PROLOG
Bar Harbor, 8 czerwca 1913
Po południu wybrałam się na urwisko. Dzień, pierwszy dzień po naszym powrocie
do Towers, był słoneczny i ciepły, a łoskot fał rozbijających się o skały brzmiał tak
samo jak przed dziesięcioma długimi miesiącami. Na błękitnozielonej wodzie kołysała
się łódka rybacka, obok niej przemknęła żaglówka. Na pozór wszystko było tak jak
wtedy, a jednak zaszła zmiana, od której niebo spochmurniało, a moją duszę okryła
ciemna mgła.
Nie było go tam.
Nie powinnam marzyć, że znów go spotkam w tym samym miejscu, gdzie widywałam
go w zeszłym roku, że znów zobaczę, jak maluje, ociera pędzel o płótno, jakby się
fechtował Nie powinnam wyobrażać sobie, jak się odwraca od sztalug i patrzy na
mnie swoimi przenikliwymi, zielonymi oczami. Mój Boże, nie powinnam wyczekiwać
jego uśmiechu, jego pierwszych słów!
A jednak wyczekiwałam i marzyłam o tym.
Z dudniącym sercem wyszłam z domu i pobiegłam przez trawnik, przez ogród, w dół
po zboczu.
Urwisko wyglądało tak samo jak przed rokiem. Wysokie, dumne skały wbijały się w
czyste letnie niebo. Morze było prawie nieruchome i odbijało błękit nieba tak, że
czułam się jakby zamknięta we wnętrzu błękitnej kuli. Spod moich stóp staczały się
kamienie i wpadały w syczące, rozbijające się o podnóże urwiska fale. Za mną
wznosiły się wieże letniego domu, domu mojego męża, aroganckie... i jakże piękne.
Jakie to dziwne, że kochałam dom, w którym czułam się tak nieszczęśliwa!
Musiałam sobie przypominać, że nazywam się Bianca Calhoun i jestem żoną
Fergusa Calhouna, szczęśliwą matką Colleen, Ethana i Seana, szanowaną kobietą,
obowiązkową żoną i oddaną matką. Moje małżeństwo nie jest przepełnione
uczuciem, ale to nie zmienia sensu przysiąg, które składałam. W moim życiu nie ma
miejsca na romantyczne fantazje i grzeszne marzenia.
Mimo wszystko stałam i czekałam, lecz on się nie pojawił. Christian, kochanek
mojego serca, nie przyszedł. Może już nie ma go na wyspie. Może spakował pędzle i
płótna, zostawił swój domek i pojechał malować jakieś inne morze, jakieś inne niebo,
inne chmury...
Dobrze wiedziałam, że tak byłoby najlepiej. Odkąd spotkałam go zeszłego lata, nie
upłynęła godzina, w której bym o nim nie pomyślała... mam jednak męża, którego
szanuję, i troje dzieci, które kocham bardziej niż własne życie. To im muszę pozostać
Wierna, a nie wspomnieniom czegoś, co nigdy nie istniało. I nigdy nie mogłoby
zaistnieć.
Słońce zachodzi. Siedzę tu i piszę, przy oknie mojej wieży. Wkrótce będę musiała
zejść na dół I pomóc niani ułożyć dzieci do snu. Mały Sean lak bardzo urósł, że
zaczyna już stawać na nóżki.
Niedługo będzie biegał tak szybko jak Ethan. Colleen, czteroletnia dama, chce mieć
nową różową sukienkę.
To o nich muszę myśleć, o moich dzieciach, moich skarbach, a nie o Christianie.
Dzisiejsza noc będzie spokojna, jak niestety rzadko kiedy zdarza się na wyspie
Mount Desert. Fergus wspominał już o wielkim przyjęciu z tańcami, jakie chce wydać
w przyszłym tygodniu. Muszę...
On tam jest! Na dole, pod urwiskiem. Z tej odległości, w zmierzchającym
świetle, przypomina cień, ale wiem, że to on. Wstałam, przyłożyłam dłoń do szyby i
wiedziałam na pewno, że patrzy w górę i gorączkowo szuka mnie wzrokiem. Choć to
zupełnie niemożliwe, mogłabym przysiąc, że słyszę, jak woła mnie po imieniu.
Bianca.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Był jak potężna, umięśniona ściana, odziana w dżinsy. Gdy na niego wpadła,
poczuła, że całe powietrze uciekło jej z płuc, a paczki wysunęły się z rąk. Spieszyła
się, więc nawet nie spojrzała na niego, tylko od razu pochyliła się, by pozbierać
rozsypane rzeczy. Mógłby trochę uważać, jak chodzi!
Miała ochotę rzucić mu ostrą uwagę, ale gdy jej wzrok zatrzymał się na zdartych
podeszwach jego butów, natychmiast ugryzła się w język. Przyklękła obok butiku, z
którego właśnie wyszła, i sięgnęła po rozrzucone paczki.
– Pozwól, że ci pomogę, skarbie.
Powolna, przeciągła intonacja z południowego zachodu natychmiast ją
zdenerwowała. Miała jeszcze milion rzeczy do załatwienia i w jej planach nie było
punktu, który przewidywałby, że będzie siedzieć z jakimś turystą na chodniku.
– Nie trzeba, mam już wszystko – mruknęła z niechęcią, pochylając głowę tak, że
sięgające podbródka włosy zasłoniły jej twarz. Wszystko ją dzisiaj wyprowadzało z
równowagi.
– To za wiele pakunków jak na jedną osobę.
– Dziękuję, poradzę sobie – powtórzyła, wyciągając rękę po jeszcze jedną paczkę.
Jej niczym nie zrażony pomocnik uczynił to samo. Przez chwilę każde z nich ciągnęło
pakunek w swoją stronę, aż w końcu zawartość rozsypała się po chodniku.
– Ooo, jakie to ładne! – rzekł z uznaniem mężczyzna, podnosząc z ziemi skrawek
czerwonego Jedwabiu, który udawał nocną koszulę.
Amanda wyrwała mu szmatkę z ręki i wepchnęła do jednej z toreb. Odgarnęła włosy
z twarzy i dopiero teraz przyjrzała się intruzowi. Do tej pory widziała jedynie
kowbojskie buty i błękitne dżinsy. Było go jednak znacznie więcej. Miał potężne
ramiona i wielkie dłonie... a także usta, pomyślała złośliwie. W tej chwili te usta
śmiały się do niej szeroko i szczerze. W innych okolicznościach ten uśmiech mógłby
jej się wydać atrakcyjny, ale teraz postanowiła odczuwać tylko niechęć.
Co prawda twarz też nie była zla. Wystające kości policzkowe, zielone oczy i mocna
opalenizna, a także rudawe włosy, wijące się uroczo nad kołnierzykiem koszuli... No
cóż, wszystko byłoby w porządku, gdyby ten mężczyzna nie stanął jej na drodze.
– Śpieszę się – poinformowała go.
– Zauważyłem. Wyglądała pani, jakby pędziła do pożaru.
– Gdyby w porę się pan odsunął – zaczęła, ale po chwili zrezygnowała ze sprzeczki.
Nie miała na to czasu. – Mniejsza o to – mruknęła i podniosła się, tym razem mocno
ściskając paczki w rękach. – Przepraszam.
– Chwileczkę – rzeki mężczyzna, również szybko wstając.
Czekała, aż się podniesie, niecierpliwie postukując butem o chodnik. Była wysoka i
przywykła patrzeć mężczyznom prosto w oczy, ale tym razem musiała zadrzeć głowę
do góry.
– Co takiego? – zapytała niecierpliwie.
– Mogę panią podwieźć do tego pożaru.
– To nie jest konieczne – odrzekła, obrzucając go i lodowatym spojrzeniem.
Mężczyzna przytrzymał wysuwającą się jej z ręki paczkę.
– Zdaje się, że przydałaby się pani niewielka pomoc.
– Dziękuję bardzo, ale sama potrafię dotrzeć tam, gdzie chcę.
Ani przez chwilę w to nie wątpił.
– W takim razie może pani mogłaby pomóc mnie – uśmiechnął się. Podobały mu się
jej włosy, które ciągle opadały na twarz, ona zaś odsuwała je dmuchnięciem. –
Przyjechałem tu dopiero dzisiaj rano – powiedział, zatrzymując wzrok na jej twarzy. –
Może mogłaby mi pani podsunąć jakiś pomysł... nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić.
Owszem, miała na podorędziu kilka świetnych rozwiązań, bowiem pasjami
organizowała czas samotnym facetom.
– Może pan pójść do izby handlowej – mruknęła i zamierzała odejść, ale poczuła
jego rękę na swoim ramieniu. – Posłuchaj, kowboju, nie wiem, jakie zwyczaje panują
w Tucson...
– W Oklahoma City – poprawił ją.
– Wszystko jedno. W każdym razie tutaj policja niechętnie patrzy na typków, którzy
zaczepiają kobiety na ulicy.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– W takim razie muszę uważać, co robię, bo planuję zatrzymać się tu na jakiś czas.
– Przyślę panu ulotkę z informacjami. A teraz przepraszam.
– Jeszcze jedna sprawa – rzekł, unosząc wysoko czarne majtki haftowane w
czerwone róże.
– Zdaje się, że pani o czymś zapomniała.
Wyrwała mu majtki z ręki i wetknęła do kieszeni.
– Miło mi było panią poznać – zawołał za nią i roześmiał się donośnie, gdy jeszcze
bardziej przyśpieszyła kroku.
