Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Michaels Kasey - Misterna intryga

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Michaels Kasey - Misterna intryga.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 383 stron)

Kasey Michaels Misterna intryga Anglia, XIX wiek On - Morgan Drummond, markiz Westham. Po pojedynku z przyjacielem zrywa z hulaszczym życiem. Zaszywa się w rodzinnym majątku i skazuje na samotność, żeby utemperować gwałtowne usposobienie. Gdy uznaje, że czas zrobił swoje, wyrusza do Londynu. Zamierza poszukać kandydatki na żonę, aby małżeństwem przypieczętować stabilizację. Ona – Emma Clifford, młoda piękność, znużona rolą opiekunki własnej rodziny: lekkomyślnego brata, nieporadnej matki i zwariowanej babki. Uważa, że jedynym wyjściem z tej niekomfortowej sytuacji jest znalezienie bogatego i utytułowanego kandydata na męża. Oboje – spotykają się w londyńskiej rezydencji markiza. Na widok Emmy Morgan nie potrafi opanować zdumienia. Skąd się wzięła w jego domu? Przecież nie zdążył nikogo zaprosić! Zaraz jednak zdumienie ustępuje miejsca zachwytowi. Młoda kobieta jest niezwykle piękna.

Raz, dwa, trzy, początek gry...

Gdy jechałem do Dijon, spotkałem męża, co miał siedem żon. Każda z żon wiozła siedem tobołków, a w każdym tobołku siedziało siedem koziołków i każdy koziołek miał własny tobołek. Ile tobołków, koziołków i żon przyjechało do Dijon? Anonim Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... Hm... nie, bajkowy początek mógłby wydać się niektórym nazbyt niedorzeczny, może nawet zgoła śmieszny. Zacznijmy więc, jak nakazuje rozsądek, w miejscu, w którym nasza opowieść nabiera rumieńców i staje się frapująca. Wyobraźmy sobie Anglię w czasach regencji*, a były to czasy nader burzliwe i barwne, * Lata pomiędzy 1811, kiedy to król Jerzy III został uznany za szalonego i odsunięty od władzy, a 1820, gdy po jego śmierci na tronie zasiadł Jerzy IV. Okres przemian społecznych i kul-

naznaczone wojnami, niepokojami społecznymi oraz nadmiernym zbytkiem. Owe lata przeszły do historii nie tylko jako era cennych wynalazków, wielkiej literatury i szlachetnych uczynków, lecz także jako okres pogardy, bezdusznego okrucieństwa i bezprzykładnej niesprawiedliwości. Uleganie własnym słabostkom było wtedy w modzie, a wielu możnych ówczesnego świata uczyniło zeń jedyną rozrywkę. Kim byli ci, którym przypadło w udziale szczęśliwe i dostatnie życie, pełne rozrywek i szaleń- czych wybryków? Nadeszła pora, byśmy poznali kilkoro z nich. Na początek przedstawmy Morgana Drummonda, markiza Westhama, dżentelmena, którego Bóg obdarował urodą, pokaźnym majątkiem oraz nieprzeciętnym intelektem. Dodajmy, że stwórca w swej niezmierzonej mądrości postanowił także obarczyć swe dziecię przekleństwem porywczego charakteru. To właśnie ów krewki temperament kazał naszemu bohaterowi stanąć przed pięcioma laty do pojedynku, który jego rywal niemal przypłacił życiem. Rzecz to haniebna i karygodna, powiecie nie bez racji. rurowych, zwany także okresem transformacji pomiędzy epoką georgiańską i wiktoriańską. Czasy rozpasania arystokracji oraz niepokojów związanych z częstymi zamieszkami, wojnami napoleońskimi oraz lękiem przed przeniesieniem na grunt rodzimy idei Wielkiej Rewolucji Francuskiej (przyp. tłum.).

