Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Medeiros Teresa - Wygrana

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Medeiros Teresa - Wygrana.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 389 osób, 226 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 166 stron)

1 Teresa Medeiros WYGRANA

2 Dla Kim-Poo, która dopisuje własne szczęśliwe zakończenia, i dla Michaela - mojego bohatera Prolog Anglia, rok 1279 Chłopiec bezszelestnie wślizgnął się do jej sypialni. Zmylił krok, gdy fala mocnej woni rozmarynu przebiegła mu dreszczem po krzyżu. Przymknął na chwilę oczy i pozwolił zmysłom zatonąć w oszołamiającym zapachu, jak poprzedniej nocy, gdy macocha skłoniła się przed nim w tańcu. Przypomniał sobie muśnięcie czarnych kędziorów na swoim policzku. Rozbroiła go ich jedwabista pieszczota, podczas gdy kobieta z nieskończoną cierpliwością uczyła go tanecznych kroków. Otworzył oczy ocienione gęstymi rzęsami. Nie powinien tu przychodzić! Komponowania mógł się uczyć przy ojcowskim biurku, a dworskich manier w sali bankietowej. Jakież to tajniki rycerskiego rzemiosła zamierzał zgłębiać w komnatach macochy? Przed upływem tygodnia ojciec powróci z wojen... Tłumaczył sobie, że przywiodła go tu wyłącznie wdzięczność, że chce jej tylko podziękować za serce i uwagę, którą mu okazała pod nieobecność rodziciela. Zza uchylonego okna dobiegł jego uszu szczęk lanc i ryk śmiechu. Podwórzec, na którym rycerze zabawiali się fechtunkiem, nagle wydał mu się przynależny do innego świata. Podniósł wzrok i ujrzał, że słoneczne promienie wypełniają pustą komnatę. Poczuł rozczarowanie i ulgę zarazem. Postąpił do przodu z gracją większą, niźli należało się spodziewać po wyrostku zaledwie czternastoletnim. Adamaszkowe zasłony, których błękit odbijał głębię jej oczu, odsunięto na boki, odsłaniając rozrzuconą pościel na wielkim łożu. Wślizgnął się pod baldachim rozpięty na ozdobnych słupkach w rogach łoża i schyliwszy się nad skłębioną bielą, dotknął wgłębienia, które jej głowa wyrzeźbiła w puchu poduszki. Nagle usłyszał ciche gaworzenie, dochodzące z alkowy za jego plecami. Podskoczył nerwowo, raniąc czoło o nisko zawieszoną krawędź baldachimu i odwrócił się przestraszony. Wnet jednak zmarszczył czoło w gniewie. Zupełnie zapomniał o dziecku! W dębowej kołysce stała jego siostrzyczka przyrodnia. W piąstkach zaciskała potargane szczątki pieluszek, zwisające z maleńkich paluszków jak pogrzebowy całun. Słońce opromieniło złotem jasne kędziorki, wymykające się spod jedwabnego czepeczka. Drobniutkie usteczka drżały, okrągłe, niebieskie oczka wypełniły się łzami, ale dziecko nie wydało z siebie dźwięku. Natura obdarzyła dziewuszkę siłą wytrwania tak wielką, iż zdało się, że będzie tak stać bez końca, czekając, aż przyjdzie ktoś i weźmie ją w ramiona. Przyszło mu do głowy, że powinien zaopiekować się niemowlęciem, żeby nie wypadło z kołyski i nie rozbiło głupiutkiej główki o twarde płyty podłogi. Postąpił krok ku kołysce i ujrzał, jak maleństwo wyciąga pulchne ramionka i uśmiecha się przez łzy. A jeśli ma mokro?... Rozejrzał się ukradkiem, czy nikt go nie widzi, i ostrożnie podniósł dziewczynkę. Wydała mu się krzepka i ciężka jak prosiątko. Czy to możliwe, by to niezdarne stworzonko narodziło się z łona jego wysmukłej, gibkiej macochy? Nieporadnie przewiesił dziewuszkę przez ramię, jak gdyby mogła go ugryźć. Co ma z nią teraz począć? Ona niewątpliwie wiedziała, co robić z nim: gaworząc, oparła mu główkę na piersi, drobnymi paluszkami mocno złapała kosmyk ciemnych włosów i pociągnęła, jakby chciała mu przypomnieć o swojej obecności. Niespodzianie poczuł w oczach piekące łzy. Odkąd sięgał pamięcią, nie zapłakał ani razu, nawet po śmierci matki. Pochylił głowę i ukrył twarz w słodko pachnących kędziorkach. Ledwie mógł oddychać przez ściśnięte gardło. Istotka w jego ramionach była taka świeża, nieskalana, wolna od piętna winy, która naznaczyła jego uczucia do matki tej kruszyny! Kołysał w ramionach niewinne stworzenie i tym dotkliwiej odczuwał brzydotę własnych pokrętnych impulsów... Nagle drzwi otworzyły się szeroko. Oczy macochy pomroczniały, gdy ujrzała złocistą główkę dziecka opartą o ciemny puszek porastający chłopięcą pierś. Wyrwała mu niemowlę z ramion. - Czy to głupiutkie stworzonko sprawiło ci kłopot? Przebacz! Nie mam pojęcia, jakim sposobem wciąż udaje się jej wyplątywać z powijaków! Zwiesił opustoszałe ramiona, patrząc, jak kobieta omotuje pulchne ramionka i nożyny lnianą pieluszką. Niemowlęce usteczka drżały, ale dziewuszka nie zapłakała. Nie spuszczała oczu z jego twarzy... Zapytał nieśmiało:

3 - Czy nie wyrosła już na tyle, by raczkować po pokoju? - I coś spsocić albo się zranić? Co może wiedzieć wyrostek o chowaniu niemowląt? Dzięki powijakom wyrosną jej proste i silne członki... - uśmiechnęła się, ukazując figlarny dołek w policzku -...a jej natura nabierze pokornej słodyczy, którą tak sobie cenią mężczyźni w przyszłych małżonkach! - Ujęła go za rękę gładką dłonią o skórze barwy kości słoniowej. Smukłe palce przesunęły się po jego palcach: - Chodźże! Zapomnij o tym szczenięciu... musisz się wiele nauczyć, zanim powróci twój ojciec. Jeszcze ani razu nie udało ci się wykonać należytego dworskiego ukłonu! Odciągnęła go od kołyski. - A teraz udawaj, że stoisz przed królową. Nie musiał udawać. Odchrząknął z zażenowaniem i przykląkł na jedno kolano, sięgając po wyciągniętą dłoń. Na środkowym palcu błyszczał rubinami i szmaragdami pierścień zaręczynowy, dar jego ojca. Schylił czoło; nie śmiał jej dotknąć! Opuścił zaciśnięte pięści wzdłuż boków. Ledwie odważył się odetchnąć, gdy poczuł jej dotyk. Zagłębiła palce w ciemne kędziory i przesunęła je wzdłuż krawędzi jego uszu. Zamruczała pieszczotliwie: - Mój rycerz... mój słodki młodzieniec. Tyle jeszcze muszę cię nauczyć! Zamknął oczy, gdy objęła jego głowę i przyciągnęła do piersi pachnącej rozmarynem. Ale pod zaciśniętymi powiekami czekał na niego nie mrok zapomnienia, tylko nagana widoczna w okrągłych oczach barwy wiosennego nieba... Część pierwsza O, weź tę różą. Różyczko! Wszak to kwiat czułej miłości, A jego płatków dotyk Zniewoli twego kochanka... 1 Anglia, rok 1298 Miękkie zajęcze nozdrza zadrgały, oddalone zaledwie o centymetry od twarzy Roweny. Gdyby ktoś znalazł się w tej chwili równie blisko niej, co ów zając, przysiągłby, że i jej lekko piegowaty nosek drży i marszczy się, gdy tak leży wśród pachnących traw wrzosowiska z brodą opartą o przedramię. Nagle czepeczek zachwiał się na pochylonej głowie i zsunął na błękitne oczy. Przestraszony zajączek porwał się do ucieczki. Rowena zaklęła pod nosem, podniosła się na kolana i gwałtownym szarpnięciem poprawiła niesforny czepek. Przez chwilę odrywała rzepy z fałd tuniki, aż poczuła pieczenie w pokłutych palcach. Długie godziny leżała nieruchomo w trawie, próbując pozyskać ufność zająca, który w tej chwili podążał właśnie w podskokach w mroczniejący róż zachodniego nieba... Pogroziła zwierzątku pięścią i zaśmiała się nieco żałośnie. Wsunęła do pochwy u pasa długi nóż i znużonym truchtem podążyła w kierunku Revelwood, gdzie czekało na nią ośmiu głodnych chłopaków. Niestety, dzisiejszego wieczoru zgłodnieją jeszcze bardziej... Jako jedyna dziewczyna w rodzinie, składającej się z siedmiu braci, jednego kuzyna i ojca, który miał w zwyczaju znikać na długie miesiące, musiała wysilić całą swoją pomysłowość, by przekonać bliskich, że nie obchodzą jej pajęczyny i brud żałosnych pozostałości dumnego ongiś dworu Revelwood. Dawno temu przekonała się, że od harówki sprzątania zapuszczonych komnat uchroni się tylko w jeden sposób: zostając fatalną kucharką i doskonałą łowczynią. Oba te obowiązki wypełniała z niesłabnącym entuzjazmem, pozostawiając chłopcom zaszczyt uprawiania kamienistych pól. Dzięki takiemu podziałowi obowiązków mogła całymi dniami buszować po bezkresnych, dzikich wrzosowiskach. Rozpostarła ramiona, jakby chciała podkreślić, że są puste. Pokonała rwący potok, zgrabnie przeskakując z kamienia na kamień. Mały Freddie pewnie szykuje już rożen na zdobycz, której ona niestety nie przyniesie. Ongiś najmłodszy braciszek ocalił rodzinę skazaną na żywot o liściach surowej kapusty, gdy pierwsze chwiejne kroki skierował do dawno wygasłego paleniska, gdzie natychmiast wpadł do zakurzonego kotła. Rozpaczliwe krzyki, odbijające się echem od ścian naczynia, ściągnęły niebawem odsiecz w postaci najstarszego brata Roweny, Dużego Freda, który wyłowił smarkacza i tym samym odkrył, gdzie jest kuchenne palenisko... Ojciec Roweny, upiwszy się do nieprzytomności z okazji narodzin swego ostatniego potomka i jednoczesnej śmierci małżonki, Althei, ochrzcił czerwone, rozwrzeszczane niemowlę imieniem Frederick - tym samym, które wiele lat temu nadał pierworodnemu. Wiele razy potem pijany ojczulek przechwalał się bełkotliwie, że obdarzył najmłodszego mianem, jakie nosi pierwszy owoc jego lędźwi, syn, którego

4 kocha i czci nade wszystko - Roderick. Rowena pochylała się wówczas do ojcowskiego ucha i szeptała, że chodzi o Fryderyka. Ojczulek wzruszał tylko ramionami i rozciągał wargi w niemrawym uśmiechu, podnosząc do ust kolejny kielich trunku. Pod stopami dziewczyny zachrzęściły suche źdźbła traw. Zmierzchało. Nieboskłon pomroczniał kolorem lawendy, jak gdyby ganiać ją dobrotliwie za godziny, które zmarnotrawiła włócząc się po łąkach, idąc ze skowronkami w zawody w melodyjnym gwizdaniu i tropiąc wielkooką łanię na skraju leśnej gęstwiny. Jeżeli wróci do domu z pustymi rękami, okaże się leniem i skaże swoją rodzinę na kolację z gotowanej rzepy - po raz trzeci już w tym tygodniu! Wyciągnęła z pochwy długi nóż i zaciskając zęby zawróciła do lasu. Nagle powietrze rozdarł zgrzytliwy dźwięk hejnału, odegranego fałszywie na myśliwskim rogu - w uszach dziewczyny zabrzmiał on wszak jak echo niebiańskich trąb. Ojczulek! Papa wrócił do domu! Długimi skokami popędziła w stronę zrujnowanego zamczyska, które zwała domem, na powitanie czarującego utracjusza - ojczulka. Wyjechał przed ośmioma miesiącami bez pożegnania - jak zwykle w pogoni za ulotną fortuną. Pamiętała powrót po jednej z wypraw, która zaowocowała sakiewką złotych monet. Ojciec obsypał dzieci brzęczącym podarunkiem jak lśniącym deszczem, zwiastunem szczęśliwszych dni. Rowena zaśmiewała się do rozpuku i zbierała złote pieniążki, dobrze wiedząc, że za jakiś czas zostaną jej odebrane i przeznaczone na wyekwipowanie kolejnej ojcowskiej wyprawy. Najbardziej lękała się jego powrotów z niczym - oprócz głowy pękającej z bólu i kopniaka, jakim obdarzał kundla wygrzewającego się przy ogniu. Nigdy nie ośmielił się podnieść ręki na swoje dzieci, bo nawet Rowena przerosła go o głowę! Jednak z żadnej wyprawy nie wracał bez prezentu dla jedynej córki, choćby był to mamy drobiazg. Strzępy koronek i aksamitne kokardy zbierały kurz w zakamarkach kufra, zastąpione przez stosowniejsze podarunki: dobrze wyprawione skórzane buty i sztylet o osobliwie wygiętym ostrzu... Rowena potrafiła określić swoje potrzeby ze szczerością, której na pewno nie odziedziczyła po ojcu. Schedą po nim był natomiast wrodzony spryt, dzięki któremu błyskawicznie zrozumiała, iż powrót rodziciela odwróci uwagę braci od nieudanego polowania. Żywiła nadzieję, że jeśli tym razem udało mu się wygrać trochę grosza w zakładach, swoim zwyczajem załadował na grzbiet starego wałacha ścierwo jelenia na triumfalną ucztę. Wdrapała się na wierzchołek wzgórza i ujrzała na horyzoncie kamienne mury nadszarpnięte zębem czasu i niesprzyjającej pogody. Zatrzymała się na chwilkę i roztarta bok, w którym od szybkiego biegu czuła dotkliwe, zapierające dech kłucie. Zamczysko Revelwood, rodzinna siedziba matki, wznosiło się na skraju wrzosowisk. Zrujnowany bastion nie mógł już chronić mieszkańców ani przed wrogiem, ani nawet przed uderzeniami wichru, który przedzierał się przez coraz szersze szpary w zaprawie łączącej potężne głazy obwarowań. W blasku zachodzącego słońca prastare zamczysko nabrało jednak uroku, w którym łatwo było dostrzec ślady minionej chwały. Rowena popędziła w podskokach w dół zbocza, zawadiackim okrzykiem dając wyraz radości... ale serce w niej zamarło na widok dyszącego z utrudzenia wałacha, przywiązanego do kołka na podwórcu. Na zapadniętych bokach zwierzęcia zwisały żałośnie sflaczałe juki - puste! Przesunęła dłonią po kłębie poczciwego wierzchowca i otarła o nogawice oślizłe od potu palce, krzywiąc się z naganą. Koń powitał ją cichym rżeniem, nie wyjmując łba z wiadra wody. Po plecach dziewczyny przebiegł dreszcz mrocznego przeczucia. Ciężkim krokiem weszła na rozchybotane deski, służące za most nad zatęchłą fosą. Otwory strzelnicze, jedyne okna w masywnych murach, nie przepuszczały resztek promieni zachodzącego słońca do wnętrza przepastnej sali. Rowena zamrugała, próbując przebić wzrokiem mrok komnaty, oświetlonej słabym płomykiem na obszernym palenisku. Ogień dzielnie próbował rozproszyć smutek ciemności, lecz udało mu się jedynie rzucić na mury więcej ruchliwych cieni. Rowena podniosła kąciki ust w smętnym uśmiechu, widząc, jak Freddie miesza w kotle potrawę, której woń nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, iż głównym składnikiem jest rzepa. Wyskoczyła z sieni, słysząc tupot ciężkich stóp za plecami. Do komnaty wpadli bracia, objuczeni grabiami i motykami. - Gdzie ojczulek? - zaryczał Duży Fred. Za nim stało rzędem pięcioro młodzieńców o czuprynach opadających wiotkimi kosmykami na zgarbione ramiona. Łacno można by wziąć ich za jego odbicia, pomniejszone w niewidocznym zwierciadle. Fred cisnął sierp na kamienne flizy posadzki. Jego towarzysze wymienili wymowne spojrzenia i z równą nonszalancją porzucili narzędzia. U szczytu schodów pojawił się kuzyn Irwin. Jego pulchna twarz zastygła w osobliwie ponurą maskę; w dłoniach obracał pordzewiałą trąbkę sygnałówkę. Markotnym głosem oświecił krewnych:

