdłym blasku latami. - Pyszności! - wyszeptał pomiędzy deszczem pocałunków, które jak delikatne uszczypnięcia kąsały dolną wargę dziewczyny. Jeszcze nikt nie mówił o niej, że jest „pyszna”. Prudence obawiała się przez chwilę, że zemdleje, ale przyszło jej do głowy, że wtenczas zbójnik będzie mógł bez przeszkód dalej ją całować... albo, co gorsza, przestać! W tejże chwili Sebastian rzeczywiście oderwał wargi od jej ust. Z trudem stłumiła okrzyk rozczarowania. Po chwili poczuła ciepły dotyk warg na powiekach. - Zamknij oczy... Ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz ku sobie, przesuwając kciukiem po łuku dolnej wargi dziewczyny. - No... nie wiem... - wyjąkała nerwowo - ...nie wiem, czy ktoś ci już mówił, że masz inklinacje w kierunku dyktatorstwa? Wada charakteru, którą można wykorzenić poprzez... Zanim zdążyła zamknąć usta, spadł na nie z góry jak jastrząb i chwycił dolną wargę między zęby. Zdławił jęk protestu, chytrze wsuwając język między jej zęby, podczas gdy jego dłoń unieruchomiła brodę dziewczyny tak, że nie mogła zamknąć ust... aż odeszła jej wszelka po temu ochota. Wtedy przesunął dłoń i jego palce zaczęły gładzić aksamitną pieszczotą dziewczęcy kark. Natrętny język wdzierał się coraz głębiej. Nagle poczuła jego napór na swoim języku. Sama nie dowierzała własnym zmysłom. Jak coś takiego mogło być możliwe? Powinna umrzeć z przerażenia, powinna czuć odrazę. Przyzwoite kobiety na pewno tak się nie całowały! Ale o dziwo, nie czuła odrazy, chociaż ten obcy mężczyzna dosłownie pochłaniał jej usta gorącym dotykiem. Zamiast tego ogarnęło ją zmysłowe odurzenie i jej język drgnął w odpowiedzi na jego pieszczotę. Rozbójnik jęknął, jak wydany na tortury, i wplótł palce w jej włosy. Odsunęła się spłoszona, przypominając sobie nagle, że ma do czynienia z rannym człowiekiem. - Zadałam ci ból? - O tak, dzieweczko... straszliwy ból, nieznośny! Nie przestawaj mi go zadawać, bo kocham te cierpienia! Jego rozkosz pogłębiła się, gdy zdał sobie sprawę, że przed nim jeszcze nikt nie całował tej dziewczyny. Jej niewinność oczarowała go, niezdarne reakcje na wprawne pieszczoty upajały, jej niedoświadczenie miało wielką zmysłową magię. Wybiegł myślą ku innym rozkoszom cielesnym, z jakimi też chętnie by ją zapoznał. Całował, aż usta obojga stopiły się miodową rozkoszą. Trudno było powiedzieć, kiedy kończy się jeden pocałunek, a zaczyna drugi. Prudence uświadomiła sobie, że ma do czynienia z urodzonym rabusiem, który roztańczonym koniuszkiem języka okradał ją z oddechu i z ostatniego skrawka woli. Nie potrzebował innego oręża, zbędny był mu do tej napaści pistolet czy rapier, wystarczało zwycięskie ostrze zmysłowego uroku. Czując, jak rozkosz palącym skurczem ściska jej żołądek, dziewczyna coraz śmielej jęła badać językiem głębiny jego ust. Nie zdawała sobie przy tym sprawy, jakie wrażenie

12 wywierają te wycieczki na Sebastianie, którego pchnięcia dziewczęcego języka przywiodły niemal na krawędź obłędu. Wiedziała jedynie, że czuje się w jego objęciach bezbronna i słaba jak mały kociak. Maleńki kotek z właściwą swej rasie przewrotnością wybrał właśnie ten moment, by sobie pójść. Kiedy puszysty kłębek zniknął spod palców, Sebastian skorzystał z okazji i przeniósł dłoń na prężną wyniosłość piersi. Objął ciepły wzgórek z tak nieskończoną czułością, że przez chwilę Prudence nie zdawała sobie sprawy, gdzie bije źródło nowej, upajającej rozkoszy. Koszulka wyschła już wprawdzie całkowicie, a że była nakrochmalona, odstawała od dziewczęcego ciała, ale wprawne męskie palce nieomylnie wytropiły pod szeleszczącymi fałdami pęczniejący sutek. Dwa ruchliwe palce drażniły i tarmosiły wrażliwy pączek, aż dziewczynę przebiegały elektryzujące dreszcze, docierając w najdalsze zakamarki ciała. Nie odczuwałaby większej rozkoszy, gdyby dotykał jej obnażonej skóry! Gorąca fala wstydu zalała jej policzki rumieńcem. Co ona wyrabia? Pozwala mu na takie awanse! On z pewnością weźmie ją za rozpustną flirciarę, gorszą od Devony Blake. Poczucie winy i zażenowanie zgasiły doszczętnie płomień rozkoszy. Odwróciła głowę i oparła pięści o jego pierś. - Proszę, przestań! Błagam cię! Uniósł głowę, a palce obejmujące jej sutek zamarły w pół upojnego ruchu, lecz wciąż czuła na piersi lekki dotyk jego dłoni. Wsłuchała się w urywany oddech, szukając odwagi, by spojrzeć mu w oczy. Nawet w półmroku szałasu dojrzała, jak tężeje mu szczęka, i oczy twardnieją jak chłodna stal. Jeśli pomyśli, że ona tylko się z nim drażni... oboje będą zgubieni. Szepnęła: - Obiecałeś, że nie zrobisz mi krzywdy. Gorące usta musnęły jej szyję i płatek ucha. - Czy to sprawia ci ból? - Kciuk otarł się o wzgórek piersi. - A może to cię rani? Wygięła kark, nie mogąc ukryć dreszczu rozkoszy, który nią wstrząsnął. - Nie. Tak... Nie wiem. Po prostu chcę, żebyś przestał. Jego lekki oddech owiewał jej ucho. - Czemu tu ze mną przyszłaś? - Nie po to! - Jesteś pewna? Czuła w głowie taki zamęt, że nie była nawet pewna swojego imienia. - Przyszłam z tobą, bo potrzebowałeś pomocy... - Nawet w jej uszach nie brzmiało to przekonująco. Rozbójnik pokręcił głową i odezwał się z całkowitym poczuciem słuszności: - Przyszłaś tu za mną, bo czujesz się znudzona. Już od tak dawna w twoim życiu nie wydarzyło się nic podniecającego! Widziałem twoje oblicze w strugach deszczu... ujrzałem w twoich oczach głód. Rabuś z gościńca ją okłamał! Wbrew zapewnieniom ranił ją słowami prawdy, która cięła boleśniej niż stal. Usiłowała odwrócić głowę, ale uwięził jej podbródek w bezlitosnych palcach. - Kobieta taka jak ty nie umie długo udawać, że wystarczają jej bawidamki strojne w aksamit i koronki, o dłoniach miękkich jak u dziecka, w upudrowanych perukach. Owszem, te fircyki wypisują sonety ku twej czci, ale nie potrafią cię nawet porządnie pocałować, tak, jak marzysz! Miała ochotę rozpłakać się z ulgi. Więc jednak się myliła! On nic nie wiedział o jej życiu. Sebastian poczuł dreszcz, który przebiegł smukłe ciało dziewczyny. Odsunął się nieco w obawie, że twardymi słowami doprowadził ją do płaczu. Ku jego zdziwieniu, zamiast szlochu z ust dziewczyny wyrwał się zdławiony chichot. Królewskim gestem uniosła rękę. - „Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna? Ona jest wschodem, a Julia jest słońcem”... - Urwała, zanosząc się niepowstrzymanym śmiechem. Sebastian uznał, że dziewczyna plecie androny, czego osobiście nie lubił. Mimo to pomyślał, że przysłuchiwałby się chętnie najniedorzeczniejszym recytacjom, nie tylko cytatom z wielkiego Szekspira, gdyby mógł jednocześnie zsuwać haleczkę wzdłuż smukłych ud i zdejmować koszulkę przez dziewczęcą głowę... Wtulił usta w lśniącą jedwabiście masę ciemnych kędziorów, by ukryć wrażenie, jakie wywarła na nim ta wizja. Jej włosy pachniały słodko i świeżo jak kiście bzów obmytych wiosennym deszczem. - Prudence, ty nie potrzebujesz recytować wierszy. Sama jesteś poezją! Leżała pod nim cicha i spokojna. Dłonie położyła mu lekko na ramionach, ani przyciągając, ani odpychając. Sebastian wiedział, że nadeszła decydująca chwila - a ciężar decyzji spoczywał na nim. Skręcona kostka nie powstrzymałaby go, gdyby postanowił wziąć tę powabną istotę tu i teraz. Wątpił, czy przeszkodziłby mu w tym nawet skręcony kark. W zew namiętnej potrzeby wdzierał się jednak cichy głos sumienia, które nie do końca było uśpione.