Istotnie, Morgan szczerze żałował niechlubnego postępku. Co ja najlepszego wyprawiam? - zapytał samego siebie, ubolewając nad własną lekkomyślnością. Owszem, znieważono jego ówczesną kochankę (jak też ona miała na imię?), ale czy to doprawdy wystarczający powód, by dobywać szpady? Czyżby całkiem odjęło mu rozum? Czy śmierć ojca, który padł ofiarą podobnej „honorowej" walki, niczego go nie nauczyła? Nikt nie pamiętał, o co poszło, a skoro tak, powód musiał być dość błahy, w każdym razie niewspółmierny do tragicznego finału. Rodzic osierocił go we wczesnym dzieciństwie. Pozostawił po sobie zrozpaczoną wdowę i syna w powijakach. Jego doczesne szczątki złożono w rodzinnym mauzoleum w Westham, a w świadomości przyjaciół i krewnych na zawsze pozostał „Szalonym Harrym". Młody markiz nie chciał powielać błędów protoplasty. Przeraził się nie na żarty, gdy oczyma wyobraźni ujrzał napis na swym nagrobku: „Tu spoczywa Morgan, szaleniec i hulaka - młokos, którego zgubiła nieposkromiona zapalczywość". Skruszony i do głębi wstrząśnięty, obiecał sobie poprawę. Poprzysiągłszy, że porzuci niefra- sobliwy i birbancki żywot, uciekł z Londynu do rodzinnego majątku, by tam lizać rany i dokonać rachunku sumienia. Rychło jednak dopadła go nuda. Aby ją przezwyciężyć, z początku pił na

umór, potem, zamiast zaglądać do kieliszka, rozmyślał długo, aż rozbolała go głowa. Ostatecznie doszedł do wniosku, że nie jest w stanie zapanować nad gwałtownym usposobieniem. Przez pięć lat dobrowolnego odosobnienia za wszelką cenę próbował się zmienić. Nade wszystko zaś pragnął wyzbyć się wszelkich podobieństw do ojca. Niestety, metamorfoza nie do końca się powiodła. Mimo wysiłków nie przeobraził się raptem z szalonego w dobrodusznego młodzieńca. Nie zdołał zwalczyć wrodzonej arogancji, skłonności do sarkazmu oraz chorobliwej wręcz pogardy dla głupców. Na dodatek wciąż doskwierała mu bezczynność i wszechogarniająca monotonia. Ukończywszy zatem trzydziesty rok życia, znużony nijaką egzystencją odludka, uznał, że pora zakończyć banicję i powrócić na łono cywilizacji. Pewny siebie i ufny w potęgę własnego rozumu, gotów był nawet przetrwać mękę londyńskiego sezonu. Stwierdził bowiem, iż wypada mu się ustatkować i powołać na świat potomka. Nie mógł przecież dopuścić do wygaśnięcia rodu. Rozważał kwestię ożenku nad wyraz długo i dogłębnie. Na koniec orzekł z całą stanowczością, że jego przyszła małżonka powinna odznaczać się spokojnym i uległym charakterem (dla dobra ich nienarodzonych dzieci, naturalnie). Rzecz jasna musi to być panna z dobrego

domu, dziewczę rozumne (do pewnego stopnia) i słodkie niczym majowy poranek. Z taką oto wizją w głowie wyruszył na podbój stolicy. Kolejna intrygująca postać na naszej liście, panna Emma Clifford, podobnie jak lord Drum-mond, zmierza właśnie do Londynu. Droga, biedna Emma. Na całym globie próżno by szukać piękniejszego, a zarazem bardziej udrę- czonego od niej dziewczęcia. Dość powiedzieć, że jako najstarsze dziecko w rodzinie obarczono ją uciążliwą rolą strażniczki domowego ogniska. Rodzicielka Emmy jest wprawdzie urocza, lecz - ujmijmy rzecz delikatnie - szwankuje nieco na umyśle. Brat już we wczesnej młodości okazał się kompletnym nieporozumieniem. Wielce wybuchowa i porywcza babka żyje wyłącznie przeszłością nie zawsze godną wzmianki, za to obfitującą w nagłe zwroty akq'i. Nie trzeba dodawać, że cała familia cierpi na nieustanny brak środków do życia. Pannę Clifford trzyma przy zdrowych zmysłach jedynie nadzieja na korzystne zamążpójście. Świadoma swej niepośledniej urody, nasza bohaterka marzy o znalezieniu w stolicy zasobnego małżonka. Złowienie odpowiedniego kandydata byłoby wybawieniem dla rodziny i, co nie mniej istotne, końcem pasma jej osobistych utrapień. Bezpieczeństwo material-

