Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Michaels Fern - Lista gości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Michaels Fern - Lista gości.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

1 Fern Michaels LISTA GOŚCI Prolog Edison, New Jersey, 1976 John Evans stał w otwartych drzwiach pokoju szpitalnego, w którym leżała jego żona. Pięści wcisnął w kieszenie spodni. Jego uwagę zwróciły dwie rzeczy: pierwsza, to że żona wyglądała w łóżku jak upozowana. Na ramionach miała koronkową narzutkę, a jej długie złociste włosy były starannie ułożone. Umalowała się mocno, jakby czekała na jakiegoś szczególnego gościa. John pociągnął nosem. Perfumy. Drugą rzeczą, która go uderzyła, była cisza. Zupełnie jak w kościele św. Gabriela na dziesięć minut przed rozpoczęciem mszy. Nie chciał wchodzić do tego pokoju ani rozmawiać ze swoją piękną nieczułą żoną. Nie chciał być tym, który przekaże jej złe wieści. Jednak lekarze nalegali. Uznali, że Harriet przyjmie to lepiej, jeśli dowie się właśnie od niego. Nie znali Harriet. Nikt tak naprawdę jej nie znał, może z wyjątkiem szwagra, Donovana. W ciągu ostatniego roku John zrozumiał, że Donovan zna Harriet lepiej niż on sam. Gdyby dwa lata temu wiedział to, co wie teraz, nigdy by się z nią nie ożenił. Jego jedynym usprawiedliwieniem - i Donovan się z tym zgadzał - było to, że oczarowała go urodą i inteligencją. Każdy dałby się oczarować. John zmrużył oczy. Nieruchoma postać na łóżku nawet nie drgnęła. Gdyby złożyć jej ręce na piersi, wyglądałaby, jakby leżała w trumnie. Pomyślał o dziesięciomiesięcznej Mallory, która została w domu z opiekunką. Miała ciemne oczy i włoski, była podobna do niego. Uwielbiał ją. Harriet opiekowała się dzieckiem, ale wyglądało na to, że nie czuła żadnej więzi z córką. Nigdy jej nie tuliła ani nie kołysała, nie bawiła się z nią. Zaspokajała wszystkie jej potrzeby, ale nic poza tym. To on pieścił i przytulał córeczkę, okazywał jej miłość. I robił to z radością, bo naprawdę ją kochał. Nagle ktoś szepnął mu do ucha: - Nie żyje? John odwrócił się gwałtownie.

2 - Jezu, Donovan, nie podkradaj się tak. - Położył mu dłoń na ramieniu. - Chodźmy do poczekalni. Donovan Mitchell był wysoki i wyglądał na twardziela; miał piaskowe włosy i szczery szeroki uśmiech. Jak na faceta, który waży ponad osiemdziesiąt kilo, poruszał się z atletycznym wdziękiem. Jego żona, Emma, siostra Harriet, zmarła podczas porodu. Donovan próbował ostrzec Johna, że Harriet jest tak samo zła i pełna nienawiści jak jej siostra, ale John był zbyt zaślepiony, żeby go słuchać. - Wyglądasz okropnie, John - powiedział Donovan z troską. - Poród był ciężki? - Dziesięć godzin. Dłużej niż przewidywali lekarze. - John przeczesał palcami włosy. - Byłem tu całą noc. Wypiłem parę litrów wstrętnej kawy i wypaliłem chyba ze dwie paczki papierosów. - Kto pilnuje Mallory? - Pani Lascaris. Donovan zmrużył oczy. - Coś jest nie tak, prawda? Harriet wygląda dobrze, więc pewnie chodzi o dziecko. Nie patrz tak na mnie, John. O co chodzi? John potrząsnął głową. Nie mógł wykrztusić słowa. Donovan klepnął go w plecy. - No, powiedz staremu Donovanowi, co się dzieje? - Lepiej ci pokażę. Sam powiesz, co o tym myślisz. Nie byłeś na oddziale noworodków, prawda? - Nie. Przyjechałem, jak tylko dostałem twoją wiadomość. Ale wiem, gdzie jest oddział noworodków. Szli w milczeniu, aż dotarli do szyby, za którą leżały noworodki. John zapukał delikatnie w szkło. Pielęgniarka spojrzała na nich i uśmiechnęła się. Poszła do oddalonego kąta sali i podniosła z łóżeczka małe różowe zawiniątko. Uśmiechała się, unosząc dziecko, by mogli je obejrzeć. - Cholera! - syknął Donovan. - Co to jest, do diabła? Czy to zejdzie? Jezu, John, co to jest? - Znamię. Lekarz nazwał to skazą winną. Nie wiem, czy zejdzie. Trzeba będzie z nią pójść do specjalisty. To jest naprawdę spore. Zajmuje całą lewą stronę twarzy. - Widzę. Słuchaj, współczesna medycyna... - Donovanowi załamał się głos. John przygarbił się z rezygnacją. - Harriet nigdy nie... Dzieci są takie okrutne... Jezu, Donovan, a jeśli nie da się tego usunąć? Donovan wetknął kciuki w szlufki od spodni. - Posłuchaj, John. Nie można tak myśleć. Jest zdrowa? Czy przez to znamię będziesz ją kochał mniej? - Pod każdym innym względem jest doskonała. I nie, do diabła, nie będę jej przez to kochał ani trochę mniej - zapewnił. - Harriet jeszcze nie wie. To będzie dla niej... - westchnął. - A na dodatek spodziewała się chłopca. - Chłopiec czy dziewczynka, dziecko to dziecko. - Jezu, Donovan, co ja mam zrobić? Jak znam Harriet, nie będzie chciała mieć nic wspólnego z dzieckiem, które według niej nie jest doskonałe. - Jego głos złagodniał, kiedy patrzył na maleństwo za szklaną szybą. - Spójrz na te złote loczki. Nie miałem pojęcia, że dziecko może mieć tyle włosów. Mallory przez pierwsze pół roku była łysiuteńka. - Odwrócił się od szyby i obaj ruszyli korytarzem w stronę pokoju Harriet. Dla Johna każdy krok był prawdziwą torturą. - Nie wiem, co powiedzieć Harriet. Skąd weźmiemy pieniądze na operacje? Ubezpieczenie na wiele się nie zda, jeśli w ogóle zechcą zapłacić za coś takiego. Ja nie jestem w stanie wziąć więcej nadgodzin. Już w tej chwili się zarzynam, pracując siedem dni w tygodniu i opiekując się Mallory. Sam wiesz, jak to jest. Co będzie, jeśli przyjdzie martwy sezon?

3 Donovan zatrzymał przyjaciela, kładąc mu rękę na ramieniu. - Jakoś się ułoży - zapewnił. - Wiesz, odłożyłem niezły kapitalik. Pomogę ci. John uśmiechnął się blado. - Dzięki, stary, ale obaj wiemy, że pieniądze to akurat najmniejszy problem. - Tak, wiem. Ale wiemy też, że jedyne wyjście z tego bagna to zabrać dzieciaki i odejść. Między tobą i Harriet już nie będzie lepiej. Nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem coś takiego, ale powinieneś się rozwieść. Harriet i tak jest wszystko jedno, nawet nie kiwnie palcem. Zaufaj mi, John. Jest taka jak Emma. Do diabła, mogę nawet dokładnie przewidzieć, co powie, gdy zobaczy dziecko. - Nie chcę tego słuchać, Donovan. - Musisz to usłyszeć, żebyś był przygotowany - nalegał Donovan. - Powie ci, żeby oddać ją do adopcji albo do rodziny zastępczej. Nie będzie nawet chciała przyznać się do takiego dziecka. Twarz Johna wykrzywiła się gniewnie. - Mylisz się. Harriet nigdy by czegoś takiego nie powiedziała. - Wiedział, że to nie prawda. Powiedziałaby tak. Nie miał tylko pojęcia, dlaczego jej broni. - Stawiam dziesięć dolców - powiedział Donovan, po czym machnął ręką, jakby chciał wymazać swoje słowa. - Och, daj spokój. Nie wziąłbym od ciebie forsy. To był kiepski żart, przepraszam. - Klepnął Johna w ramię. - Słuchaj, stary, może wezmę Mallory do siebie, żeby pani Lascaris mogła iść do domu? Zaoszczędzisz parę dolarów. Wykąpię małą i położę spać. - John zaczął kręcić głową, ale Donovan szybko go zgasił. - Nie sprzeczaj się ze mną. Wpadnij po drodze do Tony’ego i weź dużą pizzę. Machniemy kilka browarów i zastanowimy się, co robić. Jeśli chcesz, możesz zostać u mnie na noc. Co ty na to? John, całkowicie pokonany, skinął głową. - Pozdrów ode mnie Harriet. - Donovan znowu machnął ręką. - Albo lepiej nie. Uważa mnie za diabelski pomiot. Do zobaczenia, stary. - Wpadnę wieczorem - powiedział John. Patrzył, jak Donovan idzie korytarzem i wsiada do windy. Wszystko, co mówił szwagier, było prawdą. Nawet to, że Harriet go nienawidzi. Drażniło ją to, że się przyjaźnią. Pewnie dlatego, że była to jedyna rzecz, z której John nie chciał zrezygnować. W każdej innej sprawie Harriet stawiała na swoim. Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się znowu w drzwiach pokoju żony. Nic się nie zmieniło. Harriet wciąż wyglądała, jakby pozowała do zdjęcia, a on był nadal tak samo roztrzęsiony, jak dwadzieścia minut temu. Po prostu jej powiedz, rozkazał sobie. Miej to z głowy. Kaszlnij, zaszuraj nogami, potrząśnij ją za ramię. Wyrzuć to z siebie i wynoś się stąd. Podszedł do łóżka i zrobił wszystko naraz. Harriet uniosła pomalowaną lawendowym cieniem powiekę. - Och, John - powiedziała omdlewającym głosem. - Długo spałam? John chrząknął. - Nie wiem. Przyszedłem przed chwilą. - Widziałeś naszego syna? - Nie mamy syna. Mamy jeszcze jedną córeczkę - wyrzucił z siebie jednym tchem. - Dziewczynka! Niemożliwe. Chciałam chłopca! Zamierzałam nazwać go Christopher Matthew. To jakaś pomyłka. W szpitalach ciągle zdarzają się takie rzeczy. Musisz sprawdzić, John, i zrób to zaraz, zanim będzie za

4 późno. No idź. Pośpiesz się. - Kiedy się nie ruszył, zapytała: - Czemu tu jeszcze stoisz? Ta kobieta jest niesamowita, pomyślał. W całym swoim życiu nie poznał nikogo tak aroganckiego. Chciała chłopca, więc była absolutnie pewna, że urodzi chłopca. Nawet nie przyszło jej do głowy, że Bóg może mieć inne plany. - Stoję tu, bo nie wiem, co miałbym zrobić. Nasza córka ma bransoletkę identyfikacyjną z naszym nazwiskiem. Nie ma żadnej pomyłki. - To przez twoje geny, John. To miał być chłopiec. Chciałam mieć córkę i syna. - Harriet odwróciła twarz do ściany. - Przykro mi, Harriet, ale niezależnie od tego, czego chciałaś, jest jak jest i nie wydaje mi się, żebyśmy teraz mogli coś na to poradzić. I tak się akurat składa, że ja uwielbiam dziewczynki. Byłoby miło, gdyby nazwisko Evans nosił chłopiec, ale jest nie mniej miło, kiedy noszą je dziewczynki. - Pochylił głowę, mobilizując całą odwagę. - Muszę ci o czymś powiedzieć, Harriet. - O co chodzi, na litość boską? - Nie zapytasz, jak się czuje Mallory? - rzucił John, próbując odsunąć chwilę, kiedy będzie musiał powiedzieć żonie prawdę o dziecku. - Pani Lascaris jest świetną opiekunką, choć wtyka nos w nie swoje sprawy. Mallory jest w dobrych rękach. Poród to bardzo ciężkie przeżycie. Jestem tu, żeby odpocząć. Nie widzę powodu, żeby martwić się o Mallory. John odwrócił się do okna. - Posłuchaj, nie wiem, jak to powiedzieć. Najlepiej, jak nie będę owijać w bawełnę - powiedział, wpychając ręce do kieszeni. - Nasza córeczka urodziła się ze znamieniem na twarzy. - Co?! - To się nazywa skaza winna - wyjaśnił, zagryzając zęby. - Pokrywa całą lewą stronę jej twarzy i szyi. Lekarz mówi, że kiedyś da się to usunąć. Ale nie wiem kiedy. Będzie potrzebowała dobrego specjalisty. Waży trzy i pół kilo i mierzy pięćdziesiąt centymetrów. Całą główkę ma w złotych loczkach. Jest śliczna, Harriet. Mimo znamienia jest idealna. Harriet opadła bezsilnie na stos poduszek. Jej staranie umalowaną twarz wykrzywił grymas złości, kiedy wyrzuciła z siebie ohydne słowa, które miały do końca życia brzmieć w uszach jej męża: Chcesz powiedzieć, że urodziłam potworka? Część I Rozdział 1 Edison, New Jersey, 1981 John Evans siedział przy kuchennym stole zasłanym rachunkami, zamartwiając się, jakim cudem wystarczy pieniędzy na wszystkie opłaty i zabranie córki do specjalisty w Nowym Jorku. Kiedy podbiegła do niego zalana łzami Abby, odsunął stertę rachunków na bok. - Ja też chcę iść, tatusiu. Ale mama powiedziała, że nie. Możesz mnie zabrać? John poczuł ucisk w żołądku. Tak było każdego cholernego dnia życia Abby. Poczuł nieodparte pragnienie, żeby coś rozbić albo, jeszcze lepiej, żeby dołożyć żonie, ale zamiast tego wyciągnął ręce do małej dziewczynki z kręconymi włoskami, posadził ją sobie na kolanach i osuszył jej łzy rąbkiem papierowej serwetki.