W dwadzieścia minut później Amanda zgarnęła paczki z tylnego siedzenia
samochodu i podtrzymując je podbródkiem, zamknęła drzwi nogą. Za dużo miała na
głowie. Za jej plecami wznosił się dom, czyli szare kamienne wieże, fantazyjne
mansardki i zapadające się tarasy. Dom i rodzina – te dwie rzeczy Amanda kochała
najbardziej na świecie.
Wbiegła na schodki, omijając spróchniałą deskę, i z trudem uwolniła jedną rękę, by
otworzyć drzwi.
– Ciociu Coco! – zawołała, wchodząc do holu. Czarny szczeniak zbiegł z góry na jej
powitanie, ale na trzecim schodku od dołu potknął się, potoczył i upadł,
rozpłaszczywszy się na orzechowej podłodze.
– Tym razem prawie ci się udało, Fred! – ucieszyła się Amanda.
Zadowolony pies tańczył wokół jej nóg.
– Już idę – rozległ się głos ciotki i Cordelia Calhoun McPike pojawiła się w holu.
Swoim zwyczajem przystanęła na moment przed lustrem, by sprawdzić, czy dobrze
jej w nowym kolorze włosów Tym razem był to odcień o nazwie Księżycowy Blond.
Pod poplamionym białym fartuchem ciocia miała płócienne spodnie w kolorze
brzoskwini. – Byłam w kuchni – wyjaśniła. –
Dziś wieczorem będziemy testować mój nowy przepis na cannelloni (Cannelloni (wł.)
– makaron w postaci grubych rurek, wypełnionych różnego rodzaju farszem).
– Czy CC. jest w domu?
– Och, nie. Jest w warsztacie. Naprawia jakieś ramiona. Nie mam pojęcia, gdzie w
samochodzie są ramiona.
– To świetnie – ucieszyła się Amanda. Chodź na górę, pokażę ci, co kupiłam.
– Wygląda na to, że wyczyściłaś kilka sklepów. Pomogę ci – powiedziała Coco.
Pochwyciła dwie torby i poszła na górę za siostrzenicą.
– Świetnie się bawiłam na tych zakupach.
– Przecież nie cierpisz chodzić na zakupy – zdziwiła się Coco.
– Owszem, dla siebie, ale to było co innego. Mimo wszystko zabrało mi to więcej
czasu, niż sądziłam, i już się bałam, że nie zdążę tego schować, zanim CC. wróci do
domu. – Weszła do swojego pokoju i rzuciła wszystkie paczki na wielkie łóżko z
baldachimem. – A potem jakiś idiota wpadł na mnie i wytrącił mi wszystkie torby z
rąk. I jeszcze, wyobraź sobie, do tego był na tyle bezczelny, że próbował mnie
podrywać!
– Naprawdę? – ożywiła się Coco, wiecznie spragniona romansów. – A czy był
przystojny?
– Jeśli komuś się podoba typ Dzikiego Billa Hickoka. W każdym razie z miejsca go
odstawiłam – mruknęła Amanda, wykazując całkowity brak zainteresowania, i
pochyliła się nad torbami. Fred dwukrotnie bez powodzenia próbował wskoczyć na
łóżko, aż wreszcie zrezygnował i przysiadł na dywaniku.
– Znalazłam piękne ozdoby dla panny młodej mówiła Amanda, wyjmując z torby
srebrne dzwonki, papierowe łabędzie i baloniki. – Bardzo mi się podoba ta parasolka.
Może nie jest w stylu CC, ale pomyślałam, że powiesimy ją nad... – Podniosła wzrok
na ciotkę i westchnęła ciężko. –
Ciociu Coco, bardzo cię proszę, tylko nie zaczynaj znowu płakać!
Coco pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni fartucha haftowaną chusteczkę.
– Nic na to nie poradzę, w końcu CC jest najmłodsza w rodzinie. Najmłodsza z moich
czterech małych dziewczynek.
– Żadnej z nas już nie można nazwać małą – obruszyła się Amanda.
– Dla mnie nadal jesteście dziećmi, tak samo jak wtedy, gdy zginęli wasi rodzice –
powiedziała Coco, umiejętnie ocierając oczy tak, by nie rozmazać tuszu do rzęs. – Za
każdym razem, gdy pomyślę o tym ślubie, łzy same napływają mi do oczu. Wiesz, jak
bardzo lubię Trentona, i wiem, że oni do siebie doskonale pasują, ale to wszystko
stało się tak szybko...
– Nie musisz mi tego mówić – uśmiechnęła się Amanda. – Ledwie udało mi się
wszystko zorganizować. Jak można przygotować wesele w trzy tygodnie? Nie mam
pojęcia, do czego im się tak śpieszy. Lepiej by zrobili, gdyby wyjechali do Las Vegas i
tam wzięli ślub.
– Co ty opowiadasz! – oburzyła się Coco. – Nigdy bym im tego nie wybaczyła! A jeśli
ty sama miałabyś ochotę zrobić coś takiego, gdy już nadejdzie twój czas, to radzę ci
jeszcze raz dobrze się zastanowić!
– Mój czas nie nadejdzie tak szybko, o ile w ogóle nadejdzie – wzruszyła ramionami
Amanda. – Mężczyźni znajdują się na samym dole mojej listy priorytetów.
– Ach, te twoje listy – zniecierpliwiła się Coco. – Coś ci powiem, Amando. Miłość jest
jedyną rzeczą, której nie można z góry zaplanować. Twoja siostra z pewnością nie
planowała, że się zakocha, i sama popatrz, co się dzieje. Musi wciskać przymiarki
ślubnej sukni między naprawę chłodnicy i paska klinowego. Twój czas może nadejść
szybciej, niż myślisz. Dopiero dzisiaj rano patrzyłam w fusy od herbaty...
– Och, ciociu Coco – jęknęła Amanda. – Tylko nie fusy od herbaty!
Ciotka wyprostowała się z godnością.
– Zauważyłam tam kilka niezmiernie ciekawych rzeczy. Sądziłabym, że po naszym
ostatnim seansie powinnaś okazywać mniej sceptycyzmu.
– Może rzeczywiście zdarzyło się wtedy coś dziwnego, ale...
– Ale co?
Amanda wzruszyła ramionami.
– No dobrze, coś się wtedy rzeczywiście stało. CC. miała wizję szmaragdowego
naszyjnika prababci Bianki, a wszyscy, którzy przy tym byli, czuli coś... obecność
kogoś, lub czegoś, w wieży Bianki.
– Aha!
– Ale to jeszcze nie znaczy, że mam zacząć wpatrywać się w kryształowe kule.
– Mandy, ty zawsze jesteś zbyt dosłowna. Nie mam pojęcia, po kim to
odziedziczyłaś...
może po mojej ciotce Colleen? Fred, nie gryź tej irlandzkiej koronki – powiedziała
Coco, widząc, że pies zabiera się do przeżuwania frędzli narzuty na łóżku Amandy. –
Wracając jednak do fusów od herbaty. Dziś rano zobaczyłam w nich mężczyznę.
Amanda wstała i schowała ozdoby w szafie.
– Rozumiem. Widziałaś mężczyznę w swojej filiżance z herbatą.
– Wiesz przecież, że to niezupełnie tak. Otóż widziałam mężczyznę i odniosłam silne
wrażenie, że on jest gdzieś bardzo blisko.
– Może to hydraulik. Czekamy na niego już od dawna.
– Nie, to nie był hydraulik. Ten mężczyzna jest w pobliżu, ale on nie pochodzi z
wyspy. –
Coco patrzyła przed siebie rozproszonym spojrzeniem. – Pochodzi z dość daleka i
odegra dużą rolę w naszym życiu. Jestem absolutnie pewna, że stanie się kimś
bardzo ważnym dla jednej z was.
– Lilah może go sobie wziąć – stwierdziła Aman da natychmiast. – A właściwie, to
gdzie ona teraz jest?
– Była umówiona z kimś po pracy. Jakiś Rod czy Tod, a może Dominik.
– Jak zwykle – prychnęła Amanda, starannie wieszając kurtkę w szafie. – Miałyśmy
przeglądać razem papiery. Wiedziała, że liczę na jej pomoc. Musimy znaleźć jakąś
wskazówkę, gdzie są ukryte szmaragdy.
– Znajdziemy je, skarbie – powiedziała Coco, przeglądając zawartość kolejnych
paczek. –
Gdy nadejdzie właściwy czas. Bianca chce, żebyśmy je znalazły. Wierzę, że wkrótce
naprowadzi nas na następny ślad.
Amanda tylko wzruszyła ramionami.
– Bianca mogła ukryć te szmaragdy wszędzie. Potrzebujemy czegoś więcej niż ślepa
wiara i mistyczne wizje.
Szmaragdy Calhounów podobno były warte majątek, ale Amandy nie obchodziły
pieniądze.
Gdy Trent, narzeczony jej siostry, podpisał umowę kupna Towers, stara legenda
przedostała się do wiadomości publicznej i od tego czasu uporządkowane życie
Amandy legło w gruzach, bo wraz z reporterami w codzienność rodziny Calhounów
wkroczył chaos.
Legenda była wdzięcznym tematem dla prasy. Na początku drugiej dekady
dwudziestego wieku, gdy Bar Harbor stało się modną miejscowością wypoczynkową,
Fergus Calhoun zbudował Towers jako letni dom dla swej rodziny. W tej rezydencji,
położonej na urwisku nad Zatoką Francuza, spędzał wraz ze swą żoną Bianca i
trojgiem dzieci wakacje urozmaicane licznymi przyjęciami dla znajomych I
wspólników w interesach.