ne jest nie do przecenienia. Zapewnia godziwy byt, a ponadto wydaje się remedium na wszelkie problemy doczesnego świata. Babka wciąż jej powtarza, że mariaż z bogaczem może być skutecznym, lecz nie najrozsąd- niejszym sposobem na zdobywanie pieniędzy. Po pierwsze, uciekanie się do takich metod jest niegodne, po drugie i najważniejsze, nie warto w zamian za majętność do końca życia cierpieć towarzystwa bekającego bufona, który jada na śniadanie kapustę. Pomimo przestróg seniorki rodu Emma jest zdecydowana zrealizować swój plan. W tym celu sprzedała brylanty matki, oddała w zastaw portrety przodków i zaoferowała usługi przedniego ogiera rozpłodowego w zamian za korzystanie z wysłużonego powozu i reprezentacyjnych, acz nie najmłodszych koni. Dzięki tym zabiegom Cliffordowie ruszyli w drogę do Londynu jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. Wyjeżdżali z zamiarem pokazania się z jak najlepszej strony i utargowania korzystnej oferty małżeńskiej. Jak widać już na wstępie, pannie Emmie Clifford i Morganowi Drummondowi przyświeca ten sam cel, choć niewątpliwie kierują nimi zupełnie inne pobudki. Dla podupadłej finansowo rodziny przepustką na salony ma być sięgająca zamierzchłych czasów przyjaźń z lady Sally Jersey, która obiecała wprowa-

dzić ich do Almacka * i przedstawić śmietance towarzyskiej stolicy. Matka Emmy, Daphne Clifford (pod żadnym pozorem nie wolno nazywać jej wdową Clifford), jest tak podekscytowana wyprawą, że z trudem panuje nad rozbuchanymi emocjami. Choć jej uroda nieco przyblakła, nadal uchodzi za atrakcyjną kobietę w kwiecie wieku. Z biegiem lat tu i ówdzie przybyło jej zmarszczek, zbędnych kilogramów i... ani odrobiny rozumu. Nie zmądrzała nawet na jotę od chwili, gdy ćwierć wieku temu padła w ramiona przystojnego lekkoducha i utracjusza, Samuela Clifforda. Teraz z zapałem popiera zakusy córki. Jest święcie przekonana, że ze swą olśniewającą urodą jej latorośl bez trudu dokona podboju najlepszej partii sezonu. Co więcej, nie ma najmniejszych wątpliwości, że sama również nareszcie odnajdzie „Prawdziwą Miłość". Daphne często używa w myślach wielkich liter. Wydaje jej się, że nadaje to słowom większego znaczenia. Fanny Clifford przy każdej nadarzającej się sposobności wydrwiwa bezlitośnie mrzonki *Pełna nazwa: Almack's Assembly Rooms - miejski klub towarzyski dla przedstawicieli wyższych sfer z siedzibą w Londynie. Działał w latach 1765-1871. Jako jeden z pierwszych przyjmował także kobiety. Najpopularniejsze miejsce spotkań podczas londyńskiego sezonu (przyp. tłum.).

wdowy po swym jedynaku. Ich spełnienie uważa za równie mało prawdopodobne jak jej własna przeprowadzka do Bath. Synowa namawia ją do niej od dłuższego czasu, ale harda seniorka ani myśli, ,zostawić wszystkich w spokoju'' i zamieszkać z podstarzałą i nudną kuzynką Maude. Starsza pani Clifford jest odrobinę niepokorną duszą, choć „odrobina" to chyba nie najtrafniejsze określenie stopnia jej niezależności. Nadmienimy tylko, że w porównaniu ze standardami panującymi w czasach regencji, lata jej młodości przypadły na okres znacznie większej swobody obyczajowej. Z tej właśnie przyczyny Fanny zawsze mówi to, co myśli, i robi to, na co przyjdzie jej ochota. Jej zdaniem pełne afektacji, pruderyjne panienki, a także fajtłapowatych dżentelmenów powinno się trzymać pod kluczem, tak by ludzie z krwi i kości nie musieli oglądać ich mizdrzenia się i krygowania. Fanny jedzie do Londynu po przygodę; nie po to, by zdobyć obrączkę. O, co to, to nie! Miała już wątpliwą przyjemność bycia zamężną i zdecydowanie nie uśmiecha jej się życie w okowach. A nuż trafiłby jej się jakiś rozpustny stary satyr? W tajemnicy przed wnuczką snuje również własne, jakby to ujęła Daphne, „Wielkie Plany". Przede wszystkim pragnie się zabawić. Być może ostatni raz, nim dopadnie ją demencja i nie będzie w stanie rozpoznać okazji do podokazywania

