Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Mhairi McFarlane - Nie mów nic kocham Cie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Mhairi McFarlane - Nie mów nic kocham Cie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,061 osób, 646 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 382 stron)

O autorce Mhairi McFarlane studiowała anglistykę na Uniwersytecie w Manchesterze, a po ukończeniu studiów krótko pracowała jako dziennikarka. Obecnie mieszka w Nottingham. To jej pierwsza książka.

Dla Jenny, którą odnalazłam na uniwersytecie Prolog – Cholera jasna, ale mam pecha… – Co się stało? – zapytałam, odganiając wyjątkowo namolną osę od puszki z colą. Ben zasłaniał twarz dłonią w taki sposób, że jeszcze bardziej zwracał na siebie uwagę. – Profesor McDonald. No wiesz, ten jajogłowy McBurak. W zeszłym tygodniu miałem mu oddać esej o Keatsie. Widzi mnie? Podniosłam wzrok i zobaczyłam, jak wykładowca nagle się zatrzymał po przeciwnej stronie skąpanego w popołudniowym słońcu trawnika, a potem ruszył w naszym kierunku, z rozmachem wygrażając palcem wskazującym i otwierając usta, jakby mówił „MAM CIĘ”. – Yyy, tak. Ben spojrzał na mnie przez szparę między palcami. – Chyba tak, czy na sto procent tak? – Tak, jak gładka i okrąglutka szkocka torpeda dalekiego zasięgu. Dokładnie zna twoje współrzędne i właśnie tnie przez trawnik, żeby cię zdjąć. – Dobra, okej, myśl… – Ben mruczał, wbijając wzrok w liś-cie drzewa, pod którym siedzieliśmy. – Chcesz się na nie wspiąć? McDonald wygląda na takiego, który zaczeka na brygadę strażaków nawet do zmierzchu. Ben zaczął błądzić wzrokiem po resztkach naszego lunchu i leżących na ziemi plecakach, jakby spodziewał się znaleźć w nich rozwiązanie. Jego spojrzenie zatrzymało się na mojej prawej dłoni. – Pożyczysz mi pierścionek? – Pewnie. Chociaż nie jest magiczny. Zsunęłam go z palca i podałam mu.

– Wstań. – Co? – No wstań. Podniosłam się, strzepując trawę z dżinsów. Ben ukląkł na jedno kolano. W wyciągniętej przed sobą dłoni trzymał mój srebrny, „gotycki” pierścień, który kupiłam za cztery funty na pchlim targu. Zaczęłam się śmiać. – Litości… Zwariowałeś… Profesor McDonald pokonał dzielącą nas odległość i zagrzmiał: – Benie Morganie! – Przepraszam pana, ale jestem właśnie w trakcie czegoś bardzo ważnego – rzucił Ben i zwrócił się do mnie. – Wiem, że mamy dopiero po dwadzieścia lat i że decyzję tę przyspieszyły… okoliczności zewnętrzne. Ale nie zmienia to faktu, że jesteś niesamowita. Wiem, że nigdy nie spotkam kobiety, na której będzie mi zależeć bardziej niż na tobie. To uczucie nieustannie narasta. Profesor skrzyżował ręce na piersi, ale ku naszemu zaskoczeniu uśmiechał się. Niewiarygodne. Arogancja Bena przechodziła wszelkie granice. – Jesteś pewien, że to narastające uczucie nie ma związku z tortillą z kukurydzą i parówkami z puszki, którą przyrządzi-liście wczoraj z Kevinem? – zapytałam. – Nie! Boże, nie! To ty! Po prostu mną zawładnęłaś. Moim umysłem, sercem, żołądkiem… – Spokojnie chłopcze, dalsza wyliczanka jest nieco ryzykowna – wtrącił się profesor. – To historyczna chwila. Pomyśl o tych, którzy robili to przed tobą i tchnij w to uczucie. – Dziękuję panu. – Nie potrzebujesz żony, tylko lekarstwa na rozwolnienie – rzuciłam. – Potrzebuję ciebie. Co ty na to? Wyjdź za mnie. Zorganizujemy skromną ceremonię. Potem możesz wprowadzić się do mojego pokoju. Mam dmuchany materac i stary ręcznik, który może posłużyć ci za poduszkę. Do tego Kevin nieustannie doskonali swoje umiejętności kulinarne i ostatnio odkrył, że ziemniaki ugotowane w zupie pomidorowej Heinza smakują jak patatas bravas. – Kusząca propozycja. Ale przykro mi. Nie.

Ben odwrócił się do profesora. – Będę potrzebował zwolnienia dla poratowania złamanego serca.

Rozdział 1 Wracam do domu nieco później niż zwykle. Do drzwi odprowadza mnie ten charakterystyczny dla Manchesteru deszcz, który jakimś cudem pada równocześnie poziomo i pionowo. Stoję w hallu w kałuży wody i czuję się jak strzęp wodorostu wyrzucony na brzeg przez falę przypływu. Nasz dom jest przyjaznym i skromnym miejscem. Tak mi się wydaje. Dwie minuty oględzin wystarczą, żeby określić nas jako bezdzietną, skoncentrowaną na pracy parę tuż po trzydziestce. Oprawione plakaty z idolami muzycznymi Rhysa. Postarzane meble, które nadają wnętrzu romantyczny, rustykalny charakter. I listwy podłogowe pokryte ciemnoniebieskim lakierem, na których widok moja mama prycha, że wyglądają jak z osiedlowej świetlicy. W środku co prawda pachnie gorącym obiadem, ale czuję, że coś wisi w powietrzu. Domyślam się, że Rhys ma zły humor, jeszcze zanim go zobaczę. Kiedy wchodzę do kuchni i widzę, jak spięty krząta się przy garnkach, przeczucie zamienia się w pewność. – Dobry wieczór, kochanie – witam się, odgarniam przemoczone włosy i odplątuję szalik. Cała się trzęsę, ale świadomość, że to już weekend, rozgrzewa mnie od środka. W piątek wszystko staje się odrobinę bardziej znośne. Rhys mamrocze coś pod nosem, podejrzewam, że „cześć”, ale nie wnikam, żeby nie usłyszeć, że się czepiam. – Zapłaciłaś podatek za samochód? – Niech to szlag, zapomniałam. Rhys gwałtownie odwraca się do mnie, trzymając w ręce nóż. To było zabójstwo w afekcie, Wysoki Sądzie. Oskarżony nienawidził się spóźniać z opłatami za samochód. – Przecież mówiłem ci wczoraj! Jest już dzień po terminie. – Przepraszam, załatwię to jutro. – To nie ty będziesz prowadzić auto nielegalnie. To także nie ja zapomniałam załatwić ten podatek w ubiegły weekend i nie ja wpisywałam przypomnienie do kalendarza. Nie odzywam się jednak. Sprzeciw: fakty nieistotne dla sprawy. – Mogą odholować go na złomowisko tylko dlatego, że stoi na chodniku. Nie będą słuchać twoich tłumaczeń. Nie miej do mnie