Tutaj Bianca poznała młodego artystę i z wzajemnością zakochała się w nim. Od tej
chwili żyła rozdarta między porywami serca a poczuciem obowiązku. Jej małżeństwo,
zaaranżowane przez rodziców, od początku było zimne. Idąc za głosem serca,
chciała porzucić męża i spakowała kuferek ze skarbami, gdzie między innymi włożyła
szmaragdowy naszyjnik, który dostała od Fergusa po urodzeniu ich drugiego
dziecka, a pierwszego syna. Dalsze losy naszyjnika były tajemnicą. Legenda mówiła,
że Bianca, ogarnięta poczuciem winy i rozpaczy, rzuciła się w dół z okna wieży.
Teraz, po osiemdziesięciu latach, zainteresowanie naszyjnikiem zostało rozbudzone
na nowo. Siostry Calhoun przetrząsały nagromadzone przez dziesiątki lat papiery,
szukając w nich jakiejś wskazówki, a reporterzy i poszukiwacze skarbów stali się
stałym elementem w ich codziennym życiu.
Amanda była zdania, że zarówno skarb, jak i legenda są prywatną własnością
rodziny, i dlatego zależało jej na jak najszybszym odnalezieniu naszyjnika. Była
pewna, że gdy już zagadka zostanie rozwiązana, zainteresowanie prasy ich rodziną
szybko zblednie.
– Kiedy wraca Trent? – zapytała ciotki.
– Niedługo – westchnęła Coco – gdy tylko pozałatwia wszystkie swoje sprawy w
Bostonie.
Nie wytrzyma długo bez CC. Zaraz po rozpoczęciu remontu zachodniego skrzydła
domu pojadą w podróż poślubną. Miodowy miesiąc... – szepnęła Coco ze łzami w
oczach.
– Ciociu, nie zaczynaj odnowa, tylko pomyśl, ile zabawy będziesz miała z przyjęciem
weselnym. To dla ciebie świetny trening. Za rok o tej porze będziesz już szefem
kuchni w Towers, najbardziej domowym ze wszystkich hoteli St. Jamesów.
– A widzisz! – powiedziała Coco z dumą, klepiąc się po piersi.
Ktoś zastukał do drzwi i Fred zareagował głośnym wyciem.
– Zostań tutaj, ciociu, ja otworzę! – zawołała Amanda i poszła na dół. Fred podbiegł
do niej i zaczął plątać się pod nogami, aż w pewnej chwili rozpłaszczył się na
podłodze. Amanda roześmiała się i wzięła go na ręce. Z psem przytulonym do
policzka uchyliła drzwi.
– To pan!
Na dźwięk oburzenia w jej głosie Fred zaczął skamleć, a mężczyzna stojący za
progiem uśmiechnął się szeroko.
– Ten świat jest bardzo mały – rzekł przeciągle, z tym samym powolnym akcentem,
który słyszała już tego dnia, klęcząc na chodniku. – Coraz bardziej mi się to podoba.
– Szedł pan za mną!
– Nie, proszę pani, choć to chyba nie byłby najgorszy pomysł. Nazywam się O'Riley.
Sloan O’Riley.
– Nic mnie nie obchodzi, jak pan się nazywa. Niech pan stad idzie – rzekła Amanda i
chciała trzasnąć mu drzwi przed nosem, on jednak wsunął dłoń w szczelinę.
– Natomiast to nie byłoby, jak sądzę, najlepszym pomysłem. Przyjechałem z daleka,
żeby obejrzeć ten dom.
Amanda złowieszczo przymrużyła ciemnoniebieskie oczy.
– Naprawdę? Coś panu powiem. To jest prywatny dom i nic mnie nie obchodzi, co
pan czytał w gazetach ani jak bardzo zależy panu na odnalezieniu szmaragdów. To
nie jest Wyspa Skarbów i mam już dość ludzi, którym wydaje się, że mogą tu po
prostu zapukać albo nocą zakraść się do ogrodu z łopatą w garści.
Sloan cierpliwie przeczekał tę tyradę. Amanda wyglądała naprawdę prześlicznie.
Była wysoka i dość szczupła, ale tam, gdzie trzeba, ciało miała ładnie zaokrąglone.
Wyglądała tak, jakby potrafda ciężko pracować przez cały dzień, a potem świetnie
się bawić do rana. Wprost emanowała energią. Jej podbródek świadczy o uporze,
pomyślał z aprobatą... a do tego ma duże niebieskie oczy i ładne usta.
– Czy to już wszystko? – zapytał łagodnie, gdy przerwała tyradę, by zaczerpnąć
oddechu.
– Nie, i jeśli natychmiast się pan stąd nie wyniesie, to wypuszczę na pana psy!
Fred jak na hasło wyskoczył z jej ramion i ze zjeżoną sierścią wyszczerzył zęby.
– Wygląda bardzo groźnie – skomentował Sloan i wyciągnął do szczeniaka rękę, a
zdrajca Fred powąchał ją i zaczął radośnie machać ogonem. W rewanżu Sloan
podrapał go za uchem. – No tak, rzeczywiście, ma tu pani niezwykle niebezpieczne
zwierzę.
Amanda oparła ręce na biodrach.
– Dość tego, bo pójdę po broń!
– Kto to jest, Amando? – zawołała Coco, schodząc na dół. Na widok Sloana
natychmiast odezwa ta się w niej wrodzona próżność i poplamiony fartuch gdzieś
zniknął.
– Dzień dobry – uśmiechnęła się słodko, wyciągając rękę. – Jestem Cordelia McPike.
– Bardzo mi miło, proszę pani – skłonił się uprzejmie Sloan, podnosząc jej dłoń do
ust. –
Mówiłem właśnie siostrze pani...
Coco zaśmiała się z zachwytem.
– Och, Amanda nie jest moją siostrą, tylko siostrzenicą! Trzecią córką mojego
nieżyjącego brata. To prawda, był znacznie ode mnie starszy...
– W takim razie najmocniej przepraszam za pomyłkę.
– Ciociu Coco, ten debil najpierw przewrócił mnie przed butikiem, a potem przyszedł
za mną do domu! Próbuje po prostu wkręcić się do środka, bo jak ci wszyscy
imbecyle, szuka naszyjnika!
– Ależ Mandy, chyba zbyt pochopnie wyciągasz wnioski!
– Trudno temu zaprzeczyć – powiedział Sloan powoli, kiwając głową. – Pani
siostrzenica i ja rzeczywiście zderzyliśmy się na ulicy, bo nie zdążyłem w porę
odsunąć się na bok. I prawdą jest również to, że próbuję dostać się do tego domu.
– Rozumiem – westchnęła Coco, rozdarta między nadzieją a wątpliwościami –
Bardzo mi przykro, ale raczej nie możemy pana zaprosić do środka. Widzi pan,
jesteśmy bardzo zajęte przed ślubem... – Sloan szybko przeniósł wzrok na Amandę.
– Wychodzi pani za mąż?
– Moja siostra – wyjaśniła niechętnie. – Ale to nie pana sprawa. Czy mógłby pan już
zostawić nas same?
– Nie chciałbym w niczym przeszkadzać, więc już sobie pójdę. Byłbym tylko
wdzięczny, gdyby powiedziały panie Trentowi, że O'Riley już przyjechał.
– O'Riley? – powtórzyła Coco z osłupieniem.
– Boże drogi, to pan O’Riley? Ależ proszę wejść! Ogromnie pana przepraszam!
– Ciociu Coco...
– Amando, to jest pan O’Riley!
– Wiem, ale dlaczego wpuszczasz go do domu?
– Przecież to jest ten pan O’Riley! – powtórzyła Coco z naciskiem. – Ten, do którego
Trenton dzwonił dzisiaj rano! Nie pamiętasz... no oczywiście, nie możesz pamiętać,
bo zapomniałam ci o tym powiedzieć. – Coco w zmieszaniu przyłożyła dłonie do
policzków. – To okropne, że tak długo trzymamy pana w drzwiach!
– Proszę się tym nie przejmować – rzekł Sloan. – Rozumiem, dlaczego tak się stało.
Amanda wciąż trzymała rękę na klamce, gotowa w każdej chwili wypchnąć intruza za
drzwi, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Kim jest pan O’Riley i dlaczego Trent do niego dzwonił?
– Pan O'Riley jest architektem – wyjaśniła Coco, promieniejąc.
Amanda przymrużyła oczy i obrzuciła nieznajomego taksującym spojrzeniem, od
czubków kowbojskich butów aż po potargane włosy.
– To jest architekt? – powtórzyła z wyraźnym powątpiewaniem.
– Nasz architekt. Pan O'Riley będzie nadzorował remont domu. Będziemy razem
pracować.
Pan O’Riley...
– Sloan wtrącił.
– Sloan – powtórzyła Coco, trzepocząc rzęsami. – Będziemy razem pracować przez
dość długi czas.
– To fantastycznie – oświadczyła Amanda lodowatym tonem i zatrzasnęła drzwi.
Sloan zahaczył kciuki o szlufki spodni i uśmiechnął się do niej szeroko.
– Ja też tak uważam.
ROZDZIAŁ DRUGI
Coco w końcu oprzytomniała.
– Zachowujemy się okropnie. Trzymamy cię w korytarzu. Proszę, wejdź dalej i
usiądź.
Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty?
– Piwa prosto z butelki – wymamrotała speszona i wściekła Amanda.
Trafiony – uśmiechnął się do niej Sloan. Coco wprowadziła gościa do saloniku,
żałując, że nie ma już czasu, by odświeżyć kwiaty w wazonie i wy trzepać poduszki.
– Piwo? Mam w lodówce piwo, bo używam go do przyrządzania krewetek na ostro.
Amando, zajmij się gościem, dobrze?
– Oczywiście, dlaczego by nie? – mruknęła i tłumiąc niechęć, wskazała Sloanowi
fotel, a sama usiadła naprzeciwko niego. – Chyba powinnam cię przeprosić.
Sloan wyciągnął rękę i pogłaskał Freda.
– A za co?
– Gdybym wiedziała, po co tu przyjechałeś, nie zachowywałabym się tak
nieuprzejmie.
– Aha – rzekł Sloan z namysłem, patrząc na nią uważnie.
Po dziesięciu sekundach milczenia Amanda dodała:
– Jednak moja pomyłka była zupełnie zrozumiała.
– Skoro tak twierdzisz... A co to właściwie za szmaragdy, których rzekomo miałem
poszukiwać?
– Szmaragdy Calhounów – wzruszyła ramionami dziewczyna, jakby to było
oczywiste, ale gdy Sloan tylko pytająco uniósł brwi, dodała tytułem wyjaśnienia: –
Szmaragdowy naszyjnik mojej prababci. Pisali o tym w gazetach.
– Ostatnio nie czytałem gazet, bo byłem w Budapeszcie – odrzekł Sloan i wyciągnął
z kieszeni długie, cienkie cygaro. – Czy mogę?
– Proszę bardzo – zgodziła się Amanda i przyniosła mu popielniczkę. Sloan z
przyjemnością obserwował jej energiczne ruchy. – Jestem zdziwiona, że Trent nic ci
o tym nie wspominał.
Sloan bez pośpiechu zapalił cygaro i wypuścił z ust wielki kłąb dymu. Jego uważny
wzrok wędrował po pokoju, nie pomijając żadnego szczegółu. Zauważył wiekową
zapadniętą sofę, lśniące kryształy Baccarata, stare, eleganckie stiuki i łuszczącą się
farbę.
– Trent przysłał mi telegram. Napisał o swoich planach i prosił, żebym zajął się
renowacją tej rezydencji.
– I zgodziłeś się na to, chociaż wcześniej nie widziałeś domu na oczy?
– Zdawało mi się, że to najlepsze, co mogę zrobić rzekł Sloan, zastanawiając się, czy
kiedykolwiek uda mu się wywołać uśmiech na twarzy tej kobiety.
Poza tym Trent nie prosiłby mnie o to, gdyby nie był pewien, że dom mi się spodoba.
Amanda nerwowo postukiwała stopą o podłogę.
– To znaczy, że dobrze znasz Trenta?
– Sporo lat. Byliśmy razem na Harvardzie. Dziewczyna znieruchomiała.
– Na Harvardzie? – powtórzyła powoli. – Kończyłeś Harvard?
Kto inny może poczułby się urażony, ale Sloan po prostu świetnie się bawił.
– No jasne, psze pani – mruknął, przesadnie przeciągając słowa. Zauważył, że się
zarumieniła.
– Nie chciałam... tylko że nie sprawiasz wrażenia...
– Faceta z Ivy League (Ivy League (ang.) – grupa prestiżowych uczelni
amerykańskich, takich jak Yale, Harvard etc...) – dokończył, zaciągając się cygarem.
– Pozory potrafią mylić.
Popatrz na przykład na ten dom.
– Na dom? – zdziwiła się.
– Na pierwszy rzut oka, gdy patrzysz na niego z zewnątrz, trudno powiedzieć, co to
miało być: warownia, zamek czy koszmar architekta, ale jeśli przyjrzysz się uważniej,
to zaczynasz widzieć, że ten budynek miał być wyłącznie tym, czym jest, i niczym
więcej. Jest arogancki, silny, może nawet uparty, ale zbudowany z fantazją i nie bez
pewnego wdzięku. Niektórzy sądzą, że domy odzwierciedlają charaktery swoich
mieszkańców – dodał z uśmiechem.
Do salonu weszła Coco, popychając przed sobą wózek. Sloan podniósł się
grzecznie.
– Och, usiądź, proszę – pomachała ręką. – Tak rzadko gościmy w domu mężczyzn,
prawda, Mandy?
– Czuję się zaszczycony.
– Mam nadzieję, że piwo będzie ci smakowało – rzekła Coco, zdejmując z tacy
szklankę z pilznerem.
– Na pewno jest doskonałe.
– Proszę, poczęstuj się kanapkami. Mandy, dla nas przyniosłam wino. – Zachwycona
towarzystwem Coco obdarzyła gościa promiennym uśmiechem. – Czy Amanda
opowiedziała ci już historii, tego domu?
– Właśnie dochodziliśmy do tego tematu. Trent pisał, że dom należy do waszej
rodziny od początku wieku.
– Och, tak. Razem z dziećmi Suzanny, czyli najstarszej z moich siostrzenic, w
Towers mieszkało pięć pokoleń Calhounów. Fergus – Coco wskazała wiszący nad
kominkiem portret mężczyzny o kwaśnym wyrazie twarzy – czyli mój dziadek,
zbudował Towers w 1904 roku jako letni dom. On i jego żona, Bianca, mieli troje
dzieci. Bianca później rzuciła się z okna wieży. – Na wspomnienie nieszczęśliwej
miłości babki Coco jak zawsze westchnęła. – Po jej śmierci dziadek już nigdy nie
doszedł do siebie. Później pomieszało mu się w głowie i musieliśmy go umieścić w
pewnym bardzo miłym zakładzie.
– Ciociu Coco, jestem pewna, że pana O’Rileya nie interesują rodzinne historie –
wtrąciła Amanda.
Sloan strzepnął popiół z cygara.
– „Interesują” to za mało powiedziane. Jestem zafascynowany. Proszę nie
przerywać, pani McPike.
– Och, nazywaj mnie Coco, tak jak wszyscy uśmiechnęła się ciotka, przygładzając
włosy.
Po Fergusie dom przeszedł na mojego ojca, Ethana. Był drugim dzieckiem Fergusa i
Bianki, ale pierwszym synem. Dziadek miał fioła na punkcie rodu Calhounów.
Starsza siostra Ethana, Colleen, była z tego bardzo niezadowolona i do dziś dnia
prawie nie utrzymuje z nami kontaktów.
– Za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni – wtrąciła Amanda.
– No cóż, nie da się zaprzeczyć, bo Colleen ma dość trudny charakter. Pozostał
jeszcze wujek Sean, młodszy brat mojego ojca. Miał trochę kłopotów z kobietami i
jeszcze przed moim urodzeniem popłynął do Indii Zachodnich. Gdy mój ojciec zginął,
dom odziedziczył mój starszy brat Judson. On i jego żona zdecydowali się
zamieszkać tu na stale, bo bardzo pokochali to miejsce.
– Coco obrzuciła wzrokiem spękane ściany i wyblakłe kotary. – Judson planował
wielki remont domu, ale zanim do tego doszło, obydwoje z Delią tragicznie zginęli.
Wtedy ja tu przyjechałam, żeby zająć się Amandą i jej trzema siostrami. Poczęstuj
się jeszcze kanapką.
– Dziękuję. Czy mogę zapytać, dlaczego zdecydowałyście się przekształcić część
domu w hotel?
– To był pomysł Trenta, i wszystkie jesteśmy mu za to bardzo wdzięczne, prawda,
Amando?
– Tak, ciociu – odparła dziewczyna z rezygnacją. Na Coco nie było sposobu.
– Szczerze mówiąc – uśmiechnęła się ciotka, unosząc do ust kieliszek z winem –
zrobiłyśmy to z powodu pewnych kłopotów finansowych. Sloan, czy wierzysz w
przeznaczenie?
Wyciągnął ku niej mocne dłonie.
– Moi przodkowie byli Irlandczykami i Czirokezami, więc nie mam innego wyboru.
– W takim razie powinieneś to zrozumieć. Los zrządził, że ojciec Trenta, żeglując po
Zatoce Francuza, zobaczył Towers i natychmiast postanowił kupie ten dom. Gdy
otrzymałyśmy ofertę od korporacji St. James, która chciała przekształcić naszą
rodową siedzibę w hotel, nie wiedziałyśmy, co zrobić. W końcu to był nasz dom,
jedyny, jaki dziewczynki znały w całym swoim życiu, ale koszty utrzymania...
– Rozumiem – wtrącił Sloan.
– Wszystko jednak wyszło wprost wspaniale – ciągnęła Coco. – To było niezmiernie
romantyczne. Niewiele brakowało, abyśmy musiały zdecydować się na sprzedaż, ale
wówczas Trent zakochał się w CC. Oczywiście zdawał sobie sprawę, jak wiele
znaczy dla niej Towers, i przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł, żeby zamienić w
hotel tylko zachodnie skrzydło. W ten sposób zatrzymamy dom, a jednocześnie
uzyskamy pieniądze na jego utrzymanie.
– Każdy dostaje to, na czym mu zależy – zgodził się Sloan.
Coco pochyliła się do przodu.
– No właśnie. Jestem pewna, że mając takie dziedzictwo, wierzysz również w duchy.
– Ciociu Coco... szepnęła z rozpaczą Amanda.
– Mandy, wiem, że ty od początku do końca jesteś racjonalistką, co zresztą ogromnie
mnie zadziwia. – Coco uśmiechnęła się do Sloana. – Tyle celtyckiej krwi i ani
odrobiny mistycyzmu w duszy. Zupełnie nie mogę tego zrozumieć.
– Zostawiam to tobie i Lili – odrzekła słodko Amanda.
– Lilah to moja druga siostrzenica – wyjaśniła Coco. – Jest bardzo uduchowiona... no
cóż, rozmawialiśmy o zjawiskach nadnaturalnych. Co sądzisz na ten temat?
Sloan odstawił szklankę.
– Dom taki jak ten nie może się obejść bez jakiegoś ducha.
Coco klasnęła w ręce.
– No właśnie! Od pierwszej chwili, gdy tu wszedłeś, wiedziałam, że jesteś pokrewną
duszą!
Widzisz, Bianca wciąż tu jest. Podczas ostatniego seansu jej obecność czułam
niezwykle wyraźnie ciągnęła, ignorując wymowne westchnienia Amandy. – CC. też to
czuła, a zazwyczaj jest niemal równie racjonalna jak Amanda. Bianca chce, żebyśmy
znalazły naszyjnik.
– Szmaragdy Calhounów? – zapytał Sloan.
– Tak. Szukałyśmy jakichś wskazówek co do miejsca ich ukrycia, ale przez
osiemdziesiąt lat zebrała się tu nieprawdopodobna ilość śmieci, a w dodatku
reporterzy ciągle zawracają nam głowę.
– To mało powiedziane – skrzywiła się Amanda.
– Może naszyjnik znajdzie się podczas remontu – podsunął Sloan.
– Mamy taką nadzieję – rzekła Coco z namysłem, dotykając ust starannie
pomalowanym paznokciem. – Wydaje mi się, że potrzebny jest następny seans, a ty
na pewno jesteś bardzo dobrym medium.
Amanda zakrztusiła się winem.
– Ciociu Coco, pan O’Riley przyjechał tutaj do pracy, a nie po to, żeby bawić się z
duchami!
– Lubię łączyć pracę z przyjemnościami – uśmiechnął się Sloan, wznosząc szklankę
w toaście. – Zawsze staram się to robić.
Coco przyszła do głowy nowa myśl.
– Nie pochodzisz z tej wyspy?
– Nie, jestem z Oklahomy.
– Naprawdę? zdziwiła się ciotka. – To bardzo daleko stąd. Jako architekt
odpowiedzialny za renowację domu będziesz dla nas wszystkich bardzo ważną
personą.
– Taką mam nadzieję – odrzekł Sloan, nieco zdziwiony wymownymi spojrzeniami,
jakie Coco rzucała na swą siostrzenicę.
– Tak, fusy, tylko fusy z herbaty – wymruczała, wstając. – Przepraszam, ale muszę
dopilnować kolacji. Zjesz z nami, prawda?
Sloan zamierzał szybko obejrzeć dom, a potem wrócić do hotelu i przespać
przynajmniej dziesięć godzin, teraz jednak, patrząc na wściekłość malująca się na
twarzy Amandy, zmienił zdanie. Wieczór w jej piorunującym towarzystwie na pewno
okaże się najlepszym lekarstwem na zmianę stref czasowych.
– Z wielką przyjemnością – uśmiechnął się.
– To wspaniale. Mandy, może tymczasem pokażesz Sloanowi zachodnie skrzydło?
– Fusy od herbaty? – zapytał Sloan, gdy Coco wyszła z salonu.
– Radzę ci, zostaw to, a będziesz zdrowszy – westchnęła Amanda z rezygnacją,
wskazując na drzwi. – Idziemy?
– To dobry pomysł zgodził się Sloan. Z holu poszli na górę krętymi schodami.
– Jak wolisz, żeby cię nazywać, Amanda czy Mandy?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Reaguję na obie formy.
– Mają zupełnie inne brzmienie. Amanda jest chłodna i opanowana, natomiast
Mandy...
dużo cieplejsza, bardziej przyjazna...
Zatrzymała się na szczycie schodów i stanęła twarzą do niego.
– A jak brzmi imię Sloan?
Pozostał o stopień niżej, więc ich spojrzenia spotkały się, niebezpiecznie blisko, na
tym samym poziomie. Instynkt podpowiedział mu, że tak będzie lepiej.
– Ty mi powiedz.
– Kojarzy się z poszukiwaczami złota? – uśmiechnęła się niewinnie. – Niewielu
kowbojów dociera tak daleko na wschód.
Była już w połowie korytarza, gdy pochwycił ją za ramię.
– Czy zawsze tak się śpieszysz?
– Nie lubię marnować czasu.
– Będę o tym pamiętał – obiecał, nie cofając ręki. Niesamowite miejsce, pomyślał,
idąc w górę po schodach w kształcie półksiężyca. Sufity pokryte kasetonami,
rzeźbione kamienne balustrady, gruba boazeria z mahoniu. Zatrzymał się przy
łukowym oknie i dotknął grubego, chropowatego szkła. Musiało być oryginalne,
podobnie jak orzechowa podłoga i fantazyjne stiuki.
Owszem, ściany były tak spękane, że w niektóre szczeliny można było wsunąć palec,
a w suficie gdzieniegdzie widniały dziury wielkości pięści i widać było grzyb na
tynkach.
Doprowadzenie tego domu do stanu pierwotnej świetności było nie lada wyzwaniem i
mogłoby dostarczyć mnóstwo radości.
– Tej części nie używaliśmy od lat – wyjaśniła Amanda, otwierając rzeźbione dębowe
drzwi i odgarniając pajęczyny z framugi. – Nie sposób jej ogrzać w zimie.
Sloan przestąpił przez próg, a deski podłogi zaskrzypiały ostrzegawczo. Widać było
na nich głębokie rysy pozostałe po przesuwaniu ciężkich mebli. Część wąskich drzwi
prowadzących na taras pokryto zwykłą sklejką, natomiast drewniany cokół biegnący
dokoła ścian był mocno wygryziony przez myszy. Sloan podniósł głowę i zauważył na
ścianie wyblakły fresk przedstawiający cherubiny.
– To był pokój gościnny – wyjaśniła Amanda.
– Fergus umieszczał tu ludzi, na których chciał wywrzeć wrażenie. Podobno
mieszkali tu jacyś Rockefelerowie. Ten pokój ma osobną łazienkę i garderobę –
dodała, uchylając zdewastowane drzwi.
Sloan podszedł do kominka z czarnego marmuru, ściana przy kominku pokryta była
jedwabną tapetą, poczerniałą od dymu. Serce mu się ścisnęło, gdy zauważył
odłamany narożnik kominka.
– Zasługujecie na to, żeby was powystrzelać – mruknął, z trudem tłumiąc złość.
– Przepraszam bardzo?
– Trzeba by was powystrzelać za to, że dopuściłyście do takiego stanu! – powtórzył
Sloan z pasją. – Takiego kominka nie da się odtworzyć!
Amanda poczerwieniała i z poczuciem winy popatrzyła na uszkodzony włoski
marmur.
– No cóż, ja tego nie zrobiłam.
– Popatrz tylko na te ściany. Takie stiuki to arcydzieło, tak samo jak obraz
Rembrandta. O
Rembrandta chyba byście zadbały?
– Oczywiście, że tak, ale...
– Bogu dzięki, że przynajmniej wystarczyło wam rozsądku, żeby nie malować tych
stiuków – mruknął i zajrzał do łazienki. Po chwili do uszu Amandy doleciał stek
przekleństw. – Na litość boską, przecież to ręcznie robione kafelki! Popatrz na te
obtłuczenia. Ostatni raz konserwowano je chyba jeszcze przed pierwszą wojną
światową!
– Nie rozumiem, co to...
– Jasne, że nie rozumiesz. – Spojrzał na nią. – Nie masz pojęcia, co tu się znajduje.
Ten dom to pomnik rękodzieła z początków dwudziestego wieku, a wy pozwalacie,
żeby się tak po prostu rozsypywał. To są oryginalne przewody do gazu!
– Doskonale o tym wiem – odrzekła Amanda ostro. – Dla ciebie to może jest pomnik,
ale dla mnie to dom. Robiłyśmy wszystko, co było w naszej mocy, by zachować dach
nad głową. Jeśli tynki popękały, to dlatego, że ważniejszy był piec centralnego
ogrzewania, i nie zawracałyśmy sobie głowy kafelkami w nie używanej łazience, bo
najpierw trzeba było uszczelnić rury w tej, z której korzystamy. Zostałeś tu
zatrudniony po to, żeby przeprowadzić remont, a nie żeby filozofować!
– Dostajesz jedno i drugie za tę samą cenę – powiedział i wyciągnął do niej rękę,
lecz ona cofnęła się tak gwałtownie, że wpadła na ścianę.
– Czego chcesz?
– Spokojnie, skarbie. Masz pajęczyny we włosach. Naprawdę.
– Sama mogę je zdjąć – prychnęła, on jednak już był przy niej. Poczuła dotyk jego
palców na włosach i mimowolnie napięła wszystkie mięśnie. – I nie mów do mnie
„skarbie” – powiedziała bardzo wojowniczo.
– Masz szybki zapłon. Kiedyś miałem młodego mustanga, który zachowywał się tak
jak ty.
Gwałtownie odrzuciła głowę do tyłu.
– Nie jestem koniem! – zawołała z oburzeniem.
– Oczywiście, proszę pani – uśmiechnął się Sloan, raptownie zmieniając nastrój. –
Może pokażesz mi resztę skarbów, jakie tu chowacie? Amanda ostrożnie odsunęła
się o metr dalej.
– A właściwie po co? I tak nie masz ze sobą notesu.
– Niektóre rzeczy pozostają w pamięci. Lubię najpierw zobaczyć zarys całości, zanim
zacznę się martwić o szczegóły.
– To może narysuję ci plan?
– Zawsze jesteś taka złośliwa? zapytał Sloan z szerokim uśmiechem.
Pochyliła głowę.
– Nie – powiedziała cicho. Oczywiście miał rację. Gdyby zawsze zachowywała się
tak jak teraz, to nie zostałaby asystentką menedżera w jednym z najlepszych hoteli w
okolicy. – No cóż, masz specyficzny talent, bo wyciągasz ze mnie akurat to, co
najgorsze.
– Biorę, jak leci – zaśmiał się, ujmując ją za ramię. – Chodźmy dalej.
Przeprowadziła go przez całe skrzydło, starając się trzymać jak najdalej od tego
faceta, on jednak wciąż wchodził jej w drogę, blokował drzwi, zapędzał ją do kątów, i
dlatego co chwila stawała z nim twarzą w twarz. Sloan poruszał się powoli i bardzo
ergonomicznie, bez żadnych zbędnych gestów, toteż nie była w stanie przewidzieć,
w którym kierunku zwróci się za chwilę.
Wyglądało to jak zabawa w kotka i myszkę.
Byli w zachodniej wieży, gdy wpadła na niego po raz piąty, i znów odskoczyła jak
oparzona.
– Przestań wreszcie to robić! – warknęła.
– Co?
– Wchodzić mi w drogę – wyjaśniła zirytowana, odsuwając nogą kartonowe pudło.
– A mnie się wydaje, że wciąż pędzisz przed siebie i nie zwracasz uwagi na to, gdzie
akurat jesteś. Stąd te kolizje.
– Kolejny odcinek domowej filozofii – prychnęła i podeszła do okna wychodzącego
na ogród.
Niechętnie dopuściła do siebie myśl, że Sloan w irytujący sposób poruszał
najgłębsze struny jej duszy. Być może spowodowały to jego idiotyczne gabaryty, czyli
szerokie ramiona i wielkie dłonie, a także absurdalny wzrost. No cóż, Amanda
przywykła do tego, że nie musi zadzierać głowy, gdy rozmawia z mężczyznami.
A może chodziło o jego akcent, owo powolne przeciąganie słów, oraz lekko zaczepny
ton, kryjący się nawet w najbardziej niewinnych uwagach. Może też o to, że wciąż
ścigał ją nieco rozbawionym spojrzeniem. Właściwie wszystko jedno, pomyślała
Amanda. Cokolwiek to było, musi się jakoś na to uodpornić.
– To już ostatni przystanek – poinformowała go.
– Trent chce przekształcić tę wieżę w salę restauracyjną, mniejszą i bardziej intymną
niż ta na parterze. Powinno się tu zmieścić pięć dwuosobowych stolików, każdy z
widokiem na ogród albo na zatokę.
Stanęła przy oknie. Popołudniowe słońce rozświetliło jej głowę, otaczając ją złocistą
aureolą. Podniosła rękę i charakterystycznym gestem odgarnęła włosy z twarzy.
Dokoła niej tańczyły złociste drobinki kurzu.
Sloan stanął jak wryty i zapatrzył się na ten obraz.
– Czy coś się stało? – zaniepokoiła się.
– Nie – mruknął, podchodząc o krok bliżej. – Przyjemnie na ciebie popatrzeć,
Amando.
Znów się cofnęła. W jego oczach nie widziała już błysku rozbawienia ani złości, jaka
pojawiła się tam wcześniej, lecz coś nieskończenie bardziej niebezpiecznego.
– Jeśli masz jeszcze jakieś pytania dotyczące wieży albo pozostałej części skrzydła...
– To był komplement. Może nie taki gładki, do jakich przywykłaś, ale jednak
komplement.
– Dziękuję – odrzekła nerwowo, szukając pełnego godności sposobu ucieczki. –
Chyba możemy...
– Urwała, gwałtownie łapiąc powietrze, gdy Sloan ramieniem przyciągnął ją do siebie.
– Co ty właściwie wyprawiasz?!
– Nie mam zamiaru pozwolić, żebyś zrobiła to samo co twoja prababcia – powiedział,
wskazując głową na okno za jej plecami. – Jeśli cofniesz się jeszcze o krok, to
wybijesz szybę i wypadniesz.
– Nigdzie się nie cofam – odrzekła z oburzeniem, ale serce zaczęło jej bić mocniej. –
Puść mnie!
– Bardzo przyjemnie się ciebie trzyma – uśmiechnął się i pochylił twarz nad jej głową,
by powąchać włosy. – Mimo że jesteś taka kolczasta. Mogłabyś mi przynajmniej
podziękować za to, że uratowałem ci życie.
Amanda drapieżnie zmrużyła oczy i powiedziała złowieszczym tonem:
– Jeśli natychmiast mnie nie wypuścisz, to za chwilę ktoś będzie musiał ratować
twoje.
Sloan zaśmiał się i wyciągnął drugą rękę, chcąc podnieść dziewczynę, i w sekundę
potem z głośnym tąpnięciem wylądował na siedzeniu o dwa metry od niej. Amanda
pochyliła głowę z niewinnym uśmiechem.
– Na tym skończymy wycieczkę. A teraz muszę cię przeprosić.
Obróciła się do wyjścia, ale Sloan w porę wyciągnął rękę i pochwycił ją za kostkę.
Amanda nawet nie zdążyła krzyknąć, tylko klapnęła na podłodze obok niego.
– Och, ty... ty bałwanie! – wysapała, odrzucając włosy z twarzy.
– Co dobre dla gąsiora, dobre i dla gęsi – uśmiechnął się, palcem unosząc jej
podbródek. –
To kolejny odcinek mojej domowej filozofii. Jesteś szybka, ale zapominasz o tym, że
nie wolno spuszczać celu z oczu.
– Gdybym była mężczyzną...
– Wtedy nie byłoby to nawet w połowie tak zabawne.
Śmiejąc się, szybko ją pocałował, a potem odsunął się i spojrzał uważnie na swoją
ofiarę.
– No cóż – powiedział miękkim głosem – wydajemi się, że warto spróbować tego
jeszcze raz.
Amanda szczerze zamierzała go odepchnąć i nawet podniosła rękę, by szybkim i
dobrze wymierzonym ciosem zademonstrować swoją wolę, gdy na metalowych
schodach prowadzących do wieży zastukały czyjeś kroki.
Sloan podniósł głowę i ujrzał w drzwiach wysoką, zgrabną kobietę, ubraną w
dziurawe na kolanach dżinsy i białą koszulkę. Ciemne włosy miała krótkie i proste, a
w oczach, na które opadała grzywka z luźnych kosmyków, błyszczało wyraźne
rozbawienie.
– Cześć – uśmiechnęła się, zauważając rumieniec na twarzy Amandy. Jej chłodna,
opanowana i rzeczowa siostra siedziała na podłodze obok obcego i bardzo
przystojnego mężczyzny! To było ostatnie miejsce, w jakim można by spodziewać się
tej damy. – Co tu się dzieje?
Sloan podniósł się i pociągnął Amandę za rękę. Wyrwała ją z lekceważącym
prychnięciem i otrzepała spodnie z kurzu..
– To moja siostra, CC. – wyjaśniła niechętnie.
– A ty na pewno jesteś Sloan – domyśliła się CC i wyciągnęła dłoń. – Trent mówił mi
o tobie. Myślałam, że przesadza w opisie, ale widzę, że jednak fantazja go nie
poniosła – dodała niewinnie, zerkając z ukosa na siostrę.
Sloan przez chwilę przytrzymał jej rękę. CC Calhoun była dokładnym
przeciwieństwem kobiety, jaką mógłby sobie wyobrazić w roli wybranki Trentona, a
ponieważ młodszy St. James był jego przyjacielem od lat, ten wybór zachwycił
Sloana.
– Teraz już rozumiem, dlaczego Trenton tak szybko dał się wziąć na sznurek –
oznajmił z wyraźnym podziwem w głosie.
– Nie przejmuj się, w ustach Sloana takie słowa oznaczają komplement – wyjaśniła
Amanda.
CC ze śmiechem objęła ją ramieniem.
– Sama się domyśliłam. Miło mi cię poznać, Sloan, naprawdę. Gdy kilka tygodni temu
pojechałam z Trentem do Bostonu, wszyscy, których mi przedstawiano, byli tacy...
– Sztywni? – uśmiechnął się.
– No cóż... – CC niezręcznie wzruszyła ramionami. – Niektórym z nich chyba
niełatwo było pogodzić się z faktem, że Trent zamierza wziąć za żonę kobietę, która
jest mechanikiem samochodowym i więcej wie o silnikach niż o operze.
– Moim zdaniem Trent robi świetny interes.
– Zobaczymy – wymamrotała CC Wolała nie rozwodzić się nad tym tematem. –
Ciocia Coco mówiła, że zostaniesz na kolacji. Mam nadzieję, że zechcesz na czas
pobytu na wyspie zamieszkać w jednym z naszych pokoi gościnnych.
Sloan nie widział twarzy Amandy, ale mógłby przysiąc, że ugryzła się w język, by nie
powiedzieć czegoś niegrzecznego. Pomysł, by zamieszkać z nią pod jednym dachem
i w ten sposób jeszcze bardziej wytrącić ją z równowagi, wydał mu się niezmiernie
kuszący.
– Dziękuję, ale zameldowałem się już w hotelu. Skłonił się grzecznie. – Poza tym i
tak będę się wam ciągle plątał pod nogami.
– Skoro uważasz, że tak będzie ci wygodniej, twoja wola zrezygnowała CC. – W
każdym razie zawsze będziesz mile widziany w Towers.
– Zejdę na dół i sprawdzę, czy ciocia Coco nie potrzebuje pomocy – powiedziała
Amanda i chłodno skinęła głową Sloanowi. – CC. zaprowadzi cię do jadalni.
– Dziękuję za wycieczkę, skarbie. – Mrugnął do niej i mógłby przysiąc, że usłyszał
stłumione i mało parlamentarne warknięcie.
– Masz fajną siostrę – zwrócił się do CC, gdy kroki Amandy ucichły na schodach.
– A, tak. – CC uśmiechnęła się ciepło, choć z lekkim ostrzeżeniem. – Trent mówił mi,
że lubisz kobiety.
– Nadal jest na mnie wściekły o to, że sprzątnąłem mu miłego blondaska sprzed
nosa, gdy obydwaj byliśmy jeszcze młodzi i głupi. Jesteś pewna, że już się na niego
zdecydowałaś?
Musiała się roześmiać.
– Teraz rozumiem, dlaczego kazał mi pozamykać wszystkie siostry.
– Jeśli pozostałe są podobne do Mandy, to wydaje mi się, że potrafią same o siebie
zadbać.
– Och, tak. Wszystkie kobiety z rodziny Calhounów to twarde sztuki – przytaknęła
CC, stając na szczycie schodów. – Chyba muszę cię ostrzec, że ciocia Coco
zobaczyła cię dzisiaj rano w fusach od herbaty.
– W fusach... aaa, rozumiem! CC. z rozbawieniem wzruszyła ramionami.
– To takie jej hobby. W każdym razie przygotuj się na to, że może zacząć intrygować,
szczególnie jeśli uzna, że los chce cię połączyć z jedną z moich sióstr. Traktuje to
bardzo serio. Ona chce dobrze, ale...
– O’Rileyowie też potrafią o siebie zadbać.
CC. obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. Owszem, nie wyglądał na takiego, który
potrzebowałby ochrony.
– W porządku. – Poklepała go po ramieniu. – Radź sobie sam.
Sloan poszedł za nią po schodach.
– CC, powiedz mi, czy przy Amandzie są jacyś mężczyźni, których musiałbym siłą
usunąć z drogi?
Zatrzymała się i znów przyjrzała mu się uważnie.
– Nie – powiedziała po chwili. – Amanda zrobiła to już własnoręcznie.
– To dobrze – ucieszył się. Zeszli na drugie piętro. W korytarzu powitał ich
przenikliwy pisk, przeplatany szaleńczym szczekaniem psa.
– To dzieci mojej siostry, Suzanny – wyjaśniła CC, uprzedzając pytanie Sloana. –
Alex i Jenny. Takie zwyczajne, ciche i spokojne dzieciaki.
– To słychać – powiedział Sloan i w tej samej chwili po schodach przemknęła
jasnowłosa petarda. Sloan złapał ją wpół, wykazując się świetnym refleksem, i ujrzał
na wprost swej twarzy wydęte usta i wielkie, błękitne oczy.
– Jesteś wielki – powiedziała Jenny.
– Niee, to ty jesteś mała.
W wieku pięciu lat Jenny zaczęła już odkrywać potęgę kobiecych sztuczek.
– Czy możesz mnie wziąć na barana? – zapytała z promiennym uśmiechem.
– A masz dwadzieścia pięć centów? – Zachichotała i potrząsnęła głową.
– W porządku, w takim razie pierwsza jazda będzie za darmo oznajmił Sloan i
posadził sobie dziewczynkę na ramionach.
Na dole schodów ujrzeli Amandę trzymającą w żelaznym uścisku ciemnowłosego
chłopca.
– Gdzie Suzanna? – zapytała CC.
– W kuchni, a mnie przypadło pilnowanie tych dwojga – odrzekła Amanda,
spoglądając na Jenny spod przymrużonych powiek. – Ale ta mała świnka Piggy mi
uciekła.
– Kwi, kwi – zakwiczała Jenny, bezpieczna na ramionach Sloana.
– Kto to? – zaciekawił się Alex.
– Sloan O’Riley przedstawił się, wyciągając rękę do chłopca jak mężczyzna do
mężczyzny.
Chłopiec przyjrzał się jej podejrzliwie, ale w końcu odwzajemnił uścisk.
– Śmiesznie mówisz. Jesteś z Teksasu?
– Z Oklahomy.
Po chwili zastanowienia Alex skinął głową.
– Może być. Zastrzeliłeś kiedyś kogoś na śmierć?
– Ostatnio nie.
W tym momencie CC. uznała, że czas wkroczyć do akcji.
– Wystarczy już – oznajmiła stanowczo i zdjęła Jenny z ramion Sloana. – Idziemy się
umyć przed kolacją.
– Fajne dzieciaki – stwierdził Sloan, gdy został sam na sam z Amandą.
Przesłała mu szczery uśmiech, bowiem widok Sloana z Jenny na ramionach nieco ją
rozmiękczył.
– Przez większą część dnia są w szkole, więc nie będą ci przeszkadzać w pracy.
– I tak by nie przeszkadzały. Mam w domu siostrzeńca, niezły pistolet.
– Ci dwoje to karabiny maszynowe – powiedziała Amanda z uczuciem. – Dobrze im
zrobi obecność mężczyzny.
– A mąż twojej siostry? Uśmiech Amandy zgasł.
– Są rozwiedzeni. Może go znasz, to Baxter Dumont.
Przez twarz Sloana przemknął cień.
– Słyszałem o nim.
– No cóż, to już przeszłość. Kolacja gotowa. Może pokażę ci, gdzie jest łazienka?
– Dziękuję – odrzekł Sloan z roztargnieniem, idąc za nią. Przyszło mu do głowy, że
niektóre rzeczy w życiu lubią się powtarzać.
ROZDZIAŁ TRZECI
Nora Roberts Catherine i Amanda
PROLOG Bar Harbor, 8 czerwca 1913 Po południu wybrałam się na urwisko. Dzień, pierwszy dzień po naszym powrocie do Towers, był słoneczny i ciepły, a łoskot fał rozbijających się o skały brzmiał tak samo jak przed dziesięcioma długimi miesiącami. Na błękitnozielonej wodzie kołysała się łódka rybacka, obok niej przemknęła żaglówka. Na pozór wszystko było tak jak wtedy, a jednak zaszła zmiana, od której niebo spochmurniało, a moją duszę okryła ciemna mgła. Nie było go tam. Nie powinnam marzyć, że znów go spotkam w tym samym miejscu, gdzie widywałam go w zeszłym roku, że znów zobaczę, jak maluje, ociera pędzel o płótno, jakby się fechtował Nie powinnam wyobrażać sobie, jak się odwraca od sztalug i patrzy na mnie swoimi przenikliwymi, zielonymi oczami. Mój Boże, nie powinnam wyczekiwać jego uśmiechu, jego pierwszych słów! A jednak wyczekiwałam i marzyłam o tym. Z dudniącym sercem wyszłam z domu i pobiegłam przez trawnik, przez ogród, w dół po zboczu. Urwisko wyglądało tak samo jak przed rokiem. Wysokie, dumne skały wbijały się w czyste letnie niebo. Morze było prawie nieruchome i odbijało błękit nieba tak, że czułam się jakby zamknięta we wnętrzu błękitnej kuli. Spod moich stóp staczały się kamienie i wpadały w syczące, rozbijające się o podnóże urwiska fale. Za mną wznosiły się wieże letniego domu, domu mojego męża, aroganckie... i jakże piękne. Jakie to dziwne, że kochałam dom, w którym czułam się tak nieszczęśliwa! Musiałam sobie przypominać, że nazywam się Bianca Calhoun i jestem żoną Fergusa Calhouna, szczęśliwą matką Colleen, Ethana i Seana, szanowaną kobietą, obowiązkową żoną i oddaną matką. Moje małżeństwo nie jest przepełnione uczuciem, ale to nie zmienia sensu przysiąg, które składałam. W moim życiu nie ma miejsca na romantyczne fantazje i grzeszne marzenia. Mimo wszystko stałam i czekałam, lecz on się nie pojawił. Christian, kochanek mojego serca, nie przyszedł. Może już nie ma go na wyspie. Może spakował pędzle i płótna, zostawił swój domek i pojechał malować jakieś inne morze, jakieś inne niebo, inne chmury... Dobrze wiedziałam, że tak byłoby najlepiej. Odkąd spotkałam go zeszłego lata, nie upłynęła godzina, w której bym o nim nie pomyślała... mam jednak męża, którego szanuję, i troje dzieci, które kocham bardziej niż własne życie. To im muszę pozostać Wierna, a nie wspomnieniom czegoś, co nigdy nie istniało. I nigdy nie mogłoby zaistnieć.
Słońce zachodzi. Siedzę tu i piszę, przy oknie mojej wieży. Wkrótce będę musiała zejść na dół I pomóc niani ułożyć dzieci do snu. Mały Sean lak bardzo urósł, że zaczyna już stawać na nóżki. Niedługo będzie biegał tak szybko jak Ethan. Colleen, czteroletnia dama, chce mieć nową różową sukienkę. To o nich muszę myśleć, o moich dzieciach, moich skarbach, a nie o Christianie. Dzisiejsza noc będzie spokojna, jak niestety rzadko kiedy zdarza się na wyspie Mount Desert. Fergus wspominał już o wielkim przyjęciu z tańcami, jakie chce wydać w przyszłym tygodniu. Muszę... On tam jest! Na dole, pod urwiskiem. Z tej odległości, w zmierzchającym świetle, przypomina cień, ale wiem, że to on. Wstałam, przyłożyłam dłoń do szyby i wiedziałam na pewno, że patrzy w górę i gorączkowo szuka mnie wzrokiem. Choć to zupełnie niemożliwe, mogłabym przysiąc, że słyszę, jak woła mnie po imieniu. Bianca. ROZDZIAŁ PIERWSZY Był jak potężna, umięśniona ściana, odziana w dżinsy. Gdy na niego wpadła, poczuła, że całe powietrze uciekło jej z płuc, a paczki wysunęły się z rąk. Spieszyła się, więc nawet nie spojrzała na niego, tylko od razu pochyliła się, by pozbierać rozsypane rzeczy. Mógłby trochę uważać, jak chodzi! Miała ochotę rzucić mu ostrą uwagę, ale gdy jej wzrok zatrzymał się na zdartych podeszwach jego butów, natychmiast ugryzła się w język. Przyklękła obok butiku, z którego właśnie wyszła, i sięgnęła po rozrzucone paczki. – Pozwól, że ci pomogę, skarbie. Powolna, przeciągła intonacja z południowego zachodu natychmiast ją zdenerwowała. Miała jeszcze milion rzeczy do załatwienia i w jej planach nie było punktu, który przewidywałby, że będzie siedzieć z jakimś turystą na chodniku. – Nie trzeba, mam już wszystko – mruknęła z niechęcią, pochylając głowę tak, że sięgające podbródka włosy zasłoniły jej twarz. Wszystko ją dzisiaj wyprowadzało z równowagi. – To za wiele pakunków jak na jedną osobę. – Dziękuję, poradzę sobie – powtórzyła, wyciągając rękę po jeszcze jedną paczkę. Jej niczym nie zrażony pomocnik uczynił to samo. Przez chwilę każde z nich ciągnęło pakunek w swoją stronę, aż w końcu zawartość rozsypała się po chodniku.
– Ooo, jakie to ładne! – rzekł z uznaniem mężczyzna, podnosząc z ziemi skrawek czerwonego Jedwabiu, który udawał nocną koszulę. Amanda wyrwała mu szmatkę z ręki i wepchnęła do jednej z toreb. Odgarnęła włosy z twarzy i dopiero teraz przyjrzała się intruzowi. Do tej pory widziała jedynie kowbojskie buty i błękitne dżinsy. Było go jednak znacznie więcej. Miał potężne ramiona i wielkie dłonie... a także usta, pomyślała złośliwie. W tej chwili te usta śmiały się do niej szeroko i szczerze. W innych okolicznościach ten uśmiech mógłby jej się wydać atrakcyjny, ale teraz postanowiła odczuwać tylko niechęć. Co prawda twarz też nie była zla. Wystające kości policzkowe, zielone oczy i mocna opalenizna, a także rudawe włosy, wijące się uroczo nad kołnierzykiem koszuli... No cóż, wszystko byłoby w porządku, gdyby ten mężczyzna nie stanął jej na drodze. – Śpieszę się – poinformowała go. – Zauważyłem. Wyglądała pani, jakby pędziła do pożaru. – Gdyby w porę się pan odsunął – zaczęła, ale po chwili zrezygnowała ze sprzeczki. Nie miała na to czasu. – Mniejsza o to – mruknęła i podniosła się, tym razem mocno ściskając paczki w rękach. – Przepraszam. – Chwileczkę – rzeki mężczyzna, również szybko wstając. Czekała, aż się podniesie, niecierpliwie postukując butem o chodnik. Była wysoka i przywykła patrzeć mężczyznom prosto w oczy, ale tym razem musiała zadrzeć głowę do góry. – Co takiego? – zapytała niecierpliwie. – Mogę panią podwieźć do tego pożaru. – To nie jest konieczne – odrzekła, obrzucając go i lodowatym spojrzeniem. Mężczyzna przytrzymał wysuwającą się jej z ręki paczkę. – Zdaje się, że przydałaby się pani niewielka pomoc. – Dziękuję bardzo, ale sama potrafię dotrzeć tam, gdzie chcę. Ani przez chwilę w to nie wątpił. – W takim razie może pani mogłaby pomóc mnie – uśmiechnął się. Podobały mu się jej włosy, które ciągle opadały na twarz, ona zaś odsuwała je dmuchnięciem. – Przyjechałem tu dopiero dzisiaj rano – powiedział, zatrzymując wzrok na jej twarzy. – Może mogłaby mi pani podsunąć jakiś pomysł... nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Owszem, miała na podorędziu kilka świetnych rozwiązań, bowiem pasjami organizowała czas samotnym facetom.
– Może pan pójść do izby handlowej – mruknęła i zamierzała odejść, ale poczuła jego rękę na swoim ramieniu. – Posłuchaj, kowboju, nie wiem, jakie zwyczaje panują w Tucson... – W Oklahoma City – poprawił ją. – Wszystko jedno. W każdym razie tutaj policja niechętnie patrzy na typków, którzy zaczepiają kobiety na ulicy. – Naprawdę? – Naprawdę. – W takim razie muszę uważać, co robię, bo planuję zatrzymać się tu na jakiś czas. – Przyślę panu ulotkę z informacjami. A teraz przepraszam. – Jeszcze jedna sprawa – rzekł, unosząc wysoko czarne majtki haftowane w czerwone róże. – Zdaje się, że pani o czymś zapomniała. Wyrwała mu majtki z ręki i wetknęła do kieszeni. – Miło mi było panią poznać – zawołał za nią i roześmiał się donośnie, gdy jeszcze bardziej przyśpieszyła kroku. W dwadzieścia minut później Amanda zgarnęła paczki z tylnego siedzenia samochodu i podtrzymując je podbródkiem, zamknęła drzwi nogą. Za dużo miała na głowie. Za jej plecami wznosił się dom, czyli szare kamienne wieże, fantazyjne mansardki i zapadające się tarasy. Dom i rodzina – te dwie rzeczy Amanda kochała najbardziej na świecie. Wbiegła na schodki, omijając spróchniałą deskę, i z trudem uwolniła jedną rękę, by otworzyć drzwi. – Ciociu Coco! – zawołała, wchodząc do holu. Czarny szczeniak zbiegł z góry na jej powitanie, ale na trzecim schodku od dołu potknął się, potoczył i upadł, rozpłaszczywszy się na orzechowej podłodze. – Tym razem prawie ci się udało, Fred! – ucieszyła się Amanda. Zadowolony pies tańczył wokół jej nóg. – Już idę – rozległ się głos ciotki i Cordelia Calhoun McPike pojawiła się w holu. Swoim zwyczajem przystanęła na moment przed lustrem, by sprawdzić, czy dobrze jej w nowym kolorze włosów Tym razem był to odcień o nazwie Księżycowy Blond. Pod poplamionym białym fartuchem ciocia miała płócienne spodnie w kolorze brzoskwini. – Byłam w kuchni – wyjaśniła. –
Dziś wieczorem będziemy testować mój nowy przepis na cannelloni (Cannelloni (wł.) – makaron w postaci grubych rurek, wypełnionych różnego rodzaju farszem). – Czy CC. jest w domu? – Och, nie. Jest w warsztacie. Naprawia jakieś ramiona. Nie mam pojęcia, gdzie w samochodzie są ramiona. – To świetnie – ucieszyła się Amanda. Chodź na górę, pokażę ci, co kupiłam. – Wygląda na to, że wyczyściłaś kilka sklepów. Pomogę ci – powiedziała Coco. Pochwyciła dwie torby i poszła na górę za siostrzenicą. – Świetnie się bawiłam na tych zakupach. – Przecież nie cierpisz chodzić na zakupy – zdziwiła się Coco. – Owszem, dla siebie, ale to było co innego. Mimo wszystko zabrało mi to więcej czasu, niż sądziłam, i już się bałam, że nie zdążę tego schować, zanim CC. wróci do domu. – Weszła do swojego pokoju i rzuciła wszystkie paczki na wielkie łóżko z baldachimem. – A potem jakiś idiota wpadł na mnie i wytrącił mi wszystkie torby z rąk. I jeszcze, wyobraź sobie, do tego był na tyle bezczelny, że próbował mnie podrywać! – Naprawdę? – ożywiła się Coco, wiecznie spragniona romansów. – A czy był przystojny? – Jeśli komuś się podoba typ Dzikiego Billa Hickoka. W każdym razie z miejsca go odstawiłam – mruknęła Amanda, wykazując całkowity brak zainteresowania, i pochyliła się nad torbami. Fred dwukrotnie bez powodzenia próbował wskoczyć na łóżko, aż wreszcie zrezygnował i przysiadł na dywaniku. – Znalazłam piękne ozdoby dla panny młodej mówiła Amanda, wyjmując z torby srebrne dzwonki, papierowe łabędzie i baloniki. – Bardzo mi się podoba ta parasolka. Może nie jest w stylu CC, ale pomyślałam, że powiesimy ją nad... – Podniosła wzrok na ciotkę i westchnęła ciężko. – Ciociu Coco, bardzo cię proszę, tylko nie zaczynaj znowu płakać! Coco pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni fartucha haftowaną chusteczkę. – Nic na to nie poradzę, w końcu CC jest najmłodsza w rodzinie. Najmłodsza z moich czterech małych dziewczynek. – Żadnej z nas już nie można nazwać małą – obruszyła się Amanda. – Dla mnie nadal jesