Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Morgan Raye - Spełnione marzenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :765.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Morgan Raye - Spełnione marzenia.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 78 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

RAYE MORGAN Spełnione marzenia ROZDZIAŁ PIERWSZY — Proszę odłoŜyć dziecko tutaj. Wielkimi ze zdumienia oczami Lisa Loring spoglądała to na kobietę w jaskrawo róŜowym uniformie, to znów na taśmowy transporter, na którym w plastikowych pojemnikach z duŜymi uchwytami do noszenia leŜały niemowlęta. Było ich około pięć dziesięciu. Uśmiechały się i gaworzyły, mijając ją powoli. — Dokąd one jadą? — usłyszała dobiegający z oddali swój własny głos. — Pani dziecko zaraz do pani wróci — uśmiechnęła się łagodnie kobieta w uniformie, — Proszę tylko przejść przez wykrywacz metalu. Dziecko będzie juŜ czekać na panią w poczekalni. — Uśmiechnęła się ponownie. — Gdzie jest pani dziecko? Musi je tu pani teraz zostawić, Lisa odwróciła się, miętosząc nerwowo rąbek Ŝakietu. Trzy mała coś y ręce, lecz nie wyglądało to na dziecko. — Ja... nie wiem, gdzie jest moje dziecko wyszeptała. — Moja droga — powiedziała kobieta w róŜowym uniformie. — Obawiam się, Ŝe stanęła pani w niewłaściwej kolejce. Lisa usłyszała za sobą niecierpliwy pomruk. Stojące za nią długim rzędem kobiety, kaŜda z nosidełkiem dla dziecka w ręku, zaczęły powtarzać raz po raz:

SKAN anula — Ona stanęła w niewłaściwej kolejce. Mój BoŜe, stanęła w niewłaściwej kolejce. — Bardzo mi przykro, proszę pani — odezwała się ze smutkiem w głosie kobieta w róŜowym stroju. — Znalazła się pani w niewłaściwej kolejce. Musi pani przejść do tamtej. Lisa spojrzała we wskazanym kierunku. Dostrzegła tam inny ogonek, teŜ złoŜony z samych kobiet. A kaŜda z nich ubrana była w elegancki wełniany kostium, idealny do biura. — Proszę postawić tutaj swoją teczkę — obsługująca kolejkę wskazała jej inny transporter — Zostanie pani zwrócona w poczekalni. Lisa powoli spuściła oczy. W dłoni o jaskrawo pomalowanych paznokciach ściskała rączkę aktówki. — Chyba muszę przejść do innej kolejki — oznajmiła smutnym głosem. — Bardzo mi przykro. Otaczające ją kobiety współczująco pokiwały głowami. — To nam jest przykro — powiedziała kobieta w róŜowym stroju. — Proszę do nas wrócić, jeśli zdecyduje pani zmienić kolejkę. Lisa ruszyła w stronę drugiego ogonka. Lecz im szybciej szła, tym dłuŜszą drogę miała przed sobą. Ruszyła biegiem. Aktówka stała się nagle tak cięŜka, Ŝe upuściła ją. Biegła przed siebie. Coraz szybciej, coraz prędzej. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe... traciła oddech, usiłując dobiec za wszelką cenę. Lecz kolejka zniknęła. Lisa odwróciła się. Rozglądała się przeraŜona. Wokół niej nie było nikogo. Została zupełnie sama.

Nagle rozległo się dzwonienie. Zakryła rękami uszy, zacisnęła powieki... dzwonienie nie ustawało. Wydawało się, Ŝe coś będzie tak dzwonić i dzwonić, dopóki... Niepewną ręką Lisa odnalazła wreszcie budzik i wyłączyła go. Ziewając szeroko, przeciągała się leniwie. Niechętnie otworzyła oczy. Za oknem było jeszcze ciemno, lecz purpurowy blask znaczył juŜ horyzont. ZbliŜał się wschód słońca. Wolno pozbierała myśli i zadrŜała. Znów miała sen o dziecku. To juŜ zaczynało być irytujące. CzemuŜ wreszcie nie zdecyduje się na to, czego naprawdę pragnie?! Jutro są jej trzydzieste piąte urodziny. Wskazówki biologicznego zegara zbliŜają się do punktu, którego nie wolno lekcewaŜyć. Zadała sobie pytanie, którego unikała od ponad piętnastu lat, odkąd poświęciła się karierze zawodowej. Czy zamierza mieć dziecko, czy nie? Pytanie to było niezwykle trudne. Dlatego zapewne wahała się tak długo. Jeśli odpowie „nie”, tysiące drzwi zatrzasną się przed nią z hukiem. Na samą myśl o tym chciało się jej krzyczeć. Lecz jeśli odpowie „tak”... W pewnym sensie było to jeszcze straszniejsze. Wymacała nocną lampkę i włączyła ją. Była w tym samym pokoju, w którym sypiała, będąc dzieckiem. Zmieniło się tu wiele. I wystrój, i meble. Pozostał jednak ten sam nastrój. Miły i przytulny. Wspaniale byłoby tak leŜeć, nie bacząc na otaczającą rzeczywistość. Lecz Lisa nie „miała czasu do stracenia. Przeszłość nie miała znaczenia. Pozostał jej tylko jeden wybór: teraz albo nigdy. Jakby tego było mało, konieczność podjęcia decyzji nadeszła w najmniej odpowiednim momencie. Oto znów znalazła się, przyciśnięta cięŜarem nowych obowiązków, w swoim rodzinnym mieście, które porzuciła, mając lat