pretensji, jeśli sprasują go do wielkości autka dla krasnoludków i będziesz musiała jeździć autobusami. Wyobrażam sobie siebie w niebieskiej, szpiczastej czapeczce z dzwoneczkiem zamiast pompona. – Jutro rano. Nie martw się. Odwraca się i zaczyna znowu walić nożem w paprykę, która być może w jego wyobraźni ma moją twarz. Przypominam sobie, że mam coś na rozweselenie. Chcąc zmienić nastrój, wyciągam z mokrej torby butelkę czerwonego wina. Napełniam szczodrze dwa kieliszki. – Zdrówko, mój ty bajkopisarzu. – Bajkopisarzu? – No, autko dla krasnoludków… Nieważne. Jak ci minął dzień? – Normalnie. Rhys pracuje jako grafik komputerowy dla agencji reklamowej. Nienawidzi tej roboty. Lubi natomiast słuchać drastycznych historii z rozpraw Sądu Koronnego miasta Manchester z pierwszej reporterskiej ręki. – Wyobraź sobie, że mieliśmy dziś faceta, który po wysłuchaniu wyroku skazującego go na dożywocie bez możliwości wcześniejszego zwolnienia zawołał: „Chwyciliście za zły tyłek! Ten wyrok to jedno wielkie gówno!”. – Ha, ha. Miał rację? – Co do tyłka? Nie. Naprawdę ma na koncie kilka morderstw. – Możesz napisać „to jedno wielkie gówno” w swojej gazecie? – Musiałabym to wykropkować. Wypowiedzi jego rodziny musiałam opisać jako „emocjonalne krzyki dobiegające z ław dla publiczności”. Jedynym niewulgarnym słowem, jakim określili sędziego, było: „stary”. Chichocząc, Rhys z kieliszkiem w ręku przechodzi do pokoju gościnnego. Idę za nim. – Rozpuściłam dzisiaj wici w sprawie muzyki na wesele – mówię, siadając. – Mama trzyma rękę na pulsie i poinformowała mnie przezornie, że siostrzenica Margaret Drummond z kółka gospodyń miała na weselu didżeja w czapeczce baseballowej, który puszczał sprośne i kakofoniczne kawałki o bzykaniu i ćpaniu, zanim dzieci poszły spać.

– Brzmi super. Niech zapyta o jego numer. Tylko z tą czapeczką trzeba by coś zrobić. – Pomyślałam o muzyce na żywo. Ktoś ode mnie z pracy zamówił na wesele naśladowcę Elvisa. Podobno jest rewelacyjny. Twarz Rhysa pochmurnieje. – Nie chcę żenującego starego grubasa wysmarowanego brylantyną i śpiewającego Love Me Tender. Bierzemy ślub w miejskim ratuszu w Manchesterze, a nie w jakiejś kiczowatej McKaplicy w Vegas. Przełykam jego słowa, choć nie przychodzi mi to łatwo. Och, przepraszam, że chcę, żeby było fajnie. – No dobrze. Po prostu pomyślałam, że byłoby śmiesznie i rozluźniłoby to atmosferę. A ty masz jakiś inny pomysł? Wzrusza ramionami. – Nie wiem. Jego mina i pełne dezaprobaty spojrzenie wskazują na to, że coś mi umyka. – Chyba że… sam chcesz zagrać? Udaje, że się nad tym zastanawia. – W sumie to czemu nie. Zapytam chłopaków. Kapela Rhysa. Powiedz, że przypominają Oasis, a zginiesz. Chociaż ubierają się jak oni i dużo się kłócą. Oboje wiemy, choć nigdy tego nie mówimy, że Rhys wiązał prawdziwe nadzieje na sukces ze swoim poprzednim zespołem, założonym jeszcze w Sheffield, a obecne granie to jedynie hobby trzydziestoparolatka. Zawsze akceptowałam to, że muszę dzielić się nim z jego muzyką. Po prostu nie spodziewałam się, że obejmie to również dzień naszego ślubu. – Moglibyście zagrać przez pierwsze pół godziny, a po was wszedłby didżej. Rhys robi kwaśną minę. – Nie ma sensu zwoływać próby i rozkładać sprzętu, jeśli mamy grać tak krótko. – No dobrze. Zagrajcie dłużej, ale pamiętaj, że to nasze wesele, a nie koncert. Czuję, jak nadciągające burzowe chmury coraz bardziej się nad nami kotłują. Lada chwila spodziewam się gromu. Znam Rhysa i mam w tego typu awanturach spore doświadczenie.