5 - Wasz ojciec jest na górze. Chce, byście wszyscy się tu zgromadzili... powiada, że zostało niewiele czasu. Jego słowa zagłuszył huk, po którym rozległ się bolesny ryk i potok wymyślnych przekleństw. Wszyscy zwrócili oczy ku górze, jakby znaczenie zagadkowych słów Irwina miało spłynąć ku nim wraz z drobinami kurzu, które siła wrzasku uniosła z belek sklepienia. Duży Fred przetarł czoło wierzchem dłoni. - Irwinie, czy ojczulek upił się na ponuro? Kuzyn poskrobał się w głowę wykrzywioną trąbką. - Zdaje mi się, że w ogóle się nie upił. Jest chyba trzeźwy. Bracia Roweny wymienili spojrzenia i milcząco pokiwali głowami wobec tej zaskakującej nowiny. Rowena prychnęła: - Bzdura, Irwinie! Czy widziałeś kiedy, żeby był trzeźwy? Kuzyn zwrócił ku dziewczynie twarz, z której na próżno litował zetrzeć wyraz cielęcej admiracji: - No, nie... ale takim też go jeszcze nie widziałem! Rowena uszczypnęła kuzynka w nos, wyrażając tym gestem dobroduszną pogardę: - Jeśli powiadasz, że ojczulek jest trzeźwy, to znaczy, że sam wsadziłeś łakomy nos do beczułki piwa! Irwin wydusił z siebie niemrawy chichot. Obraz bladolicego kuzynka, pociągającego z pienistego kufla, przyprawił braci Roweny o szał radości. Zgodnie ryknęli śmiechem. Rowena natomiast stwierdziła z przekonaniem: - Ojczulek jest pewnie głodny! Mały Fred posłał jej spojrzenie wyprane z wszelkiego wyrzutu, ale to wystarczyło, by dziewczyna zwiesiła ze wstydem głowę, gorzko żałując zmarnotrawionego dnia. Na wzmiankę o jedzeniu zaburczały żołądki obecnych, puste od czasu, gdy rano pożywili się okruchami ciemnego chleba maczanego w tłuszczu. Skromny posiłek już dawno stał się miłym, lecz nie sycącym głodu wspomnieniem... Rowena ruszyła w stronę szafy, w której trzymała łuk i kołczan. Zatrzymały ją słowa Małego Freda: - Jabłka, Ro! Możemy zerwać kilka jabłek i upiec je w popiele. Ojczulek to lubi. Z uśmiechem wdzięczności wzięła worek, który do niej wyciągnął. Natura obdarzyła Małego Freda inteligencją co najmniej równą tej, którą oszczędnie rozdzieliła na wszystkich jego braci. Dziewczyna nasunęła czepek na uszy i wybiegła w coraz gęstszy mrok. Ledwie zamknęły się za nią drzwi, gdy ojczulek, potykając się, zszedł po wielkich schodach. Mały Fred pomyślał, że Irwin ma chyba rację: ojczulek po pijanemu nigdy się nie chwiał i nie potykał! A oto wlókł się ku nim noga za nogą, jak gdyby stopy grzęzły mu w płynnym ołowiu. Gdzie się podział zawadiacki chód i spojrzenie mętne, lecz pełne pijackiego wigoru? Patrzyły na nich oczy nabrzmiałe od niewypłakanych łez... Lindsey Fordyce, baron na Revelwood, stał u stóp schodów, mierząc synów posępnym wzrokiem, jak gdyby widział ich po raz pierwszy w życiu. - Słodki Chryste!... Nie miałem pojęcia, że tylu was jest... - Przetarł oczy, jakby kilkoro z gromadki jego dziatwy miało dzięki temu zniknąć. - Jest nas dziewięcioro... licząc z Rowena, stryju Lindseyu - pisnął gorliwie Irwin, jak zwykle chcąc się przypodobać. Baron rozejrzał się po mrocznej komnacie. - Gdzie jest Ro? Nie widzę jej tu... Freddie odstąpił o krok od paleniska. - Poszła narwać jabłek, ojczulku! - No, to się dobrze składa... - Ojczulek ruszył przez świetlicę, ciągnąc za sobą prawą nogę. Utykał bardziej niż zwykle. Ciężko usiadł w starym, rozpadającym się fotelu, który zatrzeszczał ostrzegawczo, i słabym głosem zażądał: - Daj mi wody, Freddie! Odchylił się do tyłu i przymknął oczy, przez co stracił scenę, rozgrywającą się w kącie sali, gdzie Mały i Duży Fred wyrywali sobie gliniany dzban, rozlewając letnią wodę na bose stopy. Wreszcie Duży Fred zwyciężył: ze stłumionym warknięciem odebrał bratu naczynie i nalał wody do pordzewiałego pucharu. Następnie wielkopańskim gestem pozwolił Małemu zanieść napój ojcu. Ojczulek ujął kielich w drżące dłonie i wypił do dna, tak gdyby był w nim smakowity napój, a nie zmącona woda z dodatkiem komara, który nieopatrznie wpadł do dzbana i znalazł w nim swój grób. - Synowie moi, zgromadźcie się wokół mnie... przywożę radosne wieści - oznajmił, rozpostarł ramiona, jakby chciał ich wszystkich objąć serdecznym uściskiem, i uśmiechnął się szeroko. Synowie z wahaniem uczynili krok do przodu, a kuzyn Irwin cofnął się ze stropioną miną.

6 - Irwinie, dołącz do nas... nie ośmieliłbym się pozbawić cię szansy na wspaniałą przygodę tylko dlatego, że zrodziłeś się z lędźwi innego mężczyzny! Irwin zarumienił się po uszy i przysunął bliżej. - Jaka przygoda, stryju Lindseyu? Młodzieńcy wymienili między sobą pytające spojrzenia. Żaden nie umiał wyobrazić sobie możliwości egzystencji odmiennej od tej, którą wiedli dotychczas, żaden nie miał pojęcia o doznaniach wykraczających poza ich krąg doświadczeń. Czyżby uprawianie rzepy na kamienistym poletku, które nigdy nie nadawało się pod uprawę, nie było wystarczającą przygodą? Ojczulek pochylił się do przodu i mrugnął jak spiskowiec do współ konspiratorów. - Widzicie, chłopcy, tym razem naprawdę odnalazłem skarb, który od niepamiętnych czasów wymykał się moim rękom. Wracałem do domu, by podzielić się z ukochanym potomstwem nowo zdobytą fortuną... - Tu klasnął językiem o podniebienie w wyrazie żałości. - Niestety, poczciwy wałach nie był w stanie unieść juków ciężkich od kruszcu... Mały Fred skrzyżował ramiona na piersiach i zmrużył oczy, nie ukrywając niedowierzania. - Zatrzymałem się więc na nocleg w zamku przyjaciela. Irwin poczuł zaciekawienie na wzmiankę o przyjacielu. Sam nigdy nie spotkał osoby, z którą łączyłby go stosunek inny niźli więzy krwi. Mały Fred wtrącił w tok ojcowskiej opowieści: - Założę się, że w tym zamku grali właśnie w kości, co? Ojczulek czułym gestem zmierzwił płowe kędziory potomka. - Roddy, nigdy nie przestajesz mnie zadziwiać! - Jestem Freddie... - Chłopak wykręcił się spod ręki rodzica i powrócił do paleniska, by zakrzątnąć się wokół kociołka. Ojczulek pospiesznie podjął opowieść: - Postanowiłem więc pozbyć się części zdobyczy - tylko dlatego, by ulżyć nieco dzielnemu rumakowi, zapewniam was! - i przyłączyłem się do partyjki ze starym znajomym, synem hrabiego, który był niegdyś moim suzerenem. Młodzian zawsze otaczał mnie wielką estymą, a z biegiem lat wyrósł na wielkiego i szlachetnego rycerza. Ton, jaki pojawił się w głosie ojca, gdy opisywał kompana od gry, sprawił, że po plecach Małego Freda przebiegł dreszcz grozy. Wyprostował się, zapominając o zupie. - Najpierw postawiłem wszystko, co miałem przy sobie... potem zagrałem o to, czego nie miałem. Tuszę, iż ociupinę przesadziłem z zacnym piwem, które dolewano mi do kufla! Żeby zademonstrować, jak niewielka była owa przesada, rozstawił kciuk i palec wskazujący. Mały Fred poprawił ojca, rozciągając ramiona na całą długość. Irwin przydusił usta pulchną dłonią, tłumiąc nieprzystojny chichot. Kiedy wzrok ojca padł na najmłodszego potomka, Mały Freddie udał, że się przeciąga. Ojczulek wzruszył ramionami. - Tak właśnie straciłem fortunę. Kiedy stary druh odkrył, że zgrałem się co do miedziaka, wpadł w prawdziwy szał. Z ową osobliwie sprawną pamięcią zwycięzcy przywołał moje wcześniejsze przechwałki o ośmiu chłopach na schwał, którzy opiekują się moim zamkiem pod nieobecność pana i rodziciela... krótko mówiąc: jeden z was będzie miał zaszczyt udać się do hrabiego, by mu służyć przez okrągły rok! - Rozpromienił się i potoczył po osłupiałym kręgu błyszczącymi oczami, żywo przypominającymi oczka zadowolonego prosiaka, jakby czekał na pochwałę i podziękowania. Odpowiedziała mu głucha cisza. Wreszcie Mały Freddie odzyskał zmysły, rozepchnął braci łokciami i wysuwając się naprzód, spojrzał ojcu prosto w oczy. - Postawiłeś jedno ze swoich dzieci w grze w kości? Uśmiech zniknął z twarzy Lindseya Fordyce’a jak zdmuchnięty płomień świecy. Potarł czoło ręką, odrzucając w tył kosmyki włosów, którymi zazwyczaj usiłował zamaskować rosnącą łysinę. - Nie dosłownie... ostatnie słowo nie należy bowiem do mnie. Rycerz powiedział, że albo przyjedzie do Revelwood i sam wybierze sobie pachołka spośród waszej gromadki, albo opuści zamek z moją głową zatkniętą na czubku lancy! - Och, stryju... - zaszemrał Irwin, a jego twarz przybrała odcień niezdrowej zieleni. - Zaiste miałeś szczęście, iż przeciwnik w grze nie był twoim osobistym wrogiem. Czy ów cnotliwy rycerz nosi jakieś miano? - Oczy Małego Freddiego zwęziły się w szparki. Na czole barona Fordyce’a pojawiły się krople potu, zapewne od ognia buzującego na palenisku;

7 przetarł je rękawem i zamarł, bo z podwórca dobiegł ich znienacka tętent końskich kopyt. Po kilku chwilach mocne pchnięcie niemal wyrwało drzwi z zawiasów. Rowena wpadła do dworskiej sali jak promień słońca rozdzierający gęstą warstwę dymu, który wypełniał wielką komnatę. Jej warkocze, gładka skóra i własnoręcznie tkana tunika pachniały słodko wonią dzikich wrzosów i ziół. Policzki zabarwiły się od biegu rumieńcem delikatnym jak różane płatki, oczy błyszczały radością. Rzuciła się w ramiona ojca, a słowa powitania toczyły się w powietrzu szybciej niż jabłka, które wypadły na posadzkę z dziurawego worka. - Och, ojczulku! Nareszcie wróciłeś! Jakaż jestem szczęśliwa! Gdzież to ukryłeś przedtem ogiera? To najpiękniejszy rumak, jakiego widziały moje oczy. Czyż to prawda, że tym razem udało ci się trafić na fortunę, która tyle razy wymykała ci się z rąk?! Uklękła przy fotelu, wyszarpnęła z kieszeni tuniki pęk wonnych wrzosów i rzuciła je na podołek rodzica, nie przestając paplać: - Przyniosłam twoje ulubione kwiecie, a Mały Freddie obiecał ucztę z pieczonych jabłek. Będą gorące, słodkie i soczyste... tak jak lubisz. Tysiąc razy smaczniejsze od pieczeni z jakiegoś łykowatego zająca! Och, ojczulku... nareszcie jesteś w domu! Już się baliśmy, że nigdy do nas nie wrócisz. Objęła go w pasie gestem tak żywiołowym, że spadł jej czepek z głowy, a pszeniczne sploty rozsypały się na ramionach. Ale baron Fordyce nie podniósł ramion, by odpowiedzieć czułością na czułość. Siedział sztywno w objęciach córki. Uniosła ku niemu twarz, zaniepokojona ciszą, którą zakłócał jedynie trzask bierwion w palenisku. Ojciec spojrzał w bok i przez jedną krótką, lecz przerażającą chwilę wydało jej się, że zadrżała mu dolna warga. Podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Bracia stali rzędem przed paleniskiem. Jeszcze nigdy nie widziała ich w takim ordynku! Irwin szczerzył do niej zęby ze środka przycichłej gromadki. W migotliwy blask płomieni wkroczył nagle obcy. Rowena wbiła wzrok w przybysza. Ponieważ klęczała, wydało jej się, że patrzy jak z dna głębokiej studni w oczy mężczyzny, który góruje nad nią niczym forteczna wieża. Przewiercał ją nieruchomym wzrokiem, aż dreszcz lęku przykuł ją do ziemi, jakby patrzyła prosto w oblicze śmierci... Minęło wiele sekund, zanim udało jej się oderwać wzrok. - Ojczulku...? - tchnęła ledwo dosłyszalnie, poklepując chłodną, drżącą dłoń. Pogłaskał ją po warkoczach, ale oczy miał spuszczone i odległe: - Roweno... sądzę, iż powinnaś zostawić nas samych, dopóki nie zakończymy interesów. - Nie wspomniałeś nic o córce, Fordyce! - Obcy przerzucał wzrok to na rycerza, to na dziewczynę. Lindsey Fordyce otoczył Rowenę ramieniem jak tarczą. Ciszę świetlicy rozdarł drwiący chichot obcego. Tylko Rowena dosłyszała przekleństwo, które baron zmełł pod wąsem, widząc, jak głupio się zdradził. Wyprostował się i zasyczał: - Interesujesz się wszak wyłącznie moimi synami! Rowena ujrzała, że na skroni ojca wystąpiła pulsująca żyłka. - Ale twoje zainteresowanie leży gdzie indziej... łacno to widać! - zareplikował przybysz, czyniąc krok do przodu. Rowena uniosła się z klęczek. Instynkt podpowiadał jej, że nie powinna klęczeć u stóp tego mężczyzny. Stawiła mu czoło bez zmrużenia powiek, patrząc wprost na srebrne ogniwa kolczugi, okrywającej jego mocarną pierś. Od barczystych ramion po obute w skórę stopy odziany był w czerń równie głęboką jak oczy, którymi przypatrywał się jej bez najmniejszego zażenowania. Odparła dzielnie badawczy wzrok, obronnym gestem krzyżując ramiona na piersiach. Przyjrzawszy mu się bliżej, uznała, że tęczówki ma nie tyle czarne, co barwy brunatnego aksamitu. Mroczny odcień sprawił, że wydawały się nieprzeniknione, lecz ożywiał je błysk niezaprzeczalnej inteligencji. Śmiałe łuki brwi nadawały tym tajemniczym oczom nieco drwiący Wyraz. Rowena odniosła wrażenie, że obcy pod maską kamiennej, niewzruszonej miny naśmiewa się z niej. Miał równo przycięte włosy, ciemne i błyszczące jak sobolowe futro, lecz ich brzegi falowały lekko, ostrzegając, że łacno mogą się zbuntować i zwinąć w figlarne kędziory. Surowość wejrzenia chroniła oblicze o harmonijnych rysach od piętna zniewieściałości. Męskości dodawała mu imponująca postura... Przemknęło jej przez myśl, że byłby naprawdę przystojny, gdyby tylko z twarzy puknął mu ów wyraz zawziętości. Obcy wyciągnął rękę i ujął Kosmyk włosów dziewczyny, jakby zahipnotyzowany jasnym piaskiem warkoczy. Aksamitny lok owinął się wokół jego palca miękką pieszczotą. Rowena wsunęła dłoń pod tunikę, lecz zanim zdołała ująć nóż, poczuła, że uchwyt stalowych palców miażdży ej przegub. Oręż upadł z brzękiem na kamienne flizy. Zagryzła wargi, by nie zapłakać z