osiemnaście. Prowadzenie odziedziczonego po dziadku domu towarowego i niedopuszczenie do jego bankructwa wymagało od niej niezwykłego wysiłku i zmuszało do nieustannej walki ponad siły. Spalała się w tej szamotaninie. A tu... Nie da się zaprzeczyć. Na przekór logice, wbrew rozumowi, zapragnęła mieć dziecko. LeŜała w ogromnym, metalowym łóŜku. Pod czyściutką, bielutką i pachnącą pościelą. Było to wymarzone, cudowne łóŜko do spania. Lecz było ono puste. Zrobione dla dwojga, uŜywane tylko przez jedną osobę. Przyjemnie było leŜeć tak i roztkliwiać się na myśl o własnym dziecku. Lecz przecieŜ brakowało jeszcze pewnego koniecznego elementu. Zanim będzie mogła mieć dziecko, musi przedtem znaleźć męŜa. — Zwyczajnego męŜa — mruknęła, spoglądając na Ŝółtą chryzantemę na tapecie. — Nie potrzebuję bohatera. Nie musi być silny, potęŜny. Niechby był po prostu dobry Czy chcę aŜ tak wiele? Najwidoczniej tak. Przez te wszystkie lata nie trafił się Ŝaden stosowny kandydat. Nie dlatego nawet, Ŝe brakowało chętnych; Lisa po prostu odtrącała jednego po drugim. Z biegiem czasu, z rozwojem zawodowej kariery męŜczyźni coraz rzadziej pojawiali się w jej Ŝyciu. AŜ w końcu uzmysłowiła sobie pewnego dnia, Ŝe od jej ostatniej randki minął rok. Bez randek nie będzie męŜa. a bez męŜa nie będzie dziecka. Na dole w korytarzu zabytkowy zegar wybił godzinę.. Jego bicie niosło się po wielkim, starym i pustym domu. Lisa prze ciągnęła się. Szkoda czasu na smutki. Czekało na nią wiele pracy. Dom Towarowy Loringa rozpaczliwie potrzebował zbawcy, ratunku przed ostateczną ruiną. Lisa usiadła na łóŜku. Na krześle tuŜ obok stała skórzana aktówka. Czy w jej śnie nie było przypadkiem czegoś o aktówce? Nie mogła sobie dokładnie

przypomnieć. My śląc o kolejnym pracowitym i męczącym dniu, weszła pod prysznic. — Ale.:. kto wie? — szepnęła do siebie. — MoŜe dziś właśnie spotkam męŜczyznę moich marzeń? Carson James usiadł na krawędzi basenu, by obeschnąć i złapać oddech. Wiosenny ranek był chłodny, lecz on nie czuł zimna. Rozgrzał się, pływając. Ale czy poprawiło mu to samopoczucie? Trudno powiedzieć. Ostatniej nocy niemal wcale nie spał, a wcześniejsze dni wypełniła mu niezwykle cięŜka praca, Siedząc tak na brzegu basenu miał wraŜenie, Ŝe ktoś wypchał mu głowę watą. Przeciągnął się z grymasem na twarzy. Nie dość, Ŝe wrócił z przyjęcia bardzo późno, to jeszcze przez całą noc musiał słuchać płaczu i krzyków dziecka niemal tuŜ za ścianą. Był wściekły, a po głowie krąŜyły mu myśli o zemście. — Łap! Odwrócił gwałtownie głowę i chwycił lecący ku niemu gruby niebieski ręcznik. — Dzięki— uśmiechnął się. Chyba to Sally, pomyślał, patrząc na ładną dziewczynę. Mieszkała po sąsiedzku, wspólnie z kilko ma koleŜankami. Wstał powoli i zaczął się wycierać. — Nie ma za co. Szła do pracy, lecz widać było, Ŝe zwlekała, jakby czekając na zaproszenie do dłuŜszej pogawędki. Carson nie był jednak w nastroju do rozmów. Ona zaś nawet nie próbowała ukryć, Ŝe z przyjemnością przyglądała się błyskom promieni słonecznych na jego wilgotnych, muskularnych ramionach, silnych udach i wąskich biodrach ciasno opiętych elastycznymi kąpielówkami. Obserwowała go jeszcze przez moment i ruszyła w stronę osiedlowego garaŜu. — Do zobaczenia — rzuciła głosem pełnym nadziei. — Słucham? — spojrzał w jej stronę. — Co? A, tak. Do zobaczenia.

Szczerze mówiąc, prawie jej nie zauwaŜył. W głowie dudniło mu jeszcze po nie przespanej nocy, a jedna myśl obsesyjnie kołatała się w jego świadomości: „JuŜ czas!” Przeniósł wzrok na daleki horyzont, gdzie niebo stykało się z oceanem, i poczuł zew podróŜy i przygody. Znów nadszedł czas, by porzucić to miejsce i ruszyć w nieznane. — Hej, proszę pana! Proszę pana? Drgnął zaskoczony i spojrzał w dół na małą osóbkę szarpiącą go za ręcznik. Wydawało mu się, nie wiadomo czemu, Ŝe było to osiedle tylko dla dorosłych. Ale ostatnio spostrzegał wokół siebie coraz więcej małych dzieci. Tym razem była to niewysoka, powaŜna dziewczynka. Miała czarne oczy w kształcie migdałów i krótko obcięte, lśniące, czarne włosy, przylegające do główki jak czapeczka. — Proszę pana, czy pomoŜe mi pan zdjąć mojego kotka? Jeszcze i kot? PrzecieŜ zwierzęta takŜe go denerwowały! Carson zmełł w ustach przekleństwo. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Gdzie jest ten kot? — burknął. — Na drzewie. — Dziewczynka wpatrywała się w niego badawczo. — Nie słyszy go pan? Nagle usłyszał miauczenie. Odwrócił głowę w stronę rosnącego nie opodal wiązu. Wysoko wśród gałęzi, czepiając się kurczowo pazurkami kory, śółty kot zawodził Ŝałośnie. Carson pomyślał, Ŝe nie zwrócił uwagi na to miauczenie, bo wciąŜ jeszcze dźwięczał mu w uszach przeraźliwy płacz dziecka z sąsiedztwa. Widział juŜ kiedyś tę dziewczynkę. Wchodziła do sąsiedniego mieszkania. Jego sąsiadka, Jan, powiedziała mu, Ŝe przyjedzie do niej na kilka dni siostra, ale ani słowem nie wspomniała, Ŝe siostra przywiezie taki hałaśliwy bagaŜ.