nawet wtedy, gdy ta zaskoczy ją znienacka i kopnie w cztery litery. Ponadto umyśliła sobie namówić któregoś ze swych niegdysiejszych kochanków, aby zaoferował Emmie rękę wypłacalnego i, daj Boże, pociągającego wnuka. Jednego jest pewna: za żadne skarby świata nie pozwoli, by to słodkie dziewczątko poślubiło kogoś, kto choćby w najmniejszym stopniu przypomina jej nic niewartego wnuka. Clifford Clifford - tak, nie mylicie się, Daphne wykazała swego czasu aż tak wielki brak wyob- raźni - lepiej znany jako Cliff, jest młodszy od siostry. Od osiągnięcia pełnoletniości dzielą go dwa lata, niemniej dorósł na tyle, na ile potrzeba, by umocnić się w przekonaniu, że ze swą nietuzinkową osobowością zrobi w stolicy furorę i oszołomi tamtejszą socjetę. To zaś w jego mniemaniu oznacza włóczenie się po zakazanych miejscach, zakłady na wyścigach, walki kogutów oraz wizyty w rozlicznych szulerniach. Słowem, jak każdy wiejski gamoń, młody Clifford wyobraża sobie, że bez wysiłku opróżni do cna niejedną kieszeń należącą do przedstawiciela stołecznej elity. Zwięźle rzecz ujmując, młodzieńcy pokroju Cliffa należą do wieloosobowego grona zakutych łbów, których Morgan Drummond chronicznie nie cierpi i których towarzystwo przysparza mu nie wysłowionej męki.

Do Londynu podąża również pewien podstarzały oszust i awanturnik o nazwisku Edgar Marmon. Prawdę mówiąc, pan Marmon dawno porzucił szachrajski proceder, choć w słusznym wieku siedemdziesięciu lat nadal lubi o sobie myśleć jak 0 artyście w złodziejskim fachu. Żyje i ma się dobrze dzięki własnemu sprytowi oraz bezbrzeżnej głupocie swych ofiar. Dokonał wielu wyłudzeń i dorobił się licznych wrogów, którzy, jak mniema, zestarzeli się na tyle, by już mu nie zagrażać. Edgar przybywa do stolicy z „Genialnym Pomysłem". Tak, znów mamy do czynienia z osobą, która lubi ubierać myśli w wielkie litery. Ów błyskotliwy plan zakłada, iż jego autor, wzbogaciwszy się po raz ostatni, osiądzie na stałe w Brighton lub innym dogodnym miejscu, w którym będzie rozkoszował się zasłużoną emeryturą i oddawał do woli polowaniom na ciepłe wdówki. Tymczasem nasz stary wyga podszywa się pod sir Edgara Marmingtona, dżentelmena i wynalazcę, człowieka, który uczciwie i ze szczerym przekonaniem odradza potencjalnym inwestorom wspomaganie realizacji swego najnowszego, a zarazem najambitniejszego przedsięwzięcia, a mianowicie... produkcji złota z ołowiu. Owo usilne zniechęcanie przynosi, rzecz jasna, pożądany skutek w postaci lawinowego napływu gotówki od zachłannych bogaczy, którym niestraszne ryzyko.