– Nie chcę didżeja – dodaje. – Dlaczego? – Bo to beznadzieja. – Chcesz grać przez cały wieczór? – Stworzymy sobie kompilację różnych utworów w iPodzie albo na Spotify. I włączymy odtwarzanie losowe. – Zgoda. Powinnam sobie odpuścić i spróbować jeszcze raz, kiedy będzie w lepszym humorze, ale nie daję za wygraną. – Ale puścimy Beatlesów, Abbę i takie tam dla starszego pokolenia, prawda? Nie będą się bawić, jeśli zafundujemy im tylko ostre kawałki. – Dancing Queen? Po moim trupie. Nawet jeśli zażyczy sobie tego twój kuzyn Alan, bo on uwielbia pląsać przy takiej muzie. Rhys wydyma usta i macha w górę i w dół zgiętymi w łokciach rękami, przedrzeźniając ruchy Alana podczas tańca. Wygląda jak kaczuszka, co mogłoby zostać uznane za wybitnie prowokacyjne. – Dlaczego zachowujesz się, jakby to był dla ciebie jakiś straszny problem? – Myślałem, że chcesz, żebyśmy się pobrali na naszych warunkach. Tak jak chcemy. Przecież tak ustaliliśmy. – Właśnie. Na naszych warunkach. Nie na twoich – rzucam. – Chcę, żeby to była okazja do spędzenia czasu z przyjaciółmi i rodziną. Przecież to przyjęcie dla wszystkich. Spoglądam na swój pierścionek zaręczynowy. Czemu my się w ogóle pobieramy? Kilka miesięcy temu wstawiliśmy się trochę ouzo w greckiej restauracji, świętując otrzymanie przez Rhysa dość sporej premii w pracy. Zastanawialiśmy się, na co moglibyśmy wydać te pieniądze i ślub pojawił się jako jeden z pomysłów. Spodobała się nam wizja wielkiej imprezy i doszliśmy do wniosku, że to już pewnie „ten czas”. Nie było oświadczyn. Zamiast tego Rhys napełnił mój kieliszek, rzucając: „Zróbmy to, do jasnej cholery” i puścił do mnie oko. Tamtej nocy, w dusznej, gwarnej restauracji wydawało się nam, że to bezpieczna, trafna i jedyna słuszna decyzja. Obserwowaliśmy, jak tancerka brzucha wyciąga na parkiet emerytów, każąc im wokół siebie wirować, i nieźle się przy tym bawiliśmy. Kochałam Rhysa i wydaje mi się, że moja zgoda wynikała po części z pogodzenia się z losem. Za

kogo innego miałabym wyjść? Przyznaję, że nasze wspólne życie podszyte było uwierającym uczuciem niespełnienia, które jak wilgotne plamki pleśni w niewidocznym kącie łazienki kiedyś miało się przerodzić w poważny problem. Nigdy jednak się tym nie zajęliśmy. Chociaż czekaliśmy naprawdę długo, to nie wątpiłam, że kiedyś sformalizujemy nasz związek. Rhys może i miał rozczochrane włosy i w tych swoich rozciągniętych T-shirtach z nazwami zespołów, wytartych dżinsach i trampkach wyglądał jak wieczny student, ale wiedziałam, że mimo wszystko chce „mieć papierek”, zanim zdecydujemy się na dzieci. Po powrocie do domu zadzwoniliśmy do rodziców, żeby podzielić się radością, a może też po to, żebyśmy nie mogli się wycofać z powziętej decyzji, kiedy wytrzeźwiejemy. Nie było księżyca ani serenad, ale, jak powiedziałby Rhys, takie jest życie. Teraz wyobrażam sobie ten podobno najszczęśliwszy dzień mojego życia jako pełen kompromisów i tłumionej złości. Widzę Rhysa, jak szpanuje i popisuje się przed chłopakami z kapeli, tak samo jak wtedy, kiedy spotkałam go po raz pierwszy, gdy znalezienie się w jego paczce było tym, czego pragnął mój niedorozwinięty mięsień sercowy. – Jak długo jeszcze twój zespół będzie trzecią osobą w naszym związku? Będziesz wychodził na próby, zostawiając mnie w domu z wrzeszczącym dzieckiem? Rhys odsuwa kieliszek od ust. – Co ty wygadujesz? Mam się stać kimś innym, porzucić coś, co kocham, żeby na ciebie zasłużyć? – Tego nie powiedziałam. Po prostu nie chcę, żebyś grał na naszym weselu zamiast być przy mnie. – Ha. Przecież spędzimy razem resztę życia. Wypowiada te słowa, jakbym chciała zamknąć go w więzieniu. Jakby małżeństwo ze mną stało na równi z molestowaniem pod prysznicem i wstawaniem o szóstej rano na gimnastykę na spacerniaku. Biedny Rhys od teraz będzie musiał przemycać zaszyfrowane wiadomości do ludzi z zewnątrz: Nie. Pozwala. Mi. Chodzić. Do. Pubu. Biorę głęboki wdech i czuję, że w klatce piersiowej mam twardy, ciężki kamień, ból, który mogłabym spróbować rozpuścić winem. W przeszłości to działało. – Nie wiem, czy ten ślub to dobry pomysł.

Stało się. Uporczywa myśl, która zaczęła pączkować w podświadomości, przeniknęła do świadomości, a stąd dalej, aż w końcu wydostała się z moich ust. Jestem zdziwiona, ale wcale nie mam ochoty jej cofnąć. Rhys wzrusza ramionami. – Mówiłem, żeby zrobić to cichaczem za granicą, ale ty chciałaś pobrać się tutaj. – Nie o to mi chodzi. Myślę, że w tym momencie w ogóle nie powinniśmy tego robić. – Chcesz wszystko odwołać? Wiesz, jakby to wyglądało? Wyszlibyśmy na kompletnie popapranych! – To chyba nie jest wystarczający powód, żeby brnąć w to dalej. Daj mi jakiś powód. Może to jednak ja wysyłam zaszyfrowane wiadomości do świata. Zdaję sobie sprawę, że właśnie coś zrozumiałam, że się obudziłam, a Rhys nie słyszy ponaglenia w moim głosie. Powiedziałam coś, czego się nie mówi. Odmowa usłyszenia tego nie jest wystarczająco silną reakcją. Rhys wzdycha teatralnie, dając wyraz swojemu niewymownemu znużeniu okropnymi trudami życia ze mną. – Daj spokój. Szukasz zaczepki, odkąd przyszłaś do domu. – Nieprawda! – A teraz będziesz się dąsać, żeby wymóc na mnie zgodę na wynajęcie didżeja, który będzie grał durne bzdety dla ciebie i twoich głupkowatych koleżanek, kiedy będziesz na mnie wkurzona. Dobra. Dzwoń do niego. Rób, co chcesz. Nie mam siły się z tobą kłócić. – Głupkowatych? Rhys pociąga łyk wina i wstaje. – Idę dokończyć obiad. – Czy to, że nie jesteśmy w stanie dojść w tej sprawie do porozumienia, czegoś nam nie mówi? Z powrotem ciężko opada na kanapę. – O Jezu, Rachel, nie rób z tego tragedii, to naprawdę był długi tydzień. Nie mam siły na awantury. Ja też jestem zmęczona, ale nie pięcioma dniami pracy. Jestem zmęczona udawaniem. Bardzo niewiele dzieli nas od wydania tysięcy funtów na przedstawienie, jakie odstawimy przed ludźmi, którzy znają nas najlepiej. Na samą myśl dostaję paskudnych mdłości.