— Jest u was w domu jakieś niemowlę? — spytał podejrzliwie. — Tammy — odrzekła dziewczynka bez wahania. — Czy ona wciąŜ płacze? — PoniewaŜ ząbkuje. Mamusia próbuje ją uciszać, ale ona płacze i płacze. Mamusia mówi, Ŝe jeśli nie będziemy cicho, to ktoś powie administratorowi i wywalą nas stąd. Carson przez długą chwilę patrzył na nią ponuro. — Mamusia ma rację — powiedział powoli sięgając po ubranie. Ale wiedział, Ŝe przesadza. Co prawda, gdy o drugiej w nocy tuŜ za cienką ścianą rozlegał się przeraźliwy krzyk, obmyślał okrutne akty zemsty i wyobraŜał sobie całą rodzinę siedzącą na środku ulicy wśród tobołków. Lecz gdyby przyszło co do czego, wiedział, Ŝe nie byłby w stanie złoŜyć skargi. Nie. Pozostaje mu tylko cierpliwość i nie wyspanie... Jeszcze jeden doskonały powód, Ŝeby wyjechać, pomyślał spoglądając w kierunku drzewa. Przy krawędzi basenu stał mały stolik z kutego Ŝelaza, Carson wziął leŜący na nim zegarek. Miał jeszcze godzinę, by dotrzeć do biura, lecz wcześniej juŜ postanowił, Ŝe zajrzy do Domu Towarowego Loringa i rozejrzy się tam trochę. Z drugiej jednak strony.., mógł zrobić to później. Spojrzał na dziewczynkę. Zwykle był odporny na róŜne dziecięce sztuczki, które wywoływały powszechny aplauz wśród dorosłych. Ten łobuziak miał jednak wyjątkowy urok. Nawet on nie potrafił się oprzeć błaganiu widocznemu w tych ogromnych, brązowych oczach, — No dobrze — burknął — ściągnę z drzewa twojego kota, — Dziękuję panu — powiedziała, drepcząc za mm pospiesznie.

Stanął pod di Uniósł głowę i westchnął cięŜko. ŁaŜenie po drzewach w samych tylko kąpielówkach... nie było najmądrzejsze. Ale chyba nie miał wyboru: — Jak się nazywasz, mała? spytał. Michi Ann Nakashima. A mój kotek nazywa się Jake. — Słuchaj więc, Michi Ann Nakashimo. Ubijemy interes. Ja zdejmę z drzewa twojego kotka, a ty poprosisz swoją mamę, Ŝeby przeniosła niemowlaka do innego pokoju. W przeciwny koniec mieszkania. Zgoda? Z powaŜną miną dziewczynka patrzyła na niego bez słowa. — Dziecko płacze — wyjaśnił — Nie mogę spać. Zrozumiała i pokiwała głową. - — Zgoda — powiedziała. — Umowa stoi. Mądra dziewczynka, przyznał. Takie dzieci byłbym w stanie polubić. No, dobrze — prawie uśmiechnął się do małej. Ostatecznie za chwilę miał Zostać bohaterem. Przynajmniej dla chudego kota i brązowookiej dziewczynki. Całkiem niezły początek dnia. — Do roboty! — mruknął i rozpoczął wspinaczkę. Kot nastroszył sierść i zaczął fukać. — Kici, kici. — Powoli zbliŜał się do zwierzątka. — Dobry kotek, dobry. Zaraz cię uratuję. Lisa rozglądała się po ogromnym gabinecie z mieszaniną za chwytu i obawy. Z tego gabinetu, z tego królewskiego fotela jej dziadek rządził swoim imperium przez wszystkie lata jej dzieciństwa. A teraz ona zajęła jego miejsce. Wydawało się to bardzo dziwne Nienaturalne.

— Ciarki mnie przechodzą — mruknęła, spoglądając w stronę starca na portrecie. Nawet po śmierci dziadek budził respekt. Opuściła wzrok i nim zdąŜyła pomyśleć, bąknęła cicho: — Przepraszam. JuŜ od miesiąca kierowała Domem Towarowym Loringa. Siedziała w wielkim, starym fotelu stojącym w ogromnym gabinecie, którego niegdyś unikała. Albowiem tam właśnie przebywał ten, który rozkazał jej zrezygnować z idiotycznych, jego zdaniem, lekcji gry na fortepianie, zaniechać spotkań Ŝ zupełnie dla niej nieodpowiednim chłopakiem, Dougiem Switzerem, czy teŜ pójść do miejscowego liceum zamiast do wymarzonej szkoły z internatem na Wschodnim WybrzeŜu. Była posłuszna. Zawsze.., aŜ do pewnego momentu. Miała wtedy osiemnaście lat, głowę pełną ideałów, a serce przepełnione złością, gdy w jednej chwili spakowała się i opuściła nocą dom. Nienawidziła wtedy dziadka za to, Ŝe ją do tego zmusił. A w tej właśnie chwili, po niemal siedemnastu latach przyznała, Ŝe rozumie, jak bardzo kochał to miasto i ten sklep... i jak bardzo pragnął, by i ona takŜe pokochała to wszystko. Dziadek zmarł przed trzema tygodniami. Lecz wcześniej wezwał ją, przebaczył i pogodził się z nią. Zlecił jej prowadzenie firmy. Niespodziewanie to, czym pogardzała przez lata, stało się jej udziałem. Czy była przygotowana do takiej pracy? Z zadumą spojrzała za okno, jakby tam szukała potwierdzenia. I znalazła. W swoim odbiciu. Ujrzała bowiem pewną siebie, atrakcyjną kobietę ubraną w beŜową garsonkę z przy piętą firmową plakietką. Wypisano na niej prostu: Lisa. To był jej pomysł, Ŝeby ułatwić sobie przyjazny kontakt z personelem. Westchnęła głęboko i spojrzała wprost na portret.

— Jestem juŜ całkiem dorosła, dziadku — powiedziała cicho. — Jestem gotowa. Ale z przeraŜeniem stwierdziła, Ŝe oczy ma pełne łez. Dzwonek telefonu wyrwał ją z zadumy. Sięgnęła po słuchawkę, ocierając oczy. — Panna Loring? Mówi Krissi z działu kosmetyków — usłyszała konspiracyjny szept. — Pamięta pani tego gościa, o którym mówiłam, Ŝe węszył wczoraj w sklepie? Znów tu jest. — Dziękuję, Krissi. Serce zabiło jej Ŝywiej. — Zaraz tam przyjdę — dodała. Zerwała się z fotela i energicznie ruszyła do windy. Jej ciemne oczy lśniły gniewem. Po tym, co poprzedniego dnia usłyszała od Krissi, domyślała się, po co ten człowiek przychodził. Jak świat światem, odkąd tylko sięgała pamięcią, „Loring” zawsze toczył wojnę z Domem Towarowym Kramera, mieszczącym się po drugiej stronie ulicy. Teraz właśnie Mike Kramer przysłał szpiega, by wybadał, co teŜ dzieje się w konkurencyjnej firmie zarządzanej przez kobietę. JuŜ ona to wyjaśni! Przyklejona do ściany Krissi ukradkiem obserwowała intruza. — Nadchodzi, panno Loring. Idzie w stronę działu z odzieŜą ślubną — syczała konspiracyjnie, ukrywając się za parą manekinów ubranych w ślubne stroje. Przykucnąwszy, jak, rasowy detektyw, posuwała się ostroŜnie w poszukiwaniu dogodnego punktu obserwacyjnego, niecierpliwymi gestami nakazując to samo Lisie. W niemym zdziwieniu Lisa wysoko uniosła brwi, lecz posłusznie poszła w jej ślady. Schowana za obfitą satynową kreacją usiłowała nie rzucać się w oczy. Ale była zdecydowana za wszelką cenę przyłapać szpiega na gorącym uczynku. — Tam jest!