Pani Olive Norbert jest wprawdzie mieszkanką Londynu, lecz marzy o zmianie adresu. Rzeczona pięćdziesięciodwuletnia, emerytowana szwaczka weszła ostatnio w posiadanie sporej fortuny, a to za sprawą spadku odziedziczonego po ostatniej klientce, mocno postrzelonej leciwej damie, która pałała bezprzykładną miłością do wytwornych strojów i takąż samą nienawiścią do krewnych. Olive nie zamierza wychodzić za mąż, nawet gdyby ktoś przypadkiem poprosił ją o rękę. Pragnie jedynie spoglądać na miasto przez inne okno niż do tej pory. Ciasny pokoik nad sklepem, który najmuje od byłej chlebodawczyni, zwyczajnie jej zbrzydł. Być może dlatego, że znajdował się w mało eleganckiej dzielnicy nieopodal Mayfair. Krótko mówiąc, bogata od niedawna pani Norbert chce sprawić sobie wakacje i wmieszać się w kręgi londyńskiej śmietanki. Jest święcie przekonana, że czeka ją przednia zabawa i wiele niezapomnianych chwil. Ma podstawy, by tak sądzić. W końcu jest medium i potrafi przepo- wiadać przyszłość. Skąd inaczej wiedziałaby zawczasu, że pani Hartford padnie ofiarą tragicznego w skutkach upadku ze schodów i że zapisze jej w testamencie pięć tysięcy funtów? Jak by powiedziała Daphne, pani Norbert to „Osoba Zwiastująca Kłopoty".

Z kolei Peny Shepherd, hrabia Brentwood, co najmniej raz sprawił nielichy kłopot Morganowi Drummondowi. W czasach szkolnych, a także później podczas pobytu w Londynie hrabia i mar- kiz Westham byli w najlepszej komitywie aż do chwili, gdy ten ostatni wyzwał hrabiego Shepher-da na nieszczęsny pojedynek, o którym wspominaliśmy wcześniej. Poszło o pewną urodziwą tancerkę z Covent Garden. Jakże jej było na imię? Pomimo owego przykrego zajścia Peny nadal darzy niedoszłego zabójcę szczerą sympatią. Nie ma w tym ani odrobiny przesady. Zwłaszcza że blizna na policzku okazała się prawdziwym darem od losu. Kobiety za nią przepadają, hrabia zaś przepada za kobietami. Pamiątka po szpadzie starego druha daje się we znaki jedynie kamerdynerowi lorda Shepherda. Biedak złorzeczy na nią przy okazji każdego golenia. Hrabia Brentwood chętnie odnowi przyjaźń z Morganem. Rad będzie pomóc byłemu kompanowi powrócić na łono londyńskiej soq'ety. Prawdę mówiąc, miasto bez Drummonda jest przeraźliwie bezbarwne. Brakuje mu ciętego języka West-hama i czasów, gdy wspólnie wyszydzali głupotę oraz przywary wyższych sfer. Sam markiz nie jest wprawdzie pozbawiony wad, lecz w jego towarzystwie z pewnością nie można narzekać na nudę. Zatem sprawa jest przesądzona. Perry odwiedzi dawnego przyjaciela, gdy tylko ten zje-

dzie do swej rezydencji przy Grosvenor Square w Mayfair, której stale dogląda służba. Pani Hazel Timon pełni zaszczytną funkcję gospodyni. Wkrótce jednak zamierza wyfrunąć z domostwa chlebodawcy i uwić własne gniazdko. Uskładała już na ten cel okrągłą sumkę, która spoczywa teraz bezpiecznie na dnie kufra z ubraniami. Pani Timon otacza matczyną opieką Claramae, młodą i ładną, lecz głupiutką służącą. Gdy w domu goszczą damy, młódka odgrywa między innymi rolę pokojówki. Poza tym każdą wolną chwilę spędza na flirtowaniu z niecnotą Rileyem. Wspomniany Riley bywa odźwiernym, lokajem, stajennym oraz woźnicą, słowem pełni różne funkcje w zależności od potrzeb i sytuacji. Jako nad wyraz uczynny młodzieniec, chętnie spieszy z pomocą. „Zawsze do usług" - mawia, równie chętnie wyciągając rękę po zapłatę. Na deser zostawiliśmy sobie wielce szacownego i nie mniej pomysłowego Aloysiusa Thorn-leya, który od lat służy w rodzinie Drummon-dów. Jest lojalny, dystyngowany i układny na tyle, na ile to możliwe. Ponadto wyróżnia się ambicją, pragmatyzmem oraz nietolerancją dla niegospodarności i marnotrawstwa. Jako majordomus zarządza służbą oraz całą posiadłością. Robił to z powodzeniem także przez pięć lat nieobecności chlebodawcy. Uznał