13 Obiecał, że jej nie skrzywdzi. Wiedział o kobietach dość, by zdawać sobie sprawę, że dla niektórych uwiedzenie oznacza udrękę i ból, niewiele mniejsze od cierpień kobiety zgwałconej. Zbyt wielką mogłaby zapłacić cenę za tę przygodę, gdyby po namiętnej nocy odesłał ją z piętnem winy, iż tak łatwo uległa obcemu rozpustnikowi. Poza tym zawsze pozostawało ryzyko, że owocem przelotnej miłostki będzie dziecko. Potomek z nieprawego łoża. Jak on sam... Owszem, znał sposoby, by to ryzyko zmniejszyć, ale jego pożądanie było zbyt silne, by mógł sam sobie zaufać, że opanuje się we właściwej chwili. Podniósł głowę. - Nie sądzę - postanowił mówić wprost - byś pozwoliła mi rozebrać cię z tych szmatek, gdybym obiecał, że będę cię tylko dotykał, nic więcej? - Wolałabym, żebyś tego nie robił. Dziękuję ci, że zapytałeś. Odepchnął się łokciami i z desperackim jękiem przetoczył na bok. Uraził przy tym kostkę. Skrzywił się mimowolnie. Jego ciało tętniło niespełnioną żądzą i każde doznanie, każdy ból i skurcz znużonych mięśni odzywał się ze zdwojoną siłą. Dziewczyna dotknęła jego ręki. - Naprawdę jestem ci wdzięczna. Dowiodłeś szlachetnej natury, powstrzymując się... Odsunął ramię i ukrył w nim twarz. - Zatrzymaj wdzięczność dla siebie... chyba że uznasz, iż wolisz otrzymać coś innego. Zamilkła raptownie. Sumienie ponownie użądliło Sebastiana poczuciem winy, co tylko powiększyło jego irytację. - Och, pozwól sobie! Mów, co ci ślina na język przyniesie. Mów o czymkolwiek... najlepiej o czymś diabelnie niemiłym, żebym przestał myśleć o tej nieszczęsnej kostce. Opowiadaj o obrzydliwych, owłosionych mnichach albo zdechłych ropuchach. Jazda, przytocz jakiś szczególnie odrażający fragment z Szekspira! - Czemu parasz się rabunkiem? - spytała w zamyśleniu. - Czemu ktokolwiek podejmuje się tego zajęcia? Dla pieniędzy, oczywiście! - Na co ci pieniądze? Już otwierał usta, by zbyć jej dociekliwość kpiącą repliką, ale zamiast tego ze zdziwieniem usłyszał, że padają z nich słowa prawdy: - Potrzebuję pieniędzy, by odzyskać ojcowskie ziemie i zamek, które ukradł ten zbir o czarnym sercu, MacKay. Podniosła się na łokciu. W ciemnościach ledwie odróżniał zarys jej głowy, ale wprost namacalnie czuł jej zainteresowanie. Uświadomiło mu ono, że zwierzył tej dziewczynie więcej niż któremukolwiek z kompanów grabieżczych wypraw, towarzyszących mu przez ostatnie siedem lat. - W jaki sposób utraciłeś majątek? - Nasz ród nigdy nie miał szczęścia. Najpierw dziad stanął po stronie księcia Karolka w czterdziestym szóstym, więc po jego klęsce Korona odebrała nam tytuły, a niedługo potem MacKay zagarnął nasze ziemie. Po śmierci ojca rodowy zamek też wpadł w jego łapy. - Czy za pieniądze z rabunku odkupisz majątek? - Nie. Ale za pieniądze kupię wpływy i uznanie, które wesprą mnie w walce z MacKayem. - Czy rozważałeś kiedyś, by nająć się do uczciwej pracy? - Owszem, byłem wtenczas młodszy i głupszy. Kiedy człowiek pochodzi ze szkockiego Pogórza, mieszkańcy Londynu mają brzydki zwyczaj pluć na niego z pogardą. Poza tym nie miałem środków na podróże po Europie, więc w oczach ludzi z towarzystwa moje wykształcenie też pozostawiało wiele do życzenia. Co mogłem robić? Umiałem kraść, walczyć i straszyć, więc postanowiłem wykorzystać posiadane talenty. - Czy nie masz dość pieniędzy, by kupić sobie inny zamek? - Chcę tego, który należał do mojego klanu. Forteca Dunkirk była jedyną dumą ojca, a ja uczynię wszystko, by ją odzyskać. - Musiałeś kochać swojego papę nade wszystko... - Usłyszał w jej głosie nutę żalu. Przymknął oczy. - Nienawidziłem tego cholernego łajdaka! W każdej spędzonej z nim chwili życzyłem mu śmierci. - Ziewnął. - Dobranoc, panno Prudence. Milczała przez długą chwilę. - Dobranoc, panie... Straszliwy. - Wygładziła koce, które go okrywały. - Musisz na siebie uważać.

14 Rabowanie to niebezpieczne zajęcie, groźne nie tylko dla całości karku, ale i duszy. Uniósł jedną powiekę. - Płakałabyś, gdyby mnie powiedli na szubienicę? - Chyba tak. - Wobec tego zacznę bardziej na siebie uważać. - Delikatnie ujął jej dłoń i położył ją sobie na piersi, gdzie biło serce - tak, jakby tam było jej właściwe miejsce. Prudence patrzyła w ciemny sufit i wsłuchiwała się w odgłosy nocy, aż nie mogła odróżnić jednostajnego werbla deszczowych kropel bijących o strzechę od regularnego pulsowania serca rozbójnika pod swoją dłonią. Obudziło go słońce, świecące prosto w oczy. Otworzył je i ujrzał, że leży w powodzi złotego blasku. Przez chwilę myślał, że jest w sypialni londyńskiej rezydencji swej ostatniej kochanki. Ale gdzie się podziały kolumienki wykwintnego łoża, komfortowa miękkość poduszek pod głową, gładki chłód marmurowych ścian? Poza tym jego ostatnia kochanka nie znosiła blasku słońca i pilnowała, by zasłony w oknach pozostawały szczelnie zaciągnięte aż do późnego popołudnia. Przetarł zaspane oczy i rozejrzał się wokół siebie. Na jego twarzy wykwitł uśmiech rozbawienia. Prudence otworzyła na oścież spaczone drzwi i podparła je zardzewiałym pogrzebaczem. Zdarła też z okien zakurzone „firanki” z worków. Do wnętrza szałasu napływało powietrze przesycone słodkim zapachem łąkowego kwiecia. Snop promieni słonecznych pulsował wonią wilgotnej od deszczu ziemi. Światło dnia wdarło się w czeluść komina i usiało płowymi cętkami palenisko, które ku zdumieniu Sebastiana lśniło czystością, jak i wszystkie pozostałe zakamarki szałasu. Uznał, że obecnie najbrudniejszym przedmiotem w tym wnętrzu jest on sam. Prudence wymachiwała zawzięcie wystrzępioną miotłą. Narzędzie wydało się Sebastianowi zdatne bardziej wiedźmie do latania niż gosposi do sprzątania, ale dziewczyna radziła sobie z wielką wprawą. Tymczasem jej kociak dzielił uwagę między dwa równie ważne zajęcia: polowanie na wyłysiały wiecheć i łapanie drobin kurzu, wirujących w smudze złotego blasku. Prudence odwróciła kij w rękach i zabrała się do omiatania sufitu z pajęczyn, a Sebastian skrzyżował ramiona pod głową i obserwował ją z wielką przyjemnością, czując w całym ciele ciepło słonecznych promieni. Zmarszczona w wysiłku skupienia dziewczyna wysunęła koniuszek języka i podśpiewywała coś pod nosem. Co kilka chwil wymykała jej się głośniejsza nuta. Policzek przecinała ciemna smuga brudu, słońce zapalało iskry barwy starego burgunda w spiętrzonych na głowie puklach. Wciąż miała na sobie tylko koszulkę i halkę. Kiedy stanęła na tle drzwi, słońce oprószyło migotliwym złotem kontury smukłych nóg i kształtnych pośladków. Sebastian poczuł, jak trzewia kurczą mu się z mimowolnego żalu. Zaklął pod nosem. Co go napadło, że okazał zeszłej nocy miłosierną powściągliwość? Mimo tej myśli wodził za nią wzrokiem, w którym gorycz niespełnienia mieszała się z osobliwym ukontentowaniem. Patrzył, jak się krząta po nędznym szałasie, i zaczął sobie wyobrażać, że zamiast potomkiem z nieprawego łoża grubiańskiego szkockiego szlachecki urodził się synem ubogiego dzierżawcy. Jak by to było, gdyby otwierając oczy każdego ranka, patrzył na przytulną izbę? Spoglądał po kątach szałasu, czysto wysprzątanych przez pracowitą małżonkę, i słuchał, jak nuci półgłosem skoczne piosnki? Nietrudno mu było domalować do wyimaginowanego obrazu troje czy czworo drobiazgu, trzymającego się spódnicy Prudence. Z pociemniałą twarzą odpędził od siebie próżne twory wyobraźni. Kobiety, małżeństwo z którymi mógłby rozważać, byłyby zbyt bogate, by rozróżnić jeden koniec miotły od drugiego. Co do dzieci, ,to nawet te dość młode do macierzyństwa odżegnywały się od rodzenia bachorów, bo to zajęcie psuje linię i sprawia, że piersi wiotczeją. Lepiej zapomnieć o marzeniu, które i tak nie ma szans na spełnienie. W jego życiu liczy się tylko odzyskanie Dunkirk. Odezwał się tonem ostrzejszym, niż zamierzał: - Gdybym spał nieco dłużej, pewnie powiesiłabyś zasłony i zaczęła szydełkować serwetki! Gwałtownie okręciła się na pięcie i wypuściła miotłę, która i z suchym stuknięciem upadła na podłogę. Z sufitu spłynął strzęp pajęczyny, osiadając na jej puklach jak ślubny welon. Ten uroczy widok nie poprawił mu humoru. Prudence z trudnością znosiła spojrzenie pełne irytacji, którym wiercił ją spod zmarszczonych brwi. Wzruszyła przepraszająco ramionami. - Sprzątanie to taki mój nawyk. Matka mnie odumarła, kiedy byłam prawie dzieckiem, więc musiałam się zająć domem, gdy jeszcze mieszkałam z ojcem w Londynie. - Nieznacznie zaczęła się przesuwać w stronę krzesła, na oparciu którego leżała jej suknia. - Jak tam twoja noga? - Wciąż złamana. Mój felczer. Kruszynka, będzie ją pewnie musiał ponownie złamać, żeby złożyć kość jak należy.