Rzeczywiście, był tam. Dokładnie taki, jak opisała go Krissi. Rozglądał się badawczo po wszystkich kątach i ze ściągniętymi brwiami zapisywał coś w notesie. — Szpieguje dla Kramera — szeptała Krissi. Jej oczy lśniły za grubymi szkłami okularów. - ZałoŜę się, Ŝe tak jest. Jak pani myśli? Lisa zawahała się. Bała się skrzywdzić kogoś niesłusznym podejrzeniem. Lecz ten człowiek, z wytęŜoną uwagą wpatrzony w biel satyny i koronek, absolutnie nie wyglądał na klienta dnia działu - odzieŜy ślubnej. Choć miał, na sobie elegancki ciemnoszary garnitur i wykrochmaloną, śnieŜnobiałą koszulę, to jego twarz i atletyczna sylwetka od razu zdradzały zbira. Takiego właśnie, jakiego Mike Kramer mógłby wynająć do zniszczenia konkurencji. — Czy mam wezwać ochronę? — spytała Krissi z nadzieją w głosie. Lisa potrząsnęła głową. — Nie, Krissi. Wracaj do pracy. Ja się tym zajmę. Pucołowata twarz Krissi wyraŜała rozczarowanie. — MoŜe powinnam zostać gdzieś tutaj, w ukryciu - podjęła jeszcze jedną próbę. — Na wszelki wypadek. — Nie ma takiej potrzeby. Lisa uśmiechnęła się leciutko. — To tylko handel, Krissi, nie wojna gangów. — No cóŜ, w porządku. — Krissi rzuciła jeszcze jedno tęskne spojrzenie w stronę pochłoniętego pisaniem męŜczyzny. — Chyba wrócę do pracy. Gdy znikneła, Lisa westchnęła cięŜko. Zupełnie nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć temu szpiegowi. Nigdy przedtem nie znalazła się w takiej sytuacji. Nawet gdy była kierowniczką piętra w domu towarowym Bartholomew w Nowym Jorku. Jedynie w małych miasteczkach walka o klientów moŜe prze kształcić się w waśń rodową.

Tymczasem męŜczyzna wyciągnął z kieszeni dyktafon i mówił coś do mikrofonu. Zbyt jednak cicho, by Lisa mogła usłyszeć wypowiedziane słowa. Bez wątpienia jednak były to rady i uwagi dla Mike”a. Ogarnęła ją wściekłość. I bez niecnych poczynań Kramera sklep Loringa z trudem funkcjonował. Jak Mike w ogóle śmiał nasyłać tutaj tego człowieka?! Przestała się wahać. Energicznym krokiem ruszyła do konfrontacji ze szpiegiem. Carsona bolała głowa. Do tego c poganiał go nieubłaganie, a Ŝołądek boleśnie dopominał się o spóźniający się obiad. Dlaczego - pytał sam siebie. Dlaczego postanowił raz jeszcze wrócić do Domu Towarowego Loringa, gdy juŜ dawno powinien był zajmować się sprawą Corington Electronics? Wyglądało na to, Ŝe stał się pracoholikiem. Tylko tak mógł to sobie wytłumaczyć. Głupota! Zawsze dumny był z własnej niezaleŜności. Myśli, uczuć i decyzji. A tu, proszę! Tak poświęcił się pracy dla Central Coast Bank, Ŝe ugrzązł w tej małej, sennej nadmorskiej mieścinie na ponad rok. Prawdę powiedziawszy, była to fascynująca praca. Zjawiał się w firmach zalegających ze spłacaniem jego bankowi zaciągniętych kredytów i doradzał zmiany w funkcjonowaniu, sposobie zarządzania i sprzedaŜy, które pozwalały im wydobyć się z tarapatów. Kiedyś, przed laty, podjął tę pracę dla kaprysu. A potem nie mógł wyjść z podziwu, jak wielce przypadła mu do gustu. Niewątpliwie popadł juŜ w rutynę. Poczuł nagle narastające od dawna zmęczenie. Czas był najwyŜszy, by stąd wyjechać. Sprawa „Loringa” nie wyglądała na prostą. Znał takie przypadki. Rodzinna firma. Loringowie bronią się przed jakimikolwiek zmianami. Mogą odrzucić jego wskazówki. I przepaść z kretesem. JuŜ po kilku minutach spędzonych w sklepie nabrał przekonania, Ŝe właściwie szkoda jego wysiłku.

Powiedział to wszystko do mikrofonu w kilku zwięzłych zdaniach i szybko wsunął dyktafon do kieszeni. Dostrzegł bowiem zdąŜającą ku niemu sprzedawczynię. Była urocza. Dostrzegł to nawet mimo fatalnego samopoczucia. Jasne włosy miała upięte w kok, a długie, czarne rzęsy otaczały lśniące ciemne oczy. Ubrana była niezwykle elegancko. Miała na sobie kostium z naturalnej wełny delikatnej jak mgła nad San Francisco i brązową jedwabną bluzkę z małą falbanką pod szyją i z Wpiętą w nią złotą szpilką. Do klapy Ŝakietu przypięty miała identyfikator z wypisanym imieniem. Lisa. W pierwszej chwili pomyślał sobie, Ŝe od bardzo dawna nie widział tak pięknej kobiety. Zaraz potem, zatopiony w pracy, stwierdził, iŜ sprzedawczynie u „Loringa” zarabiają zdecydowanie zbyt duŜo, jeśli mogą pozwolić sobie na tak kosztowne stroje. Kolejna myśl, jaka przyszła mu do głowy, dowodziła, jak bardzo był zmęczony i przepracowany. Uznał oto, iŜ powinien zalecić kierownictwu sklepu obniŜenie pensji wszystkim pracownikom. Na pewno natychmiast stałby się najbardziej niepopularną postacią w mieście. Kąciki ust uniosły mu się w czymś w rodzaju uśmiechu, gdy nadchodząca kobieta stanęła tuŜ przed nim. Lisie jednak nie było do śmiechu. Ku jego zaskoczeniu, wbiła w niego twarde, zaczepne spojrzenie. Kobiety często przypatrywały mu się, ale nigdy w taki zimny i karcący sposób. Zaczynało to być interesujące. Czekał, zastanawiając się, czego chciała. Lisa natomiast spodziewała się po nim choćby odrobiny po kory. Wolałaby nawet, by rzucił się do ucieczki. Albo Ŝeby okazał choć odrobinę zaŜenowania. Rozzłościła się jeszcze bardziej. Potrafiła radzić sobie z męŜczyznami, więc nie przestraszyła się ani trochę.