jednak, że administrowanie kilkorgiem podwładnych, którzy poza okazjonalnym czyszczeniem sreber, tudzież odkurzaniem pajęczyn, zajmują się wyłącznie zbijaniem bąków, jest stanowczo za mało satysfakcjonujące. Przez pierwsze dwa sezony, kiedy w marcu do miasta zaczynali napływać przybysze z głębi kraju, rezydencja przy Grosvenor Square świeciła pustkami. Potem nasz zaradny majordomus znalazł sposób na to, by zapewnić służbie godziwe zajęcie. Przez kolejne trzy lata z własnej inicjatywy podnajmował pokoje podróżnym przyjeżdżającym do Londynu na doroczne bale i uroczystości. Żywił bowiem głębokie przekonanie, że każdy dom powinien tętnić życiem, do tego zaś potrzebni są mieszkańcy. Jeśli można zbić przy tym nie byle jaki majątek, tym lepiej. A zatem, ile osób przyjechało do Dijon, a raczej, kim jest garstka ludzi, która spotka się niebawem w londyńskiej posiadłości Drummondów? Możemy bez trudu wyliczyć główne postaci naszej opowieści. Otóż będą to: nieco ekscentryczna rodzina, leciwy awanturnik na bakier z prawem, potencjalna zabójczyni, stary przyjaciel, grupka pełnych inwencji służących oraz spóźniony i przybywający bez uprzedzenia markiz Westham w swoim nowym, lepszym wcieleniu. Może jednak powinien był się zapowiedzieć?

Pod jednym dachem

Jeśli się da uczciwie, jeśli nie, jakkolwiek zbijajmy fortuny. Horacy Gdy markiz Westham zbliżał się do Londynu na grzebiecie ulubionego wierzchowca, ulice były niemal całkiem nieprzejezdne z powodu wzmożonego ruchu. Posuwali się bardzo powoli, a Sampson rzucał się i wierzgał na widok każdego mijanego pojazdu. Morgan robił, co mógł, by utrzymać ogiera w ryzach. Gdyby koń zerwał się do galopu, niechybnie doszłoby do katastrofy. Tak w każdym razie twierdził Wycliff, lokaj markiza, który jechał tuż za panem, zasłaniając go swoim cieniem jak ciemne chmury zasłaniają przed burzą błękit nieba. W istocie było pochmurno, lecz nawet gdyby świeciło słońce, służący postarałby się znaleźć w tym jakiś szkopuł. Jako chroniczny malkon-

tent miał wrodzony talent do narzekania i szukania dziury w całym. - O, i znowu się narowi, jaśnie panie! - wykrzyknął z przestrachem, zbliżając się do Sampso-na na wiekowym wałachu. Właśnie przetoczył się obok nich jakiś obładowany pustymi skrzyniami wóz. - Proszę go mocno trzymać! Bardzo mocno! Wychowany na wsi markiz, który bez kłopotu poradziłby sobie z sześcioma rozochoconymi ogierami, nawet gdyby musiał przeprowadzić je przez pastwisko pełne zalotnych klaczy, puścił tę uwagę mimo uszu. - Przypomnij mi z łaski swojej - rzekł, cedząc słowa - dlaczego właściwie przystałeś na tó, by mi towarzyszyć? - Jaśnie pan wyraził życzenie, by ruszyć konno przodem. Nie mogłem z czystym sumieniem pozostać w powozie. Nie darowałbym sobie, gdyby padł pan ofiarą rabunku. Na drodze łatwo spotkać złoczyńców. - W rzeczy samej. Zdradź mi, co zamierzasz uczynić, gdyby mnie napadnięto? Chcesz omdleć i paść przed zbójcami bez przytomności? - Morgan spojrzał z ukosa na lokaja. Biedaczysko wyróżniał się spośród tłumu dość haniebną posturą. Był wysoki, chudy jak tyczka, a w dodatku nie całkiem proporcjonalny. Łysa czaszka wyzierała spod kapelusza, który prawdopodobnie utrzymywał się na swoim miejscu wyłącznie