8 bólu. Mężczyzna rozluźnił palce i cofnął się do ognia. - Ma w sobie więcej życia niż cała reszta razem wzięta! Ją sobie wezmę! W świetlicy wybuchła wrzawa protestu. Ojczulek skulił się w fotelu, zakrywając oczy dłonią. - Nie możesz zabrać naszej siostry! - Ponad oburzone krzyki braci wybił się chłopięcy tenor Małego Freda. Przybysz wyszczerzył drwiąco zęby i oparł się o zręby paleniska. - Miej w sercu otuchę, chłopcze... to przecież rozłąka nie na zawsze! Ma mi służyć tylko przez okrągły rok. Rowena spojrzała na ojczulka. Poruszał bezdźwięcznie ustami. Bracia wykrzykiwali obelgi i groźby, choć nie ruszali się z miejsca, jakby raz posadzeni w równym rzędzie wrośli nogami w posadzkę. Przemknęło jej przez myśl, że musieli postradać zmysły... Nie doszukała się otuchy w błyszczących oczach obcego, który obserwował całą scenę, rozkoszując się zamieszaniem, jakie wywołały jego słowa. Posłał jej porozumiewawcze mrugnięcie, które sprawiło, że wokół oczu zbiegły się setki delikatnych zmarszczek jak odbicia kurzych łapek w piasku. Jej lęk wzrósł jeszcze bardziej, tamując potok pytań, które cisnęły się na usta. Ojczulek zajęczał żałośnie, ale tak cicho, że tylko obcy mógł go dosłyszeć: - Przecież umawialiśmy się tylko na synów, prawda? Dudniący głos przybysza sprawił, że wszyscy ucichli: - Nieprawda, Fordyce! Powiedzieliśmy: „dzieci”. Miałem dostać jedno z twoich dzieci na posługi... na cały rok. Kolana Roweny zmiękły i aż otworzyła usta w osłupieniu. Utrzymała się na nogach wielkim wysiłkiem woli. Ojczulek nie zdołał stłumić proszącej nuty w głosie: - Nie możesz zabierać mężczyźnie jego jedynej córki! Okaż nieco miłosierdzia...! Rycerz prychnął z przesadną pogardą. - Prosisz o miłosierdzie? A ty sam, Fordyce... co wiesz o miłosierdziu? Przybyłem, by dać ci poznać smak sprawiedliwości. Ojczulek zebrał się na odwagę i walnął pięścią w poręcz fotela. - Na to ci nie pozwolę! Dłoń obcego spoczęła na rękojeści masywnego miecza i objęła ją mocno, aż przez mięśnie potężnych ramion przebiegło ostrzegawcze drżenie. - Wybierasz walkę? - wyszeptał złowróżbnie. Wahanie Lindseya Fordyce’a nie trwało dłużej niż mrugnięcie okiem. - Roweno, musisz pojechać z tym poczciwym rycerzem! Zamrugała, zaskoczona tak błyskawicznym odwrotem ojca. Mały Freddie rzucił się ku przybyszowi, wymachując żelaznym kociołkiem niczym pałką. Rycerz odwrócił się do niego z wyciągniętym mieczem... Rowena próbowała mu go wyrwać, lecz ojczulek okazał się szybszy: skoczył na chłopca i zbił go z nóg brutalnym ciosem. Freddie wbił w niego rozwścieczone oczy. Z nosa pociekł mu strumyczek krwi. Ojczulek splunął z gniewem. - Nie bądź głupkiem, synu! Zabije cię jak muchę, a ja będę drugi w kolejności! Obcy zwrócił się do naburmuszonych chłopców, nie wypuszczając miecza z dłoni: - Jeśli któryś z was zechce zakwestionować moje prawo do zabrania waszej siostry, będę aż nazbyt szczęśliwy, mogąc stanąć do walki o to, co mi się należy! Nagie ostrze lśniło w migotliwym blasku płomieni. Duży Fred przez chwilę wbijał wzrok w oczy przybysza, zaciskając stwardniałe od pracy na roli dłonie, lecz niebawem odwrócił się i znużonym gestem oparł czoło o gorące kamienie tworzące gzyms paleniska. Oczy rycerza rozszerzyły się, gdy z rzędu młodzieńców wystąpił Irwin, wciąż ściskając w dłoni trąbkę. Ojczulek zrobił ostrzegawczy krok w stronę chłopca, który natychmiast klapnął pulchnymi pośladkami na zrąb paleniska i zaczął obracać w palcach sygnałówkę, wpatrując się w nią, jakby widział ją po raz pierwszy. Rycerz schował miecz do pochwy. - Zakład to zakład... - Ojczulek przebiegł palcami po wystrzępionym obrąbku znoszonej opończy. - Jak dobrze wiecie, jestem baronem... człowiekiem honoru, który dotrzymuje słowa. Westchnął, jakby ciężar honoru spoczywał na jego ramionach zbyt wielkim brzemieniem. Rycerz parsknął urywanym, nieprzyjemnym śmiechem. Ojczulek ujął Rowenę pod ramię i łagodnie popchnął ją w stronę przybysza. - Idź z nim, córko... on cię nie skrzywdzi. - Z trudnością przełknął ślinę. Obcy przypatrywał się Rowenie, milcząc jak głaz, skrzyżowawszy ręce na piersiach. Wbiła badawczy wzrok w twarz ojca, daremnie oczekując wybuchu śmiechu, który zakończy ten okrutny żart i wyjaśni

9 niespodziewane przybycie obcego rycerza. Słaby płomyk nadziei zamigotał i zgasł na widok bólu w podkrążonych oczach barona, których spłowiały błękit był bladym odbiciem jej bławatkowych tęczówek. - Pójdę z nim, ojczulku, skoro powiadasz, że tak mi wypada. Mężczyzna zrobił krok do przodu, rozwijając linę, która zwisała konopną pętlą u jego pasa. Ojczulek cofnął się na bezpieczną odległość przed potężnym intruzem. Rowena założyła dłonie za plecy: - Nie masz potrzeby mnie wiązać. Obcy sięgnął po jej dłonie. Nie okazała lęku, gdy szorstkimi ruchami krępował jej przeguby. Odezwała się głosem, który nie zdradzał gniewu, jaki czuła: - Jeśli ojczulek nakazuje mi iść z tobą, jestem mu posłuszna. Nie podnosząc ciemnej głowy, zacieśnił więzy szarpnięciem i owinął sobie drugi koniec sznura wokół pięści. Bez słowa poprowadził ją ku wyjściu. Zatrzymała się na chwilę, by podjąć z posadzki czepek. Mężczyzna poczuł, że lina się napręża, i pociągnął brutalnie, lecz Rowena zaryła piętami w kamienne flizy, stawiając opór. Ich oczy spotkały się w krótkim pojedynku... potem bez ostrzeżenia obcy szarpnął sznur tak silnie, że dziewczyna potknęła się i omal nie upadła. W jej oczach zabłysły łzy gniewu, lecz momentalnie skryła je pod powiekami, wyprostowała się i podążyła za przybyszem przez otwarte drzwi, ciskając czepek w spętanych dłoniach. Bracia postępowali za nimi, szurając niepewnie stopami, jak w żałobnym orszaku. Na samym końcu wlókł się ojczulek. Mały Freddie szarpał się w mocnym uchwycie rąk dwóch młodzieńców patrzył za siostrą spod nachmurzonych brwi. Zapadła noc. Szeroka tarcza księżyca słała srebrzyste smugi przez gałęzie nielicznych drzew, opromieniając równinę zwodniczym światłem nieziemskiego brzasku. Duży Freddie gwizdnął z podziwem na widok białego ogiera, który wyłonił się z mlecznych oparów mgły jak zjawiskowa bestia i niespokojnie bił kopytem o ziemię, słysząc zbliżające się kroki. Rowena nie mogła oderwać oczu od złocistej uprzęży, wieńczącej łeb królewskiego stworzenia. Rzemienie na całej długości wysadzane były drogocennymi kamieniami. Czemu taki bogacz trudził się do Revelwood, by wykraść dziecko biedakowi? Stanowczo wyprostowane plecy rycerza zniechęcały do pytań. W milczeniu wskoczył na rumaka i okręcił sznur, do którego przywiązana była Rowena, wokół łęku siodła. Podkute końskie kopyta drgały ledwie powstrzymywaną ochotą do biegu. Rowena przestraszyła się, że pogruchoczą jej kości, jeśli zbytnio się przybliży. Irwin zastąpił koniowi drogę, jakby codziennie stawiał czoło potężnemu ogierowi, niosącemu na grzbiecie uzbrojonego rycerza. Szlachcic odchylił się do tyłu, ciężko wzdychając. - Łaskawy panie...? - rozległ się głos przypominający bojaźliwy skrzek, chłopiec odchrząknął więc i spróbował ponownie: - Łaskawy panie, spieszę przypomnieć, że skradł pan jedyny promyk, który rozświetlał mrok naszego nędznego żywota... wyrwał jedyne kwiecie, rosnące na posępnym ugorze smutku. Mówię w imieniu nas wszystkich! Kuzynowie Irwina spoglądali na siebie niepewnie, drapiąc się po głowach. Rowena poczuła niesmak. Prawie zapragnęła, by rycerz stratował chłopca, kładąc kres jej upokorzeniu. - Wymownie wstawiasz się za nią, jak na takie pacholę! - Rycerz zadziwił wszystkich pełną uznania repliką. - Być może powinieneś zwrócić swe perswazje ku ojcu, by w przyszłości powściągnął się od niepewnych zakładów! Ojczulek, skryty za plecami Dużego Freda, odważył się spopielić rycerza spojrzeniem, płonącym nienawiścią. Irwin nalegał: - Więc nie ustąpisz, wasza łaskawość? - Nie ustąpię! - Upraszam więc waszą łaskawość, by pamiętał o dworności obowiązującej człeka szlachetnie urodzonego wobec niewiast. Błagam, byś traktował moją słodką kuzynkę z równym szacunkiem, jakim obdarzasz inne przedstawicielki słabej, lecz pięknej płci! Rowenę zaswędziały ręce, by wytarmosić chłopca za ucho, jak to czyniła wiele razy w przeszłości, aż padał na ziemię i jęczał, błagając o zmiłowanie. Obcy ponownie parsknął zgrzytliwym, urywanym śmiechem: - Nie lękaj się, chłopcze. Będę ją traktował z takim samym szacunkiem, jaki miałbym wobec każdej równie gładkiej młódki. A teraz odsuń się... albo stratują cię kopyta mojego konia. Irwin ledwie zdążył uskoczyć, gdy rycerz wbił ostrogę w bok zwierzęcia, które ruszyło wyciągniętym

10 kłusem. Rowena rzuciła się biegiem, by naprężona lina nie ścięła jej z nóg. Zdążyła rzucić jeszcze jedno tęskne spojrzenie rodzinie zgromadzonej na podwórcu. Słyszała za sobą głuche uderzenia pięści Małego Freda, który rzucił się na Irwina w ślepym żalu i gniewie. Potem wszystko zniknęło i ucichło, a ona skupiła całą uwagę na wyboistej drodze pod stopami. Myślała tylko o jednym: stawiać jedną stopę przed drugą w rytmicznym biegu i nie upaść pod tętniące kopyta. 2 Coraz częściej kontury ścieżki rozmazywały się przed zmęczonymi oczami Roweny, coraz częściej grunt usuwał jej się spod nóg. Zostawili już za sobą splątane trawy wrzosowisk i wjechali do lasu. Blask księżyca, rozproszony w plątaninie gałęzi, spowił drogę pajęczyną chybotliwych cieni. Dziewczyna przeskoczyła rzekomy kamień, który okazał się jedynie kupką listowia, i nie dojrzała w porę uschniętego konara, który boleśnie zranił ją w kolano. Miała wrażenie, że całe życie podąża za ogonem potężnej bestii i mrocznym konturem pleców demonicznego jeźdźca. Obolałe pięty wybijały nierówny rytm. Utrzymywała się na nogach tylko dzięki temu, że wpiła się palcami w konopny sznur, który krępował jej przeguby. W dłoniach uparcie ściskała pognieciony czepek. Resztką sił wydyszała: - Wybacz, ale... Szerokie ramiona nie drgnęły. - Przepraszam... panie... Nic. Zrozumiała, że tylko w jeden sposób zdoła zwrócić na siebie jego uwagę. Usiadła i okręciła nogi wokół sznura, by nie upaść na brzuch. Liczyła na miękkość iglastej ściółki, ale nie spodziewała się, że rycerz ujedzie jeszcze kilkanaście metrów, kiedy to z głośnym pluskiem wpadła pośladkami do płytkiego strumienia. Wtedy zatrzymał się i ściągnął wodze, aż koń okręcił się wokół własnej osi. Rycerz wreszcie mógł spojrzeć jej w oczy. Rowena nie wiedziała, którego bardziej nienawidzi: triumfującego ogiera, który tańczył niespokojnie na tylnych nogach, czy rycerza, który spoglądał na nią pytająco. Opadła na brzeg strugi i przymknęła oczy. Słyszała, jak zsiada i zwalnia naprężony sznur. Westchnęła z zachwytem: cóż za niebiański komfort, móc wyciągnąć spętane dłonie nad głową! Powoli otworzyła oczy i ujrzała, że rycerz klęczy nieopodal po drugiej stronie strumienia i napełnia wodą skórzany bukłak. Nie spuszczał z niej ciemnych oczu. Nogawice spodni szybko nasiąkały wilgocią i to nieprzyjemne uczucie przepełniło czarę jej goryczy. - Cóż to, zamierzasz utopić mnie jak niechciane kocię, milordzie? A może zostały ci jeszcze resztki zmiłowania? - Czemu nie prosiłaś, bym się zatrzymał? - Czy wysłuchałbyś mnie, gdybym tak uczyniła? - daremnie próbowała wyrównać oddech. - Owszem. Przewróciła oczy do nieba i odwróciła twarz, by ukryć niedowierzanie. - Jakim cudem taki zadziorny kogucik, jak twój ojciec, spłodził tę bezwolną bandę bachorów bez ducha walki? - spytał, podnosząc się z klęczek i wsuwając bukłak za pas. - Nie jesteśmy pozbawieni ducha... - zaprotestowała. - Nie masz prawa tak nas osądzać! Przeskoczył strumień i przykucnął tuż przy niej. - Twój ojciec był niegdyś rycerzem... Czy zapomniał, jak posługiwać się mieczem? Oczy Roweny zalśniły dumą: - Nie jego to wina, że złożył oręż. Ojczulek okulał w bitwie z walijskimi diabłami! Gareth prychnął: - Demonami, akurat! No dobrze, a tych sześciu osiłków u boku szanownego ojczulka? Czemu pozwolili mi wywieźć cię jak wór śmiecia? Nie nazwałabyś tego brakiem ducha? - Przecież... każdego z nich bez trudu zarąbałbyś mieczem, prawda? Wzruszył ramionami. - Możliwe... - Więc nie możesz twierdzić, że są pozbawieni odwagi. Wykazali mądrość życiową! Twarz mu zadrgała; otworzył szeroko usta i wybuchnął serdecznym śmiechem. Srogie rysy zmiękły i na nieuchwytny moment spod maski surowego rycerza wyjrzało rozbawione pacholę. - Lękam się, czy jedyną cechą, na której zbywa im bardziej, niźli na odwadze, nie jest właśnie owa życiowa mądrość... Kimże był ten pulchny niedorostek? Już się przestraszyłem, że zada mi śmierć swoją pordzewiałą trąbką! - To Irwin... wcale nie jest niedorostkiem! Ma tyle lat co ja.

11 - Domyślam się, że w twoich oczach to go czyni mężczyzną? Rowena gorączkowo szukała w myślach odpowiedzi, która starłaby uśmiech z wygiętych pyszałkowato ust, ale gdy się odezwała, pożałowała swoich słów: - Jestem z nim zaręczona! Mężczyzna wybuchnął nieposkromionym śmiechem, aż urażona Rowena pociągnęła nosem. Naprędce usiłowała zatrzeć pamięć niefortunnego zwierzenia: - To mój kuzyn. Ojczulek przyjął go na mojego narzeczonego, gdy był jeszcze małym pacholęciem. Wiedząc, że nie stać nas na posag, starał się zawczasu znaleźć dla mnie męża, by oszczędzić mi upokorzeń staropanieństwa. - Nie wydaje mi się, byś czuła się przez to mniej upokorzona... Westchnęła. Nie przyszło jej na myśl, w jak absurdalnej Bajdzie się sytuacji, siedząc po pas w strumieniu i omawiając kwestie osobiste z posępnym nieznajomym. - Czy kochasz tego... Irwina? - Czuję do niego coś w rodzaju czułości. Jak daleko sięgnę pamięcią, zawsze kręcił się u mego boku. - Jak wiemy pies? - podrzucił. Przytaknęła żywo: - Ale prędzej zakochałabym się w ropusze! - Tam w zamku, gdy tak wzruszająco wyraził swoje uczucia, nie zmiękczył twego serca wykwintnymi słowy? Zaprzeczyła: - Nie znasz Irwina. Prawdopodobnie całe życie czekał na okazję do wzniosłego występu... i to przed obliczem utytułowanego lorda! Usta rycerza wygięły się w uśmiechu. Jednym palcem ujął ją pod brodę i przechylił jej twarz do góry, badawczo wpatrując się w rysy oblane srebrzystym blaskiem księżyca. Rowena odzyskała raptownie czujność i zamrugała, wpatrując się w niego z rezerwą. - Ja walczyłbym na śmierć i życie, byle uratować narzeczoną z łap takiego brutala - mruknął i koniuszkiem palca obrysował kontur dolnej wargi dziewczyny. Serce Roweny porwało się do galopu, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyła. Usiłowała odpowiedzieć uśmiechem, chociaż jego słowa bynajmniej nie dodały jej otuchy. Pochylony nad nią, przewiercał ją mrocznymi oczami, które stapiały się w jedno z cieniem leśnej gęstwiny. Jego twarz spoważniała. Rowena poruszyła się niespokojnie, boleśnie świadoma własnej bezradności, gdy tak leżała połową ciała w strumieniu, mając spętane ręce, a mroczny rycerz pochylał się nad nią w milczeniu. Mokre spodnie oblepiły jej nogi, na skórze błyszczały kropelki wody. Wyjął ze zdrętwiałych palców dziewczyny pognieciony czepek i włożył jej na głowę, starannie wsuwając pod płótno każdy kosmyk płowych kędziorów. - Skoro już musisz pławić się w strumieniu jak rozpustna nimfa, załóż łaskawie przynajmniej czepeczek, aby odstraszyć ewentualnych napastników. Postawił ją na równe nogi i rozwiązał sznur krępujący przeguby. Woda kapała rytmicznie z przemoczonego do cna siedzenia spodni. Rycerz bez dalszych słów wsiadł na konia. Rowena uśmiechnęła się z nadzieją: - Ośmielę się zauważyć, że ojczulek na pewno zrozumiał już nauczkę, jaką zechciałeś mu dać... a stąd z łatwością sama znajdę drogę powrotną do domu. - Zamierzasz dosiąść tego konia, czy mam cię ponownie związać? - Popatrzył na nią z góry. Jego oczy niemal całkowicie skrywały opuszczone powieki. Podeszła do potężnego wierzchowca, który i tak wyglądał jak karzeł w porównaniu z postawnym jeźdźcem, swobodnie trzymającym lejce. Przełknęła niepewnie ślinę. - Życzysz więc sobie, bym jechała z tobą na jednym siodle? Zanim się obejrzała, siedziała już okrakiem na końskim grzbiecie, uniesiona jak piórko mocarną dłonią i rzucona przed jeźdźcem na siodło. Czuła, że nasiąknięte wodą nogawice wrzynają jej się w uda, ale nie miała czasu roztrząsać drobnych niewygód, gdyż rycerz spiął rumaka i ruszyli galopem. Zdała sobie sprawę, że przez nią zmarnotrawili mnóstwo czasu. Koń leciał ścieżką jak na skrzydłach. Gruby dywan sosnowych igieł tłumił tętent kopyt. Rowena pochyliła się do przodu, żeby możliwie jak najdalej odsunąć plecy od muskularnej piersi człowieka, który uprowadził ją z rodzinnego domu. Poczuła szarpnięcie ramienia, które obejmowało ją w pasie.

12 - Siedź spokojnie, bo spłoszysz konia i poniesie! - rozkazał. Zwiotczała w żelaznym uścisku i milcząc patrzyła, jak rumak skręca ze ścieżki i lawiruje między drzewami, jak gdyby odczytywał właściwy szlak z niewidzialnej mapy, którą miał w swojej końskiej głowie. Wtuliła się w pierś rycerza jak w opokę, chroniącą przed zderzeniem z pniami drzew, zagra- dzających im drogę z irytującą regularnością. Kiedy wreszcie zrozumiała, że ramię podtrzymujące ją w pasie nie pozwoli jej spaść z rozpędzonego wierzchowca, umościła się wygodniej w siodle, rozkoszując się nieznanym przedtem poczuciem bezpieczeństwa, płynącym z bliskości ciała mężczyzny. Zapadła w głęboki sen. Obudziła się nagle, dzięki czemu uniknęła upadku na kolana, gdy rycerz bezceremonialnie spuścił ją na ziemię. Ziewnęła i przetarła oczy. Przez gałęzie drzew prześwitywały płomienie pochodni, a w nocnym mroku rozlegało się nieporadne brzdąkanie na lutni i salwy pijackiego śmiechu. Mrużąc oczy, spojrzała na srogą minę rycerza. - Pomaszeruj za mną żwawo jak posłuszny giermek! - nakazał. - Uważaj, by warkocze nie wysunęły ci się spod czepka. Mam nadzieję, że popili się już zdrowo i nie rozpoznają w tobie młódki. - Więc to nie jest twój dom? - Nie... ale od biedy możemy tu przenocować. Klepnął rumaka i zwierzę ruszyło stępa. Rowena poszła za nim, gubiąc się w domysłach, jak powinien się zachowywać giermek takiego rycerza. Jej towarzysz odezwał się, nie odwracając głowy: - Kiedy udam się na spoczynek, będziesz zdana sama na siebie. Jeśli knujesz ucieczkę, radzę ci przemyśleć nierozsądne plany, bo jeżeli po przebudzeniu nie znajdę cię przy sobie, wrócę do twego domu i zarżnę wszystkich bez litości... a kiedy i ciebie odszukam, czego możesz być pewna, pożałujesz, że nie znalazłaś się wśród ofiar mojego gniewu! Zmusiła się do dalszego marszu, choć na dźwięk okrutnych słów przeszedł ją zimny dreszcz. Przed oczami stanął jej obraz Małego Freda, leżącego bez życia, z raną ziejącą tam, gdzie powinno znajdować się serce. W jej oczach zapłonął gniew, lecz rozważnie zgasiła płomień nienawiści, gdy mężczyzna odwrócił się w siodle i utkwił w niej mroczne źrenice. Skinęła posłusznie głową, odpowiadając mu szczerym i niewinnym spojrzeniem. Radosna wrzawa przeniosła się z dziedzińca poza wrota zamczyska, gdy rozbawione pary w podskokach wyległy na zwodzony most przerzucony nad pięciometrowej szerokości fosą. Jeden z biesiadników zachwiał się i omal nie runął pod kopyta rumaka. - Witajcie wszyscy! Zjawiacie się w porę, bo zabawa dopiero się rozkręca! - oznajmił bełkotliwie, przewrócił oczami i osunął się w kurz drogi z wciąż rozpostartymi powitalnie ramionami. Kobieta, która mu towarzyszyła, ze śmiechem zawróciła w stronę zamku, a pozostałe pary, chichocząc lubieżnie, rozproszyły się na wszystkie strony i poznikały w mroku nocy. Rycerz, nie ‘ mrugnąwszy nawet okiem, okrążył ostrożnie nieprzytomnego. Rowena postępowała za nim, obchodząc leżącego szerokim łukiem. Gareth zsiadł i rzucił lejce ospowatemu wyrostkowi, który wyrósł jak spod ziemi. Nie zrobił jeszcze trzech kroków, gdy ta sama kobieta, która wcześniej wybiegła na ich powitanie, pojawiła się wsparta na ramieniu innego mężczyzny. I on ledwo trzymał się na nogach. Minęli Rowenę, niemal ocierając się o jej tunikę. Kobieta zanosiła się śmiechem, aż świdrowało w uszach. Rowena otworzyła szeroko oczy, widząc, jak mężczyzna chwyta towarzyszkę za biodra i pcha do tyłu, aż oparła się o mur. Wbiła umorusane stopy w jego pośladki, gdy pochrząkując z wysiłkiem przygwoździł ją do ściany. Obserwując ten niezwykły widok, Rowena całkiem zapomniała o rycerzu, za którego przyczyną się tu znalazła. Nagle poczuła na ramieniu stanowczy uchwyt. Odciągnął ją od pary rozpustników, ale idąc za nim nie mogła się powstrzymać i zerknęła przez ramię na rumianą twarz kobiety, na której ból mieszał się z ekstazą. Nie zauważyła mężczyzny, który zagrodził im drogę, dopóki nie uderzyła twarzą o skórzaną kurtę, aż zadzwoniło jej w uszach. - Kto tu idzie? Gareth, mój panie, czy to naprawdę ty? - odezwał się naglący głos. Bez namysłu pospieszyła z odpowiedzią: - Nie, to nie Gareth. Nazywam się Ro... Rycerz zacisnął jej dłoń na ustach. - Tak, Blaine, to właśnie ja. Obawiam się, że wpadłeś na mojego giermka z taką siłą, że popadł w omdlenie. Cóż za niezdarny chłopak z tego Ro! Będę musiał sprawić mu cięgi, żeby nauczyć go trochę zręczności! - Rozluźnił palce i łagodnie wytarmosił ją za ucho. Jeszcze nie oprzytomniała, gdy zachwiała

13 się pod zamaszystym klepnięciem w łopatkę, którym poczęstował ją smukły mężczyzna. Zamglone trunkiem oczy zbliżył do jej twarzy, a kąciki wąskich warg wygiął pijacki uśmiech. Rowena z trudem łapała oddech. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przedtem obchodzono się z nią równie żywiołowo. - Któż to okazał tak wielki brak przezorności, że powierzył swoje szczenię w twoje łotrowskie ręce, chłopie? - Blaine zwracał się wprawdzie do jej pana, lecz nie odrywał od niej wzroku, mierząc ją dziwnie natarczywym spojrzeniem od stóp po czubek głowy. - Mam policzyć, ile razy te łotrowskie ręce zrzucały cię z konia w czasie turnieju, Blaine? - odparował Gareth. Blaine, udając, że nie słyszy, okrążał Rowenę. - Mały ten smarkacz, co? - Sam kiedyś byłeś mały, Blaine. - Gareth zarzucił muskularne ramię na szyję kompana, odwrócił go od Roweny i łagodnie skierował jego plączące się nogi w stronę mostu. - Zapomniałeś już, jak jedną ręką wyrzuciłem cię z okna? Byliśmy wtedy zaledwie wyrostkami. - Czy zapomniałem? Wylądowałem w krzakach jeżyn i przez resztę nocy moczyłem udręczony tyłek w beczułce... - Blaine osłonił oczy przed światłem pochodni i otoczył ramieniem szyję Garetha. - Mimo to zawsze całym sercem witam cię na zamku Ardendonne. Cóż za głupiec ze mnie! Powinienem nakarmić twoim ścierwem ryby ludojady, od których roi się w fosie! Gareth przewrócił oczami. - Kiedy ostatnim razem uciekły ci wszystkie wielbłądy, sądziłem, że straciłeś upodobanie do egzotycznych zwierząt! - Książę Walii przechwalał się oswojonym lwem, więc musiałem znaleźć sposób, by go zakasować! - Blaine smętnie potrząsnął głową. - Każda uczta kończy się utratą jednego czy dwóch gości. Plusk, i tyle! Nie zostaje nic prócz kości, które moi słudzy wyławiają z wody o wschodzie słońca. Ale cóż... Mężczyzna zachwiał się na krawędzi mostu. Gareth w ostatniej chwili odciągnął go do tyłu. Rowena objęła się ramionami i przesunęła na środek mostu. Uparcie wbijała wzrok w deski, aby nie ujrzeć wyblakłych kości dryfujących w spienionej wodzie. Podążyła za oboma mężczyznami przez dziedziniec. Weszli do obszernej świetlicy o wysokim sklepieniu. Nie spuszczała oczu z pleców Garetha, który odchodził na bok, nie wypuszczając Blaine’a z objęć. Rzucił jej przez ramię krótkie ostrzegawcze spojrzenie i obaj zniknęli w rozbawionym tłumie. Zatrzymała się w poczuciu nagłego opuszczenia. Załatają fala niepewności. Skryła dłonie głębiej w fałdach rękawów i zaczęła pogwizdywać, udając beztroskę, usuwając się jednocześnie z drogi pijanym biesiadnikom, z których wielu pozrzucało z siebie rozmaite części przyodziewku. Nagle jej spojrzenie przykuł niebiański widok; ślinka pociekła jej do ust. Chwycił ją tak silny kurcz głodu, że reszta otoczenia zniknęła jak za mgłą. Rzuciła się przed siebie, odpychając łokciami pląsające pary. Zatrzymała się nieśmiało tuż przed stołem. Mężczyzna w opończy ze szkarłatnego aksamitu uśmiechnął się i szturchnięciem zachęcił, by podeszła bliżej: - Pospiesz się, chłopcze! Oskubali wprawdzie to ścierwo do gołej kości, ale może znajdziesz jeszcze jakieś smakowite kąski... Wybuchnęła śmiechem, choć z jej oczu popłynęły łzy. Mężczyzna usunął się na bok, biorąc ją za kogoś pijanego albo przy głupiego - albo wręcz za pijanego przygłupa. Na długim na pięć metrów stole pod ścianą poniewierały się resztki uczty pana Ardendonne’a. Revelwood nie widziało takich stosów jadła przez rok! Żołądek dziewczyny zaburczał nagląco. Rozstawiła nogi, czując, że fala głodu podchodzi jej do gardła nagłą słabością. Ze środka stołu patrzyło na nią szklistym wzrokiem częściowo objedzone ścierwo dzika. Rozejrzała się ukradkiem, wyrwała jabłko ze zwierzęcego pyska i wepchnęła je w rękaw. Zanurzyła drżącą dłoń w srebrnej misie i wyciągnęła kulę lśniącą złotym blaskiem słońca nad wrzosowiskami. Ośmieliła się polizać. Słodycz jabłka w miodzie oblepiła język. Dziewczyna przymknęła oczy z rozkoszy. Potem głód, który gromadził się przez wiele chudych lat w Revelwood, wyrwał się spod kontroli rozumu i Rowena poczęła biegać wzdłuż stołów, zanurzając dłoń w każdym półmisku, chwytając z każdego talerza, zatrzymując się na chwilę, by z niedowierzaniem ogarnąć spojrzeniem coś na końcu stołu, co mogło być całym pieczonym wołem. Pomiędzy półmiski wskoczył ogar - popatrując na nią złośliwymi oczkami, wdepnął tylnymi nogami w talerz pełen gęstego sosu. Rowena wyrwała mu z pyska udko indycze i popiła zdobycz kwartą jęczmiennego piwa z kufla, który jakiś roztargniony lub nasycony

14 biesiadnik zostawił pośród śliwek obtaczanych w miodzie. Z westchnieniem zachwytu przysiadła na snopach sitowia, które dla wygody gości rzucono pod ścianami świetlicy. Wy- ściółka zalatywała stęchlizną, ale była miękka, a nasycony żołądek sprawił, że Rowena poczuła miłą senność. Wielka sala zaczęła zamazywać się przed jej zmęczonymi oczami... Na tle jaskrawoczerwonych i błękitnych kaftanów, w które przystroili się rycerze, wirowały barwne plamy jedwabnych sukien w odcieniach purpury i brzoskwiń. Dziewczyna przetarła spocone czoło, zdziwiona, że gospodarze w upalną letnią noc rozpalają tak suty ogień. Nagle usłyszała nad sobą złośliwe syknięcie: - Popatrz tylko, jak on czaruje! Podążyła spojrzeniem w górę splamionej sosem satynowej narzutki, z której wyzierała skrzywiona niechętnie okrągła twarz. - Tuszę, iż Alise zadrze spódnicę jeszcze przed nadejściem brzasku! - parsknęła przyciszonym głosem jej towarzyszka, wysoka i koścista szlachcianka. - Sir Gareth nie należy do tych, których można zbyć! Oczy Roweny rozszerzyły się na widok obrazka, który komentowały obie damy: jej ciemięzca, opierając stopę o podnóżek, pochylał się nad roześmianą kobietą. Niezmącona żadną ozdobą czerń jego stroju odcinała się żałobną nutą od podskakujących w wesołym tańcu plam szkarłatu i trawiastej zieleni. Dłoń jego rozmówczyni spoczywała na męskim udzie i z każdym nowym wybuchem perlistego chichotu posuwała się nieco wyżej. Kąciki ust mężczyzny wyginały się w sarkastycznym uśmieszku, parodii tamtego, który rzucił Rowenie przy strumieniu. Dłonią pieścił delikatnie obnażony kark kobiety, ale jego oczy wędrowały nieustannie po rozbawionym tłumie. Rowena wsunęła się w cień pod stołem, nie chcąc, by wypatrzyły ją te wszędobylskie oczy. - Och, tak! Oczarował samego króla, który pasował go na rycerza, zaledwie skończył siedemnaście wiosen i miał jeszcze mleko pod nosem... - Aj, zamilcz, głupia! Gdybyś to ty zasłoniła starego Długonogiego, naszego miłościwie panującego, przed cięciem walijskiego miecza na polu bitwy, spływającym angielską krwią, nie omieszkałby odpłacić ci podobnym zaszczytem. - Pulchna kobietka podjęła ze stołu śliwkę i niedbale wrzuciła smakołyk do ust. Mlasnęła z uznaniem. - Może pójdę tam i pokrzyżuję szyki drogiej Alise? - Jeśli tego nie uczynisz, ten chmurny lord wkrótce rozkrzyżuje jej coś... poniżej pasa - zauważyła chuda szlachcianka. - Och, bez obawy, Alise poradzi sobie z mężulkiem, de Crecym. Przeżyła wszak jego dwóch poprzedników, nieprawdaż? - Założę się, że tego nie udałoby jej się posłać do grobu! - obie kobiety zachichotały złośliwie. - Popatrz na Mortimera, jak gapi się na Garetha zazdrosnymi ślepiami! Sam zdaje się mieć na niego chrapkę. Chodź, przekonamy się, czy jest dostatecznie pijany, by dać zrobić z siebie głupka! - Albo dostatecznie głupi, by dać się zamordować - dorzuciła chuda i potykając się podążyła za towarzyszką, depcząc jej po haftowanym w misterne wzory trenie, aż zirytowana modnisia zebrała fałdy i przerzuciła przez rękę. Ciężka materia kołysała się w powietrzu i smagała po łydkach podchmielonych tancerzy, nierzadko zbijając ich z niepewnych nóg. Kobiety podeszły do bladego minstrela, który nie przestawał’ brzdąkać na lutni, słuchając ich szeptów. Pochylił się do przodu i rzucał ukradkowe spojrzenia na sir Garetha i jego damę. Lord potrząsnął głową, odrzucając namowy, ale pulchna figlarka przysunęła się bliżej, napierając o niego bujną piersią. Wreszcie wzruszył ramionami, wyrażając zgodę. Kobiety odsunęły się przezornie, zasłaniając dłońmi rozchichotane usta. Zaabsorbowana Rowena wyciągnęła kosmyk włosów spod czepka i bezwiednie zaczęła go żuć. Wesoła melodia gwałtownie umilkła. Tancerze powitali ciszę rozgłośnym jękiem. Jakiś mężczyzna nie przestawał okręcać się wokół własnej osi, dwornymi gestami to przyciągając do siebie, to odsuwając niewidzialną partnerkę. Minstrel wyciągnął flaszkę zza pazuchy kamizelki i pociągnął długi łyk. Większość wina nie trafiła do ust, lecz pociekła po brodzie. Rycerz, który ledwie trzymał się na nogach, wykrzyknął ponaglająco: - Grajże, Mortimer! Później będziesz mógł ugasić pragnienie, chłystku! - Spisz się dzielnie, a po skończonym balu osobiście poślę do twojej komnaty swojego giermka, byś zaspokoił wszelkie swoje pragnienia, grajku - obiecał sir Blaine. Do wtóru zachęcających okrzyków i przycinków tłumu Mortimer demonstracyjnie zniewieściałym, omdlewającym gestem posłał Blaine’owi całusa wdzięczności. Gospodarz pospiesznie uczynił w powietrzu znak krzyża, jak w obronie przed złym urokiem, co widząc reszta gości wybuchnęła gromkim

15 śmiechem. Rowena uśmiechnęła się blado, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. Sir Gareth nie przestawał pochylać się nad kobietą w kanarkowej sukni, niepomny muzycznego akompaniamentu ani jego braku. Rowena dostrzegła, jak jego dłoń wślizguje się pod jedwabny zawój wieńczący jej fryzurę, a usta muskają łabędzią szyję. Zaciekawiło ją, skąd w wątłej szyi znalazła się siła, pozwalająca unieść wysoki zawój z ciężkiego brokatu. Trudno było uwierzyć, iż tak cienki kark zdoła utrzymać choćby głowę... W roztargnieniu dotknęła własnej krtani, czując pod palcami znajomą krzepkość ścięgien. W oszołomionej głowie kręciło się jej jak na karuzeli, lecz przynajmniej była pewna, że jej kark utrzyma ową cenną część ciała! Mortimer delikatnie trącał palcami struny lutni. Tłum ucichł, wsłuchując się w słodko- gorzkie akordy. Zdążyli już zapomnieć, z jaką wprawą blady minstrel potrafi wydobywać z instrumentu kunsztowne dźwięki! Muzyk zapowiedział ledwie dosłyszalnym głosem: - Szlachetne panie i dzielni panowie, mam dla was nową pieśń... Oczy Roweny wypełniły się łzami. Żarliwe piękno melodii wzruszyło ją do głębi. Poczuła tęsknotę za domem, lecz postarała się otrząsnąć i otarła łzy tym samym pasmem włosów, które poprzednio wzięła do ust. Goście otoczyli Mortimera ciasnym kręgiem, nawet w pijackim oszołomieniu spragnieni nowych pieśni. Proste kosmyki spadły na pochyloną nad lutnią twarz minstrela, gdy ciągnął zapowiedź: - Tę romancę usłyszałem zaledwie miesiąc temu na zamku po drugiej stronie kanału, w krainie Touraine... Sir Gareth wyprostował się, a czoło przecięły mu zmarszczki. Rowena poczuła dreszcz niepokoju, widząc pociemniałe oczy, ale wnet spostrzegła, że lord patrzy nie na nią, lecz na muzykanta, który zaczął śpiewać głębokim, melodyjnym tenorem: Elayne jasna Niewinnie zgasła. Niewiernej karę Zadało imię! Tłum zaszumiał nerwowo i odstąpił do tyłu. Jasna Elayne Odeszła w męce. To ciemny rycerz Nienawiść żywię! Jasna Elayne... Rowena podśpiewywała urywanym szeptem, oczarowana melodią, gdy głos Mortimera umilkł raptownie, a lutnia z trzaskiem wylądowała na kamiennej posadzce. Sir Gareth obalił grajka na ziemię i postawił obutą stopę na jego gardle, a ostry czubek miecza oparł złowróżbnie o jego pierś. Goście rozsunęli się przezornie na bezpieczną odległość. Rowena zauważyła, że kobiety, które wcześniej rozmawiały z minstrelem, ukradkiem wymknęły się z sali. Porwała się na nogi, wsuwając pasmo włosów pod czepek. Oczy Garetha lśniły jak czarne diamenty, szeroka pierś unosiła się i opadała w nierównym oddechu. - Jeżeli chcesz jeszcze kiedyś zaśpiewać, mój kanarku, wyjaw mi natychmiast, kto nauczył cię tej pieśni! - warknął. Mortimer zamachał bladymi dłońmi w niemym błaganiu. Gareth uniósł podeszwę ciężkiego buta o centymetr nad gardłem niefortunnego grajka, lecz w tej samej chwili przycisnął mocniej czubek miecza. - Mów albo zamilkniesz na zawsze! Mortimer zakaszlał. - Powiedziałem... nauczyłem się jej w Touraine, na zamku. - Jakim zamku? Od kogo? - Nie pomnę, łaskawy panie... - Łżesz! - But Garetha ponownie przydusił drżące gardło. Tłum rozstąpił się, przepuszczając sir Blaine’a. Gospodarz beztrosko zarzucił ramię na szyję Garetha, który gwałtownie okręcił się na pięcie. Przez krótką chwilę Rowena obawiała się, że jednym zamachem oręża odetnie głowę kompana. - Dajże spokój, druhu! Trudno dzisiaj o wyszkolonego minstrela... długo będę szukał następcy, jeśli

16 tego nadziejesz na swój stalowy szpikulec. Wybacz mu ten jedyny raz bezprzykładną zuchwałość. Być może naprawdę nie wiedział, co czyni? - Uśmiechnął się odrobinę zbyt szeroko. Gareth rzucił przyjacielowi przeciągłe spojrzenie bez wyrazu, potem przerzucił wzrok na minstrela, na którego twarzy pojawił się nieśmiały cień nadziei. Z pogardliwym przekleństwem wsunął miecz do pochwy, lecz nie zdjął stopy z gardła leżącego nieszczęśnika. Pochylił się nad nim i wyszeptał tak przenikliwym szeptem, że usłyszano go w najdalszych zakątkach sali: - Jeśli jeszcze kiedykolwiek zanucisz tę pieśń, będą to twoje ostatnie słowa! Goście usuwali się na boki, gdy Gareth długimi krokami przeciął świetlicę. Rowena ruszyła z miejsca, niepewna, czy ma iść za nim, lecz zatrzymała się, gdy rycerz podszedł do wielkookiej kobiety, z którą poprzednio rozmawiał. Ujął jej ramię bez słowa, a ona równie milcząco wstała i ruszyła za nim po schodach. Przez ramię rzuciła pozostałych biesiadnikom spojrzenie stanowiące osobliwą mieszaninę powściągliwej skromności i triumfu. Gareth przystanął na podeście schodów i rozejrzał się po tłumie gości. Jego wzrok zatrzymał się na Rowenie, która zastygła w oczekiwaniu na gest przywołujący ją do jego boku. Skinął głową, lecz nie zrozumiała, czy ją w ten sposób ostrzega, czy chwali. Zanim zdążyła zareagować, zniknął z piękną damą w cieniu górnego korytarza. Spomiędzy gości wyłonił się rozchichotany giermek, który pomógł Mortimerowi wstać i otrzepać suknie. Z twarzy młodzieńca nie schodził porozumiewawczy, lubieżny uśmieszek. Uczestnicy zabawy omijali szerokim łukiem roztrzaskaną lutnię. Brak akompaniamentu położył kres tańcom i gwarnej wesołości. Goście, co jeszcze trzymali się na nogach, podobierali się w pary mieszanej lub zgoła tej samej płci i chwiejnym krokiem wytoczyli na dwór albo wpełzli po schodach prowadzących do komnat sypialnych. Ci, których nadmiar trunku zbił z nóg, owinęli się Opończami i legli pokotem na stołach i posadzce świetlicy. Krępy blondynek niedbałym gestem zsunął z krańca bufetu naczynia i rzucił się na blat. Po chwili zaczął przeraźliwie chrapać. Rowena patrzyła przez chwilę na jego uśpioną sylwetkę, za- stanawiając się ze wzruszeniem, co też obecnie porabia Mały Freddie. Westchnęła i zwinęła się w kłębek w kącie sali. Garść Przybrudzonego sitowia posłużyła jej za poduszkę. Na krawędzi snu znużony natłokiem wrażeń mózg przywołał obraz pary, którą widziała przed zamkiem Blaine’a. Wyobraziła sobie delikatnie rzeźbioną twarz Alise wykrzywioną podobnie do tamtej kobiety i uśmiechnęła się mimowolnie. Jeszcze trudniej przyszło jej wyobrazić sobie mocarną postać Garetha zgiętą w komicznej pozie, gdy przyszpila towarzyszkę do ściany jak owada złapanego na wrzosowisku. Nawet świnie, które niegdyś trzymali w Revelwood, kopulowały z większą gracją! Fala tęsknoty starła z twarzy Roweny uśmiech rozbawienia. Kiedy płowy chart położył się koło niej i polizał jej nos wilgotnym jęzorem, przytuliła go ramieniem i nareszcie zapadła w niespokojny sen. Gdy wspinał się po schodach, dłoń Alise spoczywająca w jego dłoni zdała mu się chłodna i nierzeczywista. Pieśń Mortimera wciąż rozbrzmiewała mu w uszach irytującym echem. Orzechowe oczy Alise błyszczały hamowaną ciekawością... być może i ona rozpamiętywała słowa, które wywołały jego gniew. Bez najmniejszego wyjaśnienia wyrwał dłoń z uchwytu jej smukłych palców. Otworzyła usta, by udzielić mu łagodnej nagany, lecz nie zdążyła sformułować wyrzutu, gdyż dotarli do drzwi sypialni. Służebne pacholę o twarzy niemowlęcia i zarumieniona podręczna wychodząc z pomieszczenia przecisnęli się obok nich z domyślnym spojrzeniem. Słychać było ich chichot, gdy zbiegali po schodach do kuchennej części zamku. Gareth zatrzasnął drzwi i ściągnął z łoża pogniecioną narzutę. Gwałtowność jego gestów napełniła Alise niejasnym lękiem, który tylko bardziej rozpalił płomień podniecenia w jej oczach. Gareth poczuł odrazę. Dama podbiegła do niego i zadrżała jak listek, gdy szorstkim ruchem wziął ją w ramiona. Otworzyła szeroko zachłanne usta jak namiętną otchłań... Jego ciało reagowało w odpowiedni sposób, lecz umysł nie przestawał rozpamiętywać, ile to już kobiet kochało się z nim z czystej ciekawości, szukając dreszczyku niepokoju i w nadziei, że wszystko, co o nim powiadają, okaże się prawdą... Alise cofnęła się nieco, a jej płonące oczy pociemniały niedwuznacznym zaproszeniem. Palcami zakrzywionymi jak szpony wczepiła się w skórzaną kurtkę do końskiej jazdy, zdzierając ją pospiesznie z ramion rycerza. W zdradzieckiej pamięci odezwał się znajomy akord... Gareth przypomniał sobie koszmary, które dręczyły go wiele nocy po tym, jak pogrzebał Elayne. Śniło mu się, że jej rozkładające się ciało wślizguje się do świetlicy, a kościste palce bębnią w zaryglowane na głucho drzwi sypialni. Budził się zlany potem, zdyszany, z gardłem i zdławionym strasznym krzykiem. Przyciągnął Alise do siebie i przycisnął twarz do jej gładkiej szyi, by odegnać nienawistne