Sęk w tym, że brak zrozumienia ze strony Rhysa nie jest bezpodstawny. Rhys zachowuje się tak jak zwykle. Cała ta sytuacja jest taka jak zwykle. To we mnie coś pękło. Jakaś część mojego mechanizmu w końcu się zużyła, jak w urządzeniu, które przez lata działa bez zarzutu, aż pewnego dnia po prostu się psuje. – Nie powinniśmy się pobierać i kropka – mówię. – Nie wiem nawet, czy powinniśmy być razem. Nie jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Rhys przez chwilę wygląda na odrobinę zaskoczonego. Rysy jednak szybko mu poważnieją, nadając jego twarzy wyzywający wyraz. – Nie jesteś szczęśliwa? – Nie, nie jestem szczęśliwa. A ty jesteś? Rhys zamyka oczy, zaciska powieki i wzdycha, uciskając sobie nasadę nosa. – Zabawne, ale w tej chwili nie. – A ogólnie? – naciskam. – A czym jest szczęście dla potrzeb tej kłótni? Pląsaniem po łące spowitej w oparach marychy i zbieraniem stokrotek w przezroczystej bluzce? Jeśli tak, to nie, nie jestem. Kocham cię i myślałem, że ty też kochasz mnie na tyle, żeby podjąć pewien trud. Ale najwyraźniej się myliłem. – Jest coś pomiędzy stokrotkami widzianymi na haju i ciągłymi kłótniami. – Dorośnij w końcu. Szablonowa reakcja Rhysa na wszystkie moje wątpliwości zawsze wygląda tak samo: szorstkie „dorośnij”, „daj spokój”. Przecież wszyscy wiedzą, że tak właśnie wyglądają związki, tylko ja mam nierealne oczekiwania. Kiedyś lubiłam tę pewność. Teraz nie jestem już o tym przekonana. – To trochę za mało – mówię. – Co masz na myśli? Chcesz się wyprowadzić? – Tak. – Nie wierzę. Ja też nie. Po tylu latach w kilka minut ni stąd, ni zowąd zrywamy ze sobą. Niespodziewane przyspieszenie. Nagle czuję, jak bardzo jestem przytłoczona. Teraz widzę, dlaczego tyle czasu zajęło nam zabieranie się do wiązania węzła małżeńskiego. Wiedzieliśmy, że w związku z tym wiele zamiecionych pod dywan problemów ujrzy

światło dzienne. – Jutro zacznę szukać jakiegoś mieszkania do wynajęcia. – I tak to się kończy po trzynastu latach? – pyta. – Nie chcesz didżeja na weselu, więc żegnaj? – Tak naprawdę nie chodzi o wesele. – Ciekawe, że zrozumiałaś to właśnie teraz, kiedy okazuje się, że nie wszystko będzie po twojej myśli. Nie przypominam sobie, żebyś miała takie… introspekcje, kiedy kupowałem pierścionek. Ma rację. Czy doprowadziłam do tej awantury, żeby zdobyć powód do rozstania? Czy moje argumenty są wystarczająco mocne? Spuszczam z tonu. A co, jeśli obudzę się jutro rano z myślą, że popełniłam błąd? Być może ten mroczny, apokaliptyczny stan przerażającej pewności minie razem z deszczem, który wciąż leje za oknem. Może moglibyśmy zjeść jutro razem lunch, nabazgrać na serwetce tytuły piosenek, które podobają się nam obojgu i znów zacząć się tym wszystkim cieszyć… – No dobrze… Ale jeśli mamy ze sobą być, musimy zmienić kilka rzeczy. Przestać się cały czas siebie czepiać. Pójść na terapię… albo coś w tym rodzaju. Jeśli zgodzi się choć na maleńkie ustępstwo, to zostanę. Jestem aż tak żałośnie niepewna swojej decyzji. Rhys marszczy czoło. – Nie mam zamiaru siedzieć na kozetce przed jakimś palantem w okularach i słuchać, jak opowiadasz mu, jakim to jestem draniem. Nie przekładam ślubu. Albo to robimy, albo nie i nie mamy o czym rozmawiać. – Ja mówię o naszej przyszłości, o tym, czy w ogóle mamy przed sobą przyszłość, a ciebie obchodzi tylko to, co ludzie powiedzą, jeśli odwołamy ślub? – Nie tylko tobie wolno stawiać ultimatum. – To dla ciebie jakaś gra? – Jeśli po tylu latach wciąż nie jesteś pewna, to nigdy nie będziesz. Nie ma o czym gadać. – Twój wybór – mówię trzęsącym się głosem. – Nie. To twój wybór – parska. – Jak zawsze. A ja tyle dla ciebie poświęciłem… Na te słowa zrywam się na równe nogi. Wybucham z