dzięki niewiarygodnie odstającym uszom. Wąskie usta w pociągłej, ziemistej twarzy sprawiały, że służący wyglądał na wiecznie niezadowolonego. - Zważywszy na twoje szczere i niespotykane oddanie mojej osobie, przypuszczam, że nie będziesz miał nic przeciw temu, bym rzucił cię na pożarcie pierwszym napotkanym opryszkom, nieprawdaż? Wycliff wybuchnął śmiechem, a właściwie nerwowym rechotem. Zareagował w ten sposób po części z powodu neurotycznej natury, głównie zaś dlatego, że należał do rzeszy nieszczęśników, którym pojęcie sarkazmu jest całkowicie obce. Tylko od czasu do czasu miewał przebłyski zrozumienia i chichotał we właściwych momentach. - Ależ przedni z jaśnie pana żartowniś. Zawsze to powtarzam. Cóż za dowcip! Genialne wręcz poczucie humoru, doprawdy. Jestem dumny z tego, że zechciał mnie pan u siebie zatrudnić. Praca dla pana to dla mnie zaszczyt i przyjemność. Prawdę mówiąc, wraz z początkiem służby u pana moje życie nabrało nowego sensu. - Coś podobnego. - Drummond uśmiechnął się krzywo. - Powinienem co dzień dziękować Bogu, że trafił mi się taki wspaniały sługa jak ty. - Pognał Sampsona do galopu i rzucił przez ramię: - Postaraj się nie zostawać w tyle. - Tak jest, jaśnie panie. Naturalnie.

Markiz zatrudnił Wycliffa na próbę trzy miesiące temu. O dziwo, zrobił to z powodu, a nie pomimo jego wyjątkowo drażniącego sposobu bycia. Nie chodziło o niezbyt urodziwe oblicze nowego lokaja. Nie był aż tak bezduszny i płytki, by uprzedzać się do kogoś z powodu jego powierzchowności. Za to niestosowny chichot i wieczne czarnowidztwo sługi w najlepszym razie przyprawiały go o zgrzytanie zębów. Najbardziej zaś działała mu na nerwy przesadna służalczość, z którą ów się do niego odnosił. Po niejakim namyśle uznał, że jeśli w drodze do Londynu nie spierze nieznośnego sługi na kwaśne jabłko i nie zapakuje jego chudych goleni do jednego z kufrów, będzie to oznaczało, że zdołał uodpornić się na głupotę, a w związku z tym ścierpi ze spokojem każdą irytującą sytuację, z którą niewątpliwie przyjdzie mu się zmierzyć podczas pobytu w stolicy. Czeka go prawdziwa przeprawa. Już wkrótce rozniesie się wieść o jego powrocie i niestety zostanie obwołany najlepszą partią sezonu. Wiedział, że na grzbiecie gniadego ogiera prezentuje się znakomicie. Miał na sobie najlepszy strój jeździecki, wypolerowane na wysoki połysk wysokie buty oraz elegancki szary płaszcz, którego poły opadały zgrabnie wzdłuż boków konia. W specjalnie do tego celu przygotowanych kaburach w siodle spoczywały naładowane i go-

towe do wystrzału pistolety. Na wypadek gdyby zaatakowali ich zbóje, których tak obawiał się Wycliff, markiz zabrał zdobioną złotem laskę z wysuwanym sztyletem. Na palec włożył szmaragdowy sygnet należący niegdyś do ojca, a wokół szyi obwiązał wydziergany przez matkę wełniany szal. Rodzicielka wręczyła mu go przed wyjazdem ze stanowczym nakazem, by go nosił, jeśli nie chce się „zaziębić i umrzeć na suchoty". Wielka szkoda, że podupadły stan zdrowia nie pozwolił lady Westham na pobyt w Londynie. Znalazłaby tu wiele pokrewnych dusz. Morgan niewątpliwie mógł się poszczycić nietuzinkową urodą. Miał niesamowicie błękitne oczy, bujną czarną czuprynę, idealny nos, wyraziście zarysowaną szczękę i posągową posturę: szerokie barki, wąskie biodra i długie muskularne nogi. Nie trzeba dodawać, że był w pełni świadom swego uroku. Kobiety zawsze go uwielbiały. Niemal od kołyski potrafił zawrócić w głowie właściwie każdej. Tytuł przed nazwiskiem oraz pokaźny dochód dodatkowo podnosiły jego atrakcyjność w oczach dam. Przysparzały mu także popu- larności wśród mężczyzn. Dość powiedzieć, że podczas pierwszego i jedynego dotąd sezonu w stolicy cieszył się ogromnym i niesłabnącym wzięciem.