5 - Tatusiu, tatusiu, jak wyglądam? - krzyknęła Mallory, wchodząc tanecznym krokiem do kuchni. John popatrzył na kostium wróżki, który kosztował pół jego dniówki, i skrzywił się. Zmusił się jednak do łagodnego tonu. - Wyglądasz dokładnie tak, jak powinna wyglądać królowa wróżek. - Szkoda tylko, że się tak nie zachowujesz, pomyślał. - Czy wyglądam prześlicznie? - zapytała Mallory, obracając się najpierw w lewo, potem w prawo, żeby mógł się jej przyjrzeć z każdej strony. - Wyglądasz... Cienki nosowy głos Harriet powstrzymał go od odpowiedzi. - Chodź, Mallory, bo się spóźnimy. Gwiazda przedstawienia musi zjawić się na czas. - Harriet zajrzała do kuchni. - Wygląda wspaniale, prawda, John? - Ja też chcę być kro Iową wróżek - powiedziała Abby i znów zaczęła płakać. Mallory zrobiła piruet. - Nie możesz być królową wróżek. Jesteś brzydką czarownicą - stwierdziła. John z Abby w ramionach zerwał się na równe nogi. - Dosyć tego, Mallory. Przeproś siostrę. Mallory uciekła prosto w objęcia matki. - Nie przeproszę! Nie przeproszę! - zawodziła głośno. John zignorował krzyki córki. - Nie mogę uwierzyć, że to robisz, Harriet. Dlaczego Abby nie może pójść na przedstawienie? - Doskonale wiesz, dlaczego. To wieczór Mallory. I nie będziemy teraz dyskutować o pięknie i brzydocie. John patrzył na żonę z niekłamanym obrzydzeniem. - Co z ciebie za matka? Jak możesz być tak okrutna dla własnego dziecka? - Powinieneś pamiętać, że wcale nie chciałam być jej matką. Zabrałam ją ze szpitala do domu tylko dlatego, że nalegałeś. Harriet i Mallory odwróciły się i furkocząc spódnicami, ruszyły korytarzem. John tulił Abby w ramionach, szepcząc czule, że bardzo ją kocha. Miał nadzieję, że dzięki temu wymaże pełne nienawiści słowa Harriet i Mallory. - Mam pomysł, kochanie - powiedział, odwracając córeczkę twarzą do siebie. - Przejdziemy przez ogródek i zobaczymy, co robi Donovan. Jestem pewien, że uda nam się go namówić, żeby poczęstował nas lodami w rożku. Posypanymi czekoladą. - Dobrze, tatusiu. Ale najpierw muszę pójść po Baileya. - Abby nigdzie nie ruszała się bez swojej przytulanki, pluszowego pieska, prezentu od Donovana. - Ach, najmilsi goście na całym świecie! - krzyknął Donovan Mitchell, kiedy John i Abby przecięli trawnik i weszli na taras. - Mogę się założyć, że przyszliście na lodowe rożki. Całe szczęście, że nie zapomniałem kupić czekoladowych wiórków. - Przytrzymał szklane drzwi, a kiedy Abby weszła na ganek, przyklęknął. - Mam dzisiaj dla ciebie coś jeszcze. Coś, o czym marzyłaś. - Kupiłeś mi prezent? - pisnęła dziewczynka. Donovan skinął z uśmiechem głową i wskazał jej kierunek. - Idź do salonu. Twój prezent jest w dużym białym pudełku obok kanapy.

6 Kiedy tylko Abby zniknęła w salonie, Donovan otworzył przyjacielowi schłodzone piwo i podsunął mu krzesło. - Mówiłem ci, że Harriet nie zabierze Abby ze sobą. John ciężko opadł na siedzenie. - Wiem - westchnął i spojrzał na ulicę. - Jest mi tylko cholernie trudno uwierzyć, że matka może być aż tak okrutna dla własnego dziecka. To nie jest naturalne. To jest... chore. Matki powinny... A, do diabła z tym! - No, to właściwe słowa na podsumowanie tego wszystkiego - zgodził się Donovan. - A jakby tego wszystkiego jeszcze było mało - ciągnął przejęty John - wychowuje Mallory na swoje podobieństwo. - Odstawił piwo na podłogę i ukrył twarz w dłoniach. - Cholera, już sam nie wiem, co mam robić. - Zobacz, zobacz, tatusiu! To sukienka królowej wróżek, taka sama jak Mallory! - Nie posiadając się z radości, Abby udrapowała powiewną tiulową kreację na nodze ojca. - Mogę ją włożyć? Co robi królowa wróżek, wujku? Twarz Donovana rozjaśnił szeroki uśmiech. - Macha magiczną różdżką i mówi „abrakadabra”. - Tak robią magicy - sprostował John, uśmiechając się od ucha do ucha, choć wcale nie było mu do śmiechu. Donovan zawsze umiał poprawić mu humor. Był świetnym przyjacielem, jednoosobową grupą wsparcia. John podniósł sukienkę i pomógł córce ją włożyć. - Królowa wróżek robi miłe rzeczy i sprawia, że ludziom, którzy są smutni, poprawia się humor - wyjaśnił, po czym klepnął ją lekko w pupę, dając do zrozumienia, żeby poszła się pobawić. Kiedy zniknęła mu z oczu, westchnął i spojrzał na Donovana. - Dzięki. Skąd wiedziałeś? Donovan wzruszył ramionami. - Nie jestem ślepy ani głuchy. Wczoraj, kiedy kosiłem trawę, dziewczynki bawiły się w ogródku. Słyszałem, jak Mallory chwaliła się Abby swoją sukienką. Nie trzeba być wybitnym psychologiem, John, żeby się orientować, z której strony wieje wiatr. Mallory powoli staje się złośliwą zawziętą miniaturą Harriet, ale to sam wiesz najlepiej. W każdym razie zadzwoniłem do Carol i poprosiłem, żeby dziś, w przerwie na lunch postarała się o taką sukienkę. John w duchu podziękował Bogu za takiego przyjaciela. Co on by bez niego zrobił? - Żebym tylko nie zapomniał jej podziękować. Jeśli chcesz mojej rady, powinieneś zabrać się za nią na poważnie. Kobiety takie jak Carol nie trafiają się zbyt często. Dla ciebie jest idealna. - Może aż za bardzo - odparł Donovan, chichocząc. - Nie. Małżeństwo to nie dla mnie. Raz spróbowałem i wystarczy. Jest dobrze tak, jak jest. Carol też to pasuje. Jak to mówią: nie naprawiaj tego, co nie jest zepsute. - Spójrz, tatusiu, Bailey też ma kostium! - zawołała Abby, biegnąc w ich stronę. - Ale fajnie! Ale fajnie! - piszczała, obracając się i kołysząc, jak to podpatrzyła u Mallory. - Ciągle jestem brzydka, tatusiu? Donovan wstał z krzesła tak gwałtownie, że wystraszył Johna. - Jesteś najśliczniejszą królową wróżek, jaką kiedykolwiek widziałem! - zagrzmiał. - A widziałem ich całkiem sporo w swoim życiu. Zapytaj tatę. John porwał Abby w ramiona. - Wujek Donovan mówi szczerą prawdę, kochanie. Jesteś najpiękniejsza ze wszystkich wróżek na świecie. - Taka ładna jak Mallory? - O wiele ładniejsza - odpowiedzieli zgodnie obaj mężczyźni i wybuchnęli śmiechem. Abby spuściła głowę. - To dlaczego mama nie zabrała mnie na przedstawienie? Przyrzekłam, że będę grzeczna.

7 - Jesteś jeszcze za mała - skłamał John. Co innego miał powiedzieć? Przecież nie prawdę. Przycisnął usta do jej skroni. Kogo ja oszukuję? - pomyślał. Nie jest głucha. Słyszała prawdę z ust swojej własnej matki. - Zresztą to głupie przedstawienie - powiedział Donovan z przekonaniem. - Nie spodobałoby ci się. - Dotknął czubka jej nosa. - Mam pomysł. Może pójdziesz z Baileyem do salonu i przećwiczycie jakąś sztukę dla twojego taty i dla mnie? Jak już będziecie gotowi, wrócicie i dacie przedstawienie. Możesz nam zaśpiewać piosenkę, której nauczyłaś się ostatnio w przedszkolu. A potem zjemy lodowe rożki posypane czekoladowymi wiórkami. Co ty na to, królewno? Oczy Abby aż błyszczały z radości. - Nie jestem królewną. Mam na imię Abby - zachichotała. - Och, zapomniałem. Nazwałem cię tak, bo wyglądasz jak prawdziwa królewna. Abby znów zachichotała i w podskokach pognała do salonu. Kiedy zniknęła za drzwiami, John jednym haustem wypił pół butelki niwa. Rozparł się na krześle, przechylając je do tyłu. - Dłużej nie wytrzymam, Donovan. Ta historia z przedstawieniem to już za wiele. Wiem, co mi powiesz, ale jak mogę odejść? Nie stać mnie na utrzymanie dwóch domów, alimenty, finansowanie potrzeb dzieci i leczenie Abby. - Pokręcił głową, by rozluźnić spięte mięśnie karku. - Przed przyjściem do ciebie zastanawiałem się, skąd wytrzasnąć dodatkowe pieniądze. Chciałem zabrać Abby do specjalisty do Nowego Jorku, którego polecił nam pediatra. - I...? - Nie ma żadnego „i”. W tym miesiącu pracowaliśmy tylko przez dziesięć dni. Kto wie, kiedy wreszcie przestanie padać. W czerwcu, lipcu i sierpniu może być równie nieciekawie. - Mógłbyś powiedzieć swojej żonce, żeby zebrała w troki tę swoją kościstą arystokratyczną dupę i wzięła się do jakiejś pracy - podsunął z przekąsem Donovan. John roześmiał się gorzko. - Próbowałem, bez skutku. - To przerażające, jak bardzo jest podobna do Emmy - powiedział Donovan, kręcąc głową. - Ich matka odwaliła kawał piekielnej roboty. Emma myślała tak samo jak Harriet. Uważała, że świat powinien być wdzięczny za jej istnienie, a ludzie urodzili się po to, żeby jej usługiwać. Wiedziałem, że popełniłem błąd, już w pierwszym roku naszego małżeństwa. Ale tak jak ty trzymałem się myśli, że będzie lepiej. Gdyby Emma nie zaszła w ciążę, rozwiódłbym się z nią. Ciągle trudno mi uwierzyć, że umarła przy porodzie na atak serca, a dziecko urodziło się martwe. Chciałem tego dziecka. Naprawdę chciałem, ale nic nie dzieje się bez powodu. Byłaby dokładnie taką samą matką jak Harriet. - Jest jak jest - westchnął John. Grzmotnął pustą butelką po piwie w blat stołu z kutego żelaza. Donovan usiadł naprzeciwko Johna. - Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać. Czekałem na właściwą chwilę i myślę, że teraz jest odpowiedni moment. Zaproponowano mi partnerstwo w pewnej firmie budowlanej w Karolinie Południowej. Trwa tam prawdziwy boom budowlany, pogoda jest całkiem dobra, i to przez cały rok. Mam wystarczająco duży kapitał, żeby w to wejść, i wystarczająco dużo oszczędności, w razie gdyby coś nie wypaliło. Spłaciłem ten dom zaraz po śmierci Emmy i jeśli ceny nieruchomości utrzymają się na obecnym poziomie, powinienem zgarnąć za niego niezłą kasę.

