Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Navin Jacqueline - Szkola uczuc(1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Navin Jacqueline - Szkola uczuc(1).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse N
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 204 osób, 83 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Jacqueline Navin Szkoła uczuć Tłumaczyła Iwona Żółtowska

PROLOG Każdy z herosów zwykłym był mężczyzną W każdym mężczyźnie kryje się bohater. Elizabeth Barret Browning Magnus Eddington, szósty hrabia Rutherford, nie bu­ dził sympatii, a mimo to ludzie garnęli się do niego. Wśród mężczyzn wzbudzał podziw, bo miał szczęście w interesach i świetnie jeździł konno. Kobiety zabiegały o jego względy. Zawistnicy krzywo nań patrzyli, bo wszy­ stko przychodziło mu z łatwością bez najmniejszego wy- siłku zdobywał, co chciał, i między innymi dlatego plot­ karze wygadywali o nim niestworzone rzeczy. W istocie nieustępliwy Magnus Eddington gotów był narobić sobie wrogów, byle osiągnąć cel. Dziesiątki kobiet krążyły w pobliżu niego niczym ćmy wokół płomienia. Często dochodziło do tragedii, bo Magnus Eddington nie miał romantycznych skłonności, Bywał opryskliwy, ale kobiety mu to wybaczały. Nie po­ święcał im wiele uwagi, ale i z tym się godziły. Był przystojny, a jego zachowanie i wygląd zdradzały gorący temperament. Miał czarne brwi, zielone oczy o przenikli- wym spojrzeniu oraz gęstą, ciemną i lśniącą czuprynę spa-

dającą na kołnierz surduta i urodziwą twarz o regularnych rysach. Sława pożeracza serc i sprawcy miłosnych dramatów otaczała go jak egzotyczny zapach, który przyprawia o za­ wrót głowy. Panie o poetycznych duszach z miejsca ule­ gały jego niebezpiecznemu urokowi, ale żadna nie umiała powiedzieć, skąd się wzięła ta mroczna aura wokół Mag­ nusa Eddingtona, bo nie zwykł zdradzać nikomu swych sekretów. Jedynym uczuciem, którego nie krył przed światem, by­ ło przywiązanie do młodszego brata. David miał miłe usposobienie i w przeciwieństwie do Magnusa serce na dłoni. Gdy wśród londyńskiego towarzystwa rozeszła się wieść o śmiertelnej chorobie Magnusa Eddingtona, re- akcje były krańcowo różne: od szlochów i omdleń po ra­ dosne toasty. Tajemniczy i zamknięty w sobie arystokrata przyjął diagnozę ze stoickim spokojem, z którego dotych­ czas słynął. Zasięgnął opinii pięciu wybitnych lekarzy i po ostatniej wizycie uznał, że nie będzie już szukać u nich pomocy. Gdy piąty z medyków przedstawił diagnozę, a potem zamilkł i spojrzał w zielone oczy Magnusa Ed­ dingtona, poczuł się jak robak nadziany na haczyk. - Nie ma mowy o pomyłce? - rozległ się dźwięczny baryton. Ilekroć Eddington podnosił głos, ściany zaczyna­ ły drżeć, a słuchacze tracili pewność siebie. Jego groźby - nawet te wypowiadane szeptem - wzbudzały paniczny lęk. Zakłopotany lekarz chrząknął znacząco. - Niestety... Chciałem powiedzieć, że badania nie po-

zostawiają żadnych wątpliwości. Wynik jest oczywisty. Z przykrością stwierdzam, że diagnoza znajduje również potwierdzenie w historii chorób serca występujących w pańskiej rodzinie, co wyklucza pomyłkę. - W takim razie pozwolę sobie panu podziękować. Mój kamerdyner odprowadzi pana do wyjścia. Lekarz, zerwawszy się na równe nogi, niepewnie mię- tosił rondo kapelusza. - A co z honorarium? - Proszę mi przysłać rachunek. Następnego dnia należ- ność zostanie wypłacona. Teraz proszę mi wybaczyć, chciałbym zostać sam. - Tak, naturalnie. Trudno przyjąć do wiadomości taką nowinę. Domyślam się, hrabio, że potrzeba czasu, by się oswoić z tą myślą. Wszystko rozumiem. Czekam na wez­ wanie. Zjawię się natychmiast bez względu na porę. - Nie wiadomo, czy będzie na to czas. Wedle pańskich przewidywań, doktorze, wkrótce będę trupem. Drwiący ton Magnusa oraz jego porozumiewawcze spojrzenie ośmieliły lekarza. Pozwolił sobie na uśmiech. - Słuszna uwaga. - Ruszył ku drzwiom. - Na mnie już czas. Przyślę jutro służącego z rachunkiem. - Przy drzwiach zatrzymał się i spojrzał na hrabiego. - Czy wol­ no mi zapytać, co pan teraz zamierza? Magnus niechętnie spojrzał na lekarza. Chciał zostać sam i napić się whisky. Miał dosyć towarzystwa, ale z na­ wyku uśmiechnął się, bo tego wymagały dobre maniery. Diagnoza go nie zaskoczyła. Czterej inni medycy identy­ cznie ocenili sytuację. Jego ojciec cierpiał na tę samą do­ legliwość. Poinformowali go, że nie ma nadziei na poprą-