Znaleźli się nawet i tacy, którzy gratulowali mu zwycięstwa w niechlubnym pojedynku z hrabią Perrym Shepherdem. Bezmyślni głupcy i pochlebcy. Nie rozumieli, że przez własną pychę i lekkomyślność stracił jedynego prawdziwego przyjaciela. Nie miał ochoty odnawiać owych starych znajomości ani tym bardziej powielać własnych błędów. Postanowił unikać szulerni i gier hazardowych. Jeżeli już będzie grywał w karty, to wyłącznie o niskie stawki. Obiecał też sobie nie nadużywać alkoholu oraz stronić od innych grzesznych rozrywek. Zamiast tego będzie bywalcem balów, proszonych śniadań oraz wieczorków towarzyskich, a nawet - o zgrozo - zmusi się do tego, by przekroczyć próg Almacka. Krótko mówiąc, podda się serii niedorzecznych ceremoniałów, przez które musi przejść każdy kawaler szukający żony. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego plany to idealny przepis na nudę, ale o to mu przecież chodziło. Żadnych pokus, żadnej rywalizacji o względy ślicznotek z Covent Garden, żadnych wyzwań dla jego wybuchowego temperamentu może z wyjątkiem utyskiwań Wycliffa, który nieustannie załamywał ręce i biadolił nad tym, że chlebodawca samodzielnie się goli. Pewny siebie i pełen wiary w przyszłość

markiz Westham wjechał do spowitego mgłą Londynu. Mniej więcej w tym samym czasie Emma Clifford i jej matka stanęły w foyer rezydencji markiza przy Grosvenor Square. Tuż za nimi dreptała zapłakana Claramae, dla której zalewanie się łzami było czynnością równie naturalną jak oddychanie. - Dzień dobry paniom - powitał je Thornley. Jak przystało na szanującego się kamerdynera oczekiwał na nie w holu. Szczycił się tym, że zawsze zjawia się na czas tam, gdzie jest potrzebny. Niektórzy, włącznie ze służącymi, sądzili, że udaje mu się to wyłącznie dlatego, że jest jednym z trojaczków i wysługuje się braćmi. To by tłumaczyło, że zdarza mu się bywać w kilku miejscach jednocześnie lub robić kilka rzecży naraz. Wyprostował się jak struna i uniósłszy podbródek, omiótł taksującym spojrzeniem swoje lokatorki. Gwoli ścisłości lokatorki lorda Drum-monda, ale nie bądźmy drobiazgowi. Już w chwili, gdy poznał pannę Clifford, nabrał przekonania, że bez trudu złowi ona w miarę majętnego męża. Gdyby nie przeszkoda w postaci braku posagu, z pewnością owinęłaby sobie wokół małego palca najbardziej znamienitego kawalera. Jej olśniewająca uroda zapierała

30 dech w piersiach. Emma była drobna, poruszała się z wrodzonym wdziękiem, miała ciemne włosy i bystre, szare oczy. Ponadto, w przeciwieństwie do wielu ckliwych i mdłych dziewczą-tek w podobnym wieku, roztaczała wokół siebie aurę niezależności i nieposkromionej żywotności. Co najważniejsze, nieobce jej były poczucie humoru oraz sztuka konwersacji. Niewątpliwie miała także anielską cierpliwość. Bez niej osiwiałaby przedwcześnie z powodu osobliwej menażerii, która przyplątała się za nią do Londynu. Najstarsza pani Clifford - na szczęście chwilowo nieobecna - okazała się chodzącym nie- szczęściem, które zawisło nad głowami mieszkańców rezydencji niczym nieuchronna plaga. Pozostawało jedynie kwestią czasu, kiedy niepoprawna staruszka spowoduje katastrofę. Thornley należał do osób z mocno rozwiniętym instynktem samozachowawczym, postanowił więc nie zwracać uwagi na to, co mówiła i wyczyniała Fanny. O pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć. Co do pana Clifforda, cóż, w ciągu zaledwie kilku sekund dla Aloysiusa stało się jasne, że młodzian jest kompletnie do niczego, a zatem nie warto poświęcać mu uwagi. Za to wdowa Clifford niewątpliwie roztaczała wokół sobie wiele niepokojącego uroku. Od razu wpadła mu w oko, tym bardziej że przepa-