8 Widząc zdziwioną minę Johna, Donovan wyjaśnił: - Skorzystałem z polisy ubezpieczeniowej Emmy. Sto tysięcy dolarów. Zdaje się, że Harriet o tym nie wspominała. Pewnie dlatego, że stoi jej to ością w gardle. Powiedziała mi, że powinienem jej dać te pieniądze, a przynajmniej połowę. - Pochylił się do przodu. - Słuchaj, chciałbym, żebyś ze mną pojechał. Tworzymy zgrany zespół. Wiem, że Harriet nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyś zabrał ze sobą Abby. Przeciwnie, pewnie jej ulży, że nie będzie musiała więcej jej oglądać. Ale o Mallory będzie z tobą walczyć. Musisz podjąć decyzję. Abby będzie z nami lepiej, bo obaj ją kochamy. Nie chodzi o to, że nie kocham Mallory. Kocham, ale w inny sposób. Nie jest dzieckiem, które pozwala się do siebie zbliżyć. Jest jak jej matka, afektowana, arogancka i zimna. John skinął głową, a Donovan ciągnął dalej: - Długo o tym myślałem. Na początek moglibyśmy wynająć jakiś domek z ogródkiem. Później, kiedy już się urządzimy, może coś kupimy. - Umilkł na chwilę. - Jeśli potrzebujesz większej zachęty, to jest jeszcze jedna rzecz. Ta firma ma filie na całym świecie. Jeśli sprawy z Harriet zajdą za daleko, będziemy mogli zaszyć się w Azji. - Widząc zainteresowanie Johna, ciągnął z coraz większym zapałem: - Wyjeżdżam za parę dni, żeby wszystko dokładnie sprawdzić. Prawdopodobnie nie będzie mnie przez tydzień. Jeśli chcesz uciec od Harriet albo potrzebujesz trochę ciszy i spokoju, czuj się tu jak we własnym domu. Jest cała masa jedzenia i piwa. John podrapał się po brodzie. - Nie wiem, co powiedzieć, Donovan. To wszystko brzmi wspaniale, ale jeśli powiem Harriet, że odchodzę, ona... Chryste, nie mam pojęcia, co ona może zrobić. - Powiem ci, co zrobi. Na początek uda, że jest oburzona. Potem zacznie odgrywać słodziutkiego cukiereczka i będzie chciała, żebyś się z nią kochał. Jeśli to nie podziała, będzie przyrządzała wszystkie twoje ulubione potrawy, a kiedy już się najesz do syta, znowu spróbuje cię zwabić do łóżka. A ty jej ulegniesz. Będzie odstawiała takie małe przedstawienie przez jakieś dwa tygodnie, a wiesz, że jest w tym piekielnie dobra. I uderzy cię tam, gdzie naprawdę zaboli. W Abby. - Przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza, i wytoczył kolejny argument: - Emma robiła tak samo. Nie jestem jasnowidzem, ale po prostu to przeżyłem. Pomyśl o tym, John. Wiesz, że mam rację. To twoja szansa na to, żeby się od niej uwolnić. John z głośnym sykiem wypuścił powietrze i pokręcił głową. - To zbyt wiele, Donovan. Zawsze byłeś wspaniałomyślny, ale tym razem przesadziłeś. Będę dla ciebie kamieniem u szyi. - Jesteś moim przyjacielem. Nie ma rzeczy, której bym dla ciebie nie zrobił, i wiem, że ty też zrobiłbyś dla mnie wszystko. Nauczono mnie, że przyjaźń należy traktować poważnie. Mój staruszek mawiał zawsze, że możesz nie mieć grosza przy duszy, ale jeśli masz choć jednego prawdziwego przyjaciela, jesteś prawdziwym bogaczem. Nie liczę na rewanż, John. Chcę ci pomóc. Chcę widzieć, że ty i Abby jesteście szczęśliwi. - Głos Donovana zrobił się ochrypły ze wzruszenia. - Poza tym nie chcę was stracić. Jesteście moją rodziną. - Chryste, Donovan, nie wiem... Donovan uciszył Johna ruchem ręki. - Potrzebujesz trochę czasu, żeby to przemyśleć. Będę dzwonił co dwa, trzy dni, żeby sprawdzić, jak się sprawy mają, ale jak tylko wrócę, wystawię ten dom na sprzedaż. W przyszłym tygodniu kończy się szkoła. Możemy się stąd wynieść za dziesięć dni. - Dziesięć dni... - powtórzył John. - Nie mam więc zbyt dużo czasu. Donovan zignorował zaniepokojone spojrzenie Johna.

9 - Jest tylko jeden powód, dla którego mógłbyś zrezygnować z tego wyjazdu. Ty naprawdę kochasz Harriet. John wyciągnął z lodówki kolejne piwo. - Kocham Harriet? Nie, nie kocham jej. W każdym razie już jej nie kocham. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio spaliśmy ze sobą. Z pewnością było to jeszcze przed narodzinami Abby. - Sądzisz, że mógłbyś odpuścić sobie Mallory? - Nie wiem. Tak, myślę, że mógłbym... To nie tak, że jej nie kocham - podkreślił. - Kocham ją. Chodzi o to, że nigdy nie udało mi się nawiązać z nią kontaktu. Bóg jeden wie, jak bardzo się starałem, ale... Jest taka podobna do matki. Nie wydaje mi się, żebym był jej potrzebny. - A więc? - Tatusiu, jestem gotowa! - krzyknęła złotowłosa dziewczynka, zaglądając na taras. My też, skarbie - odpowiedział John. John przyglądał się swojej pięknej żonie i starał się znaleźć choć jedną rzecz, która by mu się w niej podobała. Harriet ubrana była w szlafrok z falbankami, na nogach miała idealnie dobrane do szlafroka klapki, a na twarzy perfekcyjny makijaż. Podeszła lekkim tanecznym krokiem do lodówki i nalała sobie do kryształowego kieliszka soku pomarańczowego. John obserwował ją z beznamiętnym zainteresowaniem. Dwa małe szybkie łyczki, jeden dłuższy, a w końcu reszta soku jednym haustem. Odstawiła kieliszek do zlewu, wiedząc, że John go później wypłucze. Gdyby przyjął propozycję Donovana, skończyłyby się dla niego czasy zmywania po Harriet. - Mallory była dziś po prostu czarująca. Wychodziła dwa razy, żeby się ukłonić. Podeszła do całej sprawy w sposób bardzo dojrzały. Jej kostium wyglądał niezwykle profesjonalnie, w odróżnieniu od tej tandety, jaką mieli na sobie inni. John milczał. Ciągle rozważał propozycję Donovana. Za dziesięć dni on i Abby mogliby się stąd wynieść i zacząć nowe życie. Zesztywniał, kiedy jego myśli zaczęły krążyć wokół Abby; przypomniał sobie, co wymamrotała tuż przed zaśnięciem: „Czy będę kiedyś tak piękna jak Mallory, tatusiu?” Myślał, że się rozpłacze. Cholera, teraz też mu się zbierało na płacz, ale nie chciał, żeby Harriet zorientowała się, jak bardzo jest przybity. Zachowaj spokój, tak jak Donovan, rozkazał sobie. Do diabła, choć raz bądź mężczyzną. Staw czoło tej suce, jak przystało na ojca Abby. Harriet była naprawdę piękna. Na jej zgrabnym szczupłym ciele modelki wszystkie ubrania leżały perfekcyjnie. W porównaniu z nią wypadał nijako; miał dwadzieścia siedem lat, przerzedzające się piaskowe włosy, nosił okulary w drucianych oprawkach. Był uległy, wyciszony, unikał konfrontacji. Daleko mu było do starszego o osiem lat Donovana, który walił prawdę prosto w oczy. John niezliczoną ilość razy żałował, że nie jest taki jak on. Ale z drugiej strony, gdyby był do niego podobny, pewnie nie byliby przyjaciółmi. - Domyślam się, że będziesz się dąsał przez jakiś tydzień albo i dłużej za to, że nie zabrałam Abby na przedstawienie - powiedziała Harriet. - Daj spokój, John. Nie cierpię zabierać tego dziecka gdziekolwiek. Ludzie się gapią, a potem obgadują nas za plecami. To nie jest dobre dla Abby, a już z całą pewnością nie jest dobre dla Mallory. Mallory jest normalna, przypominam ci na wypadek, gdybyś nie zauważył. - Oczy Harriet błysnęły złowrogo. John patrzył, jak poruszają się jej usta, ale jedyne, co słyszał, to słowa, które powtarzał w myślach. - Odchodzę, Harriet. I zabieram Abby ze sobą - wykrztusił ku swojemu zaskoczeniu. Wiedział, że dla dobra Abby i własnego musi działać szybko. - Zniknę stąd za niecałe dwa tygodnie. Potem będziesz mogła robić, co tylko

10 zechcesz. - Co ty powiedziałeś? - Na twarzy Harriet malowało się niedowierzanie. - Której części słowa „odchodzę” nie dosłyszałaś? - spytał tonem, jakiego nie miał odwagi użyć wobec niej nigdy wcześniej. - Odchodzę od ciebie. Wyprowadzam się. Nie chcę być dłużej twoim mężem. Rozwodzę się z tobą. - No, wreszcie to z siebie wyrzucił. I czuł się z tym dobrze. Cholernie dobrze. Harriet odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się. - To się jeszcze okaże. W tej rodzinie nie będzie żadnego rozwodu. - Jej głos był tak lodowaty, że mógłby zamrozić wodę. John nie zamierzał się poddać. - To ty tak myślisz. Kiedy sędzia dowie się, że nie tylko zaniedbujesz, ale i znęcasz się nad Abby, nie będzie miał wątpliwości, komu przyznać opiekę nad nią. Będę miał tylu świadków, którzy zeznają na moją korzyść, że ci oko zbieleje. Możesz zatrzymać ten dom razem z hipoteką. Możesz dostać oba samochody razem z niespłaconymi ratami. I wszystkie karty kredytowe bez pokrycia. Krótko mówiąc, Harriet, będziesz musiała zebrać w troki tę swoją kościstą arystokratyczną dupę i wziąć się do jakiejś pracy - zakończył, powtarzając słowa Donovana - żeby utrzymać siebie i tę twoją małą królewnę. Harriet lekceważąco machnęła piękną zadbaną dłonią. - To jakiś absurd, John. Mamy lepsze i gorsze dni, ale nie może być przecież aż tak źle. - Zmrużyła podejrzliwie oczy. - To robota tego bydlaka Donovana, mam rację? John trochę się uspokoił. - To nie ma nic wspólnego z Donovanem. Już od dawna o tym myślałem. - Przestań gadać jak obłąkany, John. To wszystko wina tego popieprzonego Donovana. Moja siostra musiała zwariować, że za niego wyszła. Był szczęśliwy, kiedy umarła, bo mógł zagarnąć pieniądze z jej ubezpieczenia. To babiarz. Widziałam całe tabuny kobiet wchodzących i wychodzących z jego domu. Ma inną babę na każdy dzień tygodnia. Gdyby był kobietą, nazwałabym go dziwką. - On też nie ma o tobie najlepszego zdania, Harriet. - A więc chcesz rozwodu. - Odsunęła się od niego. - Wiesz chyba, że będziesz musiał płacić alimenty na mnie i na dziecko. - Pozwólmy, żeby sąd o tym zadecydował. - Teraz, kiedy już jej o wszystkim powiedział, czuł się o wiele bardziej pewny siebie. - Wiem, o co ci chodzi. Próbujesz odegrać się na mnie za to, że nie ubrałam Abby na przedstawienie. Już o tym rozmawialiśmy i nie mam najmniejszego zamiaru od nowa tego wałkować. Zrobiło się późno. Musisz wstać wcześnie do pracy. - Nie idę jutro do żadnej pracy, Harriet. Plac budowy jest pod wodą. - Porwał stertę rachunków, nad którymi wcześniej siedział, i wepchnął je Harriet w ręce. - Możesz je zabrać, bo ja nie zamierzam ich płacić. Od tej pory są twoje. Dostrzegłszy w oczach żony paniczny strach, wiedział, że wreszcie przykuł jej uwagę. Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. Czekał na to, co przepowiedział Donovan. Doczekał się szybciej, niż się spodziewał. - Bądź rozsądny, John. Zrobię ci filiżankę gorącej czekolady, a potem usiądziemy i porozmawiamy o tym, co cię gryzie. - Nie, Harriet. Dzięki. Nie mam ochoty na gorącą czekoladę ani cokolwiek innego do picia. Jeść też mi się nie

11 chce. Harriet odpięła dwa górne guziki szlafroka. - W porządku. Chodźmy więc do łóżka. Będzie nam łatwiej rozmawiać, kiedy się trochę odprężysz. - Odprężę? Chodzi ci chyba o to, że dam się uwieść, co, Harriet? Nic z tego. Cokolwiek do ciebie czułem, umarło wieki temu. - Rozprostował plecy. - Teraz nie czuję już nic. Odchodzę od ciebie i lepiej zacznij się do tego przyzwyczajać. - Zamierzasz to wszystko zostawić? Tak po prostu?! Teraz on się roześmiał. - Co zostawić? Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Jedyne, co nas łączy, to rachunki - powiedział, pstrykając palcami w papiery. - Idź do diabła, John! - wrzasnęła Harriet, wypadając z kuchni. Jej wysokie obcasy stukały wściekle o terakotową podłogę. - Znowu miałeś rację, Donovan - powiedział John, zaciskając pięści. Donovan Mitchell gapił się na dom po drugiej stronie ogródka. - John, po jaką cholerę ożeniłeś się z tą suką? Próbowałem cię ostrzec. Spójrz tylko, do czego nas to doprowadziło. Kiedy zobaczył, że wścibska, choć dobroduszna sąsiadka przygląda mu się zza krzaków, ucieszył się, że nie powiedział tego głośno. - Piękny poranek, prawda, pani Lascaris? - Rzeczywiście, piękny. Żeby jeszcze tylko ten chłopak przestał ryczeć silnikiem. Ciągle grzebie przy tym swoim samochodzie - odparła, zanim weszła do domu. Półtorej godziny później, za kwadrans dwunasta, Donovan Mitchell przeciął wielkimi krokami hol lotniska. Miał nadzieję, że postępuje właściwie przyjmując propozycję nowej pracy. Czuł, że musi się udać. Podając bilet pracownikowi obsługi, pomyślał o Carol. Zastanawiał się, czy zechce porzucić pracę nauczycielki i wyjechać z nim na Południe. Czy w ogóle miał prawo prosić ją, by z nim wyjechała, nie proponując jej stałego związku? Pewnie nie. Lubił ją, nawet mu na niej zależało, ale nie był w niej zakochany. Może uda mu się podjąć jakąś decyzję po powrocie z podróży, kiedy będzie miał świeższy umysł. Zapiął pas bezpieczeństwa. Czuł się trochę winny. Nie powinien zawracać Carol głowy, skoro nie zamierzał się z nią ożenić. Powinien z nią zerwać i pozwolić, żeby znalazła sobie kogoś, kto będzie ją kochał tak, jak na to zasługuje. Czy naprawdę tego chciał? Kiedy towarzysz podróży z sąsiedniego fotela też zapiął pas, Donovan rozparł się wygodnie w fotelu. Zamknął oczy, przywołując pod powieki obraz Carol. Była wysoka, zaledwie jakieś dziesięć centymetrów niższa od niego. Miała cudowne, ciepłe, roześmiane brązowe oczy, zaraźliwy uśmiech i świetną figurę. Miała też wspaniałe poczucie humoru i lubiła eksperymentować w łóżku. Potrafiła przyrządzić prawdziwe rarytasy w rekordowo szybkim czasie i mogłaby każdemu udzielić cennych wskazówek, jak prowadzić dom. Kochała dzieci i uwielbiała zwierzaki. Od razu polubiła Abby, a Abby odwzajemniła jej się tym samym. Posiadała wszystkie te cechy, których zawsze szukał w kobiecie, więc na czym polegał jego problem? Może John niechcący trafił w sedno, kiedy powiedział, że Carol jest dla niego idealna. Pierwsze, co przyszło mu wtedy do głowy, to że jest zbyt idealna. Pokręcił głową, starając się odsunąć od siebie tę myśl. Nikt nie jest idealny. Każdy ma jakieś słabe punkty. Nawet Carol. Chociaż, jak dotąd, nie znalazł ani jednego.

12 Może nowe otoczenie zdziała cuda? Kiedy uda mu się uciec od wspomnień o Emmie, ich zmarłym dziecku, wspólnym domu, Harriet, może będzie mógł żyć tak jak kiedyś. Tak jak żył, zanim jeszcze poznał siostry Lambert. Przespał cały półtoragodzinny lot do Charlestonu. Żałował, że nie zna żadnej wróżki, która machnęłaby różdżką i poprawiła mu nastrój. Rozdział 2 Kawa, jaką podają na budowie, to z pewnością najgorsza kawa na świecie, myślał Donovan, pociągając łyk ze styropianowego kubeczka. Spojrzał znad brzegu kubka na pracującą ekipę. Poczuł, że ma ochotę wziąć do ręki młotek, ale się powstrzymał. - No to jak, Donovan, wchodzisz w to czy nie? - zapytał Steve Franklin, zwijając plany. Otworzył drzwi przyczepy i wyszedł na zewnątrz, dając Donovanowi znak, by ruszył za nim. - Jak widzisz, pogodę mamy tu prawie idealną. - A co robicie w razie huraganu? - Pracujemy w środku. W ten sposób nigdy nie tracimy czasu. Planowanie to podstawa, ale to chyba wiesz. - Steve podał plany brygadziście, po czym wziął Donovana pod ramię i podprowadził do stosu tarcicy. - Mamy nagranych kilka kontraktów i są widoki na następne. Możesz zmontować własną ekipę i przyjąć kogo tylko zechcesz. Zajmiesz się budową nowego osiedla w Seabrook. Będziesz miał wolną rękę, nie zamierzam się do niczego wtrącać. Aha, zapomniałbym, będziesz miał własny ekspres do kawy. Donovan nie musiał się namyślać. Wiedział, że się zgodzi, już w chwili gdy jego stopy dotknęły ziemi Karoliny Południowej. Lubił swojego kuzyna, mimo że widywali się na rodzinnych zjazdach raz na jakieś pięć lat albo i rzadziej. Steve był uczciwym, pracowitym człowiekiem z zasadami i nigdy nie szedł na łatwiznę. Cieszył się dobrą opinią, bo budował wysokiej jakości domy za przystępne ceny. - Przekonał mnie ten ekspres do kawy. Wchodzę w to - powiedział Donovan, wyciągając rękę. - Kiedy możesz zacząć? - Za jakiś tydzień. Najpierw muszę znaleźć mieszkanie. To powinno mi zająć najwyżej kilka dni. Na początek chcę coś wynająć. Mówiłem ci o Johnie i jego małej córeczce. Ważne, żeby były trzy sypialnie. No i ze dwie łazienki. Małe dziewczynki lubią brać kąpiel z bąbelkami. Steve zsunął kask na tył głowy. - Wiem coś o tym - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Mam cztery córki. Donovan przewrócił oczami. - Jak tylko wynajmę dom, polecę do Edison, poszukam jakiegoś pośrednika, żeby zajął się moim starym domem, pakuję rzeczy i jestem z powrotem. W przyszłym tygodniu chyba będzie można pracować na zewnątrz, nie? Steve skinął głową. - Mówiłeś poważnie, że mogę zmontować własną ekipę? - upewnił się Donovan. - Bo jeśli tak, to mam oprócz Johna jeszcze czterech gości, których chciałbym ściągnąć. - Im więcej, tym lepiej. Jak już nadrobimy zaległości, może zbudujesz mi dom w Edisto? - Jak dla mnie brzmi nieźle. - Donovan zerknął na zegarek. Piąta. - No dobra, jeśli to już wszystko, zmywam się stąd. Skontaktuję się z tobą no powrocie do Jersey. Dzięki za ofertę, Steve. Nie mogłeś wybrać lepszego momentu. - Hej, Steve! - krzyknął ktoś z przyczepy. - Telefon do Donovana Mitchella. - Idź odebrać, stary - powiedział Steve, klepiąc Donovana w plecy. - Nie mam pojęcia, kto mógłby tu do mnie dzwonić - powiedział

13 Donovan zaskoczony, po czym ruszył w stronę przyczepy. - Mitchell - burknął do słuchawki. - Donovan, mówi Carol. Donovan odwrócił się twarzą do otwartych drzwi. - Carol, co się stało? Masz dziwny głos. Nic ci nie jest? - U mnie w porządku, ale... Słuchaj, Donovan, najlepiej będzie, jak powiem ci od razu całą prawdę. - Jezu, chyba nie chcesz powiedzieć, że mi się spalił dom albo co? - Niestety, stało się coś jeszcze gorszego. Usłyszałam o tym w wiadomościach, kiedy szłam do pralni chemicznej. Harriet i John nie żyją. Donovan trzymał przed sobą telefon i gapił się przez chwilę na słuchawkę, po czym przyłożył ją z powrotem do ucha. - Czy ty coś piłaś, Carol? - Posłuchaj, Donovan. Jak tylko się dowiedziałam, pojechałam do ich domu. Roiło się tam od policjantów. Wygląda na to, że Mallory i Abby bawiły się u koleżanki, a kiedy wróciły, Mallory poszła na górę szukać matki. Znalazła ją, ale nie mogła jej obudzić. Pobiegła z płaczem do twojej sąsiadki, pani Lascaris, która przyszła sprawdzić, co się dzieje, a potem zadzwoniła po policję. Na dole znaleźli Johna; siedział przy swoim biurku. On też już nie żył. Dzwonię do ciebie od pani Lascaris. Donovan opadł na najbliższe krzesło. - Jezu Chryste. Jak? Jak umarli? Co się stało? Zatruli się tlenkiem węgla? - Nikt jeszcze nie wie, a jeśli nawet wiedzą, to nic nie mówią. Myślę, że powinieneś wracać jak najszybciej. Odbiorę cię z lotniska, tylko zadzwoń, o której przylecisz. - Tak. Jasne - odpowiedział automatycznie. - Teraz jadę do hotelu, stamtąd do ciebie zadzwonię, o której będę. - Milczał przez chwilę. - Carol, a dziewczynki? Nic im nie jest? - Są teraz ze mną i panią Lascaris. Nie mają pojęcia, co się dzieje i są przerażone. - Noo, ja też - powiedział Donovan. - Zabierz je do mojego domu. Jestem ich najbliższym krewnym, więc władze nie powinny ci robić żadnych problemów. Jeśli będziesz musiała, wspomnij o mojej całkiem sporej darowiźnie dla policyjnego stowarzyszenia dobroczynnego. John chciałby... - głos mu się załamał. - John chciałby, żebym zajął się jego dziećmi. - Zamilkł, wziął głęboki oddech i wstał. - Sam zadzwonię na policję z hotelu. Nie mogę w to uwierzyć. John nie żyje. Co o tym sądzisz, Carol? - Nie wiem, co mam o tym myśleć. Będziemy musieli zaczekać, co powie policja i koroner. Tak mi przykro, Donovan. Wiem, że John był dla ciebie jak brat. - John był dla mnie kimś więcej. Był moim najlepszym przyjacielem. Słuchaj, muszę stąd wyjść. Zadzwonię do ciebie. Po twarzy Donovana spływał pot. Przynajmniej tak mu się wydawało. Zanim ruszył ciężkim krokiem w stronę wejścia na budowę, gdzie zostawił wynajęty samochód, potarł oczy zaciśniętymi pięściami i spojrzał z wściekłością na mężczyznę, który przywołał go do telefonu. Wsiadł do samochodu, włączył zapłon i pozwolił silnikowi popracować przez chwilę na wolnych obrotach. Jego myśli krążyły wokół Abby i Mallory. Co się z nimi stanie? - pomyślał. A jeśli sąd będzie chciał umieścić je w rodzinach zastępczych? - Po moim trupie!

14 Deszcz bębnił w zielony brezentowy dach namiotu. Donovan usiłował się skupić na słowach pastora. Słyszał, jak padają określenia takie jak „filary społeczności”, „wartościowe jednostki”, „kochający rodzice”. Był ciekawy, skąd ten zachowujący stoicki spokój klecha wytrzasnął takie informacje. A może miał uniwersalny scenariusz pasujący do każdego pogrzebu? Czy kiedykolwiek mówił coś innego poza pochlebstwami? Donovan z całych sił starał się przypomnieć sobie, co mówił pastor na pogrzebie Emmy i ich dziecka, ale nie pamiętał ani jednego słowa. Rozejrzał się zdumiony, jak dużo ludzi przyszło na pogrzeb. Wszyscy chłopcy z firmy budowlanej, pewnie dlatego, że padało, więc i tak nie musieli być w pracy. Chociaż lubili Johna, Donovan wiedział, że gdyby nie deszcz, nie byłoby ich tutaj. Wyglądali dziwnie w garniturach, białych koszulach i krawatach. Prawdopodobnie w ich oczach on wyglądał równie dziwacznie. - Z prochu powstałeś... Donovan przygarbił się. Carol wzięła go za rękę. W ciągu minionych trzech dni była dla niego prawdziwym oparciem. Zajmowała się nim, dziewczynkami, dopilnowała spraw związanych z pogrzebem. Nie miał pojęcia, co by bez niej zrobił. Ceremonia prawie dobiegła końca. Musiał wytrzymać. Nie mógł stracić panowania nad sobą, kiedy wszyscy patrzą. Najbardziej na świecie pragnął rzucić się pędem przed siebie i nie oglądać wstecz. Z zaciśniętymi zębami poprowadził małą procesję w kierunku dwóch brązowych trumien. Na każdej z nich położył różę. Mallory podążała tuż za nim, ale kiedy przyszła pora, żeby położyła swoje róże na trumnach, odmówiła. - Połóż kwiaty na trumnach, tak jak wszyscy - syknął Donovan. Miał ochotę dać jej klapsa. Musiała wyczuć jego gniew, bo wykrzywiła twarz, jakby za chwilę miała dostać napadu złości. Pomiędzy nim a Mallory stanęła Carol. - Zajmę się tym, Donovan - szepnęła znacząco, po czym nachyliła się do ucha Mallory. Nie usłyszał, co powiedziała, ale cokolwiek to było, podziałało. Mallory położyła kwiaty. - Co jest w tych pudłach, wujku? - spytała Abby, również kładąc róże na wiekach trumien. Donovan zdał sobie sprawę, że chyba niezbyt dokładnie wytłumaczył jej, co się dzieje. Pięknie się spisałeś, Mitchell, pomyślał z ironią. Abby zaczęła szarpać go za brzeg marynarki. - Co jest w tych pudłach? - Prochy - wyrzucił z siebie, szukając właściwej odpowiedzi. Tak powiedział pastor. „Z prochu powstałeś...” Ale to nie miało żadnego sensu. Kości pozostają w nienaruszonym stanie przez setki lat, zanim zamienią się w... Nie, nawet nie w proch. W coś o wiele mniej znaczącego. - „W proch się obrócisz...” Nie był pewien, jak długo stał tam, gapiąc się na trumny, ale kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że wszyscy żałobnicy udali się już do samochodów. Carol, trzymając Mallory za rękę, podeszła do niego i wsunęła mu ją pod ramię. - Chodź. Już czas. - Nie, nie mogę tego zrobić - powiedział nagle. - Nie mogę pochować Johna w ziemi. Bo... John nie chciał, żeby go pogrzebano. Chciał, by go skremować. Właśnie sobie przypomniałem. - Podał Abby Carol i nie zważając na strugi deszczu, pobiegł szukać przedsiębiorcy pogrzebowego. Po chwili był przemoczony do suchej nitki. - Proszę zaczekać! - krzyknął. - Zmieniłem zdanie. Chciałbym... - Zmusił się do zachowania spokoju. - Postanowiłem, że nie będziemy ich grzebać. Poddamy ciała kremacji. Nie obchodzi mnie, ile to będzie kosztowało, proszę dopisać do rachunku.

15 - Bite trzy tygodnie deszczu - stwierdziła Carol, wsiadając do samochodu Donovana. - Mam już tego dosyć. - Za to w Karolinie Południowej świeci słońce. Widziałem dziś rano w wiadomościach - powiedział bezmyślnie Donovan, ociekając wodą. Wytarł twarz, po czym usadowił Abby na siedzeniu obok. - Jak sądzisz, długo będzie trwała stypa? - zapytał. - Z godzinkę. Najpierw wszyscy coś przekąszą, potem każdy powie kilka miłych słów o Johnie i Harriet, a w końcu się rozejdą. Nie spodziewam się więcej niż dwunastu osób. Wszystko jest przygotowane. Nie będziemy musieli nic robić, wystarczy, że pokrążymy trochę między gośćmi - odparła Carol. - A jak już wszyscy sobie pójdą, porozmawiamy o tym, co przed chwilą zrobiłeś. Donovan skinął głową. Domyślał się, że Carol nie przyjmie dobrze tej nagłej zmiany planów. Prawdopodobnie ze względu na dodatkowe koszty. Do diabła z kosztami, pomyślał. Przyglądał się odbiciu Mallory we wstecznym lusterku. Wyglądała na zagubioną i zrozpaczoną. Mimo scenki z różami na cmentarzu współczuł jej równie mocno jak Abby. - Podrzucimy dziewczynki do domu Barkersów - powiedziała Carol chwilę później. - Pani Lascaris jest chora. Marie, córka Barkersów, popilnuje ich dopóki... dopóki nie przyjdzie pora... żeby zabrać je z powrotem. Och, byłabym zapomniała. Musisz jeszcze porozmawiać z ciotką Harriet i zapoznać ją ze wszystkimi szczegółami. - Nie miałem pojęcia, że jest jakaś ciotka. Dopiero ty mi powiedziałaś, że w notesie Harriet jest jej nazwisko. Emma nigdy nie wspominała o żadnej ciotce. John też nie. - Sądząc po głosie, jest w podeszłym wieku, ale wygląda mi na twardą sztukę. Zaraz, mówiła chyba, że ma osiemdziesiąt sześć lat. Chciała wiedzieć, na jaką sumę była ubezpieczona Harriet, i czy została uwzględniona w testamencie. Powiedziała, że nie zamierza brać na siebie żadnej - odpowiedzialności. - Kiedy będziemy mogły wrócić do domu? - jęknęła Mallory. - Nie mamy już domu - poinformowała siostrę Abby. - Prawda, wujku? Teraz będziemy mieszkały z tobą, tak? - zapytała, spoglądając z ukosa na Donovana. - Chcę jechać do domu - upierała się Mallory. - Mam tam wszystkie swoje rzeczy. Chcę moje rzeczy! Carol wzniosła oczy do nieba. - Musimy zaczekać, aż policja pozwoli nam je zabrać z domu. Przykro mi, kochanie, ale na razie nie możemy nic zrobić. - Podzielę się z tobą zabawkami, które mam u wujka Donovana - wspaniałomyślnie zaproponowała Abby. - Nie chcę twoich zabawek! Chcę swoje. Są o wiele lepsze od twoich. - Mallory! - upomniał ją surowo Donovan. - Dość tego. Będziecie musiały przez jakiś czas dzielić się różnymi rzeczami. - Nie chcę się niczym dzielić z Abby. - Ale będziesz, panienko, i ani słowa więcej na ten temat. Obie będziecie samodzielnie słały swoje łóżka, składały bieliznę i zbierały zabawki. Od tej pory tak właśnie będzie. Płacze ani jęki nie wpłyną na zmianę mojej decyzji - powiedział Donovan swoim nowym rodzicielskim tonem. - Mama zawsze słała moje łóżko, zbierała ubrania i sprzątała zabawki - powiedziała z płaczem Mallory. Donovan nie chciał zranić jej jeszcze bardziej, więc starał się uważnie dobierać słowa. - Wiem, kochanie. Ale teraz mama jest w niebie, razem z tatusiem. Abby pokaże ci, jak się ściele łóżko. Zawsze ściele łóżko, kiedy u mnie nocuje. - Donovan zerknął na Carol. Jej spojrzenie zdawało się mówić: „nie będzie

16 łatwo”. - Mama mówiła, że jestem królewną i że królewny nie zajmują się pracami domowymi. Donovan nie wiedział, co odpowiedzieć. Mallory była nieznośnym bachorem, ale nie był to odpowiedni moment, by ją ukarać. - Porozmawiamy o tym później, zgoda? - wycedził przez zaciśnięte zęby i uścisnął mocno rączkę Abby. Reszta drogi do Barkersów upłynęła w milczeniu. Donovan trząsł się z zimna w przemoczonym garniturze. - Szkoda mi dziewczynek, Donovan - westchnęła Carol, kiedy Abby i Mallory wysiadły z samochodu. - Co zamierzasz zrobić? - Testament Johna jasno określa, że w razie śmierci jego i Harriet ja będę zarządcą majątku i prawnym opiekunem dziewczynek. Mam zatem wszelkie podstawy, żeby ubiegać się o opiekę nad nimi. - Donovan był pewny, że nikt nie będzie podważać testamentu. - Obawiam się, że ciotka Harriet nie zobaczy ani grosza. Wszystkie pieniądze, jakie zostaną po spłacie długów, i pieniądze ze sprzedaży domu pójdą na fundusz po- wierniczy dla dziewczynek. - Donovan uścisnął dłoń Carol. - Później, kiedy dziewczynki się już przyzwyczają, chciałbym wystąpić o adopcję. Nie wiem, czy sąd zechce rozpatrzyć kandydaturę samotnego kawalera. No, ale gdybym nie był kawalerem, lecz rozsądnym żonatym mężczyzną... - Wziął głęboki oddech. - Carol, nie chcesz może wyjść za mąż i uczynić mnie rozsądnym żonatym mężczyzną? - Zamierzał zadać jej to ważne pytanie później, po stypie, zanim wrócą dziewczynki, ale słowa same wyskoczyły mu z ust. - Jeśli szukasz zastępczej matki i gospodyni domowej, to wybrałeś nieodpowiednią dziewczynę, Donovan - oznajmiła Carol chłodno. Po chwili jej twarz rozjaśnił ciepły czarujący uśmiech. - Jeśli jednak - zniżyła głos - szukasz kochającej żony i bratniej duszy, która będzie pielęgnowała cię w czasie grypy i masowała stopy, jestem pierwsza na liście. Jeśli dzieci są częścią tej umowy, w porządku. Kocham Abby. Szczerze przyznam, że nie jestem pewna, czy uda mi się pokochać Mallory. Jest zawziętą, rozwydrzoną małą jędzą. Chciałabym wierzyć, że dzięki miłości i odrobinie dyscypliny uda się nam ją zmienić, ale... - Pokręciła głową. - Więc jaka jest twoja odpowiedź? Tak czy nie? Carol wahała się przez chwilę. - Chcę usłyszeć od ciebie magiczne słowa, Donovan. - Magiczne słowa? A, chodzi ci o to, czy cię kocham? - A kochasz? Spojrzał na nią kątem oka. - Myślę, że tak. Wszystko na to wskazuje. Obłaskawiłaś mnie jak nikt inny. Uwielbiam twoją kuchnię. Uważam, że jesteś piękną kobietą. Krew szybciej krąży mi w żyłach, kiedy myślę o spędzeniu z tobą nocy. Jesteś świetna w łóżku i doskonale do siebie pasujemy. W ogóle jest nam razem dobrze. Gdyby nie było cię w moim życiu, tęskniłbym za tobą. Jeśli to jest miłość, to muszę przyznać, że jestem w tobie zakochany. - Posłał jej ciepły uśmiech. - Zabrzmiało to niemal jak zeznanie - stwierdziła Carol z uśmiechem. - Posłuchaj, Carol. Nie wiem, czy jestem dobrym materiałem na męża. Niezbyt dobrze szło mi za pierwszym razem. Z dziewczynkami będzie cała masy roboty. Nie wiem, czy mam prawo prosić cię, żebyś się nimi zajmowała. Będziemy od razu pełną rodziną. Zostaniesz pełnoetatowi matką i żoną, która siedzi w domu, gotuje, piecze i tak dalej. Ale nie oznacza to, że nie możesz pracować zawodowo. Możesz, jeśli tylko zechcesz. - Pokręcił głową. - Do diabła, sam już nie wiem, co próbuję powiedzieć.