15 Wzdrygnęła się. Sebastian z wysiłkiem usiadł na posłaniu, krzywiąc się z bólu. - Miałem nadzieję, że zanim się obudzę, opuścisz tę kryjówkę. Niepewnie powiodła ręką dokoła. - Tyle było brudu wszędzie, że postanowiłam trochę tu ogarnąć. - Jestem pewien, że Kruszynka doceni twoje wysiłki, kiedy zasiądzie do popołudniowej herbatki... ale teraz lepiej już zmykaj, bo to gość ciut nieprzewidywalny i mógłby zechcieć złamać nogę tobie, zamiast mnie. Na dziewczęcej twarzy srogi mars mieszał się z uśmiechem rozbawienia. Wizji prześladowań, jakie mogą ją spotkać ze strony osoby, która nosi miano Kruszynki, zabrakło prawdziwej grozy. Natomiast życzyłaby sobie, żeby ranny rabuś przestał się na nią gapić. Na pewno jest coś, co może uczynić, by znowu spojrzał na nią tak jak zeszłej nocy! Jej wzrok padł na półmisek stojący na stole i twarz jej pojaśniała. Podniosła naczynie tak ostrożnie, jakby trzymała w rękach świętego Graala. - Umyłam twój pistolet. Okropnie był ubłocony! Głos uwiązł mu w gardle, gdy spojrzał na podetknięty pod nos półmisek, na dnie którego leżała w wodzie jego broń. Wyjął ją ostrożnie dwoma palcami. Po wypolerowanej kolbie ze szlachetnego drzewa spływały strużki. Co do jednego miała rację: broń z pewnością nie była już ubłocona! Dziewczyna miała tak zadowolony z siebie wyraz twarzy, że zdławił ryk furii, który nabrzmiewał w krtani. Wykrztusił słabym głosem: - Dziękuję... Uśmiechnął się leniwie i wyciągnął palce, by odgarnąć z jej włosów pajęczą nić. Jego oczy nabrały odcienia sennej szarości. Serce w piersi Prudence zaczęło uderzać szybciej. Pomyślała, że ciotka miała jednak rację - mężczyźni uwielbiali bezmyślne kobietki. Nawet nie przyszło mu do głowy, że umyła pistolet, by zapobiec ewentualnemu zamiarowi zastrzelenia jej! Wyraźnie widziała, że nawet nie myślał o takiej możliwości. Dobrze pojęła lekcję minionej nocy! Ciemne rzęsy opadły, zasłaniając przejrzyste oczy, a usta rozchyliły się lekko, gdy pochyliła się nad rabusiem. Ten jęknął i zanurzył dłoń w jej włosach, a język w ciepłym, wilgotnym królestwie ust zachęcająco rozwartych na jego powitanie. Otoczył jej plecy ręką, z której palców zwisał niedbale czyściutki pistolet. Od progu rozległ się groźny ryk, na dźwięk którego Prudence wskoczyła Sebastianowi na kolana i skuliła się w poszukiwaniu ochrony. - Co jest, Kirkpatrick? Będziesz się parzył z tą dzierlatką czy chcesz ją ustrzelić? Sebastian ostrzegawczo położył palce na rozwartych do krzyku ustach Prudence. - Głowa do góry, serdeńko. Zaraz będziesz miała zaszczyt poznać moich wesołych kompanów! 3 Prudence bardzo powoli odwróciła głowę w kierunku przybyłych. Kirkpatrick nie zdejmował ramienia z jej zesztywniałych w napięciu pleców. Dwaj mężczyźni, którzy stali w progu, bynajmniej nie wyglądali na rozweselonych. Gigantyczne bary jednego z nich przesłoniły blask słońca, które, jakby przestraszone, uciekło za chmurę. Kiedy pochylił się pod niskim okapem, podłoga szałasu zadrżała pod okutymi obcasami jego buciorów. Domyśliła się, że to nikt inny, jak ów Kruszynka. Olbrzym odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem, który wstrząsnął belkami sufitu. - Ale was przestraszyłem, co? Dobrze mnie wyuczyłeś, chłopcze. Kto się cicho skrada, bogactwami włada! Dzięki długiej, rzadkiej brodzie i aureoli jasnych kędziorów wokół głowy bardziej przypominał wikinga niż rabusia ze szkockiego Pogranicza. Prudence oczekiwała, że lada chwila przerzuci ją sobie przez ramię i porwie na pokład długiej pirackiej łodzi. Przytuliła się mocniej do piersi Kirkpatricka, a jego dłoń spoczęła uspokajającym gestem na jej brzuchu. Wzdrygnęła się ponownie, słysząc nosowy głos dobiegający z ust stworzenia, które bardziej przypominało chochlika niż człowieka. - Jasny gwint, Kirkpatrick, gdzie podziałeś maskę? Pewnie nie zależy ci wiele na życiu tej pieszczotki. Mam ją zabrać na spacerek teraz czy za chwilę? Prudence pomyślała, że intruz, oparty łokciem o parapet okienka, jest najbrzydszym dzieckiem, jakie przytrafiło jej się poznać, lecz raptem zorientowała się, że to nie dziecko, tylko drobny młodzieniec, o rysach ściągniętych w szczurzym grymasie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem napięte jak struny nogi i

16 wąskie ramiona. Brzydal podniósł do nosa polny kwiatek, mlasnął smakowicie wargami, wciągając słodką woń, i utkwił w niej lubieżny wzrok. Kirkpatrick wtrącił niedbale: - Jamie, to zbędny środek ostrożności. Dzieweczka jest ślepa. - Ślepa? - powtórzył olbrzym. - Ślepa?! - wykrzyknęła Prudence. Kirkpatrick uszczypnął ją boleśnie w ramię, więc posłusznie zmrużyła oczy w grymasie charakterystycznym dla osób niedowidzących. - Słyszałeś, co powiedziałem! - uciął ostrym tonem ranny. - Jest ślepa jak nietoperz. Ledwie rozróżnia zarysy przedmiotów i ich kształty. Mętnie dostrzega światło. Właśnie dlatego wczoraj na gościńcu spadła ze stoku. Jamie zacisnął usianą piegami pięść, tłamsząc między palcami miękkie płatki. - A co ona w ogóle tam porabiała? Stokrotek szukała czy jak? Zanim Kirkpatrick wymyślił jakąś bajeczkę, Prudence odpowiedziała: - Byłam na pikniku! Kruszynka ściągnął brwi w grymasie zaskoczenia i skrzyżował na piersiach łapy, rozłożyste jak bochny wiejskiego chleba. - Nie za deszczowy był dzień na piknik, słodyczko? Kirkpatrick pociągnął ją za włosy, by milczała, ale zignorowała jego ostrzeżenie. - Nie, wcześniej było całkiem ładnie. Widzi pan, zgubiłam się i błąkałam godzinami, dopóki ten szlachetny lord, wasz pan, nie natknął się na mnie. Ulitował się nade mną i przyprowadził tu... do swojego zamku. - Zamrugała oczami wbitymi w pustkę jakieś pół metra od źródła dudniącego basu. - Nasz pan? - zdziwił się szczerze Jamie. - Jego zamek? - zawtórował mu Kruszynka. Prudence pomacała na oślep podłogę wokół siebie. Skrzywiła się, gdy w kciuk wbiła jej się ostra drzazga. - Lepiej zbiorę swoje rzeczy. Lord Kirkpatrick obiecał, że jeden z jego lokajów wyrządzi mi tę grzeczność i odeskortuje mnie do gościńca, gdzie zaczekam na jakiś powóz, którym będę się mogła zabrać do domu. Kruszynka zmarszczył czoło. - Tak ci obiecał? Wcielona uprzejmość ten nasz lord Kirkpatrick, co? Sebastian wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ano, tak powiadają! Prudence wstała. Jamie przeskoczył przez parapet i miękko wylądował na środku chaty. Sebastian zacisnął szczęki, ale najmniejszym drgnięciem mięśni twarzy nie zdradził wewnętrznego napięcia. Czuł, że nie przekonał jeszcze kompanów o nieszkodliwości dziewczyny. Pokładał nadzieję w Bogu, że i ona zdaje sobie z tego sprawę. Skrzyżował ramiona na piersi, by ukryć dłonie, które mimo woli zacisnęły się w pięści. Prudence postąpiła chwiejnie krok do przodu, macając przed sobą wyciągniętymi rękami. Kruszynka bezszelestnie popchnął zydel tak, że znalazł się na jej drodze. Sebastian aż się żachnął, gdy całym impetem wyrżnęła łydką w twardą krawędź. Zająknęła się: - Przepraszam najmocniej, łaskawy panie! - I dalej pokonywała na oślep drogę dokoła stołu, obijając się o kolejne meble i nader przekonująco postękując. Jamie schwycił suknię, której już-już miała dotknąć macającymi bezradnie palcami. Z niedopiętej kieszeni posypały się srebrzyste szpilki do włosów. Młodzieniec podjął jedną z podłogi, wziął perłę zdobiącą główkę między zęby i przytrzymał wargami. Prudence obmacywała z rosnącym zmieszaniem poręcze krzesła. - Jestem niemal pewna, że właśnie tu odwiesiłam sukienkę, żeby wyschła. Jamie cisnął jej w twarz aksamitną szatę. - Łap, mała. Pewnie zsunęła się z oparcia na podłogę. - Dziękuję - odezwała się głosem stłumionym przez fałdy tkaniny, wciągając suknię przez głowę. Wszyscy trzej patrzyli z żywym zainteresowaniem, jak dziewczyna zapina guziczki stanika i wsuwa stopy w nadal wilgotne pantofle. Wyprostowała się i zaplotła dłonie, jakby na coś czekając. Sebastian z mdlącym uczuciem w żołądku domyślił się jej dylematu. Gdybyż tylko ten rozpuszczony kociak podszedł do niej i zaczął ocierać się o jej nogi! Dojrzał szary koniuszek ogona za jedną z nóg stołu, ale w tej samej chwili i Kruszynka dostrzegł zwierzątko, które prężyło się do skoku na jego but. Pochyliwszy się, zgarnął futrzany kłębuszek w garść i podniósł do poziomu oczu. Kociak, któremu przeszkodzono w polowaniu, niezadowolony nastroszył wąsy. Prudence zacisnęła powieki, walcząc ze łzami rozpaczy. Nie ośmieliła