wściekłością. – Niczego dla mnie nie poświęciłeś! To ty chciałeś przeprowadzić się do Manchesteru! Do jasnej cholery, zachowujesz się tak, jakbym miała wobec ciebie dług, którego nigdy nie będę w stanie spłacić! Ta twoja kapela i tak by się rozpadła! Nie obwiniaj mnie za to, że CI SIĘ NIE UDAŁO! – Jesteś egoistycznym, rozpuszczonym bachorem – odparowuje i też wstaje, bo krzyczenie w pozycji siedzącej daje znacznie słabsze efekty. – Chcesz czegoś i już. Nigdy nie bierzesz pod uwagę tego, co inni muszą poświęcić, żeby spełnić twoje zachcianki. Ze ślubem jest tak samo. Cierpisz na najgorszy rodzaj egoizmu: na nieuświadomiony egoizm. A co do kapeli, to jak do cholery śmiesz twierdzić, że wiesz, jak wszystko by się potoczyło. Gdybym mógł cofnąć czas, to pewne rzeczy zrobiłbym inaczej… – I komu to mówisz! – krzyczę. Stoimy, ciężko oddychając. Zamiast z broni, celujemy do siebie słowami. Totalny impas. – Dobra. Zgoda – odzywa się w końcu Rhys. – Pojadę do domu na weekend. Nie będę tu siedział i tego wysłuchiwał. Zacznij szukać mieszkania. Opadam na kanapę i kładę ręce na kolanach. Wsłuchuję się w jego kroki i odgłosy pakowania dobiegające z góry. Łzy spływają mi po policzkach i wpadają za kołnierz bluzki, która dopiero co zaczęła schnąć. Słyszę, jak wchodzi do kuchni i uświadamiam sobie, że wyłącza gaz pod patelnią z chili. Z jakiegoś powodu ten mały, zwyczajny gest jest dla mnie bardziej bolesny niż wszystkie jego słowa. Chowam twarz w dłoniach. Po kilku minutach, całkiem zaskoczona, słyszę jego głos tuż obok. – Masz kogoś? Zdezorientowana podnoszę wzrok. – Co? – Słyszałaś. Czy masz kogoś? – Jasne, że nie. Rhys waha się i rzuca: – Nie wiem, czemu płaczesz. Przecież tego właśnie chcesz. Wychodzi i trzaska za sobą drzwiami z taką siłą, że rozlegający

się huk brzmi jak wystrzał z pistoletu.

Rozdział 2 Zszokowani moim nagłym statusem singielki, moja najlepsza przyjaciółka Caroline oraz nasi wspólni bliscy znajomi Mindy i Ivor przybywają mi z odsieczą. Składają propozycję wypływającą z prawdziwie głębokiego współczucia: „Chcesz wyjść i zalać się w trupa?”. Rhys znał ich wszystkich, ale zawsze uważał za wyłącznie moich znajomych. Co więcej, twierdził, że Mindy i Ivor „brzmią, jakby prowadzili program dla przedszkolaków”. Mindy jest Hinduską, jej imię to skrót od Parminder. Mówi, że „Mindy” jest jej pseudonimem w świecie białych i dodaje: „Mogę poruszać się między wami zupełnie niezauważona. Wyróżnia mnie tylko brązowy kolor skóry”. Jeśli chodzi o Ivora, to jego ojciec ma hopla na punkcie nordyckich legend. To imię sprawiało mu spore kłopoty, bo tak samo nazywała się ciuchcia w jednej z kreskówek dla dzieci. Kiedy mieszkaliśmy w akademiku, Ivor musiał znosić docinki graczy rugby, którzy nazywali go „ciuchcią” i twierdzili, że w intymnych chwilach sapie jak lokomotywa. Ci sami rugbiści wywlekali Ivora na górne piętra, żeby poznał jakieś dziewczyny, dzięki czemu zresztą spotkaliśmy się po raz pierwszy. Ivor miał ogoloną głowę, nosił okulary w czarnych oprawkach, platonicznie przyjaźnił się z dziewczynami i uwielbiał lansiarskie japońskie tenisówki. Wszystko to sprawiało, że nieraz brano go za geja. Po studiach zajął się programowaniem gier komputerowych, a ponieważ jest to zajęcie zdominowane przez mężczyzn, miałby w czym przebierać, gdyby to była prawda. „To wbrew logice – narzeka zawsze. – Czemu mężczyzna otoczony przez kobiety miałby być gejem? Wobec Hugh Hefnera nie wysuwa się takich podejrzeń. Najwyraźniej powinienem całymi dniami chodzić w szlafroku i kapciach”. Nie jestem gotowa, żeby wyjść na miasto, więc opowiadam się za nocnym piciem w domowym zaciszu, co niewątpliwie jest dużo bardziej zabójcze. Wybór pada odruchowo na dom Caroline w Chorlton, bo w przeciwieństwie do reszty z nas Caro jest mężatką i naprawdę ma się czym pochwalić. (Chodzi mi o dom, a nie o męża – choć nic do

Graema nie mam. Wyjechał właśnie na jedną ze swoich częstych, męskich golfowych eskapad, więc mamy cały dom dla siebie). Caroline jest świetnie zarabiającą księgową w dużej sieci supermarketów i prawdziwie dorosłą osobą. Zawsze była dojrzała. Na studiach nosiła pikowane kamizelki i należała do koła wioślarskiego. Kiedy po całonocnej balandze dawałam upust swojemu podziwowi, że jako jedyna potrafi wstać wcześnie, żeby poćwiczyć, zamroczony Ivor rzucał: „To cecha wyższych sfer. Nordyckie geny. Ona musi podbijać i zwyciężać”. Być może coś w tym jest. Caroline rzeczywiście wygląda trochę nordycko, jest wysoką blondynką i ma profil, który można nazwać orlim. Sama twierdzi, że wygląda jak mrówkojad – jeśli już, to jak mrówkojad w stylu Grace Kelly. Stoję przy nieskazitelnie lśniącym, czarnym blacie w jej luksusowej kuchni, kroję limonki i obtaczam brzegi kieliszków w soli. Gospodyni miksuje lód, tequilę i cointreau w jaskrawoczerwonym robocie kuchennym. Kiedy ogłuszający huk malaksera cichnie na chwilę, Mindy jak zwykle raczy nas swoimi mądrościami z ambony, czyli tym razem z kanapy. – Różnica pomiędzy trzydziestym a trzydziestym pierwszym rokiem życia jest taka, jak różnica między pogrzebem a żałobą. Caroline zaczyna napełniać kieliszki gotową margaritą. – Trzydzieste urodziny są jak pogrzeb? – pyta. – Pogrzeb młodości. Mnóstwo drinków, współczucia, uwagi i kwiatów. I przychodzą wszyscy, których znasz. – Oj, a przez chwilę obawialiśmy się, że porównanie będzie żenujące – wtrąca Ivor, poprawiając okulary na nosie. Siedzi wygodnie na podłodze, wyciągając przed siebie rękę i celując pilotem w coś o kształcie rombu, co najwyraźniej jest wieżą stereo. – Caroline, naprawdę masz tam płytę The Eagels, czy robisz ze mnie wariata? – Trzydzieści jeden jest jak żałoba – kontynuuje Mindy. – Godzenie się ze starością jest dużo gorsze, ale wtedy już nikt nie chce słuchać twoich narzekań. – Ależ my z chęcią posłuchamy twoich narzekań – mówię, ostrożnie podając jej płytki kieliszek, który wygląda jak spodek na łodydze. – Magazyny o modzie sprawiają, że czuję się strasznie stara i