17 - Wszystko, o co prosiłam, to dwa magiczne słowa. Nie chcę, żebyś to mówił, jeśli niczego takiego nie czujesz. To nie byłoby w porządku, Donovan. - Kocham cię, Carol. - W chwili, kiedy to powiedział, uświadomił sobie że rzeczywiście tak jest. - Kocham. Naprawdę cię kocham. - W takim razie oświadczyny przyjęte. Przyglądał się jej, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. - Spodoba mi się życie na Południu? - spytała. Donovan zaczerpnął powietrza. - Z początku pewnie nie, ale to przychodzi z czasem. Ja dorastałem w Luizjanie, więc mam słabość do Południa. Pogoda jest świetna, pomijając dużą wilgotność i huragany. Przez okrągły rok jest tam zielono, a ludzie są lepiej wychowani i bardziej uprzejmi. Można tam wieść naprawdę spokojne życie. - Brzmi nieźle. - Mam nadzieję, że dziewczynki zaakceptują te wszystkie zmiany. Są na tyle małe, że nie powinno to być dla nich zbyt trudne. Nie martwię się aż tak bardzo o Abby, ale Mallory... - Będziesz musiał nauczyć się ukrywać przed nią swoje uczucia, Donovan. To oczywiste, że uwielbiasz Abby, a jej nie lubisz. - To dlatego, że Mallory jest tak bardzo podobna do Harriet. Przeraża mnie to. Nie lubię z nią przebywać. Aż mnie ciarki przechodzą. Jak mam to przezwyciężyć? - Trzeba będzie nad tym popracować. Ona może potrzebować terapii. Zajmę się tym, jak tylko się urządzimy. - Uścisnęła jego rękę. - To kiedy chcesz się ze mną ożenić? - Im szybciej, tym lepiej. Jak chciałabyś, żeby to wyglądało? - zapytał głosem, w którym słychać było panikę. - Wystarczy sędzia pokoju. Tak będzie najprościej. Możemy zrobić to tu albo w drodze do Karoliny Południowej. - Nie jestem zbyt dobry w takich sprawach, Carol. Czy mogłabyś... popilnować wszystkiego? Jesteś świetna, jeśli chodzi o szczegóły... w ogóle. Wiesz o tym? Carol uśmiechnęła się. - Innymi słowy, mam ci powiedzieć, kiedy wszystko będzie załatwione. - No... tak będzie najlepiej. Musimy jeszcze przebrnąć przez tę gehennę, a potem będziemy mogli zaplanować coś na poważnie. Poprosiłem mojego prawnika, żeby wpadł do mnie jutro. Przyjdzie koło trzeciej razem z pracownikiem opieki społecznej, który rzuci okiem na dziewczynki. Jeśli dopisze nam szczęście, w ciągu kilku dni załatwimy wszystkie sprawy i będziemy mogli wyjechać. - Skręcił w swoją ulicę. Wszędzie stały zaparkowane samochody, tylko jego podjazd był pusty. - Wiem, że już cię o to pytałam, ale czy nie będzie żadnego dochodzenia w sprawie śmierci Harriet i Johna? - zapytała Carol. Donovan odchrząknął. - Myślałem, że już ci o tym mówiłem... Wjechał na podjazd i zgasił silnik. - Nie, nie mówiłeś. - Jezu, Carol, przepraszam. Nie miałem do tego głowy. - Posłał Carol przepraszające spojrzenie. - Policja zamknęła dochodzenie wczoraj po południu. - I do jakich doszli wniosków?

18 - Koroner ustalił, że Harriet zmarła na atak serca, a... - Czy zrobił im sekcję zwłok? - Nie. Nie widział takiej potrzeby. Nie było żadnych dowodów popełnienia przestępstwa. - Ale ludzie w jej wieku nie umierają tak po prostu na serce! - upierała się Carol. - Ogólnie rzecz ujmując, masz rację, ale Emma umarła w trakcie porodu. Zażądałem autopsji i okazało się, że miała rzadką wadę serca. Uznali, że to pewnie dziedziczne. A skoro Emma i Harriet były siostrami... Carol westchnęła ciężko. - Boże, zupełnie o tym zapomniałam. A co powiedzieli na temat Johna? Naprawdę się zastrzelił? - Najwyraźniej - powiedział Donovan. - John nie był wprawdzie człowiekiem, którego można by uznać za bardzo religijnego, ale wierzył, że samobójstwo jest grzechem. Biletem do piekła, bez możliwości powrotu. Nie rozumiem, dlaczego miałby postąpić wbrew temu, w co wierzył, ale zostawił napisany na maszynie list, w którym wszystko wyjaśnił. Napisał, że powiedział Harriet o rozwodzie i o tym, że zabiera ze sobą Abby. Kiedy nie zdołała przemówić mu do rozsądku, zaczęła go uwodzić. Odepchnął ją, a ona nagle zaczęła się dusić, trzymając się za serce. Zanim uświadomił sobie, że powinien zadzwonić po pomoc, było za późno. Harriet nie żyła. Z listu jasno wynika, że John obwiniał siebie za jej śmierć i że nie mógł dłużej żyć ze świadomością tego, co zrobił - wyjaśnił Donovan, po czym dodał: - Gdybym tak nie naciskał Johna, żeby opuścił Harriet i wyjechał ze mną do Karoliny, nic takiego by się nie wydarzyło. Gdybym tylko nie wtrącił się... - Przestań się obwiniać. Chciałeś dać mu szansę na szczęśliwe życie to wszystko. John był słaby. Wiesz o tym. Najwyraźniej nie myślał logicznie, inaczej wiedziałby, że nie ma powodu, żeby się o cokolwiek oskarżać. Wiedział o wadzie serca Emmy, prawda? - Tak. Powiedziałem mu już jakiś czas temu. Widocznie zapomniał, tak jak i ty. - Donovan przekręcił się na swoim siedzeniu. - Wiesz, nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Spodziewałem się, że po naszej piątkowej rozmowie John pójdzie do domu, zaczeka, aż Harriet wróci z Mallory z przedstawienia, a potem, ciągle jeszcze podkręcony, powie jej, jak się sprawy mają. Ale koroner mówi, że oboje umarli między dziesiątą a dwunastą w południe w sobotę. - Zastanowił się chwilę. - O której wtedy do ciebie dzwoniłem? Lewa brew Carol nieznacznie się uniosła. - Niech pomyślę... Zadzwoniłeś do mnie w piątek wieczorem, po wyjściu Johna, i opowiedziałeś mi, o czym rozmawialiście. A potem zadzwoniłeś w sobotę rano, żeby przypomnieć mi, że mam po ciebie wpaść i podrzucić cię na lotnisko. - Zgadza się. Samolot miałem o dwunastej, więc musiałem do ciebie zadzwonić około wpół do jedenastej. - Nie. Zadzwoniłeś do mnie o dziewiątej trzydzieści, żeby przypomnieć mi, że mam przyjechać po ciebie o wpół do jedenastej. Ale o co chodzi? - zapytała Carol, nie kryjąc zaciekawienia. - Pamiętam, że kiedy stałem w oknie, popijając kawę, widziałem, jak John i Abby wychodzą na lekcję pływania. To było około ósmej. Zaraz po nich wyszła Harriet, która prowadziła Mallory na rytmikę. Wszystko było tak jak zawsze. Po prostu nie wydaje mi się możliwe, żeby John czekał tak długo z powiedzeniem jej... i że Harriet próbowałaby się do niego później dobierać. - Musiała być zdesperowana - powiedziała Carol, wzdychając. - John pewnie nie chciał, żeby dzieci były wtedy w domu. Jeśli się zastanowić, nabiera to sensu. - Taak. Musiała być zdesperowana. - Dziwi mnie tylko, że nikt nie słyszał strzału - powiedziała Carol.

19 Donovan pokręcił głową. - Strzał z pistoletu nie różni się od wystrzału z gaźnika. Od paru miesięcy w każdy weekend chłopak z tej samej ulicy grzebie przy samochodzie. Za każdym razem, kiedy odpala silnik, rozlega się wystrzał. Jestem zaskoczony, bo John nigdy mi nie mówił, że ma broń. Nawet nie wiedziałem, że umie się nią posługiwać. - To nie jest wielka filozofia - stwierdziła Carol, wzruszając ramionami. - Pewnie nie, ale po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, że John może mieć pistolet. Policja twierdzi, że nie był zarejestrowany, więc musiał go mieć już od dłuższego czasu. Carol rzuciła okiem na zegarek. - Skoro mowa o czasie, lepiej już chodźmy, zanim pojawią się goście. Donovan spojrzał na swoją świeżo upieczoną żonę, a potem na listę, którą trzymała w ręku. Była dopiero ósma rano, a ona zdążyła już wszystko zorganizować i była gotowa do wyjazdu. - Sprawdźmy jeszcze raz - zaproponowała. - Nie chcę po przyjeździe na miejsce zorientować się, że coś przeoczyłam i żeby któreś z nas musiało tu wracać. - Zerknęła na listę. - Zobaczmy. Za godzinę spotykasz się z pośrednikiem od nieruchomości i podpisujesz umowy sprzedaży obu domów. O trzeciej zjawią się ludzie z organizacji dobroczynnej, żeby zabrać rzeczy Johna i Harriet, i część twoich gratów. Wszystkie rachunki mamy zapłacone. Zawory pozakręcane, została tylko woda. Barkersowie dopilnują, żeby trawniki były koszone i podlewane. Śmieci zostały zabrane dzisiaj rano. Kopie aktów zgonu Johna i Harriet rozesłane do wszystkich zainteresowanych instytucji. Ich rachunek bankowy jest już zamknięty. Fundusz powierniczy dla dziewczynek założony. Ciotka Harriet zrzekła się wszelkich praw, jakie ewentualnie mogłaby rościć do Abby i Mallory. Dokument poświadczający, że jesteśmy ich prawnymi opiekunami, mam w mojej aktówce, razem z ich książeczkami zdrowia, kartami od dentysty i świadectwami szkolnymi. Załatwiłam nam skrytkę pocztową, dopóki nie będziemy mieli stałego adresu zamieszkania. Hm, zapomniałam o czymś, czy mi się zdaje? Nie, nic mi się nie zdaje, rzeczywiście zapomniałam. Miałam ci powiedzieć, że spakowałam dwa pudła z rzeczami osobistymi Harriet i Johna. Weźmiemy je do samochodu. Kiedy dziewczynki dorosną albo kiedy uznamy, że przyszedł odpowiedni moment, damy im je. Nie jest tego dużo. - Myślę, że to już chyba wszystko - westchnął Donovan, wyczerpany samym słuchaniem żony. Wiedział, że jest dobrze zorganizowana, ale... O mój Boże! Ta kobieta nie przeoczy najdrobniejszego szczegółu. Przypominała mu generała, który opracowuje strategie, wykrzykuje rozkazy i pilnuje, by je wykonano. Bez słowa skargi wzięła wszystko na siebie. - Chwila, moment - powiedział nagle. - Ja też o czymś zapomniałem. - Wyjął z kieszeni list. - Wygląda na to, że Harriet miała polisę ubezpieczeniową, taką samą jak Emma. - Podał Carol papiery. - Mallory jest jedyną beneficjentką. Carol spojrzała na kartkę, potem na Donovana. - Polisa opiewa na sto tysięcy dolarów. Byłem pewien, że to John jest spadkobiercą, bo ciągle narzekał na składki ubezpieczeniowe. Według mnie to straszne świństwo, że Harriet pominęła Abby. - Pomyśl o tym w ten sposób: nie będziemy musieli się martwić o finansową przyszłość Mallory. - A skoro już o Mallory mowa... Gdzie jest nasz mały... aniołek? - Dąsa się w swoim pokoju. Prawdopodobnie stara się wymyślić nowy sposób na dręczenie Abby. Wybacz, Donovan, ale jej nie lubię. Ani odrobinę. Coś jest z nią nie tak i nie mam wcale na myśli jej złośliwości. Może jest jednym z tych diabelskich pomiotów, o których kręcą filmy?