17 się zaprotestować najlżejszym tchnieniem, by nie zdradzić, że widzi, kto trzyma jej ulubieńca. Wielkolud mógłby z łatwością skręcić zwierzątku kark. Zamiast trzasku łamanych kości usłyszała niski pomruk. Otworzyła oczy. Początkowo sądziła, że olbrzym burczy na zwierzątko, ale dostrzegła uśmiech na twarzy Kirkpatricka i pojęła swoją omyłkę. Kruszynka mruczał do kotka! Przytknął brzuszek maleństwa do kłującego zarostu na twarzy i potarł lekko, a jego oczy zwęziły się w szparki niebiańskiej rozkoszy. - Kocham koty! Mamuńcia zawsze jakiegoś trzymała w koszyku przy kominku. - Ja też je lubię - zgodził się Jamie. - Kiedy już nie ma nic większego na pieczeń! Prudence przeszedł dreszcz zgrozy. - Czy to maleństwo ma jakieś imię, dzieweczko? - zwrócił się do niej Kruszynka. - Sebastian. Jamie prychnął głośno. - Co za głupie imię! Sebastian drgnął i podniósł się na łokciach. - Kruszynka, oddaj panience kota. Jamie, ufam, że odprowadzisz ją do gościńca, najkrótszą drogą, rozumiesz? Zaraz potem wracaj. Rozumiesz? Jamie drwiącym gestem zamiótł podłogę niewidzialnym kapeluszem. - Nie jestem kretynem, żeby nie rozumieć, miłościwy panie. Kruszynka włożył kotka w złożone dłonie dziewczyny. - Dziękuję panu, panie Kruszynko! Prudence postanowiła zaryzykować jeszcze jedną zwłokę. Powędrowała wzdłuż ściany w kierunku barłogu, a gdy jej stopa natknęła się na brzeg legowiska, uklękła przy rannym. Dwie pary oczu wwiercały się w jej plecy z taką mocą, że niemal czuła pieczenie między łopatkami. Utkwiła puste spojrzenie ślepca w twarzy rabusia, wykorzystując okazję, by jeszcze raz mu się przyjrzeć. Właściwie wcale tego nie potrzebowała, bo jego rysy miała bezbłędnie wyryte w pamięci. Będzie je widziała, budząc się każdego ranka i kładąc się na spoczynek każdej nocy. Światło dnia obnażyło wiązki kurzych łapek rozchodzących się od kącików oczu bandyty, lecz nie ujęło przystojnemu obliczu ani krztyny wdzięku. Musnęła palcem policzek rannego, jakby chciała zapisać w pamięci dotyk jego skóry. - Dziękuję łaskawemu panu za jego dobroć. Nie pójdzie ona w zapomnienie, sir. Oddał jej szybki, znaczący uścisk dłoni. - Z pewnością! Odwróciła się szybko, by ukryć przed nim zdradliwe łzy. Jamie podał jej ramię, ale dziewczyna stała bez ruchu, gapiąc się przez niego niewidzącym wzrokiem, aż podniósł jej dłoń i wsunął sobie pod łokieć. Powiódł ją do drzwi. - Czyś słyszała kiedy anegdotkę o ślepej ladacznicy i jednoręcznym majtku? - zaczął ją zabawiać. Sebastian patrzył za nimi z uczuciem triumfu, dopóki nie zniknęli za progiem. Słońce utraciło swój poranny wigor. Promienie wpadające do wnętrza szałasu świeciły matowym blaskiem późnego poranka. Kruszynka oparł się biodrem o stół, aż chybotliwy mebel zajęczał pod jego ciężarem, - Kiedy w dziupli dębu nie znalazłem wiadomości, zacząłem się lękać o ciebie, chłopcze! Przeszło mi przez głowę, że wreszcie dosięgło cię karzące ramię sprawiedliwości. Sebastian odwrócił głowę, unikając konfrontacji z badawczym spojrzeniem kompana, który znał go lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Jeszcze będąc niedorostkami, wspólnie przemierzali bezkresne połacie wrzosowisk, a Kruszynka jako jedyny miał odwagę osłaniać Sebastiana przed mściwymi kułakami ojca. Stracił w tej miłosiernej służbie dwa zęby, ale zaskarbił sobie dozgonną wdzięczność przyjaciela i jego niewzruszoną lojalność. - Wiesz chyba, że D’Artanowi się to nie spodoba! - ciągnął olbrzym. - Gdyby dziewucha się wygadała, nie tylko ty mógłbyś stracić głowę, ale i on! Sebastian poczuł, że rysy jego twarzy tężeją w maskę - podobiznę drapieżcy, który kryje okrucieństwo pod pozorami jowialności. Zupełnie jak u ojca. Ileż to razy miał ochotę zmiażdżyć to drwiące oblicze! - Nie, Kruszynko, nie obawiaj się. Jeśli coś wypapla, to ona straci głowę. Kruszynka ze znużeniem potrząsnął głową i kilkoma potężnymi susami przemierzył szałas, by pochylić się nad barłogiem. Promień słońca odbił się srebrzystą iskrą od garści szpilek, które wysypał na kolana Sebastiana. - Zajmij się ich wyceną, druhu, bo to jedyny łup zeszłej nocy!

18 Sebastian zaczekał, aż Kruszynka opuści szałas w poszukiwaniu szczap, z których mógł sporządzić łupki na złamaną nogę przyjaciela. Kiedy został sam, zebrał filigranowe ozdóbki i zważył je w dłoni tak nabożnie, jakby ozdobiono je klejnotami po stokroć cenniejszymi od pereł. Jamie okazał się nader nieprzyjemnym towarzyszem wędrówki. Prudence tęskniła do chwili, gdy znajdzie się sama ze swoimi myślami, ale jej eskorta paplała bez ustanku, recytując jedna po drugiej anegdotki bardziej stosowne w burdelu niż w towarzystwie przyzwoitej damy. Kiedy przystanął, by podrapać się w krocze i odcharknąć flegmę, odsunęła się od niego nieznacznie. Po drodze na gościniec zaciągnął ją umyślnie w mokrą od wczorajszego deszczu gęstwę jeżyn i poprowadził tak, że musiała się potknąć o dwie nory królicze, a potem wpadła całym ciałem na sękaty pień. Pomyślała, że nazajutrz będzie miała czarnosine łydki na pamiątkę koszmarnej wędrówki. Już teraz czuła nieznośne swędzenie delikatnej skóry ramion, którymi otarła się o trujący bluszcz. Kiedy wreszcie doszli do podróżnego szlaku. Jamie rozejrzał się w obie strony i podrapał w głowę. Prudence cofnęła się o krok w obawie, że ze skołtunionej czupryny wyskoczy jakiś odrażający lokator. - Z najwyższą niechęcią zostawię cię tu zupełnie samą - odezwał się z fałszywą troską. - Mogłabyś paść ofiarą zbójców... wiesz, jacy oni są. Strasznie lecą na ślepe dziewczyny! - Wyszczerzył zęby. - Wiesz, o co chodzi. One nie mogą wypaplać, kto je całował! - Nic mi nie będzie, poradzę sobie. Jeżeli byłbyś tak łaskaw i usadowił mnie na skraju gościńca, z pewnością niebawem zjawi się jakiś podróżny i podwiezie mnie do domu. Poprowadził ją na sam środek drogi i pomógł usiąść. Ledwie powściągnęła chętkę, by wymierzyć mu zdrowego kopniaka. - Tutaj jest doskonałe miejsce, serdeńko. Siedzisz w samym środku kwietnej kępy. Czujesz, jak pachną zawilce? - Zmarszczył nos w grymasie godnym ulicznika. - Powąchaj tylko! Prudence nic nie czuła poza tym, że spódnica nurza się w błocie drogi. Pomyślała, że odrażający obwieś bierze ją nie tylko za ociemniała, ale i głupią. Uśmiechnęła się słodko do najbliższego drzewa. - Dziękuję panu. Prawdziwy z pana dżentelmen! Okrążył ją i stanął za jej plecami. - No, to już sobie pójdę. Życzę panience miłego dnia! - Zadreptał w miejscu i ucichł, wstrzymując oddech i obserwując ją. Prudence zaczęła nucić cicho pod nosem, jak by to uczyniła każda dobrze urodzona panienka, którą usadzono na kwiecistym zboczu i zostawiono w oczekiwaniu na przejeżdżający powóz. Prześpiewała trzy zwrotki dostojnego psalmu, zanim Jamie westchnął jak człowiek pokonany i wtopił się w leśną gęstwinę. Mimo to Prudence nie ośmieliła się ruszyć z miejsca. Słońce wędrowało po niebie, wspinając się ku zenitowi. Wreszcie odważyła się zerknąć za siebie. Obmyte deszczem liście za każdym poruszeniem iskrzyły się w blasku słońca. Niezmąconą ciszę przerwał słowiczy trel. Dziewczyna odczekała jeszcze chwilę, a nie widząc ani nie słysząc nic innego, zebrała ubłocone fałdy spódnicy i pobiegła w kierunku łąki. Zza masywnego pnia dębu wyłoniła się zmierzwiona czupryna. Tęczówki koloru orzecha śledziły zwężonymi szparkami dziewczynę, która zręcznie przeskoczyła płot i pobiegła przed siebie. Purpurowa Spódnica powiewała jak olbrzymi kwiat na tle szmaragdowej trawy, przetykanej żółtymi kaczeńcami. Młodzieniec skubnął się w ucho i zaniósł śmiechem. - Jak na ociemniałą, dzieweczka jest diablo śmigła, mój dobry Kirkpatricku! Pognał w stronę pasterskiego szałasu, przeskakując skałki i wymijając drzewa jak szalony góral, którym przecież był. Prudence wślizgnęła się przez okno na końcu korytarza, błogosławiąc w duchu ozdobne okratowanie i podnoszoną okiennicę, które ciotka, wierna swej pasji nieustannych przeróbek, kazała zainstalować we frontowych oknach rezydencji jako ostatni krzyk mody. W sypialni Prudence okno nadal zamykało się na tradycyjną zasuwkę. Zdjęła buciki i na palcach skradała się przez lśniący parkiet. Wtem dobiegł ją stukot obcasów. Ktoś nadchodził! Rozejrzała się gorączkowo, ale w pobliżu nie było żadnego pomieszczenia ani niszy, gdzie mogłaby się ukryć. Przycisnęła się do ściany w płonnej nadziei, że wtopi się w zawiły wzór tapety. Zza rogu wyłonił się Stary Dorsz, wierny kamerdyner ciotki. Swoim zwyczajem ssał zapadnięte policzki, przez co chuda twarz wydawała się jeszcze chudsza. Obojętnie przeszedł obok spłoszonej dziewczyny, rzucając w przelocie: - Och, panienko Prudence! Dzień dobry. Ciotka panienki przesyła wiadomość, że wyjechała na dwa

19 tygodnie do Londynu. Ufa, że pod jej nieobecność znajdzie sobie panienka stosowne zajęcie i spędzi ten czas z pożytkiem. Prudence utkwiła wzrok w zesztywniałych podagrą plecach starego sługi. Potem spuściła oczy i popatrzyła na siebie. Spódnica zwisała w strzępach wokół ubłoconych, podrapanych łydek, a guziki stanika kołysały się żałośnie na obluzowanych nitkach. Na czoło spadał potargany kłąb włosów. Zgarbiła ramiona w nagłym przygnębieniu. Oto przeżyła niewątpliwie najbardziej ekscytującą przygodę, a tutaj pies ze złamaną nogą nie zauważył jej nieobecności! Nie starając się dłużej o dyskrecję, pomaszerowała środkiem korytarza i otworzyła drzwi do niewielkiej sypialni. Stanęła na środku pokoiku, wsłuchując się w dławiącą ciszę wielkiego domu. Zanim wkradła się do środka, uwolniła kotka, który natychmiast jął polować na promienie słoneczne w przydomowym herbarium. Teraz pożałowała, że nie zabrała go ze sobą. Miałaby przynajmniej towarzystwo! Zdecydowała, że gorąca kąpiel pomoże jej odzyskać ducha, i zadzwoniła na pokojówkę. Równie kusząco prezentowało się jej oczom łóżko, osłonięte staroświeckim baldachimem w kształcie namiotu. Właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by wyłgać się bólem głowy i spędzić w nim resztę popołudnia. Ostatecznie ciotka wciąż używała tego fortelu! Ale... kiedy ciotka ogłaszała migrenę i znikała w sypialni, nie zawsze była tam sama. Na tę myśl duszę dziewczyny przeszył dotkliwy, niemal fizyczny ból. Odwróciła się zamaszyście, strącając przy tym porcelanową figurkę bogini Diany, która stała na toaletce. Posążek upadł na posadzkę i roztrzaskał się na dziesiątki mlecznych okruchów. Z pobojowiska sterczał jedyny ocalały większy odłamek - rozwarte usta, które jakby napominały dziewczynę za niekontrolowany wybuch. Dwie służebne wniosły do pokoju wannę, zmiotły nieszczęsną Dianę i zabrały suknie Prudence z poleceniem, by je spalić. Żadna z nich nie okazała nawet drgnieniem brwi śladu ciekawości. Po kąpieli Prudence zawiązała w pasie płócienną narzutkę i usiadła przed lustrem toaletki. Zaczesała włosy w cnotliwy kok z tyłu głowy. Nawet jeden wilgotny włos nie ośmielił się wymknąć z upięcia. Metodycznie umocowała uczesanie szpilkami, po raz nie wiadomo który rozmyślając o dziwacznej naturze swoich pukli. Były takie ciężkie, nieposłuszne. Nie przyjmowały pudru i nie dawały się trefić gorącym żelazkiem. Trzeba było je niemal spalić, by uzyskać marne podobieństwo modnych loków. Ileż to razy ciotka sugerowała, by obciąć to utrapienie i kupić elegancką perukę? Skoro zaś dziewczyna uparcie odmawiała, pozostawało jej tylko zaczesywać je gładko, żeby nikt nie zauważył, jakie są nieusłuchane. „Nie potrzebujesz wierszy, Prudence... sama jesteś poezją!” Prześladowało ją wspomnienie gardłowego akcentu. Objęła mocno skronie, jakby w ten sposób mogła zagłuszyć niechciane echo. Ten rabuś z gościńca wtulił twarz w jej buntownicze włosy, jego oddech unosił ciężkie, lśniące pukle. Zajrzał jej głęboko w oczy i spytał, czy może jej dotykać. Wpięła kolejną szpilkę z rozmachem, aż ostrze ukłuło ją w czaszkę. Była zadowolona, że ból odwrócił tok jej myśli. Otworzyła szkatułkę z wiśniowego drewna, wyjęła z niej okulary o wypukłych szkłach i nasadziła je na wąski nosek. Ojciec zrobił je specjalnie dla niej w chwilach wolnych od konstruowania kolejnych wynalazków. Pozwalały spoglądać wygodniej niż monokl, który wiecznie ześlizgiwał się po szyi. Prudence podniosła głowę i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Nie ujrzała w nim impulsywnej dziewczyny, która spędziła noc z przydrożnym rabusiem. Zamiast tamtej istoty przy toaletce siedziała niepozorna kobietka o rysach tak nijakich, że nie mogła nawet pretendować do miana interesującej brzyduli. Prudence Walker. Zwyczajna, cicha Prudence, posłuszna córka, rozsądna bratanica. Grube szkła skrywały jej oczy. Jedenastoletnia dziewuszka, obdarowana przemyślnym wynalazkiem, nie miała serca tłumaczyć ojcu, że na tym świecie zamazane kontury są czasami lepsze od raniącej ostrości spojrzenia. Lustro zaczęło niknąć za falującą zasłoną senności, a odbicie zamyślonej twarzy rozpłynęło się w mglistą plamę, szarą... jak jego oczy, jak refleks promienia słońca na obnażonej stali. 4 Przez małe, oprawne w ołów szybki świat wydawał się migotliwą kolekcją szmaragdów. Sebastian usłyszał za plecami odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Odwracając się, przeniósł ukradkiem ciężar ciała na zdrową nogę. Nie chciał zdradzać, jak wielką podporą jest dla niego teraz laska. D’Artan stąpał niemal bezszelestnie po miękkim perskim dywanie. Usadowił się za mahoniowym biurkiem i spoglądał na Sebastiana, który stał naprzeciwko. Starszy mężczyzna odchylił się do tyłu w fotelu. Złożył dłonie jak do modlitwy i oparł brodę na czubkach złączonych palców. Na wargach błąkał mu się tajemniczy uśmieszek. Nie zaprosił Sebastiana, by usiadł - umeblowanie gabinetu ograniczało się

20 do rozłożystego biurka i podobnego do tronu fotela gospodarza. Sebastian znał taktykę D’Artana i wiedział, że starzec nie otworzy ust, lecz będzie, milcząc, słuchał coraz bardziej speszonego rozmówcy, aż tamten zacznie pleść trzy po trzy. Był zdecydowany nie dać mu tej satysfakcji. Zacisnął dłoń na złoconej główce laski, rzeźbionej na podobieństwo rozczapierzonej lwiej łapy, i utrzymał zacięte milczenie. D’Artan ze swej strony znał Sebastiana nie gorzej niż młody Szkot jego - a może nawet lepiej. Zauważył zbielałe kłykcie gościa. Uśmiech na jego wargach pogłębił się jeszcze. Ciszę gabinetu przerwał śpiewny potok francuskiej mowy. Wartkie słowa opłynęły Sebastiana, jak srebrna czupryna opływała dumną czaszkę gospodarza. - Twoja rana? Przysparza ci jeszcze cierpień? - Nie. Prawie się już zagoiła. Sebastian kłamał. Kostka nękała go nawrotami bólu, szczególnie w deszczowe dni, kiedy to nierzadko łzy stawały mu w oczach od powstrzymywanego jęku. Nocami wciąż dręczył go koszmar tamtego słonecznego poranka, gdy Kruszynka powtórnie łamał mu nogę, by poprawnie nastawić kość. Z takiego snu budził się drżący i spocony. Samozwańczy „medyk” odurzył go wprawdzie przed zabiegiem, ale opium stępiło ostrze bólu, lecz nie zatarło wspomnień. Narkotyk okazał się też nieskuteczny, by wymazać z pamięci echo melodyjnego głosu dziewczyny, miękkiego i kuszącego jak aksamitny meszek na płatkach górskich kwiatów. Sebastian nie chciał powracać w rozmowie do owej pamiętnej nocy, obawiając się, by D’Artan nie zbrukał czarownych wspomnień. Stuknął laską w dywan. - Masz tutaj niczego sobie kryjówkę. Elegancka nora, bez dwóch zdań! D’Artan podniósł brwi w sarkastycznym grymasie. - Lord Campbell łaskawie zezwolił mi korzystać z jego wiejskiej rezydencji, gdy sam przebywa w mieście. - Ach, wciąż jesteś ulubieńcom edynburskich wielmożów, co? Nie znudziło ci się grać na sympatii lorda Campbella do nieszczęsnych francuskich emigrantów, uciekających z ojczyzny przed prześladowaniami rewolucjonistów? - Brytyjczycy są powszechnie znani z braku wyobraźni... z wyjątkiem kwestii, które mogłyby tyczyć ich osobiście. Tutejsza szlachta widzi we mnie uosobienie losu, który ich samych mógłby łacno spotkać, gdyby rewolucja sięgnęła swymi mackami przez kanał La Manche. - To mówiąc, gospodarz odkorkował kryształową karafkę i nalał do dwóch szklaneczek z rżniętego szkła szczodrą miarkę szkockiej. Jeden pucharek podał Sebastianowi. - Oto jeden z powodów, dla których cię tu wezwałem. Uwielbienie lorda Campbella nareszcie zaowocowało bardziej materialnymi korzyściami. Jutro wyjeżdżam do Londynu na audiencję u króla. Mam zostać powołany do Izby Gmin w brytyjskim Parlamencie i otrzymać roczną pensję w wysokości okrągłej sumki pięciu tysięcy funtów. Sebastian niemal się zakrztusił. Whisky spłynęła mu do gardła palącym strumieniem, gdy odrzuciwszy głowę do tyłu, zaniósł się głośnym śmiechem. - To chyba nowy atak obłędu staruszka Jerzego! Ciekawe, jak by zareagował on i lord Campbell na wiadomość, że ukrywają, ba! - hołubią pod swoimi skrzydłami nie emigranta, lecz zażartego rewolucjonistę, i że fundusze, którymi zasilają jego kiesę, zostaną przesłane do Paryża na zakup broni i prochu? D’Artan wzruszył ramionami. - Bez prochu nie ma rewolucji. - Bez rewolucji nie będzie wojny z Anglią... Wątpię, czy król Jerzy wytrwa w szlachetnej gościnności, gdy jego kraj ujrzy wymierzone w siebie lufy francuskich karabinów! D’Artan podniósł szklanicę w toaście. - Rewolucja będzie się rozszerzać na cały świat, to po prostu nieuniknione. Piję na chwałę Francji! Sebastian zawtórował, również unosząc pucharek: - Rzekłbym raczej: chwała D’Artana! Powiedz, jak wysoko mierzysz? Chcesz może zostać Pierwszym Obywatelem Wielkiej Brytanii? - Otarł usta grzbietem dłoni. Wiedział, że wytworny D’Artan spojrzy z pogardą na ten prostacki gest. Gospodarz zaczął bębnić po lśniącym blacie długimi palcami o starannie wypielęgnowanych paznokciach. Z niesmakiem zerkał na laskę Sebastiana. - Ten wypadek nie mógł się przydarzyć w bardziej niefortunnym momencie! Jeszcze bardziej zaś niefortunna była... niedyskrecja, którą popełniłeś w jego wyniku. Twój człowiek opowiedział mi o pewnej pannie.

21 Sebastian przeklął w myślach Kruszynkę. Zirytował się, że olbrzym jest opiekuńczy niczym suka strzegąca szczeniąt. Zebrał się w sobie, czując rychły cios. - Daleki jestem od tego, by ci żałować romansów, ale czy nie sądzisz, że niemądrze było odkrywać oblicze przed pierwszą lepszą młódką, przed jakąś latawicą bredzącą trzy po trzy? - Głos zadźwięczał pogardą, lecz wyraz twarzy pozostał ten sam, a czoło gładkie. Sebastian zawsze podziwiał gładkie lico D’Artana, którego jakby nie tknął upływ lat. Uważał za niesamowite, by mężczyzna w jego wieku nie miał w ogóle zmarszczek. - Dziwię się tym bardziej, że sam mi opowiadałeś, jak twoja zamaskowana twarz przydaje romantycznym antraktom pieprzyka przygody, która niesie ze sobą ryzyko i niepewność jutra. Sebastian nie był pewien, czy naprawdę z jego ust padły niegdyś tak gruboskórne słowa. Musiał się czuć szczególnie zadufany w sobie - pewnie po incydencie z Devony Blake. - Wcale tego nie chciałem, maska sama się zsunęła. Co zaś do dziewczyny, to ani nie bredzi trzy po trzy, ani nie jest moją miłostką. D’Artan odchrząknął. - Tym gorzej... powinieneś wykorzystać sytuację do końca. Groźba skandalu posłużyłaby jako skuteczny knebel przeciw panieńskiej niedyskrecji. - Nie przypominam sobie, by do moich obowiązków należało gwałcenie niewiniątek. D’Artan wzruszył ramionami w geście zdradzającym duszę Francuza. - Czemu widzisz w tym obowiązek? Nazwij to raczej przywilejem związanym ze swoją pozycją! Sebastian odwrócił się do okna. Potrzebował chwili wytchnienia, by uciec spod nieruchomego spojrzenia stalowych oczu i uspokoić przyspieszony oddech. Doznał nagle wrażenia, że ciemna boazeria, którą wyłożono ściany gabinetu, pochłania całe powietrze i światło. Pchnął mosiężną zasuwkę i otworzył okno na oścież. Z zewnątrz powiał orzeźwiający zefirek, przynosząc woń róży jerychońskiej i kuszące ciepło letniego poranka. Fala nieoczekiwanej tęsknoty ścisnęła mu gardło. Położył na parapecie dłoń zwiniętą w pięść. - Skoro jesteś tak dobrze poinformowany, pewnie wiesz, że dzieweczka, o której mówimy, jest ślepa. D’Artan prychnął z wielkopańską wyniosłością. - Mała zmiana gustów, co? Nie to co twoje zwykłe sprzedawczynie galanterii? Sebastian okręcił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z Francuzem. - Tamta noc w szałasie to zamknięty rozdział. Nie ma o czym mówić. Nigdy więcej jej nie spotkam. Jakie więc ma znaczenie, kim jest dziewczyna? - Ona sama nie ma znaczenia, oczywiście. - D’Artan walnął pięścią w biurko, jakby gniew Sebastiana spotęgował jego złość. - Ona nie, ale ty owszem! Wiele znaczysz dla Francji i dla mnie. Jako Sebastian Kerr będziesz w stanie zapewnić poparcie dla nowego rządu Francji w najwyższych kołach socjety londyńskiej i edynburskiej. - Właśnie chciałem z tobą porozmawiać o czymś, co ma z tym związek. Wśród nowinek z ostatniej chwili, które ci przywiozłem, zaciekawiła mnie szczególnie ta o napastliwej mowie markiza Dover, którą wygłosił przeciw Zgromadzeniu Narodowemu. Czyżbym się mylił, czy też jego niedawny wypadek w czasie przejażdżki konnej ma z nią coś wspólnego? D’Artan potrząsnął głową z dobrze udawanym smutkiem. - Współczuję mu. Tak uszkodzić nogi! Powiadają wprawdzie, że być może pewnego dnia odzyska w nich władzę przynajmniej na tyle, by znowu móc chodzić. Ale nie wezwałem cię na roztrząsanie nieudolnej sztuki powożenia wielmożnego markiza. - Podniósł się z fotela i założywszy ręce na plecy, zaczął niecierpliwie krążyć za biurkiem. - Dotychczas przymykałem oczy na twoje upodobanie do grabieży na gościńcu. Traktowałem je jako stosunkowo niewinną rozrywkę. Ale dalsze kontynuowanie tych napaści mogłoby zagrozić mojej nowej pozycji i wpływom, które ze sobą niesie. Zrobiłeś się nadmiernie zuchwały! Po obu stronach granicy stałeś się już żywą legendą, wędrowni bardowie komponują ballady o wyczynach walecznego Szkota z Pogórza. Budzisz zazdrość zniewieściałych urzędników angielskich, co zasiadają po magistratach w przygranicznych miasteczkach. Jak myślisz, o kim marzą ich żony podczas... - Dosyć! - ryknął Sebastian, porzucając dworską francuską mowę. D’Artan zareagował bolesnym uśmiechem, bardziej skrzywieniem niż uniesieniem kącików warg. - Mam nadzieję, że jeszcze pamiętasz, co dla twojego skarbca znaczyła moja „niewinna rozrywka”. Napełniłeś niejeden kufer złotem, i to na długo przedtem, zanim lord Campbell raczył wyznaczyć ci pierwszą audiencję. Jak sądzisz, kto zdobył

22 fortunę na twoje ukochane armaty i pistolety, których całe okręty szmuglowaliśmy do Francji? - W głosie Sebastiana jak wilczy zew zagrało burczące „r” mieszkańca Pogórza. - Zapomnij o dziewczynie! Miała na sobie sukienczynę, która wyszła z mody Jakieś dwa lata temu. Jest pewnie czyjąś ubogą krewną albo siostrą jakiegoś drobnego szlachetki. Wątpię, by obracała się w tych samych sferach towarzyskich co ja. - Obyś miał rację... - wycedził D’Artan z irytującym opanowaniem. - Mimo wszystko obecnie zbyt wiele mam do stracenia. Gdyby cię złapali, bez trudu dotarliby po nitce do kłębka, czyli do mnie. A wtedy cała moja krecia robota poszłaby na marne. - Opadł na fotel i jął przerzucać papiery na biurku, jakby ich lektura stała się nagle dla niego najważniejszą sprawą. - Zanim w sierpniu powrócę do Londynu, wolałbym pozbyć się jej. Załatw to jak najprościej. Jakiś upadek z konia albo niefortunny wystrzał na polowaniu. Doskonale potrafisz urządzić coś takiego. Sebastian obrócił się chwiejnie i zacisnął dłoń na parapecie, by ustać na nogach. Jego wzrok padł na wypielęgnowany gazon za oknem, którego szmaragdowa zieleń zdawała się z niego drwić. Angielscy wielmoże z uporem godnym lepszej sprawy starali się odtworzyć Anglię w miniaturze, gdziekolwiek przybyli. Z zapałem przystrzygali i karczowali wszelkie ślady swobodnego wzrostu, każdy przejaw dzikiej przyrody, która nadawała Szkocji właściwy jej majestat. Poczuł tęsknotę za ośnieżonymi szczytami Ben Nevis, za nieokiełznaną dzikością szkockich wrzosowisk. Zacisnął szczęki pod wpływem nagle powziętego postanowienia. D’Artan nie miał podstaw, by się domyślać, że zanim wróci z Londynu, jego wspólnik znajdzie się w więzieniu - w fortecy starannie przystrzyżonych żywopłotów i marmurowych fontann. Wpadnie wszelako w nienawistną pułapkę z własnej woli, gdyż dzięki niej uwolni się na resztę życia od ludzi pokroju pana D’Artana. Jak pełne słodyczy napomnienie anioła stróża zabrzmiało mu w uszach echo słów Prudence: „Rabowanie to niebezpieczne zajęcie, groźne nie tylko dla całości karku, ale i duszy”. Może jeszcze nie jest dla niego za późno, by ratować duszę, zanim stanie się człowiekiem zdolnym zgasić ametystowy blask drogich oczu w imię żądzy bogactw i brudnych politycznych matactw. D’Artan dźwignął się z fotela i poszedł do okna. - Jeżeli zlekceważysz środki ostrożności mające zapewnić ci bezpieczeństwo, będę zmuszony wysłać moich ludzi, by ją wyśledzili. Obawiam się, że moi najemnicy nie posiedli twej biegłości w załatwianiu spraw bezboleśnie i szybko. Z najwyższą niechęcią myślę O jatce, jaką urządzą. Sebastian nie starał się nawet stłumić pogardy w głosie. - Zapewniam cię, że to zbędne. Jeśli moja ścieżka kiedykolwiek skrzyżuje się z jej szlakiem - chociaż nie wierzę, by to było możliwe - sam opanuję sytuację. D’Artan poklepał go serdecznie po ramieniu. - Doskonale, mój zuchu! Sprawiasz zaszczyt francuskiej krwi, która płynie w twoich żyłach. Twa matka byłaby z ciebie dumna. - Nie sądzę, dziadku. Uważam, że to raczej ojciec byłby ze mnie teraz dumny! Sebastian strząsnął z ramienia dłoń starca i wyciągniętym krokiem wyszedł z komnaty. Po drodze kręcił nonszalancko w palcach laseczką, jakby nosił ją jedynie dla kaprysu i pozy. D’Artan patrzył z okna, jak wnuk przecina gazon i kieruje się w dół łagodnego stoku. Oczy starca ściemniały w posępnym zamyśleniu. W ciszę wdarł się rozjuszony pisk, aż Prudence zesztywniała, a książka wypadła jej z rąk i stoczyła się na podłogę. - Prudence! - Pisk przeszedł w imponujący siłą głosu wrzask. - Natychmiast zabierz to stworzenie z mojej peruki! Oczy dziewczyny za szkłami okularów zrobiły się wielkie jak spodki. - Sebastian! - szepnęła. Wyskoczywszy z fotela jak oparzona, zadarła spódnicę i pobiegła korytarzem do sypialni ciotki Tricii. Zanim zdążyła dobiec do drzwi komnaty, kociak szalonym zrywem przeleciał przez próg, trzymając w ząbkach perukę. Na wywoskowanym parkiecie korytarza rozjechały mu się łapki, więc rozczapierzył je w desperackiej próbie zahamowania poślizgu. Ostre pazurki żłobiły głębokie rysy w bezcennych intarsjowanych klepkach, gdy zwierzak sunął ku przeciwnej ścianie. Uderzył w nią całym rozpędem małego ciałka i usiadł w chmurze pudru. Potrząsał oszołomionym łebkiem, nie wypuszczając z ząbków peruki, aż stało się niemożliwe rozróżnienie, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Prudence zanurkowała ku niemu. Wydarła z ząbków ciotczyną własność w tej samej chwili, gdy opiekunka pojawiła się na progu sypialni w zawierusze porozpinanego i przekrzywionego jedwabnego negliżu.

23 Tricia trzęsącą się dłonią wskazała Sebastiana. - Ta bestia... ten potwór... to krwiożercze monstrum... - Sebastian tymczasem z wyrazem urażonej godności zlizywał puder z łapek. Ciotka zadławiła się wściekłością i nie mogąc znaleźć słów, umilkła. Jak zwykle, ostentacyjnie unikała nazwania kotka po imieniu. Nie dopuszczała nawet do siebie myśli, że „coś takiego” może mieć imię. Prudence osądziła, że rozhisteryzowana ciotka jest bliska zemdlenia, więc wyciągnęła do niej skołtunioną perukę. Ta wyrwała ją z rąk dziewczyny z jeszcze głośniejszym piskiem obrazy i zmierzyła kota oczami zwężonymi w szparki. - Powinnam była polecić Staremu Dorszowi, żeby pozbył się tego utrapieńca w czasie mojego pobytu w Londynie! Trzeba go było rzucić Borysowi na pożarcie! Prudence schowała kotka za plecami i niewinnie zatrzepotała rzęsami. - Ciociu, nie powinnaś się marszczyć... kiedy tak robisz, widać wyraźnie bruzdy na czole. Oblicze Tricii momentalnie się wygładziło, jakby obleczone porcelanową maską. Ciotka zbadała delikatną skórę pod oczami palcem zakończonym długim, szkarłatne polakierowanym paznokciem i odetchnęła z ulgą, że bezmyślny grymas nie pozostawił trwałych usterek na urodzie. Zapomniawszy zupełnie o kocie, cofnęła się do swojej sypialni. - Chodź ze mną, Prudence. Możesz się przyglądać mojej toalecie. - O niczym innym nie marzyłam - szepnęła dziewczyna cichutko, pocałowała psotnego kociaka w nos, uwolniła go i pospieszyła za ciotką. W komnacie panowała nieznośna duchota, jakby zamiast powietrza Tricia oddychała pudrem i perfumami. Na całej podłodze poniewierały się suknie jak bezbronne ofiary straszliwej eksplozji. Pruden- ce zadrżała, gdy zatrważająca wizja stanęła jej przed oczami. Strąciła z obitego brokatem podnóżka koronkową haleczkę i przysiadła u kolan ciotki, opierając brodę na dłoni. Patrzyła, jak Tricia przeciąga nad oczami palcem poczernionym kopciem z lampy, aż kasztanoworude, wąskie brwi zamieniły się w przepyszne krucze skrzydła. Wygięte łuki nadały obliczu wyraz zniewalającego zaskoczenia. Prudence nie mogła się powstrzymać od podziwu dla biegłości ciotki w stosowaniu arsenału kosmetycznych sztuczek. Starsza kobieta często mawiała do swej podopiecznej: - Moja twarz to płótno, a ja jestem jego malarzem. Spoczywa na mnie obowiązek, by stworzyć niezapomniane dzieło sztuki. Prudence godziła się z takim określeniem ciotczynej działalności. Rzeczywiście wykonywała swoje zabiegi z kunsztem biegłego artysty i chociaż ciotka nakładała więcej farb niż wielki włoski geniusz fresku Michał Anioł, czyniła to z taką subtelnością, że wśród modnie bladych pań angielskiej socjety nie wydawała się wypacykowana. - Wiesz, moja droga Prudence - odezwała się ciotka, nakładając na wargi karminową barwiczkę - to najważniejszy dzień mojego życia. - A ja myślałam, że najważniejszy był dzień, kiedy poślubiona zostałaś wicehrabiemu. Ciotka westchnęła ciężko. - Och, tak... biedaczysko Gustaw! - Gustaw to był niemiecki książę - przypomniała jej Prudence. - Wicehrabia miał na imię Bernard. Oblicze Tricii przybrało wyraz zamyślenia, brwi uniosły się o milimetr w grymasie zakłopotania. Prudence wyobraziła sobie, jak ciotka liczy na wyimaginowanych palcach byłych małżonków. Wreszcie Tricia wyrzuciła ręce do góry gestem pensjonarskiej rezygnacji. - Bernard, Gustaw... cóż to ma za znaczenie? Przeszłość jest zawsze przeszłością... choćby nawet najsłodszą. Dzisiaj, moja mała, powitamy w Lipowym Dworku mojego nowego narzeczonego. - Wsunęła białą, miękką dłoń pod brodę dziewczyny. - On niecierpliwie wygląda spotkania z tobą. Tym bardziej iż zapewniłam go, że po naszym ślubie nie staniesz się dla nas ciężarem... Opowiadałam mu, jak bardzo uwielbiał cię mój biedaczysko Gustaw. - Chyba masz na myśli biedaczysko Rutgera. Gustaw zmarł, zanim wzięłaś mnie pod swój dach. Poza tym Rutger wcale mnie nie uwielbiał! Zaledwie mnie tolerował i to tylko dlatego, że prowadziłam rachunki domu i majątku. To Bernard mnie uwielbiał. Tricia pochyliła się ku dziewczynie tak nisko, że jej policzek zawisł kilka centymetrów nad twarzą bratanicy. Łagodny uścisk ciotczynych dłoni na ramionach miał zaświadczyć, że chętnie byłaby ucałowała dziewczynę, gdyby nie obawiała się zniszczyć kunsztownie nałożonej warstwy pudru. - Ja cię uwielbiam, maleńka! Jesteś kochana i można na tobie polegać, jak... jak na Borysie.