bezużyteczna. Jakby jedynym, co mi pozostało, było kupić sobie paczkę pieluch Tena Lady. Mindy ściąga plasterek limonki z krawędzi kieliszka i przypatruje mu się z uwagą. – Mogę to zjeść? – pyta. Moja przyjaciółka, ogólnie mówiąc, jest zaskakującą mieszanką ponadprzeciętnej inteligencji i totalnej głupoty. Zrobiła dyplom z biznesu, choć przez całe studia uporczywie twierdziła, że się do tego nie nadaje i że nie ma zamiaru przejmować rodzinnej firmy i trudnić się sprzedawaniem tkanin w miasteczku pod Manchesterem. Studia skończyła z wyróżnieniem i postanowiła jednak zająć się przez lato rodzinnym biznesem. Wprowadziła system wysyłek pocztowych i sprzedaż internetową, czterokrotnie zwiększyła obrót i niechętnie pogodziła się z tym, że ma do tego smykałkę i że ten zawód jest właśnie dla niej. Kiedy jednak niedawno pojechałyśmy na wakacje do Kalifornii i przewodnik powiedział: „W bezchmurny dzień można stąd zobaczyć przez lornetkę słonie morskie”, Mindy wypaliła: „O mój Boże, słonie? To widać stąd Afrykę?!”. – Limonkę? Eee… Lepiej nie – mówię. – Pomyślałam, że może ją czymś nasączyłaś. Podaję kieliszek Ivorowi, po czym razem z Caroline, z drinkami w dłoniach, zajmujemy miejsca na kanapie. – Zdrówko! – rzucam. – Za moje zerwane zaręczyny i pozbawioną miłości przyszłość. – Za twoją przyszłość – poprawia mnie Caroline. Wznosimy kieliszki i kosztujemy po łyku, nieco się krzywiąc: tequila zdecydowanie dominuje smak drinków. Czuję, jak drętwieją mi usta i jak alkohol rozgrzewa żołądek. Singielka. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy ten termin się do mnie odnosił i jeszcze nie czuję, że jestem sama. Na razie trwam w stanie przejściowym: chodzę na palcach po własnym domu, śpię w pokoju dla gości i unikam byłego narzeczonego, kipiącego z wściekłości i rozczarowania. Ma rację: to ja tego chciałam, więc on ma większe prawo ode mnie, żeby czuć się z tym źle. – Jak wychodzi wam mieszkanie pod jednym dachem? – Caroline pyta ostrożnie, jakby usłyszała moje myśli. – Nie rozciągamy jeszcze w drzwiach strun od pianina na

wysokości szyi. Schodzimy sobie z drogi. Muszę się bardziej przyłożyć do szukania mieszkania, bo co wieczór wynajduję wymówki, żeby tylko wyjść z domu. – Jak przyjęła to twoja mama? – Mindy przygryza wargi. Mindy miała być jedną z dwóch druhen i dobrze wie, że tylko moja mama ekscytowała się ślubem tak bardzo jak ona. – Nie za dobrze – odpowiadam, naginając nieco prawdę. W rzeczywistości mama zachowywała się strasznie. Nasze rozmowy telefoniczne przechodziły różne fazy. Najpierw prosiła, żebym „przestała się wygłupiać”. Potem przyszła kolej na: „Masz stracha, to normalne”. Następnie na: „Daj sobie kilka tygodni, przekonaj się, co tak naprawdę czujesz”. Złość, wyparcie, targowanie się i w końcu – mam nadzieję – akceptacja. Tata też dołożył swoje trzy grosze, pytając, czy to przez to, że martwię się o koszty, bo jeśli trzeba, to oni są gotowi za wszystko zapłacić. Wtedy się już popłakałam. – Nie miej mi za złe, że pytam, ale nie powiedziałaś nam… – kontynuuje Mindy – o co takiego się pokłóciliście, że skończyło się rozstaniem. – Cóż… – zaczynam – poszło o naśladowcę Elvisa. Następuje chwila ciszy. Domyślne ustawienia naszej znajomości nawalają. Sromotny upadek mojego wyjątkowo długiego związku wydarzył się zalewne tydzień temu i nikt jeszcze nie wie, jakie reakcje są stosowne. Tak jak po jakimś tragicznym wypadku nie wiadomo, kiedy można zacząć przesyłać sobie kawały w mailach. – Przespałaś się z naśladowcą Elvisa? – wypala Ivor. – Jakie to uczucie robić to z Królem? – Ivor! – upomina go Mindy. Śmieję się. – Aaach! – wykrzykuje nagle Caroline w bardzo nietypowy dla siebie sposób. – Usiadłaś na czymś? – pyta Mindy. – Zapomniałam wam o czymś powiedzieć. Zgadnijcie, kogo widziałam kilka dni temu! Zastanawiam się, na kogo ze sławnych ludzi postawić. A może to ktoś, o kim pisałam artykuł. Na pewno nie, przecież spędzam całe dnie, gapiąc się na ludzi, którzy jeśli już są sławni, to z jak najgorszych powodów. Wątpię, żeby gwałciciel, który uciekł z więzienia, wywołał u

Caroline taką ekscytację. – Ktoś z serialu Coronation Street czy z Manchesteru United? – pyta Mindy, odwołując się do dwóch głównych źródeł sławnych ludzi w naszym mieście. – Pudło – mówi Caroline. – I to zagadka dla Rachel. Wzruszam ramionami, miażdżąc zębami lód. – Eee… Czy to aktor? – Nie. – Polityk? – Nie. – Mój ojciec? – A skąd miałby się tu wziąć twój ojciec? – Mógłby za plecami mamy przyjechać potajemnie z Sheffield do swojej kochanki. – A ja oznajmiłabym ci to, urządzając zgadywanki. – No dobra, poddaję się. Caroline opada na oparcie kanapy z wyrazem triumfu na twarzy. – Anglik Ben. Robi mi się jednocześnie zimno i gorąco, jakbym nagle złapała grypę. Zaraz po wahaniach temperatury pojawiają się delikatne mdłości i teraz objawy przypominają raczej ciążę. Ivor odwraca się i spogląda na Caroline. – Anglik Ben? Co to za ksywka? Że niby co? – Czy to ma jakiś związek z Big Benem? – pyta Mindy. – Anglik Ben – powtarza Caroline. – Rachel wie, kogo mam na myśli. Już wiem, jak mógł się czuć Alec Guinness w Gwiezdnych wojnach, kiedy Luke Skywalker pojawia się przed jego jaskinią i zaczyna wypytywać o Obiego Wan Kenobiego. Nie słyszałam tego imienia bardzo, bardzo długo… – Gdzie go widziałaś? – Szedł do Biblioteki Głównej. – Może powiecie staremu kumplowi, o co chodzi, zanim zrobi się Ivorem Groźnym – wtrąca się Ivor. – Ja mogłabym być „Hindy Mindy” – proponuje Mindy i Ivor patrzy na nią, jakby miał zamiar jej coś wyjaśnić, ale zmienił zdanie. – To mój znajomy ze studiów, pamiętasz? – mówię, zasłaniając

usta kieliszkiem, zanim wyraz mojej twarzy zdradzi więcej, niż bym chciała. – Studiowaliśmy anglistykę i stąd Anglik Ben. – Jeśli to twój znajomy, to czemu Caroline jest taka… podniecona? – pyta Mindy. – Caroline czuła do niego miętę – rzucam, ciesząc się, że to prawda, cała prawda i tylko prawda, tak mi dopomóż Bóg. – Rozumiem. – Mindy mierzy mnie wzrokiem. – W takim razie podejrzewam, że tobie się nie podobał, bo macie zupełnie inny gust w kwestii mężczyzn. Mogłabym ją za to ucałować. – Zgadza się – przytakuję. – Ciągle wygląda dobrze – dodaje Caroline, a ja czuję, że żołądek zaczyna mi się skręcać jak żywy skorupiak wrzucany do garnka w chińskiej restauracji. – Miał na sobie świetny garnitur i krawat. – Garnitur, powiadasz? Ten facet jest naprawdę fascynujący – wtrąca Ivor. – Co za niezwykły typ. Z każdą chwilą chcę wiedzieć o nim więcej. Albo… Zaczekajcie. Nie, wcale nie mam ochoty o nim słuchać. – Czy ty i on…? – Mindy pyta Caroline. – Próbuję to sobie poukładać. – Nic z tych rzeczy. Nie byłam dla niego wystarczająco dobra. Chyba żadna nie była, prawda Rachel? Był typem kobieciarza, ale miał duży urok. – Tak – wyduszam z siebie. – Czekajcie! Pamiętam go! Dusza towarzystwa, ułożony, bystry, pewny siebie? – rzuca Mindy. – Myśleliśmy, że pewnie jest bogaty, a potem okazało się, że… jest spłukany. Patrzy na Ivora, który połyka przynętę. – Coś mi dzwoni. Ten pozer, który… – Ivor odwija i stawia swój kołnierzyk. – „Czy tu jest tak pięknie, czy to tylko ja?”. – Wcale taki nie był – śmieję się nerwowo. – Całkiem straciłaś z nim kontakt? – pyta Caroline. – Nie jesteście nawet znajomymi na Facebooku? Straciłam z nim kontakt. Kontakt został przerwany na pół. Jak taśma, którą rozrywa się piersią na mecie wyścigu. – Nie. To znaczy, tak. Nie widziałam go od końca studiów. Siedemset osiemdziesiąt jeden prób znalezienia go przez Google

nie odniosło skutku. – Widziałam go w bibliotece już parę razy, ale dopiero kilka dni temu coś mi zaskoczyło i uświadomiłam sobie, skąd go znam. Pewnie mieszka w Manchesterze. Chcesz, żebym się przywitała, jeśli znowu go zobaczę i dała mu twój numer? – Nie! – protestuję z zauważalną nutą paniki w głosie. Usiłując wybrnąć z sytuacji, pospiesznie dodaję: – Mógłby pomyśleć, że próbuję go poderwać. – Jeśli byliście tylko przyjaciółmi, to czemu od razu miałby sobie tak pomyśleć? – pyta Caroline. – Bardzo długo nie byłam sama. Jeszcze do tego nie przywykłam… Boję się, że mógłby to opacznie zrozumieć. Nie chcę, żeby wyszło na to, że jako twoja samotna przyjaciółka oddelegowałam cię do rozdawania mojego numeru mężczyznom, których spotkasz na ulicy – wybąkuję. – Mówisz tak, jakbym zamierzała przykleić ogłoszenie w budce telefonicznej! – prycha Caroline. – Wiem, wiem, przepraszam. – Klepię ją po ramieniu. – Całkiem wyszłam z wprawy w tych sprawach. Następuje chwila ciszy, a Mindy i Caroline uśmiechają się do mnie ze współczuciem. – Spiknę cię z jakimś ciachem, jak już będziesz gotowa – pociesza mnie Mindy. – Litości! – odzywa się Ivor. – O co ci chodzi? – pyta Mindy. – Patrząc na facetów, z którymi się umawiasz, próbuję sobie wyobrazić tych, których sobie odpuszczasz i w głowie słyszę komunikat: „Serwer zrozumiał pytanie, ale nie potrafi udzielić odpowiedzi”. – I mówi to ten, który wychodzi z samymi flejowatymi flądrami. Ten twój serwer jest przeciążony. – Przeciążony to był ten twój Bruno Wielki Czerep. Pamiętasz? Mindy odchrząkuje. – Ale miał niezły tyłek. – No i proszę – wcina się Caroline. – Rozweseliliśmy cię trochę? Rozjaśniliśmy trochę twój nastrój? – Jestem oślepiona jak po wybuchu atomowym – odpowiadam.

– Trochę więcej procentów? – pyta Caroline. Podnoszę kieliszek do góry. – Nie żałuj!

Rozdział 3 Poznałam Bena pod koniec pierwszego tygodnia studiów na Uniwersytecie w Manchesterze. Na początku myślałam, że jest z drugiego albo trzeciego roku, bo pierwszy raz zobaczyłam go, jak z ludźmi z wyższych lat wydaje studentom karty mieszkaniowe przy rozkładanych stołach w kawiarni obok mojego akademika. Okazało się, że przyszedł tam po kartę tak jak ja, kiedy jednak usłyszał, że brakuje im rąk do pracy, z typową dla siebie otwartością i zapałem, jak się później okazało, zaoferował pomoc. Tamtego dnia zwlekłam się z łóżka jedynie dlatego, że obudził mnie kac i nieodparta ochota na sok owocowy. O dziewiątej miasteczko studenckie było tak wyludnione, jakby dopiero co nadszedł świt. Kiedy, wracając ze sklepu, dopijałam resztki napoju pomarańczowego, w promieniach jesiennego słońca zobaczyłam kolejkę wychodzącą za podwójne drzwi kawiarenki. Jak przystało na Brytyjkę i wystraszonego kota z pierwszego roku, postanowiłam się do niej przyłączyć. Kiedy czekałam na swoją kolej i przed Benem zwolniło się miejsce, wystąpiłam do przodu. Jego nieco zaskoczona, ale wyraźnie zadowolona mina zdawała się mówić: „Uuu, a ty to kto?”. Zdębiałam. Chyba dlatego, że w jego spojrzeniu dostrzegłam pewnego rodzaju podziw. Wiedziałam, że kiedy mam dobry dzień (a tamten do takich nie należał), potrafię się ogarnąć i całkiem przyzwoicie zaprezentować, ale nie byłam przyzwyczajona, by ktoś patrzył na mnie w ten sposób. Zupełnie jakby włączono muzykę, rozwiano mi włosy, oświetlono z góry i zawołano „akcja”. Ben zupełnie nie był w moim typie. Trochę kościsty, trochę zbyt „typowy”, z tymi brązowymi sarnimi oczyma i kanciastą szczęką. Rhys nazwałby go „miękką bułką”. (Chwilę wcześniej Rhys pojawił się w moim życiu razem ze swoim radykalnym światopoglądem, który krok po kroku stawał się też moim). Ben, sądząc po tym, co wystawało ponad stół, ubrany był w sportowe ciuchy z rodzaju takich, które noszą ludzie naprawdę uprawiający sport. Mój osiemnastoletni umysł podpowiadał mi w owym czasie, że atrakcyjni mężczyźni grają na gitarze, a nie w piłkę. A oprócz tego są obszarpani i opryskliwi, mają dwudniowy zarost i – co było wówczas moim najnowszym odkryciem

– bujne owłosienie na klacie. Miałam jednak na tyle otwarty umysł, żeby przyznać, że Ben mógł się podobać wielu innym dziewczynom, co sprawiło, że jego zainteresowanie bardzo mi schlebiało. Kac powoli zaczął mijać. – Cześć – rzucił. – Cześć. Krótka chwila na przypomnienie sobie, po co przed nim stanęłam. – Imię i nazwisko? – zapytał. – Rachel Woodford. – Woodford… W… – Zaczął szukać w pudełkach z kartami. – Mam. Wyciągnął prostokątny kartonik z nazwą akademika i przyklejonym zdjęciem paszportowym. Całkiem zapomniałam o tym niezbyt chwalebnym efekcie sesji fotograficznej w budce w centrum handlowym, który wysłałam na uczelnię w licznych kopiach. Miałam wtedy naprawdę koszmarny dzień: bolał mnie brzuch, a w centrum panował straszny tłok. Moja twarz wygląda na tych zdjęciach tak, jakbym obudziła się podczas własnej sekcji zwłok. Mogłam się domyślić, że to zdjęcie będzie mnie prześladować. – Nie śmiej się z fotki – rzuciłam pospiesznie, prowokując odwrotną reakcję. Ben przyjrzał się jej i oznajmił: – Widziałem dziś gorsze. Zalaminował moją kartę w maszynie, po czym znów zaczął się przyglądać fotografii. – Wiem, że to zdjęcie jest paskudne – powiedziałam, wyciągając rękę. – Wyglądam na nim, jakbym próbowała wysikać smoczy owoc. – Nie wiem, co to jest smoczy owoc. Ale zgaduję, że to owoc… – Ma kolce. – Rozumiem. No tak, w takim razie trochę by kłuło. Brawo. Cudownie mi poszło. Zasada uwodzenia numer sto jeden – spraw, żeby atrakcyjny chłopak wyobraził sobie, jak stękasz w łazience. Prawdę mówiąc, miałam na swoim koncie całą kolekcję podobnych wpadek. To kwintesencja Rachel. Rachel w najlepszym wydaniu. Po prostu Rachel. Kiedy czuję się zawstydzona, mój mózg,