20 - To tylko mała dziewczynka, Carol. Wystarczy jej ze dwa razy przetrzepać tyłek. Musi wiedzieć, że jesteśmy jednomyślni w działaniu. Wiem w głębi duszy, że Abby nie mówi nam nawet połowy tego, co wyprawia Mallory, żeby jej dokuczyć. Jak tylko się urządzimy, powinnaś wprowadzić w życie swój pomysł i zapisać ją na terapię. Jeśli to nie podziała, wyślemy ją do szkoły z internatem. Nie pozwolę, żeby zrujnowała nam życie. - Donovan, czy nie bierzemy na siebie więcej, niż jesteśmy w stanie udźwignąć? - Bóg mi świadkiem, że nie wiem. Czas pokaże. Z podjazdu dobiegł dźwięk klaksonu. - Przyjechali ludzie od przeprowadzek - powiedziała Carol, wybiegając na zewnątrz. Donovan poszedł na górę, sprawdzić, co u dziewczynek. Na widok tego, co zobaczył, zamrugał z niedowierzaniem oczami. Mallory kołysała się lekko na obitym perkalem bujanym fotelu, plując pełnymi nienawiści słowami. Mówiła do Abby, która starała się pozbierać szklane kulki toczące się we wszystkie możliwe strony. W mgnieniu oka Donovan porwał Mallory z fotela, przełożył ją sobie przez kolano i tłukł po siedzeniu tak długo, dopóki nie zabolała go ręka. W końcu postawił ją przed sobą. - Powiem to tylko raz, Mallory. Jeśli jeszcze kiedyś usłyszę, że mówisz w ten sposób do swojej siostry, zamknę cię w twoim pokoju na miesiąc, bez telewizora. A jeśli będziesz pyskowała, zamknę cię na dwa miesiące i nie będziesz miała ani telewizora, ani zabawek. A teraz przeproś siostrę. Natychmiast. - Nienawidzę cię. I jej też nienawidzę. Chcę do mamy! Chcę do domu! - krzyczała Mallory. Donovan przeczesał palcami włosy. Musiał pamiętać, że Mallory była tylko dzieckiem. Ale jak to możliwe, żeby sześcioletnie dziecko było tak podłe i pełne nienawiści? Spojrzał na Abby, która ściągała sznurki od torebki z kulkami. Wierzchem dłoni ocierała łzy. - Co się stało z kulkami, Abby? - zapytał Donovan. - Roz-rozsypały się - wykrztusiła. - To prawda? Oczy Abby ponownie wypełniły się łzami. - Nie, kłamstwo - szepnęła żałośnie. - Przepraszam. Donovan wziął torebkę, poluzował sznurki i rozrzucił kulki po podłodze. - Pozbieraj je, Mallory. Co do jednej. Zaczekam tu, dopóki nie skończysz. Abby, weź Baileya i idź poszukać Carol. Donovan usiadł na brzegu łóżka, nie spuszczając oczu z małej dziewczynki ubranej w białą wykrochmaloną sukienkę bez rękawów. Nigdy nie widział jej w niczym innym, jak w wykrochmalonych marszczonych sukienkach. Z kolei Abby nosiła zwykle zniszczone spodenki lub kombinezony. Kiedy raz włożyła sukienkę, była to jedna z kreacji Mallory, ale niewykrochmalona i za duża. Mallory powoli pozbierała wszystkie kulki. Miała właśnie podać mu torebkę, kiedy uderzyła się w duży palec u nogi i upadła. Kulki znów rozsypały się po całej podłodze. Donovan patrzył z przerażeniem, jak rzuciła krzesłem o ścianę z taką siłą, że połamała oparcie. - Zobacz, co zrobiłeś! - krzyczała. - Przez ciebie je upuściłam! Nie będę ich od nowa zbierać! Donovan wciągnął ze świstem powietrze. Głosem, którego sam nie poznawał, wycedził: - Właśnie że będziesz. I lepiej zrób to, zanim przyjdą tu panowie z firmy przewozowej. A ponieważ połamałaś krzesło i zachowałaś się bezczelnie, spędzisz następnych kilka godzin, siedząc na schodach, dopóki nie będziemy gotowi do odjazdu. Jeśli odważysz się wstać albo jeśli usłyszę od ciebie choć jedno słowo, znowu ci przyleję. -

21 Nachylił się do niej. - Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie będę tolerował twoich napadów złości, a jeżeli jeszcze kiedykolwiek będziesz odzywała się do siostry w ten sposób, to... - Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Nienawidzę cię. Carol też nienawidzę. A jak mnie jeszcze raz uderzysz, to wszystko powiem. Donovan trząsł się ze złości, ale zmusił się do łagodnego tonu. - Komu zamierzasz powiedzieć? - Ludziom, którzy powiedzieli, że mam z tobą mieszkać. Donovan machnął ręką. - W porządku. Ale najpierw musisz pozbierać kulki. Mallory stała niewzruszona, mierząc go zimnym spojrzeniem. - Powiem, że robisz mi brzydkie rzeczy, że... - Carol! - ryknął Donovan. Pot przerażenia spływał mu po twarzy, kiedy ciężkim krokiem opuszczał pokój. Żona natychmiast do niego podbiegła. - Nie uwierzysz Carol! Wiesz co do mnie powiedział ten dzieciak? Co, do diabła, ta Harriet jej zrobiła? Rozdział 3 Carol Mitchell pociągnęła nosem, niosąc wysoką stertę poskładanej bielizny. Święta Bożego Narodzenia to najwspanialszy czas w roku, ale nie te święta, pomyślała. Przygarbiła się z rezygnacją. Do Gwiazdki pozostał jeszcze tydzień, a i tak wszystko przypominało już jeden wielki koszmar. Donovan pracował po szesnaście godzin dziennie i kiedy wracał do domu, słaniał się ze zmęczenia. Byli małżeństwem od sześciu miesięcy, a prawie wcale nie mieli czasu dla siebie. Nie przypuszczała, że tak to się potoczy. Zdawała sobie sprawę z tego, że Donovan będzie potrzebował jej pomocy przy dziewczynkach, ale nie sądziła, że cała odpowiedzialność spadnie na nią. Nie tak sobie zaplanowała. Nie tego chciała. I zaczynała już mieć tego wszystkiego dość. Tuż po Nowym Roku podejmie zdecydowane działania. Po pierwsze, postanowi coś w sprawie Mallory. Skuliła się, kiedy usłyszała przenikliwy głos Mallory dochodzący z sypialni. Powinna sprawdzić, co się dzieje, czy pozwolić dziewczynkom załatwić to między sobą? Donovan powiedział, że należy interweniować jedynie wtedy, gdy sprawy wymkną się spod kontroli, ale sprawy zawsze wymykały się spod kontroli. Dlaczego nie mogła przeżyć choć jednego dnia w spokoju i harmonii? Psychiatra twierdził, że Mallory cierpi na lęki spowodowane utratą obojga rodziców i że jest to normalna reakcja. Co za bzdura! Carol ani przez chwilę w to nie wierzyła. Mallory była niczym miniaturowy Jekyll i Hyde. Doskonale umiała stwarzać pozory. Wiedziała, kiedy zalać się łzami, a kiedy być miłą, grzeczną, słodką istotką. Donovan był przekonany, że sprawy mają się coraz lepiej, ale Donovan wracał do domu, kiedy dziewczynki już spały, i wychodził, zanim zdążyły wstać. Nie miał pojęcia, jak naprawdę to wszystko wyglądało. Obchodziło go tylko jedno: żeby ludzie wprowadzili się na święta do nowych domów. Carol zaczynała się zastanawiać, czy uda mu się zdążyć na czas do własnego domu, by spędzić święta z rodziną. Zawsze ktoś lub coś stawało pomiędzy nimi i Carol miała już tego powyżej uszu. Sama ustawiła choinkę, wysprzątała dom od piwnicy po strych, rozwiesiła ozdoby, upiekła ciasteczka i kupiła dziewczynkom odświętne stroje. „Wygląda nieźle”, to było wszystko, co Donovan miał do powiedzenia. Samo życie. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie swoje małżeństwo.

22 Tym razem do jej uszu dobiegł głos Abby. - Przestań, Mallory, bo powiem cioci Carol! Carol otworzyła drzwi do sypialni dziewczynek. - Dobra, o co chodzi tym razem? - Powinnaś pukać, zanim tu wejdziesz - powiedziała oskarżycielskim tonem Mallory. - To mój dom i nie muszę pukać. Pytam raz jeszcze: co się tu wyprawia? Słychać was aż na korytarzu. Co się dzieje? - Nie mogłaś nic słyszeć na korytarzu. Zakradłaś się i podsłuchiwałaś pod drzwiami! - wrzasnęła Mallory. - Ciągle się zakradasz. Mam cię na oku. Mama też cię zawsze obserwowała. Mówiła, że jesteś dziwką. Carol aż się wzdrygnęła. Trudno jej było zignorować słowa Mallory, ale ponieważ słyszała to już wcześniej, puściła mimo uszu. Zorientowała się, że jeśli chodzi o Mallory, niczego nie wskóra, więc skupiła się na Abby. - Abby, czy możesz mi powiedzieć, co tu się dzieje? Po policzku Abby spłynęła łza. - Mallory powiedziała, że Święty Mikołaj nie istnieje. Kłamała, prawda, ciociu? No tak. Przyszedł czas na jedno z najważniejszych pytań w życiu dziecka. Powinieneś tu być, Donovan. Nie mogę się sama wszystkim zajmować, myślała Carol. - Myślę, że Mallory powiedziała to tylko dlatego, że się kłóciłyście - wyjaśniła Carol, po czym zwróciła się do Mallory. - A teraz wytłumacz siostrze, o co tak naprawdę ci chodziło. Mallory odwróciła się do Abby, a w jej oczach błyszczała nienawiść. - Jesteś straszną beksą, Abby. Mówiłam o Mikołaju ze sklepu. Każdy wie, że nie jest prawdziwy, bo można mu ściągnąć brodę. Carol skrzyżowała ręce na piersi i odetchnęła z ulgą. - Grzeczna dziewczynka. Dziękuję ci, Mallory, że wyjaśniłaś sytuację. Łzy Abby obeschły i na jej twarzy znowu zagościł uśmiech. - Kiedy wróci wujek Donovan, ciociu? Chcę mu opowiedzieć, co robiliśmy w szkole. - Będziesz już wtedy spała, kochanie. Może napiszesz liścik i położysz mu na poduszce? Dopilnuję, żeby go przeczytał. - Dobrze. - Podekscytowana Abby sięgnęła po kredki. Mallory rzuciła Carol wściekłe spojrzenie. - Abby nie umie pisać. Jeszcze nie zna liter. - Właśnie że znam - zaprotestowała Abby. - Moja pani powiedziała, że wychodzą mi najładniejsze literki z całej klasy. Założę się, że twoja nauczycielka nigdy ci czegoś takiego nie powiedziała. - Powiedziała - warknęła Mallory. Pochyliła się do przodu i pociągnęła Abby za włosy. - Au! Carol chwyciła Mallory za rękę i mocno szarpnęła. - Dziesięć minut w kącie, twarzą do ściany - oznajmiła, prowadząc Mallory w róg pokoju. - Zostanę tu i będę grała z Abby w warcaby, dopóki nie skończy się twoja kara. - Nienawidzę cię - zaskrzeczała Mallory. - W tej chwili ja też za tobą nie przepadam. Carol pomasowała sobie kark i usiadła na małym dziecięcym krzesełku naprzeciwko Abby.

23 - Biorę czerwone, ciociu - powiedziała Abby, ustawiając swoje pionki na planszy. Grały w ciszy, skoncentrowane na każdym ruchu. Skończyło się zasłużoną wygraną Abby, która pisnęła z zachwytu i roześmiała się. - Musisz więcej ćwiczyć, ciociu. - Właśnie widzę. - Carol spojrzała na zegarek. Mallory zostały jeszcze dwie minuty stania w kącie. - Czy w zeszłym roku mieliście miłe święta? - zwróciła się do Abby. - Jaką mieliście choinkę? - Była różowa z czerwonymi bombkami i światełkami. Carol wybuchnęła śmiechem. - Różowa choinka! Z czerwonymi bombkami! Chyba coś zmyślasz, Abby. Abby pokręciła przecząco głową. - Nie. Stała w oknie salonu. - Moja mama powiedziała, że to... modne - wtrąciła Mallory przytłumionym głosem, ciągle stojąc twarzą do ściany. - Skopiowała ją z magazynu. Była bardzo ładna. - Bardzo brzydka - zaćwierkała Abby z błyskiem w oku. - Aha. - Carol nie przyszło do głowy nic innego. Abby pozbierała pionki i włożyła je do pudełka. - Dużo bardziej podoba mi się choinka, którą mamy w tym roku. Pachnie tak samo jak ta w szkole. Kiedy opowiedziałam pani o naszej różowej choince, powiedziała, że różowe drzewa są śmieszne. Czy różowe choinki są śmieszne, ciociu? Nie spuszczając wzroku z Mallory, Carol starannie dobierała słowa. - To, co wydaje się niektórym śmieszne, dla innych wcale takie nie jest. Tradycyjnie choinki są zielone. Czasami ludzie używają... innych kolorów, żeby... żeby uzyskać efekt, taki jak w czasopismach. Nie chodzi o to, czy coś jest złe, czy dobre. Wszystko jest kwestią gustu. - Gdzie, u licha, jesteś, Donovan? Nagle Mallory niczym tornado wystrzeliła z kąta i wbiła palce w ręce Abby, jednocześnie kopiąc ją po nogach. - Nie wolno ci opowiadać o naszych sprawach! - wrzeszczała histerycznie. - Mama powiedziała, że nasze sprawy to nasze sprawy i nikomu nic do tego. Różowe drzewa wcale nie są śmieszne. Są... modne. Mama powiedziała, że to była najładniejsza choinka w całym Edison. Mama by nie kłamała. Nienawidzę cię, Abby. I ciebie też nienawidzę, Carol, i nie będę cię więcej nazywać ciocią. Nie jesteś moją ciocią. Nie obchodzi mnie, czy każesz mi stać w tym kącie przez całą noc. Powiem mojej pani w szkole, że jesteś dla mnie podła i że robisz mi brzydkie rzeczy. Carol poczuła się tak, jakby zaraz miała zemdleć. Zmusiła się, żeby wziąć głęboki oddech. Co to miało znaczyć, że robi jej „brzydkie rzeczy”? - Pomożesz mi w kuchni, Abby? Mallory, wracaj do kąta. Zostaniesz tam, dopóki nie pozwolę ci z niego wyjść. Spędzisz tak całą noc, jeśli nie będziesz mnie słuchała. W odpowiedzi Mallory kopnęła ścianę. Carol wiedziała, że kiedy wróci, w ścianie będzie dziura, ale miała to gdzieś. Jedyne czego pragnęła, to wyjść z domu i nigdy nie wrócić. Carol siedziała na kanapie, patrząc na choinkę. Drzewko pachniało niebiańsko, przypominając jej czasy, kiedy by łamała dziewczynką. Mimo że na dworze wcale nie było aż tak zimno, rozpaliła w kominku i piła właśnie trzeci kieliszek białego wina. Wino pomagało jej znosić ból szarpiący duszę. Może doda jej odwagi, by powiedzieć

24 Donovanowi, że od niego odchodzi? Jeśli Donovan szybko nie wróci, opróżni całą butelkę. Odwaga w butelce. Co za głupie określenie. Od czasu do czasu widziała, jak Mallory zagląda przez drzwi i ją obserwuje, ale udawała, że nie widzi. Gdyby przyznała się do tego, że ją zobaczyła, musiałaby coś zrobić, a w tej chwili aż bała się pomyśleć, co by to mogło być. Pociągnęła parę łyczków wina i położyła głowę na oparciu kanapy. Cudowne małżeństwo, o jakim marzyła, właśnie się rozpadało. Po twarzy popłynęły jej łzy. Wydmuchiwała właśnie głośno nos, kiedy w drzwiach stanął Donovan. - Cześć - powiedziała zdławionym głosem. Donovan rzucił dżinsową kurtkę na oparcie krzesła. - Przysięgam na Boga, Carol, że próbowałem wyrwać się wcześniej. Mieliśmy jeden pieprzony problem za drugim. Istne piekło. Usiadł na kanapie obok Carol i objął ją. Ostatnio ciągle przepraszał ją, za to że nie wraca na czas do domu, że nie pomaga jej przy dziewczynkach, że nie poświęca jej dostatecznie dużo uwagi. Starał się, jak mógł, ale to nie wystarczało. Ona potrzebowała czegoś więcej. Zawsze więcej. Uniósł jej brodę do góry i spojrzał w załzawione oczy. - Czy wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny za wszystko, co robisz, za to że zajmujesz się domem, dziewczynkami, mną? Przyznam uczciwie, że nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobił. Kocham cię, Carol. Wiem, że nie mówię ci tego wystarczająco często. Przepraszam, skarbie. Miał rację. Nie mówił jej tego często. Mógłby jej to powtarzać ciągle, a i tak byłoby za mało. Wiedziała, że kocha go bardziej, niż on będzie ją kiedykolwiek kochać, ale pogodziła się z tym, starając się widzieć same dobre strony. Humor jej się poprawił, kiedy Donovan ją pocałował. Tak właśnie wyobrażała sobie małżeństwo z nim. Właśnie tak powinno to wyglądać. Tylko ich dwoje, kiedy nikt ani nic nie zakłóca im spokoju. Gdyby tylko udało jej się sprawić, żeby tak było zawsze. - Weź prysznic, a ja pozamykam drzwi i przyniosę ci piwo. - Brzmi wspaniale. - Donovan wstał. - Czy poza tym, że wróciłem późno do domu, jest jeszcze coś nie tak? - rzucił przez ramię. Carol zawahała się. Może to nie była odpowiednia pora na opowiadanie, jak wstrętnie zachowywała się dziś Mallory, i robienie mu wyrzutów, że nie było go, kiedy był potrzebny. Wszystko to mogło zaczekać. Poza tym nie chciała zepsuć obiecującego wieczoru. - Ogarnęła mnie lekka melancholia, to wszystko. Wiesz, to przez te święta. Donovan zatrzymał się w drzwiach i odwrócił. - Dziewczynki pewnie są bardzo podekscytowane, co? - Abby tak. Ale co do Mallory to nie jestem pewna. Rozpamiętuje różową choinkę z czerwonymi bombkami z zeszłego roku. Donovan odrzucił do tyłu głowę, zanosząc się śmiechem. - To okropieństwo, które stało u nich w oknie? Najbrzydsza choinka, jaką widziałem w całym moim życiu. John był tak zawstydzony, że chciał zasunąć zasłony, ale Harriet mu nie pozwoliła. Powiedziała, że to modne. Mieli nawet czerwone lampki. - Śmiał się tak bardzo, że aż się musiał złapać za brzuch. - Kiedy w końcu Harriet pozwoliła mu ją wyrzucić, nawet bezdomni grzebiący w śmieciach nie chcieli jej wziąć. To chyba o czymś

25 świadczy, nie? Mallory przysłuchiwała się, jak Donovan mówi o różowej choince mamy. Kiedy zaczął się śmiać, jej oczy zwęziły się w dwie złowrogie szparki. Przez uchylone drzwi obserwowała, jak Carol bierze z lodówki piwo i niesie do sypialni. Mallory zeszła szybko na dół i zajęła swoją zwykłą pozycję pod drzwiami sypialni Carol i Donovana. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, przyciskając ucho do drzwi. Nieświadomy jednoosobowej publiczności Donovan wyszedł spod prysznica i figlarnie rzucił ręcznikiem w Carol. - Zastanówmy się, co powinniśmy zrobić najpierw. Pohuśtać się na żyrandolu czy potarzać po podłodze? Jak to możliwe, że masz jeszcze na sobie te wszystkie ubrania, kobieto? Carol zachichotała. - Nie mamy żyrandola, a od podłogi ciągnie. Może po prostu wskoczymy do łóżka? - zapytała, zaczynając się rozbierać. - Piszesz się na całą noc? Donovan jęknął. - Szczerze mówiąc, kochanie - powiedział głosem Clarka Gable’a - myślę, że mógłbym tego nie przeżyć. Carol rozpięła stanik, odrzuciła go na bok i przyciągnęła do siebie Donovana. - Kochaj się ze mną, Donovan - powiedziała niskim uwodzicielskim głosem. - Długo i powoli. Ze wszystkimi magicznymi słowami. Zapomnijmy o wszystkim. Będziemy tylko ty i ja. - Wzruszenie ścisnęło jej gardło, a oczy zaszły mgłą. - Boże, kocham cię. Kocham cię od chwili, kiedy po raz pierwszy cię ujrzałam. Nigdy nie istniał dla mnie nikt inny oprócz ciebie. Donovan przytulił ją mocno. - Muszę być chyba najszczęśliwszym facetem na świecie. John mówił, że jesteś najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła, i ostrzegał mnie, żebym nie pozwolił ci odejść. Cieszę się, że go posłuchałem. Carol patrzyła na niego, nie mogąc wykrztusić słowa. - O co chodzi? Co ja takiego powiedziałem? - zapytał Donovan. - Nie, nic. Tylko... - zająknęła się. - Po prostu nie wiedziałam, że John tak myślał. Jestem zaszczycona. Donovan uśmiechnął się. - John bardzo dobrze ukrywał swoje uczucia przed wszystkimi z wyjątkiem mnie. - Musi ci go strasznie brakować. - Był najlepszym kumplem, o jakim facet może marzyć. A ty jesteś najlepszą żoną, o jakiej facet może marzyć - wymruczał, sunąc ustami w dół po jej ciele. Kiedy Donovan zasnął w końcu w jej ramionach, Carol leżała odprężona, w głowie szumiało jej wino, a myśli, żeby go opuścić, dawno wyparowały. Jutro będzie lepiej. Już ona tego dopilnuje. - Wujku, dlaczego jeszcze jesteś w domu? - zapytała Abby, zabierając się za stertę naleśników. - Bo chciałem zobaczyć moje dziewczynki, zanim pójdę do pracy. Czy nie sprawiałyście Carol żadnych kłopotów? Święta już za parę dni i Mikołaj wszystko widzi - przypomniał. - Wiem, wiem - piszczała Abby, podskakując na krześle. - Jestem naprawdę grzeczna. Zapytaj ciocię Carol. Czy Mikołaj na pewno przyniesie mi różowy rower? - Masz to jak w banku, Abby. A ty, Mallory? Co umieściłaś na swojej liście prezentów do Mikołaja?