wę, a jeśli stan zdrowia będzie się pogarszać tak jak do­ tychczas, zgon nastąpi za niespełna rok. To jedynie kwe­ stia czasu. Pytanie o przyczynę choroby pozostało bez od­ powiedzi. - Co zamierzam, mój panie? To chyba oczywiste. Znajdę odpowiednią kobietę i szybko ją poślubię. Jeśli tyl­ ko zdrowie mi na to pozwoli, to przy odrobinie szczęścia ż moich lędźwi narodzi się potomek. W ten sposób kiedy odejdę, przetrwam w dziecku. Magnus drwiąco uniósł brwi. Mówił spokojnie, jak na dobrze wychowanego człowieka przystało. Lekarz gapił się na niego bez słowa. Magnus przez moment żałował swego wyznania. Niepotrzebnie próbował zbić z tropu te­ go biedaka. Niepotrzebnie ujawnił swoje plany. Był wściekły, ale nie wiedział, kogo winić. - Naprawdę, panie hrabio? - Oczywiście. - Magnus uśmiechnął się mimo woli. - A teraz żegnam, doktorze. Chcę zostać sam. Ledwie drzwi się zamknęły za lekarzem, nalał sobie whisky, wypił jednym haustem i ponownie napełnił szklankę. Podszedł do kominka i długo patrzył na ledwo żarzące się głownie. Był przygnębiony. Zza otwartego ok­ na dobiegał śpiew ptaków, a pokój wypełniła czerwonawa poświata zachodzącego słońca. Magnus położył dłoń na gzymsie kominka rzeźbionym kunsztownie w kamieniu. Z zachwytem musnął go palcami. Przedtem nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Dobry Boże, zaczyna się rozklejać. Upił spory łyk whi­ sky i westchnął, czując, jak alkohol pali mu wnętrzności. Kto czuje i cierpi, ten żyje. Żadna przyjemność, ale lepsze

to od nicości. Pokręcił głową; naprawdę popadał w głupi sentymentalizm. Przecież to kłamstwo. Nie chciał być sam. Czyżby odczuwał strach? Ze zdumieniem stwierdził, że istotnie trochę się boi. Śmierć go nie przerażała, ale trudno uznać to za dowód szczególnej odwagi, skoro nadal była na tyle odległa, że wydawała się tylko czczą groźbą. Mag­ nus obawiał się, że nic po nim nie zostanie. Podczas roz­ mowy z lekarzem nadrabiał miną, ale w samotności był całkowicie sobą. Od chwili gdy od pierwszego z lekarzy usłyszał wyrok śmierci, ogarnęło go natrętne pragnienie, by zostawić po sobie na tym padole trwały ślad. Doktorzy kolejno odbierali mu nadzieję, że może być inna przyczy- na ataków nękających go od sześciu miesięcy. Stopniowo narastało w nim pragnienie, by uczynić jeszcze w życiu tylko jedno: spłodzić dziecko. Zawsze sądził, że takie marzenie przystoi mężczyznom szlachetniejszym niż on. Teraz pragnienie zmieniło się w obsesję. Nie miał czasu do stracenia, był przecież umie­ rający. Trzeba się pospieszyć. Odstawił szklankę, opadł na skórzany fotel i znów sięg­ nął po butelkę. Pił duszkiem, gdy do pokoju wszedł David. Spojrzał na niego bez słowa. Przysunął sobie krzesło i czekał, aż brat się odezwie. - Liczę na ciebie, Davidzie. Poszukaj mi żony.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Rutherford w hrabstwie Cambridge, Anglia, 1847 Caroline Wembly wyprostowała się i wysoko uniosła głowę, by dodać sobie odwagi. Gdy ciężki pierścień ko­ łatki stuknął głośno, obejrzała się dyskretnie i dostrzegła znikający powóz i czwórkę koni. Została sama na łukowa­ tym podjeździe przed pałacem w posiadłości Hawking Park. Odwróciła się plecami do solidnych drzwi, wes- tchnęła spazmatycznie i czekała. Nie chciała, by stangret wziął ją za prowincjuszkę, dla- tego udawała, że wygląd faetonu wysłanego po gościa nie robi na niej wrażenia. Nie odezwała się ani słowem na wi­ dok wspaniałej rezydencji, nie komentowała innych do­ wodów bajecznej zamożności Magnusa Eddingtona, pana na Rutherford. Poddała się dopiero wówczas, gdy do niej dotarło, że pierścień kołatki bynajmniej nie został wyko­ nany z brązu, jak sądziła, tylko z czystego złota. Ciężkie drzwi uchyliły się wolno. Stanął w nich wyso­ ki, poważny mężczyzna o szpakowatych włosach. - Panna Wembly? - zapytał. Skinęła głową, a służący cofnął się bez słowa, dając znak, by weszła. Znalazła się w okrągłej się nie oświetlonej słonecznym blaskiem wpadającym przez niezliczone

okienka o ramkach z ołowiu. Mężczyzna oznajmił spo­ kojnym, przyciszonym głosem: - Mam na imię Artur. Pan hrabia oczekuje pani. Proszę za mną. Caroline posłusznie ruszyła za kamerdynerem w głąb długiego, sklepionego korytarza. Ciszę przerywał jedynie stukot jej obcasów o marmurową posadzkę. Mijali łuko- watę nisze, w których stały cudownej roboty alabastrowe posągi skąpo ubranych nimf w dość frywolnych pozach. Zbita z tropu dziewczyna nie śmiała patrzeć na pełne zmy­ słowości postacie, więc odwróciła wzrok. Podniosła oczy, dopiero gdy cicho otworzyły się dwuskrzydłowe maho­ niowe drzwi. Weszła do salonu. Usiadła na krześle wska­ zanym przez Artura. - Pan hrabia wkrótce się zjawi - oznajmił i wyszedł, bezszelestnie zamykając drzwi za sobą. Caroline Wembly odetchnęła z ulgą. Pochyliła głowę i nieomal zgięła się w pół. Oparła drżące dłonie na poły­ skliwej tkaninie obicia, lecz to niewiele pomogło. Odrzu­ ciła głowę do tyłu i zaczerpnęła powietrza, by uspokoić nerwy. Obrzuciła spojrzeniem swoją postać. To straszne, że znalazła się w takim położeniu! Jakby nie dość jej było upokorzeń wynikających z życiowej sy­ tuacji, porażające piękno i bogactwo hrabiowskiego pała­ cu odbierało jej teraz resztki odwagi. Modliła się w duchu, by pan tego domu nie spieszył się na spotkame. Podbiegła do lustra sprawdzić, czy dobrze się prezentuje. Miała wra­ żenie, że szelest jedwabnych spódnic i halek rozległ się echem w ogromnym salonie. Rzut oka na odbicie upewnił ją, że wszystko jest w porządku. Wygładziła dłońmi prostą

w kroju suknię, zmarszczyła brwi i obciągnęła brzeg de­ koltu podkreślającego wyniosły biust o pięknym kształ­ cie. Przed południem damie nie wypadało zakładać tak mocno wyciętej sukni, ale Caroline uznała, że musi wy­ korzystać wszystkie swoje atuty. Poprawiła złocisty lok i powiedziała sobie w duchu, że skoro postępuje jak nie­ rządnica, nie powinna się krępować z powodu wyzywają­ cego stroju. Jeszcze raz obrzuciła krytycznym spojrzeniem swoje odbicie. Ciemnoniebieskie tęczówki miały barwę tak in­ tensywną, że kilku wielbicieli uważało je za fiołkowe. Wielkie oczy stanowiły najbardziej widoczny element w ściągniętej napięciem twarzy. Boże drogi, to sienie uda! Wygląda jak przestraszone zwierzątko. Z lustra patrzyła na nią blada, wielkooka i śmiertelnie przerażona dziew­ czyna. Nawet gdyby wywarła korzystne wrażenie, Magnus Eddington nie zechce poślubić zahukanej prowincjuszki. Wszystkie obawy miała wypisane na twarzy. Nic dziwne­ go, skoro drżała o życie brata. Smutna mina sprawiła, że Caroline nie wyglądała na dwadzieścia dwa lata. Skrzy­ wiła się, zacisnęła powieki i pomyślała o swoim ojcu - ło­ trze i utracjuszu. Pomogło! To przez niego zaznała najgor­ szych upokorzeń i zdana była teraz na łaskę obcego czło­ wieka. W miarę jak ogarniała ją gorycz, zmieniał się także wyraz jej twarzy, a rysy się wyostrzyły. Zacisnęła wargi, a oczy rozjaśnił chłodny blask. Zadowolona z tej przemiany, obrzuciła krytycznym spojrzeniem jedwabną suknię, której na szczęście nie mu­ siała się wstydzić. Dobre i to. Kupiła ją przed tygodniem

w renomowanym londyńskim sklepie. Wypatrzyła ją wśród strojów zamówionych i nie odebranych przez roz­ rzutnych klientów. Ciemny błękit połyskliwego jedwabiu podkreślał barwę oczu i jasnych włosów. Caroline oraz jej matka szyły przez cały dzień, by dopasować suknię i do­ stosować ją do wymogów najnowszej mody. Nie były do­ brymi szwaczkami i dlatego lękała się, że szwy niespo­ dziewanie zaczną pękać. Tak czy inaczej, suknia była prześliczna. Caroline nie żałowała wydanych na nią pie­ niędzy, chociaż chwilami ogarniały ją wyrzuty sumienia. Roztrwoniła przecież niemal całą sumę uzyskaną ze sprze- dąży broszki po babci. Posmutniała na myśl o tej stracie; drugiej strony ów ogromny wydatek mógł się okazać do- skonałą inwestycją. Plan był wprawdzie szalony, ale w ra- zie powodzenia przyniesie ogromne korzyści. Caroline pomyślała o Jamesie i przestała żałować rozrzutności. Dla niego gotowa była na wszelkie ofiary. Raz jeszcze spojrzała w lustro i uznała, że całkiem nieźle się prezentuje. Nagle usłyszała charakterystyczny odgłos. Ktoś chrząknął znacząco. Odwróciła się natych­ miast i stanęła oko w oko z mężczyzną w ciemnym sur­ ducie. Poczuła na sobie drwiące, hipnotyczne spojrzenie zielonych oczu. Strój i dumna mina pozwalały się domy­ ślić, że to pan na Rutherford, czyli Magnus Eddington we własnej osobie. Po chwili namysłu doszła jednak do wnio­ sku, że chyba się pomyliła. Ten człowiek nie pasował do wizerunku umierającego arystokraty. Spodziewała się, że Magnus Eddington będzie wycieńczony, a stojący przed nią mężczyzna wyglądał na okaz zdrowia. To niemożliwe, by takiego osiłka czekała rychła śmierć. Poza tym był sta-

nowczo za młody; wyglądał na trzydziestolatka. Przecięt­ nego Anglika przewyższał o głowę. Górował także nad Caroline, choć była wysoka i większości znajomych mog­ ła spojrzeć prosto w oczy. Biała, idealnie wyprasowana koszula i luźno zawiązany fular podkreślały szerokie bary i tors muskularny jak u mitycznego Atlasa. Surdut był świetnie skrojony i znakomicie dopasowany do potęż­ nej sylwetki. Podkreślał szczupłość tali i bioder. Nie ule­ gało wątpliwości, że kto jak kto, ale ten mężczyzna tryska zdrowiem. W żadnym razie nie może to być chory pan domu. - Milordzie? - rzuciła na wszelki wypadek głosem pi­ skliwym i nienaturalnym. Była okropnie wystraszona. Ukłonił się lekko, niemal drwiąco. - Jestem Magnus Eddington, do usług, panno Wembly. A więc to istotnie właściciel tego majątku! Zerknęła ukradkiem na jego piękną twarz, podziwiając mocny zarys podbródka, arystokratyczny nos, smutne zielone oczy ocienione długimi rzęsami, zmysłowe usta... Przemknęło jej przez myśl, że to niezwykłe oblicze zdradza dwoistą naturę Magnusa Eddingtona. Ciekawe wnioski; była nie­ mal pewna, że ten mężczyzna ukrywa przed światem wiel­ ką tajemnicę. Wyniosłość, urodziwa twarz i wspaniała po­ stura to jedynie fasada. Była zdumiona. Spodziewała się ujrzeć słabowitego, nękanego chorobą pyszałka. Wiele słyszała o sercowych podbojach i wątpliwej reputacji Magnusa Eddingtona. Są­ dziła, że to dandys, a raczej fircyk, jak mawiano w cza­ sach młodości jej babki. Stojący przed nią człowiek sta­ nowił całkowite przeciwieństwo typowego modnisia. Ota-

czała go aura surowej męskości, która odbierała Caroline resztkę odwagi. Pomyśleć tylko, że widział przed chwilą, jak puszy się przed lustrem niczym paw! Podniosła wysoko głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Stare przyzwyczajenie; ile- kroć czuła się zakłopotana, przybierała dumną pozę. - Panno Wembly - odezwał się ponownie Magnus Ed- dington, idąc w jej stronę. - Proszę usiąść. Z wdzięcznością przyjęła tę propozycję. Na wspomnie- nie popełnionej gafy nogi się pod nią ugięły. Przycupnęła na brzegu krzesła i obserwowała zbliżającego się mężczy- znę. Szedł pewnym krokiem ścigającego ofiarę drapieżni- ka. Z kocią gracją zajął miejsce obok niej. Skrzyżował długie nogi, położył łokcie na oparciach fotela i oparł pod­ bródek na splecionych dłoniach. Bez słowa taksował ją spojrzeniem. - Zgromadził pan tu prawdziwe arcydzieła - odezwała się pierwsza. Wskazała piękną rzeźbę ustawioną na postu­ mencie i z przerażeniem uświadomiła sobie, że to pełna życia figurka dwojga kochanków złączonych w namięt­ nym uścisku. Natychmiast opuściła ramię i splotła dłonie na kolanach. - Tak. Spostrzegłem, że wystrój wnętrza panią zainte­ resował. - W ten sposób chciał dać do zrozumienia, że wi­ dział ją, gdy przeglądała się w lustrze. Jego przytyk zbił ją z tropu. Znowu poczuła się bez­ bronna i zagubiona, mimo to wyprostowała się i rzuciła mu karcące spojrzenie. Miała nadzieję, że wygląda na ko­ bietę dumną i nieprzystępną. Milczała. Chyba nie oczeki­ wał, że będzie paplała trzy po trzy, byle przerwać krępu-

jącą ciszę. Miała odpowiedzieć na pytania. Niechże więc ten gbur je w końcu zada. Wolała na pewien czas zapomnieć, jak bardzo pragnie zdobyć tę posadę. Dziwne, że od początku tak właśnie określała swoją sytuację. Czy można ją opisać inaczej? Ubiegała się przecież o stanowisko żony Eddingtona i matki jego potomka. Starała się nie myśleć o uciążliwo­ ściach kontraktu. W milczeniu czekała, aż Eddington się do niej odezwie. - Proszę mi o sobie opowiedzieć, panno Wembly. Była przygotowana na to pytanie. - Nazywam się Arabella Caroline Wembly. Od dziecka używam tylko drugiego imienia. Mam dwadzieścia dwa lata. Urodziłam się w Londynie i nadal tam mieszkam. Mój ojciec był młodszym synem markiza. Dorobił się na handlu morskim. Żyliśmy dostatnio, choć nie w luksusie. Do jedenastego roku życia miałam guwernantkę, a potem zostałam wysłana... - Czemu nie jest pani zamężna? Dwadzieścia dwa lata to dla panny na wydaniu poważny wiek - przerwał Ed­ dington. Pytanie było wielkim nietaktem, ale w tak niecodzien­ nej sytuacji trudno przestrzegać wszystkich nakazów do­ brego wychowania. Caroline odetchnęła głęboko i powie­ działa: - Jako siedemnastolatka zaczęłam bywać w towarzy­ stwie. Przez dwa lata bywałam sporo, ale nikt mi się nie spodobał. - Domyślam się, że wzbudziła pani zainteresowanie wielu mężczyzn. Mam rację? - Pochylił się nagle, jakby

chciał obejrzeć ją z bliska. Poruszał się jak kot obserwu­ jący ofiarę. - Ilu mężczyzn się pani oświadczyło? - Kilku - odparła wymijająco Caroline. - Co to znaczy? Dwu? A może dwudziestu? Dziewczyna spojrzała na Eddingtona. Jego uporczywe spojrzenie było obezwładniające jak mocny uścisk. To jej działało na nerwy. Uniosła głowę i odparła: - Miałam dziewięciu kandydatów na męża. - Nadzwyczajne! - zawołał z kpiącą miną. -I wszy­ stkich pani odrzuciła? - Owszem, panie hrabio. - Mogę zapytać o powód? - Nie, panie hrabio - odparła i zacisnęła zęby. Nie umknęło jej uwagi, że przez chwilę wahał się, jak zare­ agować: uśmiechnąć się czy wybuchnąć gniewem. Niech idzie do diabła, skoro taki z niego gbur. Najchętniej by go udusiła. Chyba się zorientował, że duma to najważniejsza cecha jej charakteru. - Pytałem z ciekawości - rzucił wreszcie i wzruszył ramionami. - Chciałbym usłyszeć, jak się pani dowiedzia­ ła o moich... kłopotach. - Mój znajomy bywa u pewnego urzędnika zatrudnio­ nego w biurze pańskiego adwokata. Dowiedział się od niego, że szuka pan ubogich panien z dobrych domów ce­ lem zawarcia małżeństwa, które byłoby swego rodzaju kontraktem. - Caroline przewidziała to pytanie. - Speł­ niam wszystkie warunki, poprosiłam zatem pana Greena o spotkanie i przekonałam go, by przyjął moją ofertę. Ku swemu zdziwieniu odpowiadała spokojnie i pew­ nie, choć na wspomnienie upokarzającej rozmowy z tym

nikczemnikiem Greenem przeszedł ją dreszcz. Pamiętaj, że robisz to dla Jamesa, powtarzała sobie w duchu i dzięki temu zdobyła się na uśmiech. - Ach, tak. Prosiłem go o dyskrecję. I tak już o mnie plotkują. Chciałbym wiedzieć, czemu znalazła się pani w trudnej sytuacji materialnej. Caroline pochyliła głowę. Bez skrępowania przedsta­ wiła swoje położenie, ale opisując szczegółowo przyczy­ ny dzisiejszej wizyty, musiała zachować ostrożność. Było kilka spraw, o których Eddington nie powinien wiedzieć. - Gdy umarł mój ojciec, matka odkryła, że był poważ­ nie zadłużony. Po spłaceniu należności nic dla nas nie zo­ stało. Musiałyśmy sprzedać domu i wynająć mieszkanie w ubogiej dzielnicy. - Caroline wolała nie wspominać o karcianych długach ojca i chmarze wierzycieli, którzy wpadli do jej domu jak stado sępów, chwytając co ko­ sztowniejsze przedmioty. Rodzina straciła wszystko. - Pracuję obecnie w księgarni. Nie mam posagu, więc dla mężczyzn z mojej sfery nie jestem odpowiednią kan­ dydatką na żonę. Bez słowa pokiwał głową, jakby wszystko zrozumiał. Bzdura! Nikt tego nie pojmie. Czy Magnus Eddington jest w stanie pojąć, co się czuje, gdy życie niespodziewanie legnie w gruzach? - Wszyscy adoratorzy panią opuścili, prawda? - zapy­ tał cicho. Chyba jej współczuł. - Dlatego zwróciła się pani do człowieka, który umrze w ciągu niespełna roku i ma opinię rozpustnika. A skoro już o tym mowa... - Z uśmie­ chem przechylił głowę na bok, co nadało mu wygląd cza­ rującego niewiniątka. - Czy słyszała pani jakieś plotki na

mój temat? Bardzo mi zależy na wyjaśnieniu nieporozu­ mień, więc proszę mówić śmiało. Próbował ją oczarować. Musiała przyznać, że łobuzer­ ski uśmiech i przyjazne spojrzenie zielonych oczu chwy- tały za serce. Od razu szybciej zabiło, choć wiedziała, że to jedynie sztuczka dla zmylenia jej uwagi. - Nie słucham plotek - skłamała, nie dbając, czy jej uwierzy. Przerwało im wejście służby. - Kazałem podać herbatę, bo zakładałem, że po podró­ ży zechce się pani nieco pokrzepić. Czy pokoje w zajeździe pani odpowiadają? - zapytał, usadowiony wygodnie w fotelu. Do salonu wkroczył lokaj, a za nim dwie pokojówki, które popychały stolik na kółkach. - Oczywiście, milordzie. Zajazd jest uroczy. - Mam nadzieję, że podróż z Londynu nie była zbyt męcząca. - Zniosłam ją doskonale. - Czy zechce pani uczynić mi ten zaszczyt i przygoto­ wać herbatę? Caroline stłumiła jęk. Ręce jej drżały. Obawiała się, że popełni gafę i w ten sposób nie tylko ujawni swój lęk, lecz także zniechęci mężczyznę, na którym chciała zrobić do­ bre wrażenie. Na pewno się skompromituje. Nie zdoła wstać z gracją i pewnym krokiem podejść do stolika, ale trzeba nadrabiać miną, bo od jej zręczności i taktu wiele teraz zależy... Na szczęście obeszło się bez kompromitacji. Gdy po­ kojówki ustawiły na stoliku srebrny imbryk, cukierniczkę, dzbanuszek ze śmietanką oraz dwie filiżanki i spodki

z najcieńszej porcelany, Caroline zabrała się do nalewania herbaty i zrobiła to nienagannie. Podziękowała w duchu niebiosom za tę wielką łaskę i usiadła na krześle. - Czy dobrze zrozumiałem? Nie słyszała pani żadnych plotek na mój temat? - Nie, milordzie. - Nawet tej o pojedynku na kontynencie? To moja ulu­ biona. Moim zdaniem jest bezsensowna, ale zabawna. Pra- wdziwa osobliwość. - Ach tak? - rzuciła pytająco i zerknęła z ukosa na swego rozmówcę, dolewając śmietanki do herbaty. - Sporo się mówi na mój temat. Prędzej czy później te plotki dotrą i do pani. Większość to kompletne bzdury, które przedstawiają mnie w złym świetle. Uchodzę za kon­ trowersyjną postać, więc ciekawscy nie mogą się zdecy­ dować, czy uznać mnie za hultaja, łotra, pozera czy nik­ czemnika. Szczerze mówiąc, żadne z tych określeń do mnie nie pasuje. Mam nadzieję, że weźmie pani moje sło­ wa za dobrą monetę i nie każe mi tego udowadniać. W oczach wielu uchodzę za porządnego człowieka. Przy- pisują mi liczne zalety, ale żadna z nich w tej chwili nie przychodzi mi na myśl. Inni będą pani opowiadać mrożące krew w żyłach historie o popełnionych przeze mnie nie- godziwościach. Pozwolę sobie zauważyć, że przypisywa­ nie mojej skromnej osobie przestępczych skłonności to gruba przesada. Caroline wolała się nie przyznawać, że wiele o nim sły­ szała. Był podobno (chociaż trudno w to uwierzyć) pier­ wszą miłością królowej Wiktorii. Miał prawo nazywać ją Driną to pieszczotliwe imię nadano jej w młodości, gdy

była ubogą i samotną księżniczką Aleksandriną Wiktorią, Nie odwzajemnił płomiennego uczucia młodziutkiej władczym, która przypłaciła to poważnym załamaniem nerwowym. Tak się szczęśliwie złożyło, że wkrótce spot­ kała i pokochała swego księcia Alberta. - A pojedynek na kontynencie? - spytała Caroline, od­ kładając srebrną łyżeczkę. Gospodarz wybuchnął śmie- chem. Błysnęły śnieżnobiałe zęby, oczy rozjaśnił blask ra­ dości, a na policzku... To chyba złudzenie! Ależ tak! Pan­ na Wembly dostrzegła uroczy dołek. Nagle zabrakło jej tchu. Kiedy ten Eddington przestanie ją w końcu zaskaki­ wać, zdradzając skrzętnie ukrywane zalety? Ręka niosąca do ust filiżankę nagle znieruchomiała, a Caroline wpatry­ wała się w niego jak urzeczona. Doskonale się prezentował. Jak to możliwe, że miał trudności ze znalezieniem kandydatki na żonę? Cóż z te­ go, że jest śmiertelnie chory, skoro dolegliwości nie wpły­ wają na jego wygląd i zachowanie? Można by pomyśleć, że to okaz zdrowia. Z pewnością niejedna panna z towa­ rzystwa chętnie osłodziłaby mu ostatnie miesiące życia i wydała na świat jego potomka. - Ów słynny pojedynek - odparł po chwili, drwiąco unosząc brwi - w ogóle się nie odbył. Podobno mężczy­ zna, z którym... jakoby się poróżniłem, wyzwał mnie na pistolety. Udaliśmy się rzekomo na kontynent, gdzie pra­ wo nie zabrania bronić honoru w ten sposób. Wieść niesie, że wybraliśmy pistolety i odmierzyliśmy krokami odle­ głość. Potem z zimną krwią zabiłem przeciwnika. Istnieje kilka wersji opisujących, co było później. Nie wiadomo dokładnie, czy splunąłem na zwłoki, czy może udałem się

na trwającą cały tydzień orgię, by uczcić zgon tamtego pe­ chowca. Caroline z uznaniem spojrzała na Eddingtona. Znała historię, którą jej opowiedział. Nie pominął żadnego szczegółu. Spokojnie relacjonował drastyczne pomówię- nia. - To wszystko brednie wyssane z palca. - Dostrzegł jakiś pyłek na rękawie surduta. Zmarszczył brwi i strze­ pnął go niecierpliwie. - Oto jak było naprawdę. Pewien mężczyzna oskarżył mnie o nazbyt swobodne zachowa­ nie wobec jego żony. Istotnie wyzwał mnie na pojedynek, wyjechał do Europy i tam oddał ducha. Przebywałem wówczas na kontynencie, ale to wcale nie oznacza, że przyczyniłem się do jego śmierci. Ów człowiek udał się do Prowansji, bo usłyszał, że planuję odwiedzić przyja­ ciół. Zamierzał mnie dopaść i rzucić rękawicę. Traf chciał, że wciąż jeszcze byłem w Paryżu. Tymczasem on na­ tknął się w podróży na bandę rabusiów, a ci poderżnęli mu gardło i skradli gotówkę. Przypisanie mi winy za jego śmierć wydało się plotkarzom znacznie bardziej ekscytu­ jące. - Pan by się z nim pojedynkował, gdybyście się spot­ kali? - zapytała śmiało Caroline. Spojrzał na nią trochę zbity z tropu. Zamrugał i uśmie­ chnął się niepewnie. - Sam nie wiem, panno Wembly. Chyba tak. Szczerze mówiąc, cieszę się, że nie musiałem podejmować takiej decyzji. Wielu uważa mnie za krwawego potwora, ale wbrew obiegowej opinii zabicie tego człowieka nie dałoby mi satysfakcji, nawet gdybym to uczynił w obronie włas-

niej. On oszalał z rozpaczy. - Eddington umilkł, a po chwili zastanowienia dodał cicho, jakby ze skruchą: - Miał wiele powodów... Szybko wziął się w garść i rzucił badawcze spojrzenie na Caroline, która upiła łyk herbaty. Zerknęła ukradkiem na Eddingtona ponad złoconym brzegiem filiżanki. - Z tego wniosek, że ma pan sumienie - rzuciła kpiąco. - Nie dałem powodu do obraźliwych uwag- odparł, pro- stując się z godnością. Gdy spojrzała na niego z ukosa, do- dał: - Podobno nic pani nie wiadomo o moich wybrykach. - Obawiam się, że doszły mnie jakieś plotki. Uznałam, że nietaktem byłoby o tym wspominać - wyznała, trochę zakłopotana. - Sprytne posunięcie. - Ponownie oparł podbródek na splecionych dłoniach i patrzył na nią uważnie. Była na sie­ bie wściekła, bo wypadła z roli. Dumnie uniosła głowę. Gotowa była się założyć, że ten łotr Eddington doskonale się bawi. Mimo starań nie panowała nad sytuacją. - Zwierzyłem się pani, by łatwiej było pani poznać mój charakter. Jeśli połączy nas wyjątkowo ścisłe... po­ rozumienie, ta sprawa nabierze znaczenia. - Dzięki, że zadał pan sobie tyle trudu - odparła Ca­ roline. Rzucił jej wyniosłe spojrzenie, jakby chciał powie­ dzieć: Magnus Eddington przed nikim się nie tłumaczy. Zagryzła wargę, żeby się nie uśmiechnąć. Można by pomyśleć, że próbuje wyprowadzić go z równowagi. Magnus gniewnie zmarszczył brwi i w za­ dumie potarł dłonią podbródek. - Proszę mi więcej o sobie opowiedzieć, panno Wem-

bly. Byłem zupełnie szczery, ale nie odpłaciła mi się pani tą samą monetą. Proszę nie zapominać, że to ja mam zde­ cydować, czy jest pani odpowiednią kandydatką. - Powiedziałam już o sobie wszystko, co miałam do powiedzenia - oznajmiła stanowczo. Odstawiła filiżankę i siedziała bez ruchu jak przestraszony ptak. Czuła się za­ kłopotana, ilekroć przeszywał ją badawczym spojrzeniem, jakby próbował sięgnąć do najtajniejszych zakątków jej duszy. Odwróciła wzrok. - Nie wyjaśniła mi pani, skąd pomysł, by poślubić nie­ znajomego i zawrzeć... Jak się wyraził ten poczciwiec Green? Ach tak... Dla niego to szalony pomysł i dziwa­ czne małżeństwo. Caroline starała się zachować spokój, lecz mimo to kur­ czowo zacisnęła dłonie na poręczy krzesła. - Chodzi o pieniądze - odparła rzeczowo. Ta szczerość niewątpliwie go ujęła, bo z uśmiechem pochylił się ku niej i spytał żartobliwie: - Czy wolno zapytać, na co zostaną przeznaczone? Świetny dowcip! Caroline ogarnęło wzburzenie. Czuła, że lada chwila wybuchnie. Jak ten bogacz śmie kpić z pra­ gnień i potrzeb ludzi, którym powodzi się znacznie gorzej niż jemu? Pewnie nigdy w życiu nie był głodny. Czy kie­ dykolwiek nosił strój wysłużony, zbyt krótki i tak ciasny, że trudno w nim oddychać? Nie musi zabiegać o łaskę spragnionego potomstwa arystokraty i sprzedawać się, by ocalić życie najdroższych sobie osób. - Jak wiadomo, za pieniądze można kupić wszystko. Na przykład lekarstwa. Ocalenie życia chorego dziecka wymaga sporych wydatków. Eddington zmrużył oczy.

Czyżby przenikliwe spojrzenie odkryło jej tajemnicę? Do- bry Boże, chyba się zdradziła! Zachowała się jak idiotka, zapomniała, że musi zrobić dobre wrażenie. Eddington oczekiwał zapewne innej odpowiedzi. Szukał kobiety godnej szacunku; nie miała co do tego wątpliwości. Trze- ba szybko zatrzeć złe wrażenie. Chciała go przeprosić, ale przerwał jej natychmiast. - Dość! Fałszywa pokora nie przystoi osobie takiej jak pani. - Zdumiona, natychmiast umilkła. - Podoba mi się pani szczerość i dumne zdecydowanie. To dobrze rokuje. Mojemu synowi potrzebna będzie matka o silnym chara­ kterze, która nim pokieruje, kiedy mnie zabraknie. Nie szukam ustępliwej żony, tylko kobiety silnej niczym ja, żeby była dla dziecka podporą. - Caroline wzdrygnęła się, gdy Eddington spokojnie i obojętnie wspomniał o rychłej śmierci. - Proszę nie zapominać, że chcę sprawdzić, czy nadaje się pani na matkę dziedzica Rutherford. To jest dla mnie najważniejsze. - A jeśli przyjdzie na świat dziewczynka? - zapytała niespokojnie. - Będzie moją spadkobierczynią. - Co pan zrobi, gdy nie urodzę dziecka? Eddington zacisnął wargi, jakby go coś zabolało. - Byłbym niepocieszony, ale wszystkiego nie da się zaplanować, prawda? Zrobimy co w naszej mocy i zdamy się na łaskę opatrzności. Pozostaje nam teraz omówić trud­ ną kwestię... wspólnoty łoża. Otwartość Eddingtona trochę przestraszyła Caroline. Cofnęła się odruchowo i mimo woli krzyknęła zalękniona. Eddington uniósł dłoń, jakby chciał ją uspokoić.

- Musimy o tym porozmawiać - nalegał. - Chcę wie­ dzieć, czy perspektywa spędzania ze mną nocy budzi w pani... Sam nie wiem, jak się wyrazić... Obrzydzenie? Caroline pożałowała nagle swego wyboru. Nie powin­ na wkładać sukni z głębokim dekoltem. Czuła się obna- żona. Mimo woli spojrzała na dłonie Eddingtona. Były du­ że, silne, o nieco zgrubiałej skórze. Czemu arystokrata ma tak spracowane ręce? Zastanawiała się, co by czuła, gdyby jej dotknął, objął i pieścił. Zdawała sobie sprawę, co wol- no mężowi, gdy jest sam na sam z żoną. Nie sądziła, by okazał się czuły i delikatny. Trudno również posądzać go o cierpliwość. Przeczuwała, że kiedy mu ulegnie... w małżeńskim łożu, doznania nie będą przyjemne. Czuła na sobie jego uporczywe spojrzenie. Krew coraz szybciej pulsowała w żyłach. Paliły ją policzki. Taktownie udawał, że nie dostrzega oznak zmieszania. - Musimy sobie powiedzieć jasno i wyraźnie, że choć to małżeństwo będzie dla obu stron przede wszystkim ko­ rzystną umową, osobne sypialnie oraz zachowanie wstrzemięźliwości nie wchodzi w rachubę. Póki żyję, nie ma także mowy o kochankach, widywanych jawnie lub ukradkiem. Zgoda? Caroline uniosła głowę i spojrzała w jego urodziwą twarz. Nie spodobała jej się harda mina, więc odwróciła wzrok. - Milordzie, zapewniam, że doskonale wiem, skąd się biorą dzieci. Gdyby było inaczej, zapewne nie ubiegała­ bym się o to... stanowisko. Jestem gotowa wypełnić obo­ wiązki żony, bo mam świadomość, jak istotne jest dla pana pozostawienie dziedzica.

- A zatem rozumie pani, na czym polega intymne po- życie. Wobec tego muszę postawić sprawę jasno. Czy jest pani dziewicą? - Powiedziałam, że wiem, jak to się odbywa. Nie twierdzę, że mam w tej dziedzinie jakieś doświadczenie. Zapewniam, milordzie, że moja cnota pozostała nienaru­ szona. - Doskonale. Rzecz jasna, nie ma mowy, by oddała się pani innemu mężczyźnie, póki dziecko nie zostanie po- częte. A teraz chciałbym zapytać o pani zdrowie. Wszy- stko w porządku? - Tak. - Czy byli w rodzinie szaleńcy? - Nie, milordzie. - Potrzebuję szczegółowych informacji o krewnych, ale nie będę teraz pani wypytywać. Raport przygotuje je- den z moich prawników. Mam nadzieję, że zechce pani z nim porozmawiać. Dobra nowina. Caroline pochodziła z rodu o pięknych tradycjach. Oby tylko prawnik Eddingtona nie był prze­ sadnie dociekliwy. Stan zdrowia Jamesa musi pozostać ta­ jemnicą. - Po raz wtóry muszę poruszyć drażliwą kwestię - ciągnął mężczyzna. - Czy w pani rodzinie kobiety są cho­ rowite? Jak u nich z płodnością? Czy zdaniem lekarzy z pani łona mogą się narodzić dzieci? Caroline zachowała kamienną twarz. Skoro pytał tylko o panie, mogła odpowiedzieć szczerze. - Zdrowie nam dopisuje. Dzieci rodzi się sporo. Co do mego łona... Nie mam pojęcia - odparła po chwili namy-

słu. Zamilkła, bo poczuła się okropnie upokorzona, a za­ razem chciała sobie zakpić z dziwacznej sytuacji. Nie zdołała oprzeć się pokusie i spytała żartobliwie: - Czy obejrzy pan jeszcze moje zęby? - Może później - odparł z uśmiechem, który znów przyprawił Caroline o szybsze bicie serca. Była niemal pewna, że mimo wielu popełnionych gaf zrobiła dobre wrażenie. Eddingtom uważnie jej się przyglądał. Była okropnie zakłopotana. Mimo woli zadrżała. Dostała nawet gęsiej skórki, a serce wciąż biło mocno i nierówno. Wy­ trącił ją z równowagi. Była na siebie wściekła. Zachowywała się jak skończo­ na idiotka! Jej ojciec był najlepszym przykładem, że męż­ czyznom tylko jedno w głowie. To bestie w ludzkim ciele, niezdolne do osiągnięcia duchowej dojrzałości - egoiści pozbawieni wyższych uczuć i kierujący się tylko brudny­ mi zachciankami. Z drugiej strony jednak ten zdeterminowany człowiek o zmysłowych ustach i smutnych oczach zasnutych mgłą cierpienia sprawił, że poczuła się dziwnie. Obudził w niej ukryte pragnienia, zagadkowe i nie pozbawione uroku. - Cóż - rzucił głośno, uderzył się dłońmi po udach i wstał. - Szczerze mówiąc, jestem bardzo zadowolony z dzisiejszej rozmowy, panno Wembly. Czy mogę liczyć na informacje, o które prosiłem? Dziękuję pani. A zatem wszystko w porządku. Zapewniam, że odezwę się do pani, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Dziewczyna wstała, gotowa do wyjścia. Rozmowa do­ biegła końca, a ze słów Eddingtona wynikało, że jej re­ zultat może być pomyślny.