— Co pan tu właściwie robi? — spytała, robiąc nieokreślony ruch ręką. Tylko w oczach lśniły iskry gniewu. - Kto? Ja? — Carson był całkowicie zaskoczony. Takie pytanie w ustach sprzedawczyni było absolutnie nie na miejscu. Zdezorientowany, rozejrzał się dokoła i ponownie spojrzał jej W oczy. — Tak, pan. — Powiedziała to tak groźnie, z taką zawziętością, Ŝe omal nie parsknął śmiechem. — Rozglądam się. A pani co tu robi? — Ja tu pracuję — Uniosła dumnie głowę. — Właśnie Widzę — Wolno pokiwał głową z trudem po wstrzymując uśmiech. Miała śliczną buzię. Mleczna skóra, mały nos i wielkie oczy koloru brazylijskiej kawy. Patrząc na nią, przypomniał sobie wiosnę na południu, kiedy kwitną derenie. Lecz było w jej twarzy napięcie, które kłóciło się z tym delikatnym, łagodnym wyglądem. — No, widzi pani — tłumaczył cierpliwie. — Pani tutaj pracuje. Ja tutaj kupuję. Tak to juŜ bywa. Dlatego owo miejsce nazywają sklepem. — Pan tu wcale nie ma zamiaru niczego kupić — powiedziała z wyraźną irytacją. — Skończmy tę grę. Dobrze wiem, po co pan tu przyszedł. - No to wiemy oboje — Carson wpatrywał się w nią, myśląc, o co jej chodziło. Była tak ponętna i urocza, ze postanowił dać jej jeszcze jedną szansę. — A teraz, jeśli pani pozwoli... Zamierzał odwrócić się i odejść, lecz ona zagrodziła mu drogę. Stała przed nim z zaciśniętymi ustami i wściekłością w oczach. — Pan naprawdę sądzi, Ŝe będę się bezczynnie przypatrywać, jak pan mi szkodzi? Jeśli będzie trzeba, wezwę policję.

— Policję? — powtórzył zdumiony — Posłuchaj, młoda damo. Nie wiem, za kogo mnie pani bierze, ale... — Zupełnie powaŜnie zastanawiał się nad psychiczną równowagą tej sprzedawczyni. — o co pani chodzi? Chce mnie pani oskarŜyć o kradzieŜ? — Sam pan wie najlepiej, o co — rzuciła. Powoli zaczynał tracić cierpliwość. — Czy jest pani taka uprzejma dla wszystkich klientów? Jeśli tak, to juŜ wiem, czemu firma ma kłopoty. Znów chciał się odwrócić, lecz chwyciła go za ramię. — Proszę posłuchać — zaczęła, ale zamilkła na widok zbliŜających się klientek. WciąŜ go trzymając, uśmiechnęła się do nich uprzejmie. — Doskonale wiem, co pan tutaj robi — szepnęła, gdy kobiety zniknęły za następnym stoiskiem. — Jest pan szpiegiem, tak? — Ja... szpiegiem? — wybąkał Carson. Myślał, Ŝe to jakiś Ŝart, lecz Lisa była śmiertelnie powaŜna. — W porządku — rzucił z odrobiną szyderstwa. — Rozpoznała mnie pani, choć nie noszę prochowca i ciemnych okularów. — PrzecieŜ to oczywiste — odparła z pewnym wahaniem. — Obserwowałam pana. Widziałam, co pan robił. Wolno kiwał głową, usiłując znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wszystko wydawało mu się coraz bardziej zwariowane. — Niech będzie. Zgadzam się. Oczywiście, Ŝe jestem szpiegiem. — Próbował się uśmiechnąć. — Ciekawy jestem, co w tych stronach robicie ze szpiegami? Wieszacie ich? Czy moŜe mam stanąć przed plutonem egzekucyjnym? Było w jego reakcji coś zastanawiającego, co zbiło ją nieco z tropu. CzyŜby popełniła pomyłkę?

— Niech pan posłucha — mówiła szybko. — Wiem, Ŝe pan pracuje dla Mike”a... Ŝe pan tylko zarabia na Ŝycie. Zapewne nie powinnam na panu wyładowywać złości, ale... — Chwileczkę! — Carson chwycił ją za rękę. Popatrzył na nią surowo. — Niech się pani otrząśnie — powiedział zimno. — Nie pracuję dla Ŝadnego Mike”a. Nie jestem szpiegiem. Słowo! — Och! — wykrzyknęła. Lecz nie była to reakcja na jego słowa. Patrzyła na dłoń zaciśniętą na jej nadgarstku, podrapaną do krwi. Spojrzała mu w oczy. Zrozumiał i westchnął cięŜko. — Bliskie spotkanie z kotkiem — wyjaśnił. — KaŜdy dobry uczynek musi zostać natychmiast ukarany. Jego słowa prawie do niej nie docierały. WciąŜ patrzyła mu w oczy, Ŝałując, Ŝe w ogóle to uczyniła. Były niebieskie jak letnie niebo i sprawiały, Ŝe zamrugała powiekami odrobinę zbyt szybko. Jego pełne usta równieŜ za bardzo przyciągały jej uwagę. Wyglądał na playboya. Pogardzała takimi typami. Czemu więc poczuła nagle, Ŝe serce podeszło jej do gardła? Bez wątpienia nie był przystojny w tradycyjny sposób, ale za to bardzo męski i bardzo pociągający. Rozpraszało ją to. Rzadko reagowała w ten sposób na męŜczyzn. Mówiąc szczerze, przez lata spotkań z róŜnymi męŜczyznami stała się w stosunku do przedstawicieli tej płci niezwykle cyniczna. Zwłaszcza gdy chodziło o tych osobników, którzy starali się o jej względy. DuŜo czasu upłynęło od chwili, gdy widok jakiegoś męŜczyzny spowodował szybsze bicie jej serca. Tym razem stało się coś dziwnego. Usiłowała zbagatelizować to wydarzenie. Zmusiła się do oderwania od niego oczu, wzięła głęboki oddech i podjęła ostatni wysiłek.

— W porządku — powiedziała. — Jeśli nie pracuje pan dla Mi ke”a, niech pan to udowodni. Proszę mi pokazać, co pan zapisał w swoim notesie. Z westchnieniem puścił jej rękę. — Nic z tego — odparł. — Ach, tak! — zawołała oskarŜycielskim tonem. A co z magnetofonem w kieszeni pana marynarki? ZałoŜę się, Ŝe od mówi mi pan takŜe wysłuchania tego, co pan tam nagrał. Z wolna zaczęła ogarniać go wściekłość. Ta kobieta bez wątpienia była szalona. Lecz do diabła, niech się przyczepi do kogoś innego! On miał waŜniejsze sprawy do załatwienia. — Wiesz, Liso — odezwał się cicho — jesteś bardzo piękną kobietą. Wydaje mi się jednak, Ŝe przeciągasz strunę. Ktoś powinien ostrzec twoich szefów. Naprawdę nie powinno się pozwalać ci w ten sposób traktować klientów. Parsknęła gniewnie, lecz nie zrobiło to na nim Ŝadnego wraŜenia. Kiwał tylko z politowaniem głową. Potem spojrzał na zegarek. — Robi się późno — powiedział. — Obawiam się, Ŝe tę sprawę będę musiał załatwić innym razem. - Mam dla pana niespodziankę, drogi panie — powiedziała Lisa stanowczo. Wgłębi duszy zastanawiała się, co się stało z jej legendarnym opanowaniem. Czemu jej serce tłukło się jak prze raŜony ptak, a oddech stal się płytki i urywany? — To ja jestem tutaj szefową. Wszystkiego. Będzie pan zatem musiał zgłosić swoją skargę właśnie do mnie. — Pani jest szefową...?! — Półuśmiech pojawił się na jego twarzy. — W porządku. Jestem szpiegiem — westchnął i pokręcił głową. — Bardzo miło mi się z panią gawędziło, Liso. Nie umiem nawet wyrazić, jak niezwykłe to było doznanie. Ale prawda jest taka, Ŝe powinienem być juŜ w całkiem innym miejscu. Musi mi pani wybaczyć.

Spojrzał na nią z wyraźną irytacją i ruszył w stronę ruchomych schodów. Lisa stała bez ruchu, wpatrzona w oddalającą się postać. Powinna była wezwać ochronę. Lecz cóŜ by to dało? A on i tak na pewno juŜ nie wróci. PrzecieŜ przyłapała go na gorącym uczynku. Sęk w tym, Ŝe sprawy potoczyły się nie całkiem tak, jak by sobie Ŝyczyła. WciąŜ czuła dreszcze na wspomnienie jego błękitnych oczu. Fakt, Ŝe tego typu męŜczyzna wyzwolił w niej takie reakcje, deprymował ją nieco. PrzecieŜ zupełnie nie takiego męŜczyzny szukała. Opuszczała stoisko z odzieŜą ślubną, mając głowę pełną myśli o tym ideale, którego pragnęła. Musi być łagodny i czuły. Powinien nosić tweedowe marynarki ze skórzanymi łatami na łokciach i wiele czasu spędzać w fotelu przy kominku, pogrąŜony w lekturze poezji. Najlepiej Roberta Browninga. Poproszony o radę, powinien zastanawiać się dokładnie nad problemem. A na imię mógłby mieć Ted. Albo William. Westchnęła głęboko. Musiała przyznać samej sobie, Ŝe Ŝyła nierzeczywistymi marzeniami. Gdyby taki męŜczyzna w ogóle istniał, naleŜałoby szukać go gdzieś w miasteczku uniwersyteckim, a nie w nadmorskiej mieścinie w Kalifomii, gdzie pozostało jej tylko potykać się z niebieskookimi szpiegami-playboyami. Niewielkie miała szanse na spotkanie łagodnego, mądrego Teda w tej słonecznej krainie. ROZDZIAŁ DRUGI Nie ma niczego nadzwyczajnego w niebieskich oczach. Wielu męŜczyzn je ma. Gdyby tylko chciała ... Wystarczyło pójść na plaŜę. Spotkałaby tam mnóstwo niebieskookich chłopców pływających na deskach.

Nie. Nie o kolor oczu jej chodziło. Charakter. Tego szukała. Siła. Prawość. Stanowczość i zrównowaŜone usposobienie. — Partner i towarzysz Ŝycia — powiedziała głośno do siebie, kierując się w stronę windy w drodze do swego biura. Kumpel i obrońca. Taki, który potrafi przewinąć dziecko, i podgrzać mu kaszkę. Święty! Dodało jej drugie ja. Szukasz świętego w San Feliz. Wykształconego, kochającego dzieci. Nie powinnaś trochę spuścić z tonu? Ostatecznie kończysz juŜ... — Trzydzieści pięć lat — powiedziała na głos. — Wiem o tym. - Słucham, panno Loring? — miła brunetka z działu dziecięcego wychyliła się zza lady. — Hm... nic takiego, Chelly. Mówiłam do siebie. -. Ach, tak — uśmiechnęła się Chelly. — To dobrze. Muszę bardziej uwaŜać, pomyślała. Ludzie zaczną myśleć, Ŝe jestem szurnięta. Mówienie do siebie weszło jej w krew. Być moŜe dlatego, Ŝe zawsze czuła się trochę samotna i brak jej było prawdziwych przyjaciół. A ostatnio jeszcze ta wyczerpująca praca. Z rozrzewnieniem pomyślała o dniach spędzonych w Nowym Jorku. Spokojne popołudnia upływające na pogwarkach z innymi kierownikami pięter, dostarczające wytchnienia przerwy obiadowe, po kary reklamowe i spotkania z dostawcami i projektantami. I wszystko to zamieniła na pracę w podupadającym domu towarowym, po którym kręcili się szpiedzy i duch dziadka. To chyba nie był dobry pomysł! Szpieg. Tak, tym właśnie powinna się zająć. Pora dobrać się do Mike”a Kramera. Na samą myśl o swym odwiecznym wrogu aŜ zatrzęsła się z oburzenia.

— Terry, połącz mnie z Kramerem — powiedziała, przechodząc przez sekretariat. — Dobrze, panno Loring. Lisa zatrzymała się w pół kroku. — Miałaś mówić mi po imieniu — po raz kolejny przypomniała dziewczynie. — Oczywiście, panno Loring — odrzekła Terry. Spod grzywki płomiennorudych włosów spoglądały szeroko otwarte, zielone oczy. Lisa wzruszyła ramionami. Weszła do gabinetu i, nie patrząc nawet na portret dziadka, siadła w jego fotelu. Zaczynała się w nim czuć całkiem swobodnie, Po kilkunastu sekundach zadźwięczał dzwonek. — Mike? — Taaak? — usłyszała. Znali się od dziecka i zawsze byli nie przyjaciółmi. Choć po powrocie nie spotkała go jeszcze osobiście, bez trudu mogła wyobrazić sobie jego krępą postać i kwadratową twarz ze stale przyklejonym chytrym uśmieszkiem. — Mike”u Kramer, jesteś obrzydliwą Ŝmiją! Zachichotał. Zawsze tak było, Ŝe im bardziej ona wściekała się na niego, tym bardziej jemu się to podobało. Och, złotko, uwielbiam, gdy szepczesz mi do ucha takie czułe słówka. Co tym razem przeskrobałem? Czy to coś naprawdę strasznego? Zdecydowałaś się wreszcie sprzedać mi swój sklep? Ręce jej opadły. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. PrzecieŜ wiedziała, Ŝe to się tak skończy. Czy juŜ zawsze będzie wpadać w jego pułapki? — Nigdy! - rzuciła kategorycznie. — Powinieneś to wiedzieć od dawna.

— Daj spokój. Masz ostatnią szansę, Ŝeby sprzedać ten sklep za godziwą cenę. Inaczej zbankrutujesz. Lisa westchnęła. Nic nie zmieniło się od czasów, gdy Mike zaczajał się za rogiem szkoły, Ŝeby straszyć ją dŜdŜownicami. — Byłabym ci niezwykle wdzięczna, gdybyś od dziś trzymał swojego szpiega z daleka ode mnie. JeŜeli interesuje cię, co się u nas dzieje, moŜesz przyjść i sam się rozejrzeć. — Szpiega, powiadasz? Wiesz,. Liso, to całkiem niezły pomysł. Był absolutnie beznadziejny. — Do widzenia, gadzie. — Ja teŜ cię kocham, Liso. Świetna zabawa, prawda? Bardzo cieszę się, Ŝe wróciłaś do naszego miasta. OstroŜnie połoŜyła słuchawkę na widełki i opadła na miękkie, skórzane poduszki fotela. Miała wraŜenie, Ŝe zaczynała pojmować, co to znaczy nazywać s Loring i odpowiadać za rodzinę. Czy choćby tylko za rodzinne przedsiębiorstwo. Stało się to dla niej bardzo waŜne. Jutro skończę trzydzieści pięć lat, pomyślała. Trzydzieści pięć lat! Kamień milowy. Czas juŜ najwyŜszy urządzić swoje Ŝycie, uporządkować dom. Zbyt długo Ŝyła w beztroski sposób, a teraz świat zaczął walić się wokół niej. — Rodzina jest najwaŜniejsza — wyszeptał dziadek krótko przed śmiercią. — Pamiętaj. Dopuściliśmy do tego, ja i ty, by między nami układało się jak najgorzej. Teraz sama będziesz musiała ze wszystkim sobie radzić. Zamyśliła się głęboko. Rodzina. Nigdy przedtem nie uwaŜała jej za waŜną wŜyciu. A teraz nie ma nikogo. Nie został jej na świecie ani jeden krewny. Usłyszała pukanie. Do gabinetu wszedł Gregory Rice, dyrektor handlowy. — Jesteś zajęta? — spytał z ciepłym uśmiechem. Lisa uśmiechnęła się takŜe.

— Nigdy dla ciebie, Greg. Z czym przychodzisz? — Tylko kilka przypomnień. — Zamknął drzwi i usiadł po drugiej stronie wielkiego, dębowego biurka. Wysoki i szczupły, zawsze elegancki i szykowny. NaleŜał do ludzi, którym ubranie przydawało jeszcze wdzięku. Na moment stanął jej przed oczami szpieg. Podczas gdy elegancja Grega była całkiem naturalna, szykowny garnitur szpiega nieodparcie nasuwał jej skojarzenia z wystrojonym bokserem. Bez pomocy Grega nie dałaby sobie rady. Od wielu lat pracował dla jej dziadka, ostatnio właściwie sam prowadził dom handlowy. Czasem zastanawiała się, czy jej przyjazd nie zburzył jego planów. Czy nie myślał o zajęciu miejsca dziadka? Jeśli nawet tak było, nigdy nie dał tego po sobie poznać. I był nie zwykle pomocny. Greg rozsiadł się w fotelu i chrząknął cicho. — Nie zapomnij, Ŝe jutro przyjdzie ten doradca z banku. — Psiakrew! Zapomniałam. Na nie rozumiem, skąd obcy człowiek moŜe wiedzieć, co nam dolega. Sądzę, Ŝe raczej my sarni moŜemy to stwierdzić. Przez chwilę w oczach Grega pojawiło się znuŜenie, jakby znów usłyszał słowa zbyt często powtarzane. Zakasłał lekko, kryjąc twarz za wypielęgnowaną dłonią. — To my jesteśmy dłuŜnikami i to bank ustała reguły gry. W odpowiedzi na nasz wniosek kredytowy wyraźnie napis Ŝe musimy wprowadzić nowe rozwiązania. Oni naprawdę nie chcą. nas zrujnować. — Być moŜe. Ale wciąŜ się zastanawiam, co dziadek zrobiłby w tej sytuacji. — AleŜ to jasne. — Greg parsknął śmiechem. — Powiedziałby im, Ŝeby poszli do diabła. I poszliby. Lecz Ŝyjemy juŜ w innych czasach. Musimy za nimi nadąŜać. Bez wątpienia Greg miał rację. Lisa ufała mu i polegała na nim całkowicie.