24 Prudence zmarszczyła czoło. Porównanie z wiecznie zaślinionym i ogłupiałym do szczętu psiskiem było raczej wątpliwym komplementem. Tricia mlasnęła językiem z naganą. - Nie marszcz się, kochanie! Nie młodniejesz przecież, musisz zacząć na siebie uważać. - Na podjeździe zaskrzypiał żwir pod kołami nadjeżdżającej karocy. Ciotka zerwała się jak oparzona i zaczęła się kręcić w szale ostatnich przygotowań, bardziej godnych drugiego przyjścia Chrystusa niż wizyty kawalera. - Boże miłościwy, to on! - Zarzuciła na ramiona kaszmirowy szal. - Lepiej byś pobiegła do siebie i upudrowała nieco ten wiecheć, który nosisz na głowie! I wyprostuj te koszmarne okularzyska... Czy chcesz, żeby cię przyłapał, jak mrużysz oczy i stajesz się podobna do Chińczyka? - Nie czekając na odpowiedź Prudence, wsunęła za dekolt skropiony perfumami pączek róży i z gracją wypłynęła z komnaty. Spod uniesionej kokieteryjnie spódnicy ledwie wyzierały czubki zgrabniutkich pantofelków. Prudence jeszcze przez chwilę siedziała bez ruchu naprzeciw rzędu peruk na toaletce ciotki. Przypominały jej postacie pozbawione twarzy, które mimo tego braku i tak zdawały się mierzyć ją bacznym, osądzającym wzrokiem. Wreszcie westchnęła i podniosła się ze stołka. Jakoś nie mogła otrząsnąć się z przygnębienia, które ją ogarnęło pamiętnej nocy, gdy w pościgu za Sebastianem ośmieliła się przejść za szkocką granicę. Zdało jej się teraz, że przekroczyła wtenczas jakąś inną granicę i weszła na szlak, który rozciągał się przed nią, monotonny, łatwy do przewidzenia, szary... i nieskończenie długi. Jej spojrzenie odruchowo powędrowało do okna, zza którego dobiegała skoczna piosnka drozda w ogrodowych zaroślach i płynęła woń róż wspinających się po okratowaniu muru. Koło niszy okiennej stało pełnej wysokości lustro podtrzymywane przez cztery pozłacane amorki. Tłuste usteczka wykrzywione w dziecinnym dąsie zdawały się przedrzeźniać odbicie dziewczyny, odzianej w prosto skrojoną bawełnianą sukienkę. Strzepnęła ze spódnicy smugi pudru i wyprostowała się, gotując na spotkanie kolejnego adoratora ciotki. W ciągu siedmiu lat, odkąd zamieszkała w Lipowym Dworku, zdążyła się przyzwyczaić do niekończącego się orszaku podstarzałych diuków i zidiociałych książąt. Wszystkich łączyły trzy wspólne cechy: byli cudzoziemcami, byli nieprzyzwoicie majętni i bardziej lub mniej podupadli na zdrowiu. Tricia miała jedną niewzruszoną zasadę: nie poślubiłaby nigdy mężczyzny z kraju, z którego pochodził któryś z poprzednich małżonków. W ten sposób udało jej się zgromadzić nielichą fortunkę na dodatek do całego wachlarza tytułów: baronowej, hrabiny, markizy, a nawet księżnej tronu jakiegoś mikroskopijnego austriackiego landu. Ten kraik był tak mały, że Prudence nie zdołała go odnaleźć w żadnym z dostępnych jej atlasów. Jej ciotka wierzyła święcie, że za każdym razem wychodzi za mąż z miłości. Prudence nie czuła się w obowiązku oświecać jej w tym zakresie. Dzięki spóźnionym aliansom staruszkowie nieśli do grobu wspomnienie szczęśliwych dni, spędzonych w objęciach troskliwej, urodziwej, a w stosunku do ich wieku - młodej żony. Wzrok większości z nich zbytnio szwankował, by mogli spostrzec nieprzerwany strumień kochanków Tricii, zakradających się i wymykających z jej sypialni. Prudence spróbowała wyobrazić sobie nowego pana Lipowego Dworu - być może ten przynajmniej nie ślini się i potrafi chodzić o własnych siłach? Wetknęła nieposłuszne pasemko włosów na właściwe miejsce w skromnym koku z tyłu głowy i poprawiła na nosie drucianą oprawkę okularów. Skłoniła się ironicznie swemu odbiciu w lustrze. - Pójdźże, panienko Prudence! Wypada przywitać przyszłego wuja. Nie mam wątpliwości, że ten będzie mnie wprost uwielbiał. Popołudniowe słońce skośnymi wiązkami promieni oświetlało równo przycięty gazon. W tej samej chwili, gdy Prudence wyszła na ganek, minęła ją z głośnym klekotem karoca, zmierzając do szeroko rozwartych wrót wozowni. Tuż przy tylnym kole pojazdu Pędził Borys, ujadając ochryple. Żylasty woźnica uchylił szerokiego ronda kapelusza. Dziewczyna osłoniła oczy dłonią przed jaskrawym blaskiem słońca i rozejrzała się w poszukiwaniu ciotki. Dostrzegła ją na krańcu podjazdu, gdzie szeroka żwirowa aleja skręcała łagodnym łukiem ku kępie rozłożystych wierzb. Była w towarzystwie mężczyzny. Na szerokich barach przybysza tańczyły cienie listowia. Prudence pomyślała, że ten eksponat zachował się widocznie w lepszym stanie niż poprzednie antyki ciotki. Ujęła kraj spódnicy i zaczęła iść przez trawnik w ich kierunku. Mężczyzna stał odwrócony do niej plecami, które nie były ani zgarbione, ani krzywe. Był średniego wzrostu, ale szerokie ramiona sprawiały, że zdawał się przytłaczać filigranową figurkę Tricii. Trzymał się pewnie na lekko rozstawionych nogach i chociaż w ręce kręcił niedbale wysmukłą laskę, nie

25 robił wrażenia kaleki. Podeszła już na tyle blisko, że mogła dostrzec, iż nowa zdobycz ciotki nie nosi peruki. Gęste włosy, posypane pudrem piaskowego odcienia, ściągnął na karku w schludny węzeł. Perlisty śmiech Tricii zadźwięczał niczym dzwoneczek nad głowami pogrążonej w rozmowie pary. Prudence przeszło przez głowę, że żaden mężczyzna - nawet zdziecinniały starzec stojący nad grobem - nie mógłby oprzeć się urokowi tego srebrzystego trylu. Tricia położyła lekko dłoń na rękawie fraka, a podobna do dzwonu krynolina zakołysała się, jakby trącona łagodnym tchnieniem zefirku. Przysunęła się bliżej, zasłuchana bez reszty w głos, przemawiający mrukliwym, uwodzicielskim barytonem. Mężczyzna pochylił się i dotknął ustami jej warg. Prudence skryła się za pniem najbliższego drzewa, zażenowana, że chcąc nie chcąc, stała się świadkiem czułej sceny. W tejże chwili z drzwi dworu wyłonił się Stary Dorsz, dźwigając masywną srebrną tacę z kieliszkami. W powietrzu zawibrował sopran Tricii: - Ach, oto i wino... i moja brataniczka, która skryła się za drzewem! Prudence przeklęła w duszy smukłość pnia brzozy. - Chodź do nas, skarbie, świętuj razem z nami! Mam nadzieję, że ta radosna chwila będzie zaledwie pierwszą z wielu, które spędzimy we troje. - Półgłosem rzuciła w stronę mężczyzny: - Moja bratanica jest z natury nieśmiała. Staraj się więc nie zwracać na nią uwagi. Oczywiście, pomyślała Prudence, której uszu słowa ciotki dobiegły równie wyraźnie, jak gdyby wypowiedziała je wprost do niej. Czemu nie miałby mnie ignorować? Wszyscy inni tak robią! Miała wątpliwości, czy narzeczonego ciotki raduje perspektywa niezamężnej siostrzenicy pałętającej się po jego nowym domu. Z ociąganiem wysunęła się zza drzewa i ruszyła wzdłuż podjazdu. Z niemałym wysiłkiem powściągała dziecinną chętkę, by kopać kamyczki żwiru i powłóczyć nogami. Stary Dorsz i ona równocześnie dotarli do kępy wierzb. Przybysz ujął z tacy kielich z winem i obrócił się, by ją przywitać. Ujrzała oczy powleczone szarą mgiełką szkockich wrzosowisk. Stała nieruchomo, jak skamieniała, podczas gdy on zgiął się w dwornym ukłonie i podniósł jej dłoń do ust. Nie to było najokropniejsze, że miała przed sobą Straszliwego Szkockiego Bandytę Kirkpatricka, ani to, że był narzeczonym jej ciotki. Najokropniejsza ze wszystkich zniewag polegała na tym, że w ogóle sobie jej nie przypominał! Twarz ułożona w wyrazie obojętnej grzeczności nie drgnęła najlżejszą oznaką zaskoczenia. Spoglądał na nią zdawkowo jak oślepiony słońcem kret. Bardziej użądliła ją pusta słodycz powitalnego uśmiechu, niż gdyby wyciągnął pistolet i zastrzelił ją na miejscu. Tricia wsunęła się między nich i ujęła oboje pod ramię. Ręka Prudence zwisła bezwładnie pod jej dłonią. Ciotka posłała narzeczonemu promienny uśmiech. - Widzisz? Wiedziałam, że oboje poczujecie do siebie sympatię! Mruknął coś niezrozumiałego na znak zgody i upił łyk wina. Niezrażona Tricia paplała dalej: - Ostatecznie zasmuciłoby mnie wielce, gdyby dwoje ludzi, najbardziej mi drogich na tym świecie, nie kochało się nawzajem! - Rzeczywiście byłby to koszmar - mruknęła Prudence. Na dźwięk jej głosu głowa przybysza poderwała się do góry jak marionetka kierowana niewidzialnym sznurkiem. Wino przelało się przez brzeg gwałtownie przechylonego kielicha, ochlapało nieskazitelnie białe pończochy i pociekło strumieniem na klamry eleganckich bucików. Tricia uścisnęła ramiona obojga. - Wiedziałam, że przypadniecie sobie do gustu. Mój drogi Sebastian i moja kochana, słodka Prudence! Ich spojrzenia spotkały się nad tapirowaną wieżyczką jej peruki. Na Prudence patrzyły szeroko otwarte szare oczy. Po jej grzbiecie przebiegł mimowolny dreszcz, gdy wraz ze wspomnieniem podniecenia, jakie czuła pod palącym wzrokiem obcego, powróciła świadomość groźby w źrenicach powleczonych srebrzystą mgiełką. 5 Sebastian nie mógł oderwać od niej wzroku. - Sebastianie, najdroższy, bądź tak dobry i podaj mi maselniczkę, kochanie! Dźwięczny sopran Tricii brzmiał w jego uszach jak natrętne brzęczenie komara. Machinalnie podniósł pierwsze naczynie, które wpadło mu pod rękę, i wyciągnął w jej kierunku. Zamrugały unisono oczy wszystkich biesiadników zasiadających wokół obszernego stołu, widząc, że podaje narzeczonej sosjerkę. Otrząsnął się z zadumy i skupił uwagę na Tricii. Sztucznie chichocząc, odstawił sosjerkę i podał narzeczonej żądane naczynie.