17 wspomnienie. Rozpostartymi palcami masywnej dłoni objął smukły stan pod namarszczonym brokatowym stanikiem. Nagle przypomniał sobie ciepło innego ciała, które spoczywało na jego piersi kilka godzin wcześniej, w czasie nocnej podróży z Revelwood. Mimo woli otworzył oczy, rozpamiętując bezbronną dziewczęcą sylwetkę, przyciśniętą do niego w szalonym pędzie wierzchowca. Oparła mu głowę na ramieniu. Czuł delikatny podmuch oddechu na kurtce jak tchnienie wiosennej bryzy. Była taka młoda.... nagle poczuł się nieskończenie stary, uwięziony w napastliwych objęciach kobiety, którą ledwie znał. Wciąż widział tamtą, jak stoi pośrodku świetlicy w czepeczku wybrzuszonym masą ukrytych pod nim złotych kędziorów. Wydała mu się bardziej opanowana i spokojna niż szlachetni goście Blaine’a, snujący się dokoła chwiejnym krokiem. Tylko z jej oczu wyzierał tłumiony niepokój... Utkwiła je w nim z rozpaczliwą mocą, jakby jego wola mogła nadać kierunek jej myślom. Poczuł drgnienie obawy. Czy zamierzała umknąć, czy też, pomna jego ostrzeżeń, zostanie przy nim? Szczęśliwym trafem natknął się wreszcie na jej ojca... Wiedział, że nie może jej utracić. Zbyt długo jej szukał! Alise zajęczała w uniesieniu, a jej palce ześlizgnęły się po biodrze mężczyzny, nieomylnie dążąc tam, gdzie kryła się rozkosz. Jęknął pod wprawnym dotknięciem i poddał się zmysłom. Gwałtownie ściągnął haftowany zawój, wyzwalając loki, które złotą falą spłynęły na szczupłe ramiona. Rowena obudziła się, czując wilgotną dłoń zaciśniętą na ustach. Z wysiłkiem otrząsnęła z oczu mgłę snu i sięgnęła po nóż, ale dłoń natrafiła na pustkę przy pasie, a czyjeś natarczywe palce wślizgnęły się pod jej tunikę. - Jeśli jesteś chłopcem, to ja, mój paniczu, jestem dziewicą westalską! - dobiegł jej uszu ochrypły szept. Ogarnięta popłochem, otworzyła oczy. Ogień na obszernym kominku zagasł i tylko bursztynowe migotanie żaru rzucało trochę światła w mrok, w którym intruz ukrył twarz. Zsunął dłoń wzdłuż jej ciała i wepchnął ją między skórzane nogawki. Panika odegnała resztki sennego otępienia i Rowena zaczęła się bronić z całej siły. Okrzyk triumfu uwiązł w gardle mężczyzny, gdy dziewczęca pięść wylądowała z głuchym odgłosem na jego podbródku. Złapał ją za przegub i wykręcił brutalnie: - Niech cię licho porwie, przeklęta dziewko! Walczysz jak pacholę, ale przysięgam, że zanim wzejdzie słońce, sprawię, iż nie pożałujesz, że urodziłaś się niewiastą! Poczuła w nozdrzach kwaśny odór piwa, a na ustach oślinione, zachłanne wargi. Uniosła kolano, usiłując kopnąć natarczywca między nogi, lecz cios wylądował w powietrzu. Widok zasłonił jej czyjś potężny cień, a intruz spoczywający na niej zniknął jak zdmuchnięty. Usiadła, rozpaczliwie łapiąc oddech ściśniętym gardłem. Czepeczek spadł jej z głowy, a złote kędziory zasłoniły twarz. Odrzuciła je z oczu i ujrzała gospodarza zamku, sir Blaine’a, przyciśniętego do ściany przez Garetha, który jednocześnie przyłożył ostrze sztyletu trzymanego w drugiej dłoni do szyi kompana. Blaine starał się wzruszyć ramionami, uwięzionymi w stalowym uchwycie: - Czegóż się spodziewałeś, druhu? Sądziłeś, żem tak pijany, iż nie odkryję dziewki w przebraniu pachołka? Te usteczka oczywiście natura ukształtowała do służby rycerzowi, ale bynajmniej nie w roli giermka! Rowena mimowolnie dotknęła warg, nabrzmiałych i rozpalonych. Gareth stał przed nią z nagim torsem. Widziała sprężyste mięśnie pod skórą pokrytą na piersi ciemnymi włosami. - Nie należy niepokoić tej damy - oświadczył spokojnie. Ostrze sztyletu na gardle Blaine’a nawet nie drgnęło. Oczy gospodarza zwęziły się w szparki: - Skoro nie potrafisz zapewnić owej... „damie” lepszej opieki i zostawiasz ją samą w mojej świetlicy, nie gań mnie za to, że sam próbowałem się nią zaopiekować! - Próbowałeś czegoś więcej, niźli zapewnić jej opiekę, parszywy skunksie. Jeśli zaś znajdujesz moją ochronę niedostateczną, zapewne zechcesz wyzwać mnie na uczciwy pojedynek...? Blaine spuścił wzrok pod niewzruszonym wejrzeniem Garetha. Rowena ujrzała, jak spazmatycznie zadrgał mu mięsień w policzku. Gareth uśmiechnął się, lecz jego oczy pozostały zimne: - Tak też myślałem... - Wypuścił Blaine’a i wepchnął sztylet za pas. - A teraz bądź grzecznym pijaczkiem i poszukaj sobie łoża! Obawiam się, że rozczarowałem naszą uroczą Alise, więc może przyjmie cię w charakterze zadośćuczynienia i ugłaszcze twoją zranioną dumę. Blaine z wysiłkiem przywołał na twarz smętny uśmieszek i potarł podbródek:

18 - Radzę ci dobrze się uzbroić, zanim zechcesz zabrać to wilcze szczenię na górę. Umie zdrowo zdzielić człowieka! - Wiem. Widziałem. Gareth pomógł Rowenie wstać. Nie miała wyjścia - musiała iść za nim. Rzuciła ostatnie spojrzenie przez ramię i ujrzała, że Blaine stoi nieporuszony i patrzy w ślad za nimi. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a w oczach tliły się uczucia silniejsze niźli zwykła irytacja zrodzona z podrażnionej dumy. 3 Wspinaczka po schodach zbyt krótko trwała. Zanim Rowena zdążyła ochłonąć, stali już w niewielkiej komnacie sypialnej, urządzonej bez zbędnego przepychu. Rowena zacisnęła w ręku czepeczek, gdy z głuchym hukiem zatrzasnęły się za nią dębowe drzwi. Czy ta noc nigdy się nie skończy? Próbowała opanować drżenie, kiedy Gareth łagodnie przesunął grzbietem dłoni po jej policzku. - Czy zrobił ci jakąś krzywdę? Potrząsnęła głową. Czuła się tak znużona, że nie zdołała powstrzymać cisnących się na usta słów: - Czy przyprowadziłeś mnie tutaj po to, żeby móc samemu mnie zbezcześcić? Odwrócił się z pobłażliwym parsknięciem, jakby powiedziała coś nieskończenie śmiesznego. - Boże, uchowaj! Nie gustuję w umorusanych łazęgach z wrzosowisk! Urażona, już miała zaprotestować, że nie dalej jak wczorajszego popołudnia kąpała się w strumieniu w całym przyodziewku - ale pomyślała chwilę i stanowczo zacisnęła usta. Jeśli czysty, pachnący pył wrzosowisk mają uchronić od awansów „szlachetnych” rycerzy pokroju sir Garetha... powinna w ogóle przestać się kąpać! Gareth stał odwrócony do niej plecami, naciągając przez głowę tunikę. Dojrzała siateczkę blizn, przecinających skórę szerokich ramion. Zaciekawiło ją, który ze śladów starych ran jest pamiątką po ciosie wymierzonym w króla. - Nie ma się czemu dziwić, że ma tyle blizn - mruknęła. - Dziś wieczorem wyzwał na pojedynek chyba wszystkich... oprócz mnie! Gareth błysnął oczami w jej stronę. Miał pierś pokrytą ciemnymi, kręconymi włosami. Kąciki ust powędrowały do góry w grymasie, który u kogoś mniej skrytego uznałaby za pojednawczy uśmiech. Przysiadła na dywaniku koło łóżka i drżącymi palcami zaplatała warkocze. Gareth położył się na łóżku. Puchowy materac ugiął się pod jego ciężarem. Nagle wystawił ciemną kłowe nad brzeg posłania. - Nikt jakoś nie przyjął mojego wyzwania, hę? - Takiś dobry? Całym ciałem rzucił się do tyłu, wydając odgłos, który uznała za potaknięcie. Nagle uświadomiła sobie, że zaplata włosy w supełki, i opuściła ręce, tęsknie wspominając umiejętne zabiegi fryzjerskie Małego Freda. Położyła się na wznak, przygarniając poły tuniki. Brakowało jej ciepłej sierści charta, który przytulał się do niej w świetlicy. Powieki same opadły na znużone oczy. Burzliwe wydarzenia ostatnich godzin całkowicie ją wyczerpały. Nagle poczuła nad sobą czyjś cień. Otworzyła oczy i ujrzała masywną sylwetkę Garetha. Zabrakło jej tchu. W napięciu czekała, że silna dłoń zakryje jej usta i że na całym ciele poczuje pożądliwe pocałunki. Zamiast tego poczuła na piersiach ciepłe fałdy narzuty. Na wierzch rzucił sztylet, którym nieco wcześniej zagroził Blaine’owi. - Jeżeli ktokolwiek, nie wyłączając mnie, spróbuje tej nocy dobierać się do ciebie, możesz go wypatroszyć! Popatrzyli na siebie bez jednego mrugnięcia - błękit zmierzył się z mroczną czernią... Potem łóżko zatrzeszczało. Wstrzymując oddech, nasłuchiwała, kiedy usłyszy powolny rytm, świadczący o tym, że jej „pan” zapadł w głęboki sen. Nie doczekała się. Skuliła się na boku, mocno zaciskając dłoń na rękojeści noża. Obudziwszy się poczuła na twarzy ciepło promieni słonecznych, wypełniających komnatę. Wyprostowała zesztywniałe plecy i wstała, przecierając zaspane oczy. Kołdra z gęsiego puchu owinęła się wokół jej kostek. Jedynym śladem, że ktoś zajmował w nocy łoże, były zmiętoszone prześcieradła. Rozejrzała się wokół i z westchnieniem ulgi rzuciła na miękki materac. Łoża w Revelwood dawno temu zostały sprzedane i odtąd mieszkańcy dworu sypiali wszyscy razem w świetlicy na stęchłej słomie, służącej za wspólne posłanie. Przetoczyła się na plecy i wtuliła twarz w niebiańsko miękkie poduszki. Zmieściła się swobodnie w zagłębieniu po poprzednim lokatorze łoża. Wdychała woń skór, wyraźniejszą i dalece bardziej drażniącą zmysły niż zapach zleżałego pierza. Leżała na wznak i podskakiwała na

19 posłaniu, chichocząc z zachwytu. Solidna drewniana rama skrzypiała przejmująco, protestując przeciw lekkomyślnym wybrykom, ale Rowena nie przestawała się kołysać. Nagle drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich Gareth - trzymał na ręku parę ociekających wodą nakolanników z żelaznych kółeczek, posczepianych na podobieństwo kolczugi. Zastygła w bezruchu, choć posłanie jeszcze przez długą chwilę kołysało się pod nią zdradziecko. Twarz Garetha nie zdradzała żadnych uczuć, ale Rowena po raz pierwszy w życiu zapragnęła sprawdzić, jak się prezentuje... podniosła rękę do czupryny i stwierdziła, że warkocze rozplotły się, a luźne kędziory zmierzwiły wokół głowy. Uśmiechnęła się z wysiłkiem: - Dobrego poranka życzę memu panu. Gotowałam się właśnie, by mu usłużyć... Podniósł brew. Rowena ugryzła się w język i bezsilnie patrzyła, jak starannie zamyka za sobą drzwi. -...jako giermek, rzecz jasna, łaskawy panie - starając się, by wypadło to zupełnie naturalnie, ześlizgnęła się z łoża. - Gotowałam się, by usługiwać ci dzisiejszego ranka jako giermek - pragnę się nauczyć, jak najlepiej ci służyć, panie. - Skrzywiła się na dźwięk niefortunnych sformułowań i poważnie zaczęła rozważać, czy nie warto byłoby złożyć ślubów milczenia. Zmieszana sięgnęła po kołdrę, która leżała skłębiona na podłodze, ale wysoki rycerz zastąpił jej drogę. - Poproszę mój sztylet. - Wyciągnął: szeroką dłoń. - Właśnie miałam go podnieść... - Tego się obawiałem! Odsunął się, ale o kilka zaledwie centymetrów. Z braku miejsca otarła się biodrem o muskularne udo, gdy pochylona przeszukiwała fałdy narzuty. Wsunęła mu rękojeść w nadstawioną dłoń i odstąpiła, patrząc, jak wsuwa wysadzany drogimi kamieniami sztylet w wysoką cholewę buta i zaczyna zbierać nieliczny dobytek. - W komnacie łaziebnej na końcu korytarza znajdziesz wannę z wodą, która co prawda została w niej od wczoraj... ale jeśli zechcesz się obmyć, możesz z niej skorzystać. Nie tracąc pozornej pogody ducha, odmówiła potrząśnięciem głowy. - Dzięki serdeczne, łaskawy panie, nie trzeba. Kąpałam się nie dalej jak zeszłego miesiąca. Głowa Garetha podskoczyła jak na niewidzialnym sznurku. Rechocząc w duchu, starała się ze wszelkich sił zachować kamienną twarz pod jego bacznym wejrzeniem. Przecież jeszcze wczoraj pławiła się w kryształowo czystej toni, a potem wygrzewała się w południowym słońcu, aż przyodziewek wysechł i pachniał świeżością powietrza, ziół i traw, ocierając się o skórę przyjemnym ciepłem! Postara się, by ten tyran nigdy się o tym nie dowiedział... Mruknął pod nosem coś niezrozumiałego i zręcznie zasznurował skórzane rękawice. Potem wyczekująco wyciągnął ramiona. Z błyszczących rękawic zwisały skórzane troczki. Rowena cofnęła się jeszcze o krok; teraz tuż za nogami miała ramę łoża. Gareth chrząknął. - Czy mogłabyś wreszcie...? - spytał z przesadną cierpliwością, wyraźnie, jakby mówił do niezbyt bystrego dziecka. Rowena ośmieliła się nieco. Pomyślała, że prawdziwy giermek pomaga panu ubrać się, i wysunąwszy język starannie zawiązała supły na śliskim rzemieniu. Dwa razy zacisnęła pęta na własnym kciuku. Kiedy za trzecim razem udało jej się uwięzić w węźle nie tylko mały palec, lecz również kosmyk własnych włosów, wyrwał jej rękę i burknął zniecierpliwiony: - Muszę znaleźć innego pomocnika... chyba że zechcę powyrywać ci palce z dłoni i włosy z głowy! Rowena schowała ręce za plecy i splotła je w obronnym geście. Przerzucił przez głowę kolczugę. - Pozostań tutaj i czekaj na mnie... odszukam Blaine’a i podziękuję za gościnność, zanim odjedziemy. Rowena przypomniała sobie dotyk ciężkiej dłoni między nogami i przyszło jej do głowy kilka sposobów wyrażenia gospodarzowi zamku wdzięczności za nocleg, przy czym każdy z wariantów obejmował zamaszysty cios pałką. Podniosła dłoń do potarganych włosów, usiłując ukryć myśli, wyraźnie malujące się na jej twarzy. Gareth zostawił ją siedzącą na łóżku z rękami złożonymi na podołku, jak przystało na dobrze wychowaną panienkę. Iskierka tląca się na dnie żołądka wkrótce rozgorzała w płomień. Zeszłej nocy Rowena najadła się co prawda do syta, ale bez trudu rozpoznała uczucie głodu. Towarzyszyło jej ono przez większość niedługiego życia, dobrze więc znała kłujący ból. Skrzyżowała nogi i rozprostowała je niecierpliwie. Wstała z posłania i zaczęła przemierzać komnatę miarowym krokiem. Napiła się wody z dzbana, wylała resztkę przez okno i znowu przysiadła. Płomień w trzewiach zamienił się w istny pożar, grożąc utratą zmysłów. Otworzyła drzwi i ostrożnie rozejrzała się na boki, zanim odważyła się wysunąć na korytarz. Musiało być wcześniej, niż sądziła, bo bezwładne ciała wczorajszych biesiadników, pogrążone w

20 pijackim śnie, zaścielały schody. Ostrożnie stawiała stopy między członkami powykręcanymi w najdziwniejszy sposób na kamiennych stopniach. Jakiś na wpół obudzony mężczyzna próbował złapać ją za kostkę u nogi, ale zgrabnie wyminęła wyciągniętą dłoń. Usłyszała niemrawe mruczenie i gość ponow- nie zawinął się w płaszcz. Zeszła z ostatniego schodka i ujrzała stół zasłany resztkami jadła. W porannym słońcu wydał jej się nie mniej powabny niż wieczorem w płomieniach pochodni. Po chwili usłyszała głuchy tupot i ujrzała Garetha, który zamaszystym krokiem zbiegał po schodach. Na samym dole przeskoczył kilka stopni i musiał złapać się muru, żeby nie upaść. Po jego minie poznała, że zajrzał po drodze do komnaty, a gdy wyobraziła sobie jego zmieszanie na widok pustej sypialni, w jej oczach zamigotała złośliwa satysfakcja. Zanim do niej dotarł, przeskakując przez śpiących, zdążyła już przybrać niewinny wyraz twarzy. Skorzystała z chwili, gdy przekraczając wyjątkowo zatłoczony odcinek sali patrzył uważnie pod nogi, i obiema dłońmi przejechała po zakurzonym spodzie stołu, po czym pospiesznie potarła policzki, zostawiając na nich smugi brudu. Gareth już miał ją zganić, ale zmilczał i tylko zmierzył ją spojrzeniem od stóp po czubek głowy. Źrenice zwęziły mu się podejrzliwie, gdy ujrzał niechlujnego odmieńca o pękatych kształtach, zamiast gibkiej łani, którą poprzedniego dnia uprowadził z zamku Revelwood. Rowena powitała go szerokim uśmiechem: - Zgłodniałam kapkę, milordzie. Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie...? - Oczywiście, że nie! Widząc zaciśnięte szczęki, domyśliła się, że kłamie. Uśmiechnęła się jeszcze radośniej. Szkoda, że nie zdążyła poczernić sadzą któregoś z perłowych ząbków. - W przyszłości jednak postaraj się spełniać dokładnie moje polecenia... chyba że pragniesz wpaść w ręce następnego sir Blaine’a. Strzała dosięgła celu. Rowena starała się pokryć zmieszanie kwiecistą przemową, która stanowiła bezwiedną karykaturę jego starannej francuszczyzny, którą w owych czasach posługiwali się angielscy lordowie: - Gdzież to zapodział się nasz szlachetny gospodarz? Czy poskąpi nam łaskawych słów pożegnania w chwili, gdy opuszczamy jego gościnne progi? Gareth uniósł kąciki warg w grymasie, który przy odrobinie wyobraźni mogła wziąć za porozumiewawczy uśmiech: - Obawiam się, iż sir Blaine nie jest dzisiejszego ranka w najlepszym zdrowiu. Życzy nam bezpiecznej podróży, a mojemu nowemu giermkowi przesyła szczególnie serdeczne wyrazy pomyślności. Poinstruował nawet swojego stajennego, by podarował ci konia, który zaniesie cię do zamku Caerleon. Rowena ujęła wyciągniętą do siebie dłoń i pozwoliła się wyprowadzić z wielkiej sali, zaciekawiona, czy na widok sir Garetha pod rękę ze swym giermkiem Mortimer wpadłby w szał radości, czy może raczej zazdrości...? Zawsze uważała swoje mocne, szeroko zakończone palce za pozbawione wdzięku, lecz w przepastnej dłoni Garetha wyglądały niewiarygodnie wiotko i krucho. Usłyszała, że jakieś stworzenie węszy koło jej nóg i ujrzała żółtego charta. Podrapała go po głowie, uważając, że to stosowna forma pożegnania z niedawno spotkanym, lecz wiernym przyjacielem. Stwierdziła natomiast, że „koń” to zbyt dumne określenie dla dychawicznej chabety, którą przeznaczył dla niej sir Blaine. Na wklęsłym grzbiecie między kościstym kłębem a zapadniętymi bokami zmieściłyby się z powodzeniem trzy takie osoby jak ona, ale gdyby nie pojedyncze powitalne grzebnięcie kopytem, którego niemrawy odgłos przerwał poranną ciszę, sądziłaby chyba, iż zwierzę jest martwe. Za plecami usłyszała daleko żwawsze parsknięcie, a gdy się odwróciła, ujrzała surową minę Garetha. - Blaine zawsze był lepszym znawcą niewiast niż koni - powiedział jedynie. Bardziej doświadczona kobieta odczytałaby w tych słowach komplement, lecz Rowena nie uchwyciła zawartej w nich aluzji. Poczuła ciepłą mordkę na opuszczonej dłoni i ujrzała, że płowy chart wciąż trzyma się jej nóg. Nie był już jednak sam; przyłączyły się do niego dwa inne, wyleniały kundel i przerośnięty mastiff, sięgający jej do pasa. Olbrzymi pies wcisnął nos w rękaw tuniki. - Do budy! - syknęła. Gareth zmarszczył czoło. Jego ogier dreptał i bił kopytami za przepierzeniem, poirytowany ujadaniem i skomleniem psiej gromady. Rowena bez większego powodzenia próbowała odpędzić upartego charta, ale do sfory dołączyły się trzy miniaturowe stworzonka, które szczekając piskliwie nadbiegły przez zwodzony most. Ich wysadzane klejnotami obroże połyskiwały w słońcu, kiedy pomknęły prosto ku Rowenie i zaczęły ją z entuzjazmem obskakiwać. Zdecydowała, że najlepszym wyjściem z sytuacji jest

21 dowieść swego stoicyzmu, i bez słowa komentarza na temat wątpliwego poczucia humoru sir Blaine’a spróbowała wskoczyć na zapadnięty grzbiet swojego „rumaka”. Kiedy tylko podniosła nogę, mastiff złapał ją zębami za nogawkę i mocno zacisnął potężne szczęki. Nie zważając na to, usiłowała wyrwać nogę, ale beznadziejnie przegrywała w tym osobliwym pojedynku. Bestia nie puszczała, tylko z pyska ciekła jej coraz obfitsza strużka śliny. Rowena leżała przewieszona w poprzek końskiego grzbietu. Druga noga dyndała bezradnie w powietrzu. Gareth przypatrywał się widowisku ze stoickim spokojem, a nawet z pewnym rozbawieniem, gładząc dłonią krótko przystrzyżoną bródkę. Rowena wydusiła z trudem: - Wybacz, panie... byłabym ci bezgranicznie wdzięczna, gdybyś pomógł mi dosiąść konia. Chyba widzisz, że wpadłam w tarapaty? Gromkim krzykiem rozpędził psią gromadę. Płowy chart przypadł brzuchem do ziemi i odpełzł, rzucając Rowenie spojrzenie pełne wyrzutu. Poczuła, że Gareth obejmuje ją w pasie, ale zamiast pomóc jej wspiąć się na grzbiet wałacha, zastygł i usłyszała, jak pociąga nosem. Niezbyt łagodnie ujął ją pod łokieć i ściągnął na ziemię. - Nie zwykłem zachowywać się niegrzecznie, ale nalegam, byś wzięła kąpiel. Gdy ktoś roztacza wokół siebie tak mocny zapaszek, że psy nie odstępują jego boku, oznacza to, że najwyższy czas... Urwał. Nozdrza rozdęły mu się jeszcze bardziej. Spuścił niedowierzający wzrok na wystrzępiony mankiet jej tuniki, z którego wyzierało ociekające tłuszczem kurze udko. Sięgnąwszy głębiej, wyciągnął resztę ptaka i szerokim zamachem cisnął na środek podwórza, między ujadające psy. Sfora rzuciła się na zdobycz skomląc z ukontentowania. Gareth wbił rozwścieczony wzrok w dziewczynę, która uniosła ramiona w niemej prośbie o wybaczenie. Jeszcze raz sięgnął za pazuchę jej okrycia i wyciągnął garść pełną okruchów, dwa kotlety wieprzowe, zbity kłąb rodzynek i suszonych śliwek, trzy cebule i gnijące jabłko, które wyrwała z pyska pieczonego dzika. Opasła sylwetka, która tak go zaskoczyła przy biesiadnym stole, ustąpiła miejsca wcześniejszej smukłości. Uporawszy się z przenośną spiżarnią, wyciągnął rozkazująco dłoń. Dziewczyna ściągnęła wierzchnią tunikę i posłusznie złożyła w wyczekującej dłoni Garetha. Szmatka podzieliła los jedzenia, rozdarta zębami zachwyconych psów. Patrząc, jak smakowite kąski znikają w rozdziawionych pyskach, nie potrafiła pohamować żałosnego grymasu. Mały Fred oblizywałby się z rozkoszy, kosztując sułtańskich rodzynek obtoczonych w cynamonie i miodzie! Zadrżała z chłodu w cienkiej koszuli. Rycerz był nie tylko okrutny; okazał się wprost potworem! Tymczasem Gareth odwiązał od swojego siodła pleciony koszyk i rzucił go do stóp Roweny. Wsunął palec pod jej podbródek i podniósł jej głowę do góry. Miała suche oczy, lecz wargi zacisnęła w pełną goryczy kreskę. - Czy sądziłaś, że chcę cię zagłodzić na śmierć? Cisza starczyła za odpowiedź... Oderwał palec od dziewczęcej brody i z niedowierzaniem obejrzał smugę brudu, który pozostał na opuszku po zetknięciu z jej skórą. Gwałtownym ruchem podniósł pokrywę koszyka, odsłaniając dwa parujące bochenki chleba prosto z pieca, zuchelek żółciutkiego masła i trzy pęta soczystych, pękatych kiełbas. Usłyszał burczenie pustego żołądka Roweny, zanim ona sama je poczuła. Zdesperowana, szybkim kopniakiem zamknęła pokrywę i usiadła na koszu. Ujęła Garetha pod kolana, podnosząc ku niemu oczy jak bławatki. - Ale tych zapasów nie rzucisz na pożarcie psom, dobrze? Nie wolno ci! Powiedz, że tego nie zrobisz...? Zbity z tropu taką reakcją, Gareth przykucnął obok niej, przekonany, że gdyby rzeczywiście zechciał wyrzucić koszyk z prowiantem, musiałby rzucić i ją, tak mocno wczepiła się w wiklinowy pałąk ramionami o skórze gładkiej i jasnej, nie skażonej brudem, który pokrywał jej policzki. Odezwał się, wyraźnie wymawiając słowa: - Zapakowałem to jadło na nasz poranny posiłek. Sądziłem, że milej nam będzie spożyć go z dala od paskudnego smrodu wczorajszej biesiady. Wstała tak raptownie, jak przed chwilą usiadła. Podała kosz Garethowi, rozkoszując się ciężarem, obiecującym nie lada ucztę. - Oczywiście... cóż za wspaniały pomysł! Posiłek poranny? W Revelwood niekiedy siadamy do pierwszego śniadania dopiero o zmroku. Jesteśmy zbyt zajęci, by tak wcześnie siadać do stołu. Poza tym oczekiwanie zaostrza apetyt i zwiększa rozkosz podniebienia - paplała, doskonale wiedząc, że gdyby jej apetyt zaostrzył się chociaż jeszcze odrobinę, mogłaby schrupać Garetha tak, jak stał, trzymając w ręku czarodziejski kosz. Nieświadom niebezpieczeństwa, na powrót przytroczył pakunek do siodła. Zawahał

22 się i uchylił pokrywę. - Może jesteś już bardzo głodna...? Przez chwilę wierciła palcami stopy w kurzu podwórka. Spuściła oczy i wzruszyła ramionami. Widząc to, odłamał wielki kawał chleba i umoczył go w maśle. Pieczywo było tak świeże, że tłuszcz roztapiał się i kapał złotymi kroplami na ziemię. Z trudem oddychając z napięcia, czekała, że oderwie zębami miąższ i rzuci jej skórkę. Ledwo zdołała złapać całą kromkę, którą cisnął niedbale w jej stronę. Nie odezwawszy się ani słowem więcej, dosiadł ogiera. Rowena wspięła się na swojego kościstego rumaka, ściskając w dłoni skarb, który doświadczony piekarz zrobił z mąki i drożdży. W niczym nie przypominał twardych placków z Revelwood! Zachwycona, usadowiła się w wygięciu chudego grzbietu i podążyła za rycerzem w rześkie powietrze poranka. Gareth dotrzymał słowa - późnym porankiem urządzili piknik na skraju kwiecistej łąki. On sam posilał się skąpo. Zadowolił się kilkoma kęsami i nasycony legł w pachnącej trawie, patrząc, jak Rowena połyka jedno po drugim pęto kiełbasy i kawał śmietankowego sera. Od błękitu nieba na horyzoncie odcinały się ciemne kontury wzgórza, na którym stała forteca Ardendonne, siedziba sir Blaine’a. Rowena dopiero teraz mogła docenić majestat wielkiego zamczyska. Dachówki wieńczące stołb płonęły w słońcu. Wyniosła wieżyca rzucała cień na bastion szczerzący się zębami wykuszy. Westchnęła z podziwem dla piękna budowli i starannie zlizała z palców kiełbasiany tłuszcz. Podniosła wzrok na Garetha, który zafascynowany wpatrywał się w jej wargi. Złapany na gorącym uczynku, zamrugał, a jego oczy mimowolnie uciekły w bok. Porwał się na równe nogi i urywanym głosem polecił jej, by dosiadła konia. Zjechali z rozgrzanej łąki w chłodny mrok lasu. Z trudem przedzierali się przez gęste poszycie. Bolesny ucisk w żołądku Roweny przeszedł w ciepłą ociężałość. Uczucie sytości i równomierny krok chabety wprawiły ją w senny trans. Zaczęła bezwiednie nucić pod nosem melodyjnym altem. Z ust spłynęły słowa ballady, którą śpiewał nieszczęsny Mortimer. Jasna Elayne Zginała biedna... Gareth zareagował tak błyskawicznie, że ogier nie zdążył zahamować, a on już doskoczył do wierzchowca Roweny i za kołnierz koszuli ściągnął ją z końskiego grzbietu. Popchnął ją brutalnie do tyłu, aż oparła się plecami o szorstką korę drzewa. Mimo woli przypomniała sobie obraz kobiety, którą rozochocony szlachcic przyciskał do muru fortecy. Nozdrza Garetha drgały wściekłością: - Nie śpiewaj tej pieśni! Ani teraz, ani nigdy! Brunatne oczy przesłonił mroczny cień. Uwolnił jej ramiona z uchwytu, ale oniemiała dziewczyna wciąż nie mogła wydusić słowa, zaskoczona łagodnością, z jaką przesunął rękawicą po pobladłym policzku. Cofnął się na oślep i wymacał lejce. Była pewna, że nie dosłyszał, jak przyrzekła gasnącym szeptem: - Na pewno, milordzie.... jak sobie życzysz. Kolana jej się trzęsły tak, że nie potrafiła oderwać się od pnia. Gareth tymczasem wskoczył na grzbiet rumaka i odjechał galopem. Czyżby o niej zapomniał? Już zaczęła przemyśliwać, czy starczy jej odwagi, by wrócić do zamku Ardendonne i zapytać o drogę stamtąd do Revelwood, gdy Gareth zawrócił ogiera w miejscu, aż gorącokrwista bestia stanęła dęba i rzuciła się w bok. Pod skórą gładką jak satyna zagrały mięśnie, aż zalśniła w słońcu żywą barwą- w uderzającym kontraście do posępnej czerni stroju jeźdźca. Przez chwilę Rowenie wydawało się, że Gareth i jego rumak stopili się w jedną istotę, tak zgodne i precyzyjne były ich ruchy. Zgrana para zahamowała i zastygła w miejscu, czekając w zaciętym milczeniu. Tylko podmuch wiatru, przegarniający końską sierść, świadczył, iż przed oczami ma stworzenia z krwi i kości, a nie wizję zrodzoną z bujnej wyobraźni, podsycanej monotonią egzystencji na dworze Revelwood. Bez słowa dosiadła swojej chabety i wczepiła palce w rzadką grzywę, próbując ukryć ich drżenie. U schyłku dnia słońce schowało się za obwałowaniem sinych chmur. Już zaczęło zmierzchać, kiedy zjechali ze starego rzymskiego traktu i zanurzyli się w puszczańskie ostępy. Rowena zadarła głowę do góry. Wiatr kołysał gałęzie, aż pojękiwały skrzypliwie zapowiedzią rychłego deszczu. Drzewa w tym lesie były tak wielkie, że nie potrafiłaby objąć ich pni ramionami. Kiedy w lawendowej szarości zaczęły jej się zwidywać twarze gnomów wyzierające z popękanej kory, skierowała spojrzenie przed siebie i

23 przysunęła się nieco bliżej Garetha. Szerokie bary już jej nie przerażały. Wprost przeciwnie: ich widok dodawał jej otuchy, którą wzmagało jeszcze rytmiczne pobrzękiwanie kółeczek, którymi nabijane były wodze rumaka. Nieopodal rozległo się wilcze wycie, aż dreszcz przeszedł po krzyżu dziewczyny. Gareth zerknął na nią przez ramię. Nie zdołała odczytać wyrazu jego oczu, które skrywał cień rzucany przez gęste listowie nad ich głowami. Pomyślała, że on sam przypomina wilka z tą swoją kudłatą czupryną i białymi zębami, łyskającymi w wpółotwartych ustach. Kiedyś, gdy wszyscy zasiedli przy ogniu w świetlicy Revelwood, Irwin opowiadał im o wilkołakach z piekła rodem: pół mężczyznach, pół basiorach, bestiach, które zwabiwszy gładkolice białogłowy do lasu, rozdzierały kłami ich delikatne członki... Wesoły gwizd, którym próbowała rozgonić zwidy, zabrzmiał dziwnie głucho. Ściągnęła cugle, aż koń zwolnił kroku i został nieco w tyle. Srebrzysty nietoperz wypadł spomiędzy konarów z ogłuszającym skrzekiem i runął prosto na Garetha. Siła zderzenia wysadziła go z siodła. Runął na ściółkę z rumorem, który rozszedł się echem po najodleglejszych zakątkach ucichłej nagle puszczy. Chabeta Roweny zareagowała pierwszą od rana oznaką energii, bo stanęła dęba i przebierała kopytami w powietrzu, przy okazji zrzucając dziewczynę na wilgotną ziemię. Włosy wysunęły się spod czepka i opadły na oczy, oślepiając ją na moment. Słyszała tylko zduszone przekleństwa rycerza. Kiedy wreszcie odrzuciła z czoła potargane kędziory, zobaczyła, że Gareth leży na wznak, a postać odziana w zbroję siedzi mu na piersi. Nie przestawał bluzgać tak wulgarnymi obelgami, że Rowena zarumieniła się z zażenowania i skoczyła na równe nogi, nie wiedząc, co począć. - Poddaj się! - zaryczała postać w hełmie, nie przestając podskakiwać na torsie Garetha. Rowena przestępowała z nogi na nogę, targana niepewnością. Czemu Gareth po prostu nie zrzuci napastnika? Być może w wyniku upadku poniósł jakieś obrażenia... choć dziwne, że zostało mu dość tchu i przytomności umysłu, by przeklinać tak straszliwie. Wreszcie zadecydowała, że znane zło jest lepsze od nieznanego, chwyciła z ziemi krzepką gałąź i zdzieliła hełm nachylony nad twarzą rycerza. Agresor jęknął i spadł z Garetha, który przetoczył się na bok, rozciągnął się jak długi i począł walić pięściami w leśne runo. Rowena cofnęła się o krok, gdyż zdała sobie sprawę, że jej „pan” śmieje się do łez. Zmarszczyła brwi. Cóż zabawnego znajdował w okoliczności, że uratował go ktoś, kto wedle wszelkich reguł powinien raczej zdzielić po łbie jego samego? Napastnik w ciężkiej zbroi usiadł i jęknął przeciągle. Rowena podniosła ostrzegawczo kij, gotowa załatwić ich obu, gdyby Gareth nie otrząsnął się z histerycznego ataku. Tymczasem on, wciąż trzęsąc się z uciechy, wyciągnął omdlałe ze śmiechu ramię, próbując ją powstrzymać. Napastnik sięgnął do hełmu. Spod pokrytego śniedzią srebra posypała się ciemna kaskada włosów. Wśród kędzierzawej kipieli zabłysło dziwnie znajome brunatne oko. Rowena potoczyła spojrzeniem od twarzy Garetha do skrytego w burzy włosów oblicza przybysza... Czyżby to ona postradała zmysły, czy raczej ta dziwna para? Gareth złapał wreszcie oddech. - Pozwól, że cię zapoznam z Marlys, moją siostrą. Marlys potarła głowę. Ciemne oczy wciąż patrzyły gniewnie. - Twoja nowa nierządnica umie całkiem gracko zdzielić po łbie! - Ośmielę się zauważyć, że to był zasłużony cios... - Usiadł i wyciągnął przed siebie nogi. Ułamał gałązkę i wsunął między zęby, zwracając się do Roweny, choć nie spuszczał oczu z siostry: - Marlys rozkoszuje się urządzaniem na mnie zasadzek, ilekroć wracam z podróży do Caerleon. Uważa, że dzięki jej atakom nie stracę czujności i sprawności. Od jak dawna siedziałaś na tym drzewie, słodyczko? Dwa dni... trzy? Tydzień...? Rowena była tak zmieszana gniewnym spojrzeniem Marlys, że nie zauważyła, jak ciemnowłosa wojowniczka stanęła przed nią, oparłszy dłonie na biodrach. Rowena zerkała na twarz tamtej spod opuszczonych powiek, usiłując zdecydować, czy jest równie uderzająca jak jej włosy. Zamiast odgarnąć z czoła ciemne kędziory, Marlys potrząsnęła głową tak, że czupryna opadła jej na oczy. Rowena nie potrafiła ocenić jej wieku. Marlys sięgnęła dłonią do pszenicznych loków Roweny. Spłoszona dziewczyna powstrzymała odruch, który nakazywał jej odsunąć się na bezpieczną odległość. Złocisty kosmyk owinął się wokół palca zwieńczonego brudnym półksiężycem paznokcia. Marlys przyglądała się przez chwilę, po czym umorusanym opuszkiem dotknęła koniuszka nosa Roweny, która z trudem stłumiła kichnięcie. Marlys oznajmiła, podnosząc kąciki ust w pogardliwym grymasie: - Ładna! Gareth podniósł się z ziemi i stanął za Rowena:

24 - Trzymaj łapki przy sobie, siostrzyczko! Ona należy do mnie, nie do ciebie. - Nawet nie dotknął Roweny... Nie musiał tego czynić, wystarczył stanowczy głos. - Gdzie znalazłeś tę gładyszkę? - Wygrałem w kości. Szczęśliwy rzut! Marlys podniosła brew przezierającą przez splątane kędziory: - Jakież to oryginalne... zdradź mi, braciszku, czy ona zawsze przebiera się za chłopaka, czy to ty nabrałeś nowych upodobań w trakcie tej wyprawy? - Na to pytanie nie muszę odpowiadać, szczególnie tobie. Marlys okrążyła ich oboje. - Czy toto gada, czy tylko bije? Rowena zaczynała się czuć jak chrześcijanin rzucony między dwa lwy. Odezwała się niepotrzebnie głośno: - Owszem, potrafię mówić! Marlys całkowicie ją zignorowała. - Czy toto ma imię? Rowenie wróciła przytomność umysłu wraz z dumą, która nasyciła jej głos ostrymi tonami: - Jestem lady Rowena Fordyce! Między Marlys a Garethem przebiegł prąd jak iskra pioruna. Rowena poczuła, jak jeżą się jej włoski na karku, choć wymiana niemych spojrzeń trwała nie dłużej niż mgnienie oka. Marlys prychnęła i nareszcie raczyła zwrócić się do niej bezpośrednio: - Nie przypominasz mi żadnej damy, którą kiedykolwiek widziałam! - Ona mogłaby odwzajemnić ci się tym samym - zauważył Gareth uprzejmie, lecz zjadliwie. Marlys wykrzywiła oblicze w dziecinnym dąsie, wsadziła dwa palce w usta i zagwizdała przenikliwie. Zza drzew wyłoniła się truchtem srokata klacz, równie kędzierzawa i zadzierzysta jak jej pani. Marlys usadowiła się na jej grzbiecie wśród brzęku uprzęży. Pogardliwym skinieniem głowy wskazała rumaka Roweny: - Czy tę chabetę też wygrałeś w kości, czy musiałeś wziąć za karę po jakiejś wyjątkowo haniebnej przegranej? Gareth beztrosko wskoczył na swojego konia: - Ten zdechlak to dowód, jak Blaine pojmuje dobry żart... Musieliśmy wlec się noga za nogą z obawy, że nieszczęśnik ‘padnie z wyczerpania. Rowenie wydawało się, że i ją obejmuje lekceważące spojrzenie rycerza. - Jaka szkoda, że tak się nie stało! - Marlys wbiła pięty w bok swojej klaczy i pognała naprzód. Rowena poczuła drgnienie współczucia graniczącego z sympatią dla biednego wałacha. Zanim wsiadła na jego grzbiet, przystanęła i pogłaskała chrapy zabiedzonego stworzenia. Przyspieszyła kroku, by dogonić dwój- kę jeźdźców, którzy znikali już w gęstniejącym mroku. Gdy dojeżdżali do Caerleon, rozpadał się ulewny deszcz, siekąc ich wodnymi biczami gnanymi wiatrem. Przez ukośne strugi Rowena ledwie rozróżniała zarysy pochyłego mostu, mrocznego podwórca, murów z czarnego kamienia wysokich jak wieża... Gareth zsadził ją z końskiego grzbietu i popchnął przez szeroko otwarte drzwi. Ociekając wodą, stanęła jak wryta na Progu ciemnej otchłani. Usiłowała przebić wzrokiem mrok i dojrzeć sklepienie komnaty, lecz daremnie; odniosła wrażenie, iż stoi w samym środku jałowego pustkowia. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wrażenie nieprzeniknionego mroku stwarzały rzędy migotliwych światełek biegnących wzdłuż każdej ściany pomieszczenia. Kaganki!... Kaganki jako oświetlenie w komnacie, której mrok nawet płomień setek pochodni mógłby zaledwie rozproszyć. Zadrżała nagle w wilgotnej odzieży, czując, jak Gareth odsuwa się od niej. Do świetlicy weszła Marlys. Nawet w ciemności łatwo było się o tym przekonać, gdyż każdy krok znaczyło pobrzękiwanie i strumień niewybrednych przekleństw. - Dunnla! - wrzasnęła. Gdzieś w kącie świetlicy zamajaczył słaby płomień, rzucając na posadzkę rosnący snop światła. Początkowo Rowenie zdawało się, że pochodnia zstąpiła ze ściany o własnych siłach i zmierza ku nim, lecz po chwili rozeznała sylwetkę przygarbionej staruszki na tle wąskiego korytarza. Pochodnia, którą trzymała w drżących rękach, niemal dotykała posadzki. Mogło się to źle skończyć, gdyż w coraz mocniejszym świetle Rowena dojrzała, że kamienne płyty pokrywała nie warstwa sitowia, tylko ogromne puszyste orientalne dywany, haftowane w przepyszne wzory. Otulały jej stopy jak bezkresne morze

25 luksusu. Stara kobieta z pochodnią wyłoniła się wreszcie z cienia w całej okazałości i zaprezentowała olśniewająco bezzębny uśmiech. Zobaczyła Rowenę, przywołała ją zgiętym palcem i zbliżyła usta do jej ucha. Rowena poczuła stęchły odór gotowanej kapusty. - Witaj! - rozdarła się staruszka niespodziewanie donośnym głosem. Rowena odskoczyła w popłochu i uderzyła podbródkiem o jakiś nieruchomy obiekt. Gareth zgiął się wpół, po czym ucałował wyschnięty jak pergamin policzek starowinki, która rozjaśniła się w uśmiechu. - Dunnla jest prawie całkowicie głucha - wyjaśnił. - Wydaje jej się, że wszyscy cierpią na tę samą przypadłość! - A co, może tak nie jest, skoro od dzieciństwa wrzeszczy nam prosto do ucha? - wtrąciła Marlys. Jej słowa wróciły do nich dudniącym echem, co przekonało Rowenę, że gdzieś nad ich głowami musi znajdować się sklepienie. Pospiesznie odsunęła się do tyłu, bo Dunnla okręciła się gwałtownie i niewiele brakowało, by podpaliła jej spodnie pochodnią. Gareth chwycił kraj szala staruszki, sam odskakując zgrabnie w bok, by uniknąć poparzeń. Rowena zaniosła się chichotem, ale zamilkła, gdy wskazał na nią wyciągniętym palcem. Przechyliwszy głowę na ramię, obserwowała zawiłe wzory, które kreśliły jego dłonie w niemym tańcu. Dunnla raz po raz kłaniała się nisko, po czym wracała do przygarbionej postawy, którą można było określić jako „wyprostowaną”, a pochodnia rzucała migotliwe cienie na oblicze Garetha. W mroku świetlicy słychać było chrapliwy oddech Marlys. Wreszcie Dunnla skłoniła się po raz ostatni, wyprostowała się i żartobliwie szturchnęła Garetha. Rzucił Rowenie nieodgadnione spojrzenie, po czym ruszył przed siebie, nieomylnie wybierając w ciemnościach właściwą drogę. Rowena wciąż stała wpatrzona w miejsce, gdzie zniknął, gdy poczuła, że ktoś szarpie ją za nogawkę spodni. Dunnla ruszyła w kierunku korytarza, ciągnąc Rowenę za nogę. Zupełnie nie przejmowała się tym, że reszta ciała dziewczyny tkwi uparcie w miejscu. Rowena szepnęła oszołomiona: - Czego ona chce? Co jej powiedział...? Głos Marlys rozległ się z ciemności jak przeciągły grom: - Kazał cię nakarmić i zaprowadzić do jego komnat. Rowena czuła natarczywe szarpnięcia, aż samodział zatrzeszczał w rozpaczliwym proteście. Marlys zakończyła objaśnienia radosnym chichotem: - Przedtem wszak kazał jej, żeby cię wykąpała! Dunnla pociągnęła z całej siły. Rowena zachwiała się i postąpiła krok do przodu, by uchronić się od upadku. Rzuciła ostatnie spojrzenie przez ramię, ale zdołała rozróżnić jedynie rząd lśniących bielą zębów wyszczerzonych w łakomym uśmiechu. W głowie wciąż jeszcze dzwoniło jej echo przeciągłego wilczego wycia, które towarzyszyło im w wędrówce przez leśne ostępy. 4 Nawet misa pełna duszonej baraniny na zimno, tak świeżej, że tłuszcz zastygł złotawymi kroplami jak paciorkami nektaru, nie zdołała rozproszyć przygnębienia Roweny. Marlys określiła ją w lesie słowem, które powracało coraz bardziej natrętnym echem. Wciąż od nowa rozpamiętywała tamtą chwilę i przypo- minała sobie oczywisty brak zaprzeczenia ze strona Garetha. Za każdym razem wyobrażała sobie inne zakończenie rozmowy: -...Nierządnica? - zadudnił bas rycerza. - Bzdura! Sądziłem po prostu, że tej wiosny przyda nam się pomoc przy siewach jęczmienia! -...Ty głuptasku! Czy wygląda na nierządnicę? Wygrałem ją na pomoc kuchenną dla Dunnli! Najlepsze ze wszystkiego byłoby zaś: -...Siostro, łaskawie powściągnij nieprzystojny język. Ta dzieweczka pochodzi ze szlachetnego rodu, więc jest damą. Jak śmiesz znieważać ją tak haniebnym i fałszywym posądzeniem? Za każdym razem uszczypliwa czy ganiąca odpowiedź Garetha wywoływała grymas skruchy na twarzy Marlys i serdeczne przeprosiny, podczas gdy Gareth - nierzadko przyklękając dwornie - ujmował jej dłoń i składał na niej komy pocałunek. Wizja tego impulsywnego zdobywcy na kolanach wydała jej się tak nieprawdopodobna, że przywołała ją gwałtownie do rzeczywistości. Siedziała przed wciąż pełną misą, grzebiąc nożem w kawałkach tłustego mięsiwa, gdy Dunnla wróciła do kuchni, wlokąc za sobą okrągłą drewnianą balię, niemal dwa razy większą niż ona. Rowena ponuro patrzyła na strumień parującej wody, który służka wlewała z przepastnego dzbana nad poszarpanym w drzazgi brzegiem balii. Potem starowinka zerwała z Roweny koszulę i spodnie i beztrosko wrzuciła je w ogień. Dziewczyna zaczęła modlić się w myślach, by Gareth