Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
KSIĘGA I. Wielka podróż
Część pierwsza. Anglia
Część druga. Francja
Część trzecia. Niderlandy
Część czwarta. Niemcy
KSIĘGA II. Renesans
Część piąta. Wenecja i Veneto
Część szósta. Toskania
Część siódma. Madryt
Część ósma. Barcelona
Część dziewiąta. Znowu Anglia
Podziękowania
www.olesiejuk.pl
ISBN 9788380310537
Skład wersji elektronicznej
pan@drewnianyrower.com
Pamięci mojego ojca, Alana Freda Nichollsa
Pokazałaś mi jeno, że mam serce – rzuciłaś jeno światło wzdłuż
i wszerz duszy mojej. Objawiłaś mnie jeno samemu sobie, albowiem
bez Twej pomocy znałbym tylko swój cień: patrzyłbym, jak migocze
na ścianie, i brałbym jego rojenia za swoje prawdziwe czyny...
Czy zatem widzisz, Najdroższa, cóżeś mi uczyniła?
Czyż nie przeraża Cię trochę myśl, że gdyby nie kilka błahych
zdarzeń, moglibyśmy się nigdy nie spotkać?
Nathaniel Hawthorne,
list do Sophii Peabody
4 października 1840 r.
Wszystko było takie samo, a jednak inne, i na chwilę przed
zaśnięciem ogarnął mnie strach, jaki wciąż odczuwam przed długą,
najeżoną przeszkodami podróżą.
KSIĘGAI
WIELKA PODRÓŻ
Część pierwsza
ANGLIA
Słodycz bycia ze sobą zaczęła malować zmarszczki wokół jej ust,
zmarszczki, które wyglądały jak cudzysłów – jakby wszystko, co
powiedziała, powiedział już kiedyś ktoś inny.
Lorrie Moore, Agnes of Iowa
Więcej na: www.ebook4all.pl
1.włamywacze
Latem, tuż przed wyjazdemsyna do college’u, żona obudziła mnie w środku nocy.
Początkowo myślałem, że potrząsa mną, bo ktoś się do nas włamał. Odkąd przeprowadziliśmy się na
wieś, budziło ją każde skrzypnięcie, trzaśnięcie i szelest. Próbowałemją uspokajać. To kaloryfery – mówiłem.
Dom pracuje. To lisy. Tak – odpowiadała – lisy, które kradną nam laptop, lisy, które kradną kluczyki do
samochodu – więc leżeliśmy i nasłuchiwaliśmy. Przy łóżku był guzik alarmowy, ale nie wyobrażałemsobie,
żebymmógł go nacisnąć i komuś w czymś przeszkodzić – ot, choćby włamywaczowi.
Nie jestemszczególnie odważny ani atletycznie zbudowany, ale tej nocy zerknąłemna zegarek – było
kilka minut po czwartej nad ranem– westchnąłem, ziewnąłemi poczłapałemna dół. Przestąpiłemnad naszym
bezużytecznym psem, zajrzałem do wszystkich pokoi i sprawdziwszy okna i drzwi, znowu wszedłem na
schody.
– Wszystko w porządku – zameldowałem. – To pewnie powietrze w rurach.
Connie usiadła.
– O czymty mówisz?
– Wszystko w porządku. Ani śladu włamywaczy.
– Nie mówiłamo włamywaczach. Mówiłam, że nasze małżeństwo dobiegło końca. Douglasie, chyba
chcę od ciebie odejść.
Przez chwilę siedziałemna brzegu łóżka.
– Cóż, przynajmniej to nie włamywacze – powiedziałem, ale żadne z nas się nie uśmiechnęło. Tej
nocy już nie spaliśmy.
2.douglastimothy petersen
W październiku wyjeżdżał nasz syn Albie, a zaraz potemmiała odejść moja żona. Wydarzenia te zdawały się
tak mocno ze sobą związane, że nie mogłemnie pomyśleć, że gdyby Albie oblał egzaminy i musiał powtarzać
maturę, moglibyśmy mieć jeszcze jeden rok udanego małżeństwa.
Ale zanimzrelacjonuję wamdokładniej te i inne wydarzenia, które nastąpiły tego szczególnego lata,
powinienemopowiedzieć wamtrochę o sobie, namalować coś w rodzaju autoportretu słownego. Nie potrwa
to zbyt długo. Nazywam się Douglas Petersen i mam pięćdziesiąt cztery lata. Widzicie to intrygujące „e”
w „Petersen”? Jest to podobno spadek po moich skandynawskich przodkach, może po pradziadku, chociaż
nigdy w Skandynawii nie byłem ani nie mam nic ciekawego do powiedzenia o tym rejonie świata.
Skandynawów przedstawia się zwykle jako mężczyzn jasnowłosych, przystojnych, serdecznych
i swobodnych, a te określenia zupełnie do mnie nie pasują. JestemAnglikiem. Moi rodzice – oboje już nie
żyją – wychowali mnie w Ipswich; ojciec był lekarzem, mama nauczycielką biologii. Imię „Douglas” wzięło
się z nostalgicznego uwielbienia Douglasa Fairbanksa, hollywoodzkiego idola, i tu kolejna dygresja – przez
te wszystkie lata zwracano się do mnie przeróżnie: „Doug”, „Dougie” albo „Doogie”. Moja siostra Karen,
samozwańcza właścicielka tytułu jedynej „wielkiej osobowości” w rodzinie, nazywa mnie „D”, „Dużym D”,
„Desterem” albo „Profesorem D” – mówi, że taką ksywkę będę miał w więzieniu – ale żaden z tych
przydomków do mnie nie przylgnął i wciąż jestem„Douglasem”. Nawiasemmówiąc, na drugie mamTimothy,
ale nie jest to imię, które mogłoby się komuś dobrze przysłużyć. Douglas Timothy Petersen. Zwykształcenia
jestembiochemikiem.
Wygląd. Moja żona w czasach, kiedy się poznaliśmy i odczuwaliśmy nieprzepartą potrzebę mówienia
o naszych twarzach, osobowościach, o tym, co w sobie uwielbiamy i tak dalej, powiedziała mi, że mam
„zupełnie przyzwoitą twarz”, i widząc, że jestem zawiedziony, szybko dodała, że mam również „naprawdę
dobre oczy”, cokolwiek to znaczy. Ale w sumie to prawda, mamzupełnie przyzwoitą twarz, całkiemmożliwe,
że „dobre” oczy, ale na pewno najbardziej brązowe z brązowych, przeciętnych rozmiarów nos i uśmiech,
który sprawia, że moje fotografie lądują w koszu. Cóż mogę dodać? Kiedyś, podczas jakiejś kolacji,
rozmowa zeszła na temat „kto grałby cię w filmie twojego życia?”. Porównywano zaproszonych gości do
różnych gwiazd filmowych i osobowości telewizyjnych, było dużo zabawy i śmiechu. Connie, moją żonę,
skojarzono z pewną mało znaną europejską aktorką i chociaż protestowała – „ona jest o wiele wytworniejsza
i piękniejsza” – widziałem, że mile ją to połechtało. Zabawa toczyła się dalej, ale kiedy przyszła moja kolej,
zapadła cisza. Goście sączyli wino i postukiwali palcami w podbródki. Do wszystkich dotarło nagle, że w tle
gra muzyka. Wyglądało na to, że nie przypominam żadnej słynnej czy choćby wyróżniającej się postaci
w historii świata, co – jak przypuszczam– znaczyło, że albo jestemwyjątkowy, albo wprost przeciwnie.
– Komu sera? – spytała gospodyni i szybko zmieniliśmy temat, zastanawiając się, czy ładniej jest na
Korsyce, czy na Sardynii.
Cóż. Tak czy inaczej, mam pięćdziesiąt cztery lata – wspominałem już o tym? – i syna Albiego,
przydomek „Jajo”, któremu jestem oddany i który traktuje mnie czasem z krystalicznie czystą pogardą, co
napełnia mnie tak wielkimsmutkiem, że z trudemmogę mówić.
Tak więc tworzymy rodzinę małą, cokolwiek skromną, i myślę, że bywają takie chwile, kiedy każde
z nas wolałoby, aby to ktoś inny przyjął na siebie ten czy inny cios. Connie i ja mieliśmy również córkę,
Jane, ale umarła zaraz po narodzinach.
3.parabola
Istnieje ogólnie przyjęty pogląd, że wraz z wiekiem, do pewnego momentu oczywiście, mężczyzna robi się
coraz przystojniejszy. Jeśli tak, jestemjuż chyba na prawymramieniu tej specyficznej paraboli.
– Musisz się nawilżać! – powtarzała Connie, kiedy się poznaliśmy, ale nawilżanie było równie
prawdopodobne jak to, że zrobię sobie tatuaż na szyi, skutkiem czego mam teraz cerę Jabby z Gwiezdnych
wojen. Od kilku już lat wyglądamgłupio w podkoszulku, ale – pamiętając o zdrowiu – wciąż próbuję dbać
o formę. Uważam na to, co jem, aby uniknąć losu mojego ojca, który umarł na zawał wcześniej, niż mu się
należało. Jego serce „dosłownie eksplodowało” – powiedział lekarz (odniosłem wrażenie, że z niejaką
lubością), dlatego biegam, od czasu do czasu i z pewnym zakłopotaniem, bo nigdy nie wiem, co zrobić
z rękami. Może trzeba trzymać je za plecami. Lubiłemgrać z Connie w badmintona, chociaż ciągle się śmiała
i wygłupiała, twierdząc, że to „trochę niemądre”. Jest to uprzedzenie dość powszechne. Badmintonowi
brakuje zawadiactwa typowego choćby dla squasha, tak popularnego wśród młodszej kadry kierowniczej,
brakuje mu romantyczności tenisa, mimo to pozostaje on najpopularniejszą grą z użyciem rakiet, a najlepsi
zawodnicy są światowej klasy sportowcami o instynkcie mordercy.
– Lotka może osiągnąć prędkość trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – mówiłem, gdy
Connie stała zgięta wpół nad siatką. – Przestań. Przestań się śmiać!
– Ale ma piórka – odpowiadała – i głupio się czuję, bijąc coś pierzastego. To tak, jakbyśmy
próbowali zamordować ziębę. – I znowu zanosiła się śmiechem.
Co jeszcze? Na pięćdziesiąte urodziny kupiła mi piękny rower wyścigowy, którym czasem jeżdżę
zielonymi alejkami, wsłuchując się w symfonię przyrody i wyobrażając sobie, jak wyglądałbympo zderzeniu
z ciężarówką. Na pięćdziesiąte pierwsze urodziny dostałemod niej strój i buty do biegania, a na pięćdziesiąte
drugie przyrząd do usuwania włosów z nosa i uszu, który wciąż mnie fascynuje i napawa odrazą, bo buczy
w czaszce jak malutka kosiarka do trawy. Wszystkie te prezenty miały jeden i ten sampodtekst: nie siedź bez
ruchu, nie starzej się, nie bierz niczego za rzecz oczywistą.
Ale nie da się tego ukryć: jestem mężczyzną w średnim wieku. Siadam, żeby włożyć skarpetki,
trzeszczę przy wstawaniu i, co denerwujące, zaczynam zdawać sobie sprawę z obecności prostaty, ściśniętej
pośladkami jak orzech włoski. Zawsze myślałem, że starzenie się jest procesem powolnym i stopniowym,
pełznącymjak lodowiec. Teraz już wiem, że postępuje szybko, przypominając zsuwający się z dachu śnieg.
Natomiast moja pięćdziesięciodwuletnia żona jest dla mnie równie atrakcyjna jak w dniu, kiedy się
poznaliśmy. Gdybympowiedział to na głos, odparłaby:
– Tylko tak mówisz. Nikt nie lubi zmarszczek, nikt nie lubi siwych włosów.
A ja powiedziałbymwtedy:
– Ale zmarszczki i włosy to żadna niespodzianka. Chciałem, żebyś się przy mnie zestarzała, odkąd
tylko się poznaliśmy. Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? To tę twarz kocham, nie twarz
dwudziestoośmio-, trzydziestocztero- czy czterdziestotrzylatki. Tylko właśnie tę.
Może i by się jej to spodobało, ale nigdy tego nie powiedziałem. Zawsze zakładałem, że jeszcze
zdążę, i teraz, siedząc na brzegu łóżka o czwartej nad ranem i nie nasłuchując już odgłosów włamania,
doszedłemdo wniosku, że może być za późno.
– Od kiedy...
– Od jakiegoś czasu.
– A więc kiedy chcesz...
– Nie wiem. Nie teraz, nie przed wyjazdem Albiego. Może pod koniec lata. Jesienią? Po Nowym
Roku?
I w końcu:
– Mogę spytać dlaczego?
4.p.c.ip.c.
Aby pytanie i ostateczna odpowiedź miały jakiś sens, niezbędny jest pewien kontekst. Otóż odnoszę
wrażenie, że moje życie można podzielić na dwie wyraźne części, przed Connie i po Connie, ale zanimopiszę
szczegółowo wydarzenia tego lata, warto by opowiedzieć, jak się poznaliśmy. Ostatecznie to romans. Miłość
ma tu znaczenie.
5.słowona„s”
„Samotność” jest słowem niepokojącym i nie wolno go lekceważyć. Wypowiadając je, ludzie czują się
nieswojo, bo kojarzy im się z rzeczownikami o znacznie surowszym zabarwieniu, takimi jak „smutek” czy
„alienacja”. Myślę, że zawsze byłem lubiany, poważany i szanowany, ale to, że ma się mało wrogów, nie
znaczy wcale, że ma się dużo przyjaciół, dlatego nie mogę zaprzeczyć, że byłem jeśli nie samotny, to na
pewno bardziej wyobcowany, niżbymchciał.
Dla większości nas dwadzieścia kilka lat to swego rodzaju punkt szczytowy stadnego życia, czas,
gdy możemy poszukać przygód w realnym świecie, rozpocząć karierę zawodową, prowadzić aktywne
i ekscytujące życie towarzyskie, kiedy można się zakochać, pławić w seksie i narkotykach. Zdawałem sobie
sprawę, że to wszystko wokół mnie się dzieje. Słyszałemo nocnych klubach i nowych galeriach, wiedziałem
o różnych imprezach i demonstracjach. Widywałemkaca, ubranie noszone przez kilka dni z rzędu, pocałunki
w metrze i łzy w stołówce, ale obserwowałem to wszystko jak przez szkło pancerne. Myślę tu zwłaszcza
o końcu lat osiemdziesiątych, które – mimo zamętu i ciężkich prób, jakie im towarzyszyły – wydawały się
dość podniecające. Waliły się mury, dosłownie i w przenośni, zmieniały się twarze polityków. Wahałbymsię
nazywać to rewolucją czy świtem nowego dnia – w Europie i na Bliskim Wschodzie toczyły się wojny
i trwały zamieszki, w gospodarce panował chaos – ale miało się przynajmniej poczucie nieprzewidywalności,
świadomość zmiany. Pamiętam, czytałem dużo o Drugim Lecie Miłości w kolorowych dodatkach. Zbyt
młody na Pierwsze, podczas Drugiego kończyłem doktorat o interakcjach między proteinami i RNA
i o procesie fałdowania białka podczas translacji. „Jedynymkwasemw tymdomu – mawiałemw laboratorium
– jest kwas dezoksyrybonukleinowy”. Żart, który nigdy nie zdobył uznania, na jakie na pewno zasługiwał.
Mimo to, w miarę jak dekada dobiegała końca, coś się wyraźnie działo, chociaż gdzie indziej
i u innych, dlatego zastanawiałemsię po cichu, czy zmiany dotkną i mnie i jak miałbymje zainicjować.
6.drosophilamelanogaster
Kiedy przeprowadzałem się do Balham, mur berliński jeszcze stał. Dobijałem trzydziestki, byłem doktorem
biochemii i pochłonięty pracą oraz ujemnym bilansem domowym mieszkałem w małym, nie do końca
umeblowanym i obciążonym wysoką hipoteką mieszkaniu niedaleko High Road. Miałem stypendium
postdoktoranckie i dni powszednie, a także większość weekendów poświęcałem na badanie pospolitej
muszki owocowej Drosophila melanogaster, stosując mutageny w screenach według genetyki klasycznej.
Próbowaliśmy wynaleźć narzędzia do odczytywania genomów organizmów i manipulowania nimi, dlatego
były to naprawdę ekscytujące czasy i uważałem, że jeśli nie w życiu osobistym, to na pewno w zawodowym
jest to dla mnie złota era.
Nie licząc miski z owocami, rzadko kiedy widuję teraz muszkę owocową. Od kilku lat pracuję
w sektorze prywatnym, komercyjnym – „w korporacji zła”, jak mawia mój syn – jako szef Wydziału Badań
i Rozwoju, ale chociaż wspaniale to brzmi, znaczy tylko tyle, że nie mogę już cieszyć się wolnością
i podnieceniem płynącym z czystej nauki. Mam teraz stanowisko organizacyjne, strategiczne i tak dalej.
Finansujemy badania uniwersyteckie, aby maksymalnie wykorzystać fachową wiedzę naukową, wszelkie
innowacje i entuzjazm młodych pracowników nauki, ale wszystko musi się teraz „przekładać”, mieć
praktyczne zastosowanie. Lubię swoją pracę, dobrze ją wykonuję i wciąż bywam w laboratoriach, ale
zatrudniono mnie po to, bym koordynował pracę młodych ludzi, którzy robią to, co ja kiedyś, i kierował
nimi. Nie jestem korporacyjnym potworem, nieźle sobie radzę, odnoszę sukcesy i mam poczucie
bezpieczeństwa. Ale praca nie pasjonuje mnie tak jak dawniej.
Bo dawniej naprawdę mnie pasjonowała. Te wszystkie godziny spędzone w małym zespole ludzi
oddanych i pełnych zapału – nauka była wtedy czymś radosnym, inspirującym i bardzo ważnym.
Dwadzieścia lat później badania nad Drosophila melanogaster miały zaowocować innowacjami
medycznymi, o jakich namsię nie śniło, ale wtedy motywowała nas czysta ciekawość, a nawet chęć zabawy.
Po prostu świetnie się bawiliśmy i nie przesadzę, mówiąc, że kochałemswoją pracę.
Nie twierdzę, że nie łączyła się z przyziemną harówką: komputery były wtedy prymitywne i kapryśne,
niewiele szybsze niż nieporęczne kalkulatory, i miały moc obliczeniową mniejszą niż moja komórka, nie
wspominając już o tym, że wprowadzanie danych było czynnością wyczerpującą i pracochłonną. I chociaż
jako organizm pospolita muszka owocowa stanowi wspaniały materiał badawczy – jest płodna, ma krótki
cykl rozwoju i wyraźną morfologię – zdecydowanie brakuje jej osobowości. Trzymaliśmy jedną w naszym
laboratoryjnyminsektarium, w oddzielnymsłoju z malutkimdywanikiemi umeblowaniemz domku dla lalek,
i pod koniec cyklu życiowego zastępowaliśmy ją nową. Chociaż trudno jest określić jej płeć, nazwaliśmy
go/ją Bruce’em. Potraktujcie to jako archetypowy przykład biochemicznego poczucia humoru.
Tego rodzaju niewinne rozrywki były konieczne, ponieważ, szczerze mówiąc, uśpienie całej
populacji muszek, zbadanie każdego owada za pomocą delikatnego pędzelka i mikroskopu w celu
wychwycenia ledwo widocznych zmian w pigmentacji oka czy kształcie skrzydeł jest dość otępiające.
Przypomina trochę tworzenie gigantycznej układanki. Zaczynając, myślisz: „Będzie super”. Włączasz radio,
robisz sobie herbatę i nagle dociera do ciebie, że masz o wiele za dużo kawałków i że można ułożyć z nich
tylko bezchmurne niebo.
Dlatego byłem zbyt zmęczony, żeby w ten piątkowy wieczór pójść na imprezę do siostry. Zbyt
zmęczony i z kilku dobrych powodów zbyt nieufny.
7.swatka
Moją nieufność wzbudzało to, co siostra podawała na kolację, a podawała ciągle to samo: zapiekankę
z makaronem w kształcie rurek ze spieczonym na węgiel tanim serem, pod którego warstwą czyhały
niezmiennie tuńczyk z puszki albo tłuste mielone mięso. Bałemsię tych imprez, zwłaszcza kolacji, ponieważ
zawsze kojarzyły mi się z bezlitosną walką gladiatorów, w której wieńcemlaurowymnagradza się najbardziej
dowcipnych, przebojowych i przystojnych, zapominając o trupach leżących we krwi na pomalowanych
deskach podłogi. W tych okolicznościach presja bycia najlepszym paraliżowała mnie i wciąż paraliżuje,
mimo to siostra raz po raz kazała mi wychodzić na arenę.
– Nie możesz do końca życia siedzieć w domu – mówiła.
– Nie siedzę w domu, rzadko tam...
– Siedzisz w tej nieszczęsnej norze samjak palec.
– To nie jest... Zresztą dobrze mi samemu.
– Nieprawda! Nieprawda! Jak może być ci dobrze? Jesteś nieszczęśliwy! Nieszczęśliwy!
W sumie to prawda, że przed tym piątkowym wieczorem nie miałem wielu powodów do radości, do
fajerwerków czy młócenia pięściami powietrza. Lubiłem swoich kolegów, oni lubili mnie, ale zwykle było
tak, że w sobotę po południu żegnałem się ze Steve’em, naszym ochroniarzem, i nie wypowiadałem do
nikogo słowa aż do poniedziałku rano, kiedy to moje usta otwierały się z głośnym pyknięciem, aby
powiedzieć mu „cześć”.
– Udany weekend? – pytał.
– Spokojny – odpowiadałem– bardzo spokojny.
Mimo to praca wciąż sprawiała mi satysfakcję i przyjemność. Raz w miesiącu chodziłem na quiz do
pubu czy na piwo z kumplami w piątek wieczorem, a jeśli od czasu do czasu stwierdzałem, że czegoś mi
brakuje... Cóż, czy mnie jednemu?
Ale na pewno nie mojej siostrze. W wieku dwudziestu kilku lat Karen miała tabuny znajomych,
których moi rodzice nazywali artystami, początkujących aktorów, dramatopisarzy i poetów, muzyków,
tancerzy i fantastycznych młodych ludzi pracujących w zupełnie niepraktycznych zawodach; takich, którzy
przesiadują do późnej nocy, a potem przez cały dzień odbywają długie, burzliwe spotkania przy herbacie.
Dla mojej siostry życie było jednym wielkim grupowym przytulaniem się i obejmowaniem i zdawało się, że
z niejasnych powodów bawi ją pokazywanie mnie swoim młodszym przyjaciołom. Ciągle powtarzała, że
pominąłem młodość, od razu wskoczyłem w wiek średni i że już w łonie matki miałem czterdzieści trzy lata.
I chyba to prawda, że nie zdążyłem rozsmakować się w młodości. Ale skoro tak, dlaczego tak bardzo
nalegała, bymprzyszedł?
– Bo będą dziewczyny...
– Dziewczyny? Dziewczyny... Tak, gdzieś o nich słyszałem.
– Zwłaszcza jedna...
– Karen, wiem, co to są dziewczyny. Spotykałemsię z nimi i rozmawiałem.
– Ale nie z taką. Wierz mi.
Westchnąłem. Z jakiegoś powodu „ustawienie mnie z dziewczyną” stało się dla siostry obsesją
i oddawała się jej z czarującą mieszanką protekcjonalności i przymusu.
– Chcesz być samdo końca życia? Chcesz? Hm? Chcesz?
– Nie mamtakiego zamiaru.
– Więc gdzie zamierzasz kogoś poznać? W swojej szafie? Pod sofą? Wyhodujesz kogoś
w laboratorium?
– Naprawdę nie chcę już o tymrozmawiać.
– Mówię to tylko dlatego, że cię kocham! – Miłość była dla niej usprawiedliwieniem wszystkich
irytujących zachowań. – Na stole będzie czekał na ciebie talerz i jak nie przyjdziesz, całą kolację szlag trafi! –
I z tymi słowami odłożyła słuchawkę.
8.zapiekankaz tuńczykiem
I tak gdy w piątek wieczorem wszedłem do jej malutkiego mieszkanka w Tooting, wepchnięto mnie do
malutkiej kuchni, gdzie wokół rozchwianego stołu na kozłach do cięcia tapet, na którego środku, pachnąc
jak przypalona kocia karma i kopcąc dymem jak meteor, stała jedna z jej słynnych zapiekanek, tłoczyło się
szesnaście osób.
– Uwaga wszyscy! To mój kochany braciszek Douglas. Bądźcie dla niego mili, jest nieśmiały!
Wytknąć palcem kogoś nieśmiałego i wrzasnąć NIEŚMIAŁY! – nic nie sprawiało jej większej
przyjemności. Hej, cześć, jak się masz, Douglasie – powiedzieli moi konkurenci i wcisnąłemsię na malutkie
składane krzesło między przystojnym włochatym mężczyzną w czarnych trykotach i pasiastej kamizelce
i niezwykle atrakcyjną kobietą.
– Connie – powiedziała kobieta.
– Miło mi – rzuciłemostro i tak poznałemswoją żonę.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Zastanawiałem się, czy nie poprosić jej, żeby podała mi
zapiekankę, ale wtedy musiałbymją zjeść, dlatego...
– Czymsię zajmujesz, Connie?
– Dobre pytanie – powiedziała, choć dobre nie było. – Jestem chyba artystką. W każdym razie
studiowałamsztukę, ale trochę pretensjonalnie to brzmi...
– Nie, bynajmniej – odparłem, myśląc: o Boże, artystka. Gdyby powiedziała: „jestem biologiem
komórkowym”, nic by mnie nie powstrzymało, ale takich ludzi widywałem rzadko, a już na pewno nie
u siostry. Artystka. Nie nienawidziłem sztuki, absolutnie nie, nienawidziłem jedynie tego, że nic o niej nie
wiedziałem. – A więc... akwarele czy olej?
Roześmiała się.
– To trochę bardziej skomplikowane.
– Hej, ja też jestem artystą! – powiedział przystojniak z lewej, wtrącając się do rozmowy. – Artystą
trapezistą!
Potem już się prawie nie odzywałem. Jake, włochacz w kamizelce i trykotach, okazał się cyrkowcem
kochającymzarówno swoją pracę, jak i siebie samego, jak więc mógłbymrywalizować z kimś, kto zarabia na
życie, robiąc coś, co zaprzecza prawom grawitacji? Dlatego siedziałem cicho i obserwowałem swoją sąsiadkę
kątemoka, dokonując następujących spostrzeżeń:
9.siedem cech
1. Miała bardzo ładne włosy. Dobrze ostrzyżone, czarne, czyste, błyszczące, niemal jak farbowane,
z ostrymi czubkami zaczesanymi do przodu na uszy („czubkami”, tak?) i obejmującymi jej
cudowną twarz. Opisywanie koafiur nie jest moją mocną stroną, bo brakuje mi słownictwa, ale
jej fryzura przypominała uczesanie gwiazd filmowych z lat pięćdziesiątych. Moja mama
powiedziałaby, że jest to „fryzura z pazurkami”, choć była modna i współczesna zarazem.
„Modna” – nie wierzę własnym uszom! Tak czy inaczej, czułem zapach jej szamponu i skóry,
ale nie dlatego, że siadając, jak borsuk przytknąłemnos do jej karku – aż tak głupi nie jestem–
tylko dlatego, że stół był bardzo mały.
2. Connie umiała słuchać. Moja siostra i jej znajomi uważali, że rozmowa polega na mówieniu po
kolei, ale ona, z dłonią na policzku i małym palcem w kąciku ust, naprawdę tego włochacza
słuchała. Spokojna i zamknięta w sobie, promieniała cichą inteligencją. Miała skupiony wyraz
twarzy, lecz nie całkiem bezkrytyczny czy pozbawiony powagi, dlatego nie sposób było
powiedzieć, czy słowa akrobaty ją ciekawią czy śmieszą, i postawę tę zachowywała przez całe
nasze małżeństwo.
3. Chociaż uważałem, że jest urocza, nie była najbardziej pociągającą kobietą przy stole. Wiem, że
opisując pierwsze spotkanie z ukochaną czy ukochanym, mówi się zwykle, że on czy ona
roztaczał(a) wokół siebie wyjątkowy blask. „Jej twarz rozjaśniała cały pokój”. Albo: „Nie
mogłem oderwać od niej oczu”. Natomiast ja mogłem i oderwałem. Powiedziałbym, że –
przynajmniej w kategoriach tradycyjnych – była może trzecią pod względem urody kobietą
w kuchni. Moja siostra, ze swoją bardzo wychwalaną „wielką osobowością”, lubiła otaczać się
niezwykle pięknymi, „odlotowymi” ludźmi, rzecz w tym, że odlotowość i dobroć rzadko idą
w parze, ale to, że ludzie ci byli często naprawdę odrażający, okrutni, pretensjonalni czy
skretyniali, stanowiło dla niej niską cenę za rzekomy splendor, w którym mogła się kąpać.
Dlatego chociaż tego wieczoru było tam wielu atrakcyjnych gości, cieszyłem się, że siedzę
obok Connie, mimo że na pierwszy rzut oka ani nie lśniła, ani niczego nie roztaczała, ani
niczymnie promieniała.
4. Miała bardzo interesujący głos: niski, suchy i trochę chrapliwy, z wyraźnym londyńskim
akcentem. Akcentu z biegiem lat się wyzbyła, ale w tamtych czasach na pewno połykała
spółgłoski. W normalnych okolicznościach wskazywałoby to na jej pochodzenie społeczne,
ale nie w kręgu znajomych mojej siostry. Jeden z nich mówił cockneyemjak właściciel stoiska
ze ślimakami, chociaż jego ojciec był biskupem Bath i Wells. Natomiast Connie zadawała
szczere, inteligentne pytania, niepozbawione jednak ironii i rozbawienia. „Czy w prawdziwym
życiu klowni są równie zabawni jak na arenie?” – tak to mniej więcej brzmiało. Mówiła,
instynktownie stosując intonację komika, i miała dar bycia zabawną bez uśmiechu, czego
zawsze jej zazdrościłem. W tych rzadkich chwilach, kiedy opowiadampublicznie jakiś dowcip,
szczerzę zęby jak przerażony szympans, podczas gdy ona zawsze zachowywała – i wciąż
zachowuje – śmiertelną powagę.
– Więc kiedy lecisz do partnera – spytała z kamienną twarzą – nigdy nie kusi cię, żeby w ostatniej
chwili zrobić tak? – Podniosła rękę i zagrała mu na nosie, a ja pomyślałem, że jest wspaniała.
1. Dużo piła, dolewając sobie, zanimopróżniła kieliszek, jakby się bała, że zaraz zabraknie wina.
Alkohol nie wywierał na nią dostrzegalnego wpływu, może wzmagał tylko przejęcie, z jakim
rozmawiała, jakby konwersacja z trapezistą wymagała skupienia. Piła zupełnie beztrosko, bez
zawadiactwa z cyklu „przepiję cię choćby pod stołem”. Robiła wrażenie rozrywkowej
dziewczyny.
2. Była niezwykle elegancka. Nie chodzi o to, że tego wieczoru miała na sobie kosztowną czy
rzucającą się w oczy suknię, ale było w niej coś stosownego. Ówczesna moda hołdowała
workowatości, dlatego miało się wrażenie, że siedzący przy stole goście są raczkującymi
szkrabami w podkoszulkach rodziców. Tymczasem ona wyglądała schludnie i stylowo
w ubraniu zupełnie passé (teraz już wiem, że nazywa się je klasycznym), szytym na miarę,
obcisłym i – przepraszam, bardzo mi przykro, ale inaczej nie da się tego powiedzieć –
podkreślającymjej krągłości. Tak więc elegancka i oryginalna, górowała wyglądemnad resztą,
będąc jednocześnie staromodna jak postać z czarno- -białego filmu. Natomiast ja wywierałem
wrażenie, które z perspektywy czasu można by określić jako zupełnie zerowe. Moja ówczesna
garderoba zawierała pełny wachlarz brązów i szarości, wszystkie kolory świata porostów,
i można bezpiecznie założyć, że nosiłem nawet drelichowe spodnie. Tak czy inaczej, kamuflaż
zadziałał, ponieważ...
3. Kobieta po mojej prawej stronie nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi.
10.odważny młody człowieknalatającym trapezie
Bo niby dlaczego miałaby zwracać? Trapezista Jake był kimś, kto patrzy w oczy śmierci, podczas gdy ja
przez większość wieczorów gapiłem się w telewizor. Poza tym Jake pracował w nie byle jakim cyrku, tylko
punkowym, należącymdo cyrkowej nowej fali, takim, w którymżongluje się piłami łańcuchowymi, podpala
beczki po ropie, po czym wali się w nie jak w bęben. Cyrk był teraz sexy: tańczące słonie ustąpiły miejsca
nagim ludziom-gumom i ekstremalnej przemocy, ulegając, jak mówił Jake, „anarchistycznej,
postapokaliptycznej estetyce rodemz Mad Maksa”.
– Chcesz powiedzieć, że klowni nie jeżdżą już samochodami, w których odpadają koła? – spytała
z kamienną twarzą Connie.
– A skąd! Koła są do dupy! Teraz samochody wybuchają! Za tydzień występujemy w Clapham
Common. Jak chcecie, załatwię wambilety.
– Nie jesteśmy razem. – Connie powiedziała to trochę za szybko. – Dopiero co się poznaliśmy.
– Aaa... – Jake kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć, że tak właśnie myślał.
Zapadła cisza, więc ją wypełniłem:
– Słuchaj, czy cyrkowy akrobata może łatwo dostać porządne ubezpieczenie samochodowe?
Procentowo wygląda to różnie, ale czasemmówię coś, co nie ma sensu nawet dla mnie samego. Może
chciałem zażartować. Może miałem nadzieję, że jeśli uniosę brwi i cierpko się uśmiechnę, uda mi się
spapugować lakoniczność wypowiedzi mojej sąsiadki. Jeśli tak, chyba nic z tego wyszło, bo zamiast się
roześmiać, Connie dolała sobie wina.
– Nie, bo nic im nie mówię – odparł z buntowniczą zadziornością Jake; zabrzmiało to bardzo
anarchistycznie, ale powodzenia podczas rozpatrywania wniosku o roszczenia odszkodowawcze, chłopie.
Skierowawszy rozmowę na dopłaty ubezpieczeniowe, nałożyłem na talerz trochę zapiekanki, parząc
przy okazji wierzch dłoni siedzącej obok Connie nitkami tłustego, roztopionego, gorącego jak lawa
cheddara, i gdy zaczęła je zdzierać, Jake powrócił do swego monologu, wyginając się tuż przede mną, by
sięgnąć po wino. Jeśli w ogóle myślałem kiedyś o cyrkowych akrobatach, zawsze wyobrażałem sobie
zgrabnego, dobrze zbudowanego mężczyznę podobnego do Burta Lancastera, kogoś zlanego brylantyną,
przylizanego i ubranego w trykoty. Natomiast Jake przypominał dzikie zwierzę porośnięte sierścią koloru
piłki do kosza, niemniej był niezaprzeczalnie przystojny, bo miał ostre rysy twarzy, celtycki tatuaż wokół
bicepsa i plątaninę gęstych rudych włosów ściągniętych w kucyk brudną frotką. Kiedy mówił – a mówił
dużo – patrzył na Connie pałającymi oczami, przy okazji przeszywając mnie wzrokiem, i musiałempogodzić
się z tym, że jestem oto świadkiem bezczelnego podrywu. Nie wiedząc, co robić, sięgnąłem po sałatkę.
Polana obficie octem słodowym i olejem do smażenia, była efektem niezwykłego talentu kulinarnego mojej
siostry, dzięki któremu smakowała jak chipsy.
– Chwila, kiedy jesteś w powietrzu – kontynuował Jake, wyciągając się w stronę sufitu – kiedy
spadasz, ale jakbyś leciał... Nie ma nic wspanialszego. Chcesz tę chwilę zatrzymać, ale ona przemija. To tak,
jakbyś próbowała przedłużyć orgazm. Znasz to uczucie?
– Czy znam? – odparła ze śmiertelną powagą Connie. – Właśnie to robię.
Parsknąłem śmiechem, a ponieważ Jake łypnął na mnie spode łba, szybko podniosłem miskę
z kwaśną sałatą.
– Sałata lodowa. Komuś sałaty?
11.chemikalia
Zapiekanka z tuńczykiem została zjedzona na siłę jak gorąca glina, a monolog Jake’a trwał w najlepsze
jeszcze podczas deseru, kiedy podano szyderczą namiastkę ciasta biszkoptowego nasączonego sherry,
zalanego budyniowym sosem i pokrytego taką ilością bitej śmietany, kolorowych galaretek tudzież
cukierków w kolorowymlukrze, że groziła namcukrzyca drugiego typu. Connie i Jake coraz bardziej się ku
sobie nachylali, w powietrzu zawisła mgła feromonów, a erotyczne pole siłowe odpychało moje krzesło coraz
dalej i dalej od stołu, aż w końcu znalazłem się prawie na korytarzu, z rowerem i stertą książek
telefonicznych. Connie musiała to zauważyć, bo spojrzała na mnie i spytała:
– A ty, Danielu? Czymsię zajmujesz?
„Danielu”. Blisko.
– Jestemnaukowcem.
– Tak, twoja siostra mi mówiła. Zrobiłeś doktorat. Zczego?
– Zbiochemii, ale w tej chwili prowadzę badania nad Drosophilą, muszką owocową.
– Mów dalej.
– Dalej?
– Opowiedz coś więcej. Chyba że to tajemnica.
– Nie, po prostu rzadko ktoś mnie o to pyta. Cóż, jak by to... Dobra, wykorzystujemy substancje
chemiczne do badania mutacji genetycznych...
Jake głośno jęknął, sięgnął po wino i poczułem, że coś ociera mi się o policzek. „Naukowiec”
kojarzy się niektórym albo z szaleńcem z wytrzeszczonymi oczami, albo z ubranym w biały kitel sługusem
jakiejś fanatycznej organizacji, statystą z filmu o Jamesie Bondzie. Jake najwyraźniej też tak uważał.
– Mutacji? – powtórzył z oburzeniem. – Po co mutować muszki owocowe? Biedne są, dlaczego nie
zostawicie ich w spokoju?
– W procesie mutacji nie ma niczego nienaturalnego. To po prostu inne określenie ewo...
– Uważam, że natury nie wolno poprawiać. – Jake mówił teraz do wszystkich gości. – Te pestycydy
i fungicydy to samo zło.
Hipoteza wydała mi się mało prawdopodobna.
– Nie jestem pewny, czy związek chemiczny jako taki jest czymś złym. Owszem, można go użyć
nieodpowiedzialnie czy głupio i, co smutne, czasemsię to zdarza, ale...
– Moja kumpela ma działkę w Stoke Newington, całkowicie organiczną, i jej warzywa są wspaniałe,
po prostu wspaniałe...
– Wierzę. Ale nie przypuszczam, żeby Stoke Newington nawiedziła kiedyś plaga szarańczy czy
susza, żeby w tamtejszej glebie zabrakło składników odżywczych...
– Marchew powinna smakować jak marchew! – krzyknął Jake zagadkowo nielogicznie.
– Przepraszam, nie całkiem...
– Chemikalia. Wszystko przez te chemikalia!
Nielogiczny wniosek numer dwa.
– Przecież... wszystko jest złożone z substancji chemicznych. Marchew to czysta chemia, sałata też.
Zwłaszcza ta. Ty też jesteś złożony z chemikaliów.
Chyba go tymuraziłem.
– Nieprawda! – wykrzyknął i Connie parsknęła śmiechem.
– Przykro mi – dodałem – ale jesteś. Składasz się z sześciu podstawowych pierwiastków:
w sześćdziesięciu pięciu procentach z tlenu, osiemnastu z węgla, dziesięciu z...
– To dlatego, że ludzie próbują uprawiać truskawki na pustyni. Gdybyśmy jedli lokalne produkty,
uprawiane naturalnie, bez tej całej chemii...
– Cudownie to brzmi, ale gdyby w ziemi zabrakło podstawowych substancji odżywczych, gdyby
twoja rodzina głodowała z powodu mszycy czy jakiegoś grzyba, dziękowałbyś Bogu za te wstrętne
chemikalia.
Nie wiem, co jeszcze powiedziałem. Podchodziłem do pracy z pasją, uważałem, że jest pożyteczna
i warto ją wykonywać. Ale poza idealizmem pewną rolę mogła odegrać w tym zazdrość. Trochę za dużo
wypiłemi po tym, jak przez parę godzin traktowano mnie jak głupka lub zupełnie ignorowano, bynajmniej
nie polubiłem mojego rywala, przedstawiciela szkoły, która uważała, że lekarstwem na choroby i głód są
dłuższe i lepsze koncerty rockowe.
– Na świecie wystarczyłoby jedzenia dla wszystkich, tylko że jest ono w nieodpowiednich rękach.
– Tak, ale to nie wina nauki! To wina polityki, gospodarki! Nauka nie odpowiada za suszę, głód czy
choroby, ale takie rzeczy się zdarzają i właśnie tu na scenę wkraczają badania naukowe. To my jesteśmy
odpowiedzialni za...
– Za kolejne DDT? Więcej talidomidu?
Ten ostatni cios sprawił Jake’owi olbrzymią przyjemność, dlatego uśmiechnął się szeroko do
publiczności, zachwycony, że nieszczęścia innych dostarczyły mu cennego argumentu. Owszem, zdarzały się
straszliwe tragedie, ale nie pamiętam, żebym przyczynił się do nich ja czy moi koledzy, ludzie
odpowiedzialni, humanitarni, porządni, etyczni i świadomi społecznie. Poza tym przykłady te były
anomaliami pośród niezwykłych osiągnięć nauki i wyobraziłem sobie, jak wiszę pod cienistą kopułą
wielkiego namiotu, z obłędemw oku przecinając scyzorykiemlinę.
– A co by było – zastanawiałemsię na głos – gdybyś, co nie daj Boże, spadł z trapezu, złamał obie
nogi i gdyby wdała się w nie silna infekcja? Bo ja, Jake, wtedy bardzo bymchciał stanąć przy twoimłóżku
z antybiotykami i środkami przeciwbólowymi w ręku i powiedzieć: wiem, że strasznie cierpisz, ale nie mogę
ci tego podać, bo to są środki chemiczne stworzone przez naukowców, dlatego bardzo mi przykro, ale boję
się, że będę musiał amputować ci obie nogi. Bez znieczulenia!
12.cisza
Zastanawiałem się, czy nie przegiąłem. Chciałem wyartykułować to z pasją, a powiedziałem tak, jakby mi
odbiło. W dodatku złośliwie, a nikt nie lubi złośliwości przy kolacji, złośliwości jawnej i otwartej, nikt,
a już na pewno nie moja siostra, która przeszyła mnie wzrokiem, trzymając w ręku łyżeczkę oblepioną
kapiącymsosemz mleka, jajek i mąki kukurydzianej.
– Cóż, Douglasie – powiedziała słabym głosem – miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.
Jeszcze deseru?
Co bardziej przygnębiające, wypadłem niezbyt dobrze przed Connie. Chociaż zamieniliśmy tylko
kilka słów, bardzo mi się spodobała i chciałemwywrzeć na niej dobre wrażenie. Ztrwogą zerknąłemw prawo,
gdzie siedziała z ręką pod podbródkiem i niewzruszoną, zupełnie nieczytelną twarzą, i spodobała mi się
jeszcze bardziej, kiedy oderwawszy rękę od podbródka, położyła mi ją z uśmiechemna ramieniu.
– Przepraszam, Douglasie. Chyba nazwałamcię Danielem.
I wtedy... Cóż, wtedy poczułemsię tak, jakby zapłonęło światło.
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna KSIĘGA I. Wielka podróż Część pierwsza. Anglia Część druga. Francja Część trzecia. Niderlandy Część czwarta. Niemcy KSIĘGA II. Renesans Część piąta. Wenecja i Veneto Część szósta. Toskania Część siódma. Madryt Część ósma. Barcelona Część dziewiąta. Znowu Anglia Podziękowania
Tytuł oryginału US Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Jerzy Lewiński Korekta Ewa Grabowska Anna Sidorek Copyright ©David Nicholls 2014 The right of David Nicholls to be identified as the Author of the Work has been asserted by himin accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988. All rights reserved Copyright ©for the Polish translation by Jan Kraśko 2015 Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe. Świat Książki Warszawa 2015 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Łamanie MAGiK Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10
www.olesiejuk.pl ISBN 9788380310537 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
Pamięci mojego ojca, Alana Freda Nichollsa
Pokazałaś mi jeno, że mam serce – rzuciłaś jeno światło wzdłuż i wszerz duszy mojej. Objawiłaś mnie jeno samemu sobie, albowiem bez Twej pomocy znałbym tylko swój cień: patrzyłbym, jak migocze na ścianie, i brałbym jego rojenia za swoje prawdziwe czyny... Czy zatem widzisz, Najdroższa, cóżeś mi uczyniła? Czyż nie przeraża Cię trochę myśl, że gdyby nie kilka błahych zdarzeń, moglibyśmy się nigdy nie spotkać? Nathaniel Hawthorne, list do Sophii Peabody 4 października 1840 r.
Wszystko było takie samo, a jednak inne, i na chwilę przed zaśnięciem ogarnął mnie strach, jaki wciąż odczuwam przed długą, najeżoną przeszkodami podróżą.
KSIĘGAI WIELKA PODRÓŻ
Część pierwsza ANGLIA Słodycz bycia ze sobą zaczęła malować zmarszczki wokół jej ust, zmarszczki, które wyglądały jak cudzysłów – jakby wszystko, co powiedziała, powiedział już kiedyś ktoś inny. Lorrie Moore, Agnes of Iowa
Więcej na: www.ebook4all.pl 1.włamywacze Latem, tuż przed wyjazdemsyna do college’u, żona obudziła mnie w środku nocy. Początkowo myślałem, że potrząsa mną, bo ktoś się do nas włamał. Odkąd przeprowadziliśmy się na wieś, budziło ją każde skrzypnięcie, trzaśnięcie i szelest. Próbowałemją uspokajać. To kaloryfery – mówiłem. Dom pracuje. To lisy. Tak – odpowiadała – lisy, które kradną nam laptop, lisy, które kradną kluczyki do samochodu – więc leżeliśmy i nasłuchiwaliśmy. Przy łóżku był guzik alarmowy, ale nie wyobrażałemsobie, żebymmógł go nacisnąć i komuś w czymś przeszkodzić – ot, choćby włamywaczowi. Nie jestemszczególnie odważny ani atletycznie zbudowany, ale tej nocy zerknąłemna zegarek – było kilka minut po czwartej nad ranem– westchnąłem, ziewnąłemi poczłapałemna dół. Przestąpiłemnad naszym bezużytecznym psem, zajrzałem do wszystkich pokoi i sprawdziwszy okna i drzwi, znowu wszedłem na schody. – Wszystko w porządku – zameldowałem. – To pewnie powietrze w rurach. Connie usiadła. – O czymty mówisz? – Wszystko w porządku. Ani śladu włamywaczy. – Nie mówiłamo włamywaczach. Mówiłam, że nasze małżeństwo dobiegło końca. Douglasie, chyba chcę od ciebie odejść. Przez chwilę siedziałemna brzegu łóżka. – Cóż, przynajmniej to nie włamywacze – powiedziałem, ale żadne z nas się nie uśmiechnęło. Tej nocy już nie spaliśmy.
2.douglastimothy petersen W październiku wyjeżdżał nasz syn Albie, a zaraz potemmiała odejść moja żona. Wydarzenia te zdawały się tak mocno ze sobą związane, że nie mogłemnie pomyśleć, że gdyby Albie oblał egzaminy i musiał powtarzać maturę, moglibyśmy mieć jeszcze jeden rok udanego małżeństwa. Ale zanimzrelacjonuję wamdokładniej te i inne wydarzenia, które nastąpiły tego szczególnego lata, powinienemopowiedzieć wamtrochę o sobie, namalować coś w rodzaju autoportretu słownego. Nie potrwa to zbyt długo. Nazywam się Douglas Petersen i mam pięćdziesiąt cztery lata. Widzicie to intrygujące „e” w „Petersen”? Jest to podobno spadek po moich skandynawskich przodkach, może po pradziadku, chociaż nigdy w Skandynawii nie byłem ani nie mam nic ciekawego do powiedzenia o tym rejonie świata. Skandynawów przedstawia się zwykle jako mężczyzn jasnowłosych, przystojnych, serdecznych i swobodnych, a te określenia zupełnie do mnie nie pasują. JestemAnglikiem. Moi rodzice – oboje już nie żyją – wychowali mnie w Ipswich; ojciec był lekarzem, mama nauczycielką biologii. Imię „Douglas” wzięło się z nostalgicznego uwielbienia Douglasa Fairbanksa, hollywoodzkiego idola, i tu kolejna dygresja – przez te wszystkie lata zwracano się do mnie przeróżnie: „Doug”, „Dougie” albo „Doogie”. Moja siostra Karen, samozwańcza właścicielka tytułu jedynej „wielkiej osobowości” w rodzinie, nazywa mnie „D”, „Dużym D”, „Desterem” albo „Profesorem D” – mówi, że taką ksywkę będę miał w więzieniu – ale żaden z tych przydomków do mnie nie przylgnął i wciąż jestem„Douglasem”. Nawiasemmówiąc, na drugie mamTimothy, ale nie jest to imię, które mogłoby się komuś dobrze przysłużyć. Douglas Timothy Petersen. Zwykształcenia jestembiochemikiem. Wygląd. Moja żona w czasach, kiedy się poznaliśmy i odczuwaliśmy nieprzepartą potrzebę mówienia o naszych twarzach, osobowościach, o tym, co w sobie uwielbiamy i tak dalej, powiedziała mi, że mam „zupełnie przyzwoitą twarz”, i widząc, że jestem zawiedziony, szybko dodała, że mam również „naprawdę dobre oczy”, cokolwiek to znaczy. Ale w sumie to prawda, mamzupełnie przyzwoitą twarz, całkiemmożliwe, że „dobre” oczy, ale na pewno najbardziej brązowe z brązowych, przeciętnych rozmiarów nos i uśmiech, który sprawia, że moje fotografie lądują w koszu. Cóż mogę dodać? Kiedyś, podczas jakiejś kolacji, rozmowa zeszła na temat „kto grałby cię w filmie twojego życia?”. Porównywano zaproszonych gości do różnych gwiazd filmowych i osobowości telewizyjnych, było dużo zabawy i śmiechu. Connie, moją żonę, skojarzono z pewną mało znaną europejską aktorką i chociaż protestowała – „ona jest o wiele wytworniejsza i piękniejsza” – widziałem, że mile ją to połechtało. Zabawa toczyła się dalej, ale kiedy przyszła moja kolej, zapadła cisza. Goście sączyli wino i postukiwali palcami w podbródki. Do wszystkich dotarło nagle, że w tle gra muzyka. Wyglądało na to, że nie przypominam żadnej słynnej czy choćby wyróżniającej się postaci w historii świata, co – jak przypuszczam– znaczyło, że albo jestemwyjątkowy, albo wprost przeciwnie. – Komu sera? – spytała gospodyni i szybko zmieniliśmy temat, zastanawiając się, czy ładniej jest na Korsyce, czy na Sardynii. Cóż. Tak czy inaczej, mam pięćdziesiąt cztery lata – wspominałem już o tym? – i syna Albiego, przydomek „Jajo”, któremu jestem oddany i który traktuje mnie czasem z krystalicznie czystą pogardą, co napełnia mnie tak wielkimsmutkiem, że z trudemmogę mówić. Tak więc tworzymy rodzinę małą, cokolwiek skromną, i myślę, że bywają takie chwile, kiedy każde z nas wolałoby, aby to ktoś inny przyjął na siebie ten czy inny cios. Connie i ja mieliśmy również córkę, Jane, ale umarła zaraz po narodzinach.
3.parabola Istnieje ogólnie przyjęty pogląd, że wraz z wiekiem, do pewnego momentu oczywiście, mężczyzna robi się coraz przystojniejszy. Jeśli tak, jestemjuż chyba na prawymramieniu tej specyficznej paraboli. – Musisz się nawilżać! – powtarzała Connie, kiedy się poznaliśmy, ale nawilżanie było równie prawdopodobne jak to, że zrobię sobie tatuaż na szyi, skutkiem czego mam teraz cerę Jabby z Gwiezdnych wojen. Od kilku już lat wyglądamgłupio w podkoszulku, ale – pamiętając o zdrowiu – wciąż próbuję dbać o formę. Uważam na to, co jem, aby uniknąć losu mojego ojca, który umarł na zawał wcześniej, niż mu się należało. Jego serce „dosłownie eksplodowało” – powiedział lekarz (odniosłem wrażenie, że z niejaką lubością), dlatego biegam, od czasu do czasu i z pewnym zakłopotaniem, bo nigdy nie wiem, co zrobić z rękami. Może trzeba trzymać je za plecami. Lubiłemgrać z Connie w badmintona, chociaż ciągle się śmiała i wygłupiała, twierdząc, że to „trochę niemądre”. Jest to uprzedzenie dość powszechne. Badmintonowi brakuje zawadiactwa typowego choćby dla squasha, tak popularnego wśród młodszej kadry kierowniczej, brakuje mu romantyczności tenisa, mimo to pozostaje on najpopularniejszą grą z użyciem rakiet, a najlepsi zawodnicy są światowej klasy sportowcami o instynkcie mordercy. – Lotka może osiągnąć prędkość trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – mówiłem, gdy Connie stała zgięta wpół nad siatką. – Przestań. Przestań się śmiać! – Ale ma piórka – odpowiadała – i głupio się czuję, bijąc coś pierzastego. To tak, jakbyśmy próbowali zamordować ziębę. – I znowu zanosiła się śmiechem. Co jeszcze? Na pięćdziesiąte urodziny kupiła mi piękny rower wyścigowy, którym czasem jeżdżę zielonymi alejkami, wsłuchując się w symfonię przyrody i wyobrażając sobie, jak wyglądałbympo zderzeniu z ciężarówką. Na pięćdziesiąte pierwsze urodziny dostałemod niej strój i buty do biegania, a na pięćdziesiąte drugie przyrząd do usuwania włosów z nosa i uszu, który wciąż mnie fascynuje i napawa odrazą, bo buczy w czaszce jak malutka kosiarka do trawy. Wszystkie te prezenty miały jeden i ten sampodtekst: nie siedź bez ruchu, nie starzej się, nie bierz niczego za rzecz oczywistą. Ale nie da się tego ukryć: jestem mężczyzną w średnim wieku. Siadam, żeby włożyć skarpetki, trzeszczę przy wstawaniu i, co denerwujące, zaczynam zdawać sobie sprawę z obecności prostaty, ściśniętej pośladkami jak orzech włoski. Zawsze myślałem, że starzenie się jest procesem powolnym i stopniowym, pełznącymjak lodowiec. Teraz już wiem, że postępuje szybko, przypominając zsuwający się z dachu śnieg. Natomiast moja pięćdziesięciodwuletnia żona jest dla mnie równie atrakcyjna jak w dniu, kiedy się poznaliśmy. Gdybympowiedział to na głos, odparłaby: – Tylko tak mówisz. Nikt nie lubi zmarszczek, nikt nie lubi siwych włosów. A ja powiedziałbymwtedy: – Ale zmarszczki i włosy to żadna niespodzianka. Chciałem, żebyś się przy mnie zestarzała, odkąd tylko się poznaliśmy. Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? To tę twarz kocham, nie twarz dwudziestoośmio-, trzydziestocztero- czy czterdziestotrzylatki. Tylko właśnie tę. Może i by się jej to spodobało, ale nigdy tego nie powiedziałem. Zawsze zakładałem, że jeszcze zdążę, i teraz, siedząc na brzegu łóżka o czwartej nad ranem i nie nasłuchując już odgłosów włamania, doszedłemdo wniosku, że może być za późno. – Od kiedy... – Od jakiegoś czasu. – A więc kiedy chcesz... – Nie wiem. Nie teraz, nie przed wyjazdem Albiego. Może pod koniec lata. Jesienią? Po Nowym Roku? I w końcu:
– Mogę spytać dlaczego? 4.p.c.ip.c. Aby pytanie i ostateczna odpowiedź miały jakiś sens, niezbędny jest pewien kontekst. Otóż odnoszę wrażenie, że moje życie można podzielić na dwie wyraźne części, przed Connie i po Connie, ale zanimopiszę szczegółowo wydarzenia tego lata, warto by opowiedzieć, jak się poznaliśmy. Ostatecznie to romans. Miłość ma tu znaczenie. 5.słowona„s” „Samotność” jest słowem niepokojącym i nie wolno go lekceważyć. Wypowiadając je, ludzie czują się nieswojo, bo kojarzy im się z rzeczownikami o znacznie surowszym zabarwieniu, takimi jak „smutek” czy „alienacja”. Myślę, że zawsze byłem lubiany, poważany i szanowany, ale to, że ma się mało wrogów, nie znaczy wcale, że ma się dużo przyjaciół, dlatego nie mogę zaprzeczyć, że byłem jeśli nie samotny, to na pewno bardziej wyobcowany, niżbymchciał. Dla większości nas dwadzieścia kilka lat to swego rodzaju punkt szczytowy stadnego życia, czas, gdy możemy poszukać przygód w realnym świecie, rozpocząć karierę zawodową, prowadzić aktywne i ekscytujące życie towarzyskie, kiedy można się zakochać, pławić w seksie i narkotykach. Zdawałem sobie sprawę, że to wszystko wokół mnie się dzieje. Słyszałemo nocnych klubach i nowych galeriach, wiedziałem o różnych imprezach i demonstracjach. Widywałemkaca, ubranie noszone przez kilka dni z rzędu, pocałunki w metrze i łzy w stołówce, ale obserwowałem to wszystko jak przez szkło pancerne. Myślę tu zwłaszcza o końcu lat osiemdziesiątych, które – mimo zamętu i ciężkich prób, jakie im towarzyszyły – wydawały się dość podniecające. Waliły się mury, dosłownie i w przenośni, zmieniały się twarze polityków. Wahałbymsię nazywać to rewolucją czy świtem nowego dnia – w Europie i na Bliskim Wschodzie toczyły się wojny i trwały zamieszki, w gospodarce panował chaos – ale miało się przynajmniej poczucie nieprzewidywalności, świadomość zmiany. Pamiętam, czytałem dużo o Drugim Lecie Miłości w kolorowych dodatkach. Zbyt młody na Pierwsze, podczas Drugiego kończyłem doktorat o interakcjach między proteinami i RNA i o procesie fałdowania białka podczas translacji. „Jedynymkwasemw tymdomu – mawiałemw laboratorium – jest kwas dezoksyrybonukleinowy”. Żart, który nigdy nie zdobył uznania, na jakie na pewno zasługiwał. Mimo to, w miarę jak dekada dobiegała końca, coś się wyraźnie działo, chociaż gdzie indziej i u innych, dlatego zastanawiałemsię po cichu, czy zmiany dotkną i mnie i jak miałbymje zainicjować.
6.drosophilamelanogaster Kiedy przeprowadzałem się do Balham, mur berliński jeszcze stał. Dobijałem trzydziestki, byłem doktorem biochemii i pochłonięty pracą oraz ujemnym bilansem domowym mieszkałem w małym, nie do końca umeblowanym i obciążonym wysoką hipoteką mieszkaniu niedaleko High Road. Miałem stypendium postdoktoranckie i dni powszednie, a także większość weekendów poświęcałem na badanie pospolitej muszki owocowej Drosophila melanogaster, stosując mutageny w screenach według genetyki klasycznej. Próbowaliśmy wynaleźć narzędzia do odczytywania genomów organizmów i manipulowania nimi, dlatego były to naprawdę ekscytujące czasy i uważałem, że jeśli nie w życiu osobistym, to na pewno w zawodowym jest to dla mnie złota era. Nie licząc miski z owocami, rzadko kiedy widuję teraz muszkę owocową. Od kilku lat pracuję w sektorze prywatnym, komercyjnym – „w korporacji zła”, jak mawia mój syn – jako szef Wydziału Badań i Rozwoju, ale chociaż wspaniale to brzmi, znaczy tylko tyle, że nie mogę już cieszyć się wolnością i podnieceniem płynącym z czystej nauki. Mam teraz stanowisko organizacyjne, strategiczne i tak dalej. Finansujemy badania uniwersyteckie, aby maksymalnie wykorzystać fachową wiedzę naukową, wszelkie innowacje i entuzjazm młodych pracowników nauki, ale wszystko musi się teraz „przekładać”, mieć praktyczne zastosowanie. Lubię swoją pracę, dobrze ją wykonuję i wciąż bywam w laboratoriach, ale zatrudniono mnie po to, bym koordynował pracę młodych ludzi, którzy robią to, co ja kiedyś, i kierował nimi. Nie jestem korporacyjnym potworem, nieźle sobie radzę, odnoszę sukcesy i mam poczucie bezpieczeństwa. Ale praca nie pasjonuje mnie tak jak dawniej. Bo dawniej naprawdę mnie pasjonowała. Te wszystkie godziny spędzone w małym zespole ludzi oddanych i pełnych zapału – nauka była wtedy czymś radosnym, inspirującym i bardzo ważnym. Dwadzieścia lat później badania nad Drosophila melanogaster miały zaowocować innowacjami medycznymi, o jakich namsię nie śniło, ale wtedy motywowała nas czysta ciekawość, a nawet chęć zabawy. Po prostu świetnie się bawiliśmy i nie przesadzę, mówiąc, że kochałemswoją pracę. Nie twierdzę, że nie łączyła się z przyziemną harówką: komputery były wtedy prymitywne i kapryśne, niewiele szybsze niż nieporęczne kalkulatory, i miały moc obliczeniową mniejszą niż moja komórka, nie wspominając już o tym, że wprowadzanie danych było czynnością wyczerpującą i pracochłonną. I chociaż jako organizm pospolita muszka owocowa stanowi wspaniały materiał badawczy – jest płodna, ma krótki cykl rozwoju i wyraźną morfologię – zdecydowanie brakuje jej osobowości. Trzymaliśmy jedną w naszym laboratoryjnyminsektarium, w oddzielnymsłoju z malutkimdywanikiemi umeblowaniemz domku dla lalek, i pod koniec cyklu życiowego zastępowaliśmy ją nową. Chociaż trudno jest określić jej płeć, nazwaliśmy go/ją Bruce’em. Potraktujcie to jako archetypowy przykład biochemicznego poczucia humoru. Tego rodzaju niewinne rozrywki były konieczne, ponieważ, szczerze mówiąc, uśpienie całej populacji muszek, zbadanie każdego owada za pomocą delikatnego pędzelka i mikroskopu w celu wychwycenia ledwo widocznych zmian w pigmentacji oka czy kształcie skrzydeł jest dość otępiające. Przypomina trochę tworzenie gigantycznej układanki. Zaczynając, myślisz: „Będzie super”. Włączasz radio, robisz sobie herbatę i nagle dociera do ciebie, że masz o wiele za dużo kawałków i że można ułożyć z nich tylko bezchmurne niebo. Dlatego byłem zbyt zmęczony, żeby w ten piątkowy wieczór pójść na imprezę do siostry. Zbyt zmęczony i z kilku dobrych powodów zbyt nieufny.
7.swatka Moją nieufność wzbudzało to, co siostra podawała na kolację, a podawała ciągle to samo: zapiekankę z makaronem w kształcie rurek ze spieczonym na węgiel tanim serem, pod którego warstwą czyhały niezmiennie tuńczyk z puszki albo tłuste mielone mięso. Bałemsię tych imprez, zwłaszcza kolacji, ponieważ zawsze kojarzyły mi się z bezlitosną walką gladiatorów, w której wieńcemlaurowymnagradza się najbardziej dowcipnych, przebojowych i przystojnych, zapominając o trupach leżących we krwi na pomalowanych deskach podłogi. W tych okolicznościach presja bycia najlepszym paraliżowała mnie i wciąż paraliżuje, mimo to siostra raz po raz kazała mi wychodzić na arenę. – Nie możesz do końca życia siedzieć w domu – mówiła. – Nie siedzę w domu, rzadko tam... – Siedzisz w tej nieszczęsnej norze samjak palec. – To nie jest... Zresztą dobrze mi samemu. – Nieprawda! Nieprawda! Jak może być ci dobrze? Jesteś nieszczęśliwy! Nieszczęśliwy! W sumie to prawda, że przed tym piątkowym wieczorem nie miałem wielu powodów do radości, do fajerwerków czy młócenia pięściami powietrza. Lubiłem swoich kolegów, oni lubili mnie, ale zwykle było tak, że w sobotę po południu żegnałem się ze Steve’em, naszym ochroniarzem, i nie wypowiadałem do nikogo słowa aż do poniedziałku rano, kiedy to moje usta otwierały się z głośnym pyknięciem, aby powiedzieć mu „cześć”. – Udany weekend? – pytał. – Spokojny – odpowiadałem– bardzo spokojny. Mimo to praca wciąż sprawiała mi satysfakcję i przyjemność. Raz w miesiącu chodziłem na quiz do pubu czy na piwo z kumplami w piątek wieczorem, a jeśli od czasu do czasu stwierdzałem, że czegoś mi brakuje... Cóż, czy mnie jednemu? Ale na pewno nie mojej siostrze. W wieku dwudziestu kilku lat Karen miała tabuny znajomych, których moi rodzice nazywali artystami, początkujących aktorów, dramatopisarzy i poetów, muzyków, tancerzy i fantastycznych młodych ludzi pracujących w zupełnie niepraktycznych zawodach; takich, którzy przesiadują do późnej nocy, a potem przez cały dzień odbywają długie, burzliwe spotkania przy herbacie. Dla mojej siostry życie było jednym wielkim grupowym przytulaniem się i obejmowaniem i zdawało się, że z niejasnych powodów bawi ją pokazywanie mnie swoim młodszym przyjaciołom. Ciągle powtarzała, że pominąłem młodość, od razu wskoczyłem w wiek średni i że już w łonie matki miałem czterdzieści trzy lata. I chyba to prawda, że nie zdążyłem rozsmakować się w młodości. Ale skoro tak, dlaczego tak bardzo nalegała, bymprzyszedł? – Bo będą dziewczyny... – Dziewczyny? Dziewczyny... Tak, gdzieś o nich słyszałem. – Zwłaszcza jedna... – Karen, wiem, co to są dziewczyny. Spotykałemsię z nimi i rozmawiałem. – Ale nie z taką. Wierz mi. Westchnąłem. Z jakiegoś powodu „ustawienie mnie z dziewczyną” stało się dla siostry obsesją i oddawała się jej z czarującą mieszanką protekcjonalności i przymusu. – Chcesz być samdo końca życia? Chcesz? Hm? Chcesz? – Nie mamtakiego zamiaru. – Więc gdzie zamierzasz kogoś poznać? W swojej szafie? Pod sofą? Wyhodujesz kogoś w laboratorium? – Naprawdę nie chcę już o tymrozmawiać.
– Mówię to tylko dlatego, że cię kocham! – Miłość była dla niej usprawiedliwieniem wszystkich irytujących zachowań. – Na stole będzie czekał na ciebie talerz i jak nie przyjdziesz, całą kolację szlag trafi! – I z tymi słowami odłożyła słuchawkę. 8.zapiekankaz tuńczykiem I tak gdy w piątek wieczorem wszedłem do jej malutkiego mieszkanka w Tooting, wepchnięto mnie do malutkiej kuchni, gdzie wokół rozchwianego stołu na kozłach do cięcia tapet, na którego środku, pachnąc jak przypalona kocia karma i kopcąc dymem jak meteor, stała jedna z jej słynnych zapiekanek, tłoczyło się szesnaście osób. – Uwaga wszyscy! To mój kochany braciszek Douglas. Bądźcie dla niego mili, jest nieśmiały! Wytknąć palcem kogoś nieśmiałego i wrzasnąć NIEŚMIAŁY! – nic nie sprawiało jej większej przyjemności. Hej, cześć, jak się masz, Douglasie – powiedzieli moi konkurenci i wcisnąłemsię na malutkie składane krzesło między przystojnym włochatym mężczyzną w czarnych trykotach i pasiastej kamizelce i niezwykle atrakcyjną kobietą. – Connie – powiedziała kobieta. – Miło mi – rzuciłemostro i tak poznałemswoją żonę. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Zastanawiałem się, czy nie poprosić jej, żeby podała mi zapiekankę, ale wtedy musiałbymją zjeść, dlatego... – Czymsię zajmujesz, Connie? – Dobre pytanie – powiedziała, choć dobre nie było. – Jestem chyba artystką. W każdym razie studiowałamsztukę, ale trochę pretensjonalnie to brzmi... – Nie, bynajmniej – odparłem, myśląc: o Boże, artystka. Gdyby powiedziała: „jestem biologiem komórkowym”, nic by mnie nie powstrzymało, ale takich ludzi widywałem rzadko, a już na pewno nie u siostry. Artystka. Nie nienawidziłem sztuki, absolutnie nie, nienawidziłem jedynie tego, że nic o niej nie wiedziałem. – A więc... akwarele czy olej? Roześmiała się. – To trochę bardziej skomplikowane. – Hej, ja też jestem artystą! – powiedział przystojniak z lewej, wtrącając się do rozmowy. – Artystą trapezistą! Potem już się prawie nie odzywałem. Jake, włochacz w kamizelce i trykotach, okazał się cyrkowcem kochającymzarówno swoją pracę, jak i siebie samego, jak więc mógłbymrywalizować z kimś, kto zarabia na życie, robiąc coś, co zaprzecza prawom grawitacji? Dlatego siedziałem cicho i obserwowałem swoją sąsiadkę kątemoka, dokonując następujących spostrzeżeń:
9.siedem cech 1. Miała bardzo ładne włosy. Dobrze ostrzyżone, czarne, czyste, błyszczące, niemal jak farbowane, z ostrymi czubkami zaczesanymi do przodu na uszy („czubkami”, tak?) i obejmującymi jej cudowną twarz. Opisywanie koafiur nie jest moją mocną stroną, bo brakuje mi słownictwa, ale jej fryzura przypominała uczesanie gwiazd filmowych z lat pięćdziesiątych. Moja mama powiedziałaby, że jest to „fryzura z pazurkami”, choć była modna i współczesna zarazem. „Modna” – nie wierzę własnym uszom! Tak czy inaczej, czułem zapach jej szamponu i skóry, ale nie dlatego, że siadając, jak borsuk przytknąłemnos do jej karku – aż tak głupi nie jestem– tylko dlatego, że stół był bardzo mały. 2. Connie umiała słuchać. Moja siostra i jej znajomi uważali, że rozmowa polega na mówieniu po kolei, ale ona, z dłonią na policzku i małym palcem w kąciku ust, naprawdę tego włochacza słuchała. Spokojna i zamknięta w sobie, promieniała cichą inteligencją. Miała skupiony wyraz twarzy, lecz nie całkiem bezkrytyczny czy pozbawiony powagi, dlatego nie sposób było powiedzieć, czy słowa akrobaty ją ciekawią czy śmieszą, i postawę tę zachowywała przez całe nasze małżeństwo. 3. Chociaż uważałem, że jest urocza, nie była najbardziej pociągającą kobietą przy stole. Wiem, że opisując pierwsze spotkanie z ukochaną czy ukochanym, mówi się zwykle, że on czy ona roztaczał(a) wokół siebie wyjątkowy blask. „Jej twarz rozjaśniała cały pokój”. Albo: „Nie mogłem oderwać od niej oczu”. Natomiast ja mogłem i oderwałem. Powiedziałbym, że – przynajmniej w kategoriach tradycyjnych – była może trzecią pod względem urody kobietą w kuchni. Moja siostra, ze swoją bardzo wychwalaną „wielką osobowością”, lubiła otaczać się niezwykle pięknymi, „odlotowymi” ludźmi, rzecz w tym, że odlotowość i dobroć rzadko idą w parze, ale to, że ludzie ci byli często naprawdę odrażający, okrutni, pretensjonalni czy skretyniali, stanowiło dla niej niską cenę za rzekomy splendor, w którym mogła się kąpać. Dlatego chociaż tego wieczoru było tam wielu atrakcyjnych gości, cieszyłem się, że siedzę obok Connie, mimo że na pierwszy rzut oka ani nie lśniła, ani niczego nie roztaczała, ani niczymnie promieniała. 4. Miała bardzo interesujący głos: niski, suchy i trochę chrapliwy, z wyraźnym londyńskim akcentem. Akcentu z biegiem lat się wyzbyła, ale w tamtych czasach na pewno połykała spółgłoski. W normalnych okolicznościach wskazywałoby to na jej pochodzenie społeczne, ale nie w kręgu znajomych mojej siostry. Jeden z nich mówił cockneyemjak właściciel stoiska ze ślimakami, chociaż jego ojciec był biskupem Bath i Wells. Natomiast Connie zadawała szczere, inteligentne pytania, niepozbawione jednak ironii i rozbawienia. „Czy w prawdziwym życiu klowni są równie zabawni jak na arenie?” – tak to mniej więcej brzmiało. Mówiła,
instynktownie stosując intonację komika, i miała dar bycia zabawną bez uśmiechu, czego zawsze jej zazdrościłem. W tych rzadkich chwilach, kiedy opowiadampublicznie jakiś dowcip, szczerzę zęby jak przerażony szympans, podczas gdy ona zawsze zachowywała – i wciąż zachowuje – śmiertelną powagę. – Więc kiedy lecisz do partnera – spytała z kamienną twarzą – nigdy nie kusi cię, żeby w ostatniej chwili zrobić tak? – Podniosła rękę i zagrała mu na nosie, a ja pomyślałem, że jest wspaniała. 1. Dużo piła, dolewając sobie, zanimopróżniła kieliszek, jakby się bała, że zaraz zabraknie wina. Alkohol nie wywierał na nią dostrzegalnego wpływu, może wzmagał tylko przejęcie, z jakim rozmawiała, jakby konwersacja z trapezistą wymagała skupienia. Piła zupełnie beztrosko, bez zawadiactwa z cyklu „przepiję cię choćby pod stołem”. Robiła wrażenie rozrywkowej dziewczyny. 2. Była niezwykle elegancka. Nie chodzi o to, że tego wieczoru miała na sobie kosztowną czy rzucającą się w oczy suknię, ale było w niej coś stosownego. Ówczesna moda hołdowała workowatości, dlatego miało się wrażenie, że siedzący przy stole goście są raczkującymi szkrabami w podkoszulkach rodziców. Tymczasem ona wyglądała schludnie i stylowo w ubraniu zupełnie passé (teraz już wiem, że nazywa się je klasycznym), szytym na miarę, obcisłym i – przepraszam, bardzo mi przykro, ale inaczej nie da się tego powiedzieć – podkreślającymjej krągłości. Tak więc elegancka i oryginalna, górowała wyglądemnad resztą, będąc jednocześnie staromodna jak postać z czarno- -białego filmu. Natomiast ja wywierałem wrażenie, które z perspektywy czasu można by określić jako zupełnie zerowe. Moja ówczesna garderoba zawierała pełny wachlarz brązów i szarości, wszystkie kolory świata porostów, i można bezpiecznie założyć, że nosiłem nawet drelichowe spodnie. Tak czy inaczej, kamuflaż zadziałał, ponieważ... 3. Kobieta po mojej prawej stronie nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. 10.odważny młody człowieknalatającym trapezie Bo niby dlaczego miałaby zwracać? Trapezista Jake był kimś, kto patrzy w oczy śmierci, podczas gdy ja przez większość wieczorów gapiłem się w telewizor. Poza tym Jake pracował w nie byle jakim cyrku, tylko
punkowym, należącymdo cyrkowej nowej fali, takim, w którymżongluje się piłami łańcuchowymi, podpala beczki po ropie, po czym wali się w nie jak w bęben. Cyrk był teraz sexy: tańczące słonie ustąpiły miejsca nagim ludziom-gumom i ekstremalnej przemocy, ulegając, jak mówił Jake, „anarchistycznej, postapokaliptycznej estetyce rodemz Mad Maksa”. – Chcesz powiedzieć, że klowni nie jeżdżą już samochodami, w których odpadają koła? – spytała z kamienną twarzą Connie. – A skąd! Koła są do dupy! Teraz samochody wybuchają! Za tydzień występujemy w Clapham Common. Jak chcecie, załatwię wambilety. – Nie jesteśmy razem. – Connie powiedziała to trochę za szybko. – Dopiero co się poznaliśmy. – Aaa... – Jake kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć, że tak właśnie myślał. Zapadła cisza, więc ją wypełniłem: – Słuchaj, czy cyrkowy akrobata może łatwo dostać porządne ubezpieczenie samochodowe? Procentowo wygląda to różnie, ale czasemmówię coś, co nie ma sensu nawet dla mnie samego. Może chciałem zażartować. Może miałem nadzieję, że jeśli uniosę brwi i cierpko się uśmiechnę, uda mi się spapugować lakoniczność wypowiedzi mojej sąsiadki. Jeśli tak, chyba nic z tego wyszło, bo zamiast się roześmiać, Connie dolała sobie wina. – Nie, bo nic im nie mówię – odparł z buntowniczą zadziornością Jake; zabrzmiało to bardzo anarchistycznie, ale powodzenia podczas rozpatrywania wniosku o roszczenia odszkodowawcze, chłopie. Skierowawszy rozmowę na dopłaty ubezpieczeniowe, nałożyłem na talerz trochę zapiekanki, parząc przy okazji wierzch dłoni siedzącej obok Connie nitkami tłustego, roztopionego, gorącego jak lawa cheddara, i gdy zaczęła je zdzierać, Jake powrócił do swego monologu, wyginając się tuż przede mną, by sięgnąć po wino. Jeśli w ogóle myślałem kiedyś o cyrkowych akrobatach, zawsze wyobrażałem sobie zgrabnego, dobrze zbudowanego mężczyznę podobnego do Burta Lancastera, kogoś zlanego brylantyną, przylizanego i ubranego w trykoty. Natomiast Jake przypominał dzikie zwierzę porośnięte sierścią koloru piłki do kosza, niemniej był niezaprzeczalnie przystojny, bo miał ostre rysy twarzy, celtycki tatuaż wokół bicepsa i plątaninę gęstych rudych włosów ściągniętych w kucyk brudną frotką. Kiedy mówił – a mówił dużo – patrzył na Connie pałającymi oczami, przy okazji przeszywając mnie wzrokiem, i musiałempogodzić się z tym, że jestem oto świadkiem bezczelnego podrywu. Nie wiedząc, co robić, sięgnąłem po sałatkę. Polana obficie octem słodowym i olejem do smażenia, była efektem niezwykłego talentu kulinarnego mojej siostry, dzięki któremu smakowała jak chipsy. – Chwila, kiedy jesteś w powietrzu – kontynuował Jake, wyciągając się w stronę sufitu – kiedy spadasz, ale jakbyś leciał... Nie ma nic wspanialszego. Chcesz tę chwilę zatrzymać, ale ona przemija. To tak, jakbyś próbowała przedłużyć orgazm. Znasz to uczucie? – Czy znam? – odparła ze śmiertelną powagą Connie. – Właśnie to robię. Parsknąłem śmiechem, a ponieważ Jake łypnął na mnie spode łba, szybko podniosłem miskę z kwaśną sałatą. – Sałata lodowa. Komuś sałaty? 11.chemikalia
Zapiekanka z tuńczykiem została zjedzona na siłę jak gorąca glina, a monolog Jake’a trwał w najlepsze jeszcze podczas deseru, kiedy podano szyderczą namiastkę ciasta biszkoptowego nasączonego sherry, zalanego budyniowym sosem i pokrytego taką ilością bitej śmietany, kolorowych galaretek tudzież cukierków w kolorowymlukrze, że groziła namcukrzyca drugiego typu. Connie i Jake coraz bardziej się ku sobie nachylali, w powietrzu zawisła mgła feromonów, a erotyczne pole siłowe odpychało moje krzesło coraz dalej i dalej od stołu, aż w końcu znalazłem się prawie na korytarzu, z rowerem i stertą książek telefonicznych. Connie musiała to zauważyć, bo spojrzała na mnie i spytała: – A ty, Danielu? Czymsię zajmujesz? „Danielu”. Blisko. – Jestemnaukowcem. – Tak, twoja siostra mi mówiła. Zrobiłeś doktorat. Zczego? – Zbiochemii, ale w tej chwili prowadzę badania nad Drosophilą, muszką owocową. – Mów dalej. – Dalej? – Opowiedz coś więcej. Chyba że to tajemnica. – Nie, po prostu rzadko ktoś mnie o to pyta. Cóż, jak by to... Dobra, wykorzystujemy substancje chemiczne do badania mutacji genetycznych... Jake głośno jęknął, sięgnął po wino i poczułem, że coś ociera mi się o policzek. „Naukowiec” kojarzy się niektórym albo z szaleńcem z wytrzeszczonymi oczami, albo z ubranym w biały kitel sługusem jakiejś fanatycznej organizacji, statystą z filmu o Jamesie Bondzie. Jake najwyraźniej też tak uważał. – Mutacji? – powtórzył z oburzeniem. – Po co mutować muszki owocowe? Biedne są, dlaczego nie zostawicie ich w spokoju? – W procesie mutacji nie ma niczego nienaturalnego. To po prostu inne określenie ewo... – Uważam, że natury nie wolno poprawiać. – Jake mówił teraz do wszystkich gości. – Te pestycydy i fungicydy to samo zło. Hipoteza wydała mi się mało prawdopodobna. – Nie jestem pewny, czy związek chemiczny jako taki jest czymś złym. Owszem, można go użyć nieodpowiedzialnie czy głupio i, co smutne, czasemsię to zdarza, ale... – Moja kumpela ma działkę w Stoke Newington, całkowicie organiczną, i jej warzywa są wspaniałe, po prostu wspaniałe... – Wierzę. Ale nie przypuszczam, żeby Stoke Newington nawiedziła kiedyś plaga szarańczy czy susza, żeby w tamtejszej glebie zabrakło składników odżywczych... – Marchew powinna smakować jak marchew! – krzyknął Jake zagadkowo nielogicznie. – Przepraszam, nie całkiem... – Chemikalia. Wszystko przez te chemikalia! Nielogiczny wniosek numer dwa. – Przecież... wszystko jest złożone z substancji chemicznych. Marchew to czysta chemia, sałata też. Zwłaszcza ta. Ty też jesteś złożony z chemikaliów. Chyba go tymuraziłem. – Nieprawda! – wykrzyknął i Connie parsknęła śmiechem. – Przykro mi – dodałem – ale jesteś. Składasz się z sześciu podstawowych pierwiastków: w sześćdziesięciu pięciu procentach z tlenu, osiemnastu z węgla, dziesięciu z... – To dlatego, że ludzie próbują uprawiać truskawki na pustyni. Gdybyśmy jedli lokalne produkty, uprawiane naturalnie, bez tej całej chemii... – Cudownie to brzmi, ale gdyby w ziemi zabrakło podstawowych substancji odżywczych, gdyby twoja rodzina głodowała z powodu mszycy czy jakiegoś grzyba, dziękowałbyś Bogu za te wstrętne chemikalia.
Nie wiem, co jeszcze powiedziałem. Podchodziłem do pracy z pasją, uważałem, że jest pożyteczna i warto ją wykonywać. Ale poza idealizmem pewną rolę mogła odegrać w tym zazdrość. Trochę za dużo wypiłemi po tym, jak przez parę godzin traktowano mnie jak głupka lub zupełnie ignorowano, bynajmniej nie polubiłem mojego rywala, przedstawiciela szkoły, która uważała, że lekarstwem na choroby i głód są dłuższe i lepsze koncerty rockowe. – Na świecie wystarczyłoby jedzenia dla wszystkich, tylko że jest ono w nieodpowiednich rękach. – Tak, ale to nie wina nauki! To wina polityki, gospodarki! Nauka nie odpowiada za suszę, głód czy choroby, ale takie rzeczy się zdarzają i właśnie tu na scenę wkraczają badania naukowe. To my jesteśmy odpowiedzialni za... – Za kolejne DDT? Więcej talidomidu? Ten ostatni cios sprawił Jake’owi olbrzymią przyjemność, dlatego uśmiechnął się szeroko do publiczności, zachwycony, że nieszczęścia innych dostarczyły mu cennego argumentu. Owszem, zdarzały się straszliwe tragedie, ale nie pamiętam, żebym przyczynił się do nich ja czy moi koledzy, ludzie odpowiedzialni, humanitarni, porządni, etyczni i świadomi społecznie. Poza tym przykłady te były anomaliami pośród niezwykłych osiągnięć nauki i wyobraziłem sobie, jak wiszę pod cienistą kopułą wielkiego namiotu, z obłędemw oku przecinając scyzorykiemlinę. – A co by było – zastanawiałemsię na głos – gdybyś, co nie daj Boże, spadł z trapezu, złamał obie nogi i gdyby wdała się w nie silna infekcja? Bo ja, Jake, wtedy bardzo bymchciał stanąć przy twoimłóżku z antybiotykami i środkami przeciwbólowymi w ręku i powiedzieć: wiem, że strasznie cierpisz, ale nie mogę ci tego podać, bo to są środki chemiczne stworzone przez naukowców, dlatego bardzo mi przykro, ale boję się, że będę musiał amputować ci obie nogi. Bez znieczulenia! 12.cisza Zastanawiałem się, czy nie przegiąłem. Chciałem wyartykułować to z pasją, a powiedziałem tak, jakby mi odbiło. W dodatku złośliwie, a nikt nie lubi złośliwości przy kolacji, złośliwości jawnej i otwartej, nikt, a już na pewno nie moja siostra, która przeszyła mnie wzrokiem, trzymając w ręku łyżeczkę oblepioną kapiącymsosemz mleka, jajek i mąki kukurydzianej. – Cóż, Douglasie – powiedziała słabym głosem – miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Jeszcze deseru? Co bardziej przygnębiające, wypadłem niezbyt dobrze przed Connie. Chociaż zamieniliśmy tylko kilka słów, bardzo mi się spodobała i chciałemwywrzeć na niej dobre wrażenie. Ztrwogą zerknąłemw prawo, gdzie siedziała z ręką pod podbródkiem i niewzruszoną, zupełnie nieczytelną twarzą, i spodobała mi się jeszcze bardziej, kiedy oderwawszy rękę od podbródka, położyła mi ją z uśmiechemna ramieniu. – Przepraszam, Douglasie. Chyba nazwałamcię Danielem. I wtedy... Cóż, wtedy poczułemsię tak, jakby zapłonęło światło.