— Będziesz potrzebowała pomocy, Liso Mario — powiedział dziadek przed śmiercią. — Świat jest okrutny, a kupiectwo to trudny zawód — mówił, z trudem dobywając głosu. — Greg ma miasto, sklep i moje zasady. Był tutaj, gdy ty pracowałaś w innej firmie. Potrzebujesz go. „Był tutaj, gdy ty pracowałaś w innej firmie”. Dziadek zawsze wiedział, jak jej dopiec. Lecz ona wróciła do San Feliz z postanowieniem nadrobienia straconego czasu. Postanowiła teŜ brać za dobrą monetę słowa dziadka — nie tak jak w przeszłości. Był stary, mądry i ją kochał. WciąŜ nie mogła pojąć, dlaczego tyle czasu zajęło jej zrozumienie tego. Ale wróciła i zamierzała wykorzystywać czas jak najwłaściwiej. Greg wstał i ruszył do wyjścia. — Powiedz mi, Greg, jak się nazywa ten przedstawiciel banku, z którym mam się jutro spotkać? — Carson James — odparł Greg zdziwiony. — Nikt ci nic o nim nie mówił? — Nie. Dlaczego? — wpatrywała się w niego bez wyrazu. - No cóŜ... — był wyraźnie zmieszany. — Sam nie wiem. Mówią, Ŝe to podrywacz.— Rzucił jej ostroŜne spojrzenie. — Jeśli chcesz, będę jutro cały czas przy tobie, Ŝeby... — Mnie bronić — uśmiechnęła się. — Dzięki Greg. Doceniam twoją propozycję. Sądzę jednak, Ŝe umiem radzić sobie z podrywaczami. Znów gdzieś tam, w głębi mózgu, mignął jej obraz szpiega. Gdy Greg opuszczał gabinet, gwałtownie potrząsnęła głową. — Carson James — mruknęła i odwróciła się w stronę portretu dziadka. — No to przekonamy się, co teŜ pan James ma nam do zaproponowania, prawda?

Carson siedział za biurkiem i przyglądał się białym grzywom fal oceanu, Biuro na siódmym piętrze miało swoje uroki. Czasem zdawało mu się, Ŝe moŜe zobaczyć wszystko — delfiny, pelikany, Ŝeglarzy na deskach i w jachtach... mały parowy stateczek płynący do egzotycznego portu. Poczuł ochotę, by wstać i wyjść. — Cześć, Carson. — To był jego szef, Ben Capalletti. Stał przed nim z kopertą w dłoni. — Ten list do ciebie przyszedł juŜ kilka dni temu, ale byłeś ostatnio taki zabiegany, Ŝe nie mogłem ci go dać. Carson sięgnął po kopertę. Wiedział, Ŝe list został nadany w Leayenworth. Rzucił na Bena badawcze spojrzenie i dostrzegł w jego oczach zdumienie. Ben od razu zwrócił uwagę na datownik. Ben słyszał takŜe krąŜące plotki. Dzięki — rzucił Carson. Miał wielką ochotę odwrócić się i zmiąć kopertę, lecz napotkał wzrok Bena i powstrzymał się. Ciepło, jakie emanowało z Bena, uniemoŜliwiało lekcewaŜenie tego człowieka. Wyprostował się, jakby cięŜar spadł mu z ramion. — Co słychać u HoIly? — rzucił z uśmiechem. — Zdała egzamin na prawo jazdy? Ben ochoczo skorzystał z okazji. Potoczyła się długa i fascynująca opowieść o tym, jak uczył jeździć samochodem swoją szesnastoletnią córkę. Jego opowieści o rodzinie zawsze były zabawne. Carson często wybuchał śmiechem. Doskonale wiedział, Ŝe Ben przesadza i wyolbrzymia fakty, ale wcale nie psuło to zabawy. Bo, trzeba to przyznać, Ben miał o czym opowiadać. Posiadał gromadkę wspaniałych dzieciaków — sześcioro. Carson na zawsze dziwiło to i zdumiewało. — Innymi słowy — stwierdził, gdy Ben zaczął zbierać się do wyjścia — Holly wciąŜ nie jest królową szos.

Dzięki Bogu! Nie. Za dwa tygodnie będzie znowu próbowała zaparkować samochód równolegle do krawęŜnika. Na razie zostawiam moje auto dwie przecznice od domu, Ŝeby nie przyszło jej do głowy ćwiczyć potajemnie. MoŜe, przy odrobinie szczęścia, uda się nam dotrwać bezpiecznie, aŜ skończy szkolę. Do tego czasu powinna zmądrzeć nieco. Ben Ŝartował. Carson wiedział o tym i ze śmiechem kiwnął mu ręką na poŜegnanie. Lecz gdy szef wyszedł, uśmiech zniknął z twarzy Carsona. Spojrzał na trzymaną kopertę. W ciągu czterech miesięcy, odkąd ojciec odszukał jego nowy adres, otrzymał juŜ trzy takie same. To był kolejny powód, by wyjechać z tego miasta. Wcisnął kopertę do kieszeni i zaczął zbierać rzeczy, które chciał zabrać do domu. Był zmęczony. Bolały go wszystkie kości i głowa. Czuł się okropnie. Przez ostatnie miesiące pracował za duŜo, za cięŜko. I po co? Pozostali pracownicy biura znosili taki tryb Ŝycia w pokorze, bo musieli utrzymać rodziny. Ale on?! CzemuŜ, u diabła, miałby to robić? Równie dobrze mógłby łowić ryby na rafie koralowej na Tahiti. Co za głupota! Harować bez potrzeby, gdy nic go do tego nie zmuszało. Z pełną dokumentów teczką w ręce ruszył korytarzem. Po drodze zajrzał do gabinetu Capallettiego. — Dostałeś materiały dotyczące Coyington Electronics? — spytał. Ben skinął głową. — Jeszcze jedna doskonała robota, Carson — stwierdził spokojnie. Carson kiwnął głową. Wiedział o tym dobrze. — Wziąłem się teraz za Dom Towarowy Loringa. — Królestwo starego Loringa. To będzie trudna sprawa. Carson pomyślał o Lisie, o tej wariatce, którą spotkał poprzedniego ranka. A przecieŜ myśl, Ŝe, pracując u „Loringa”, będzie musiał jeszcze ją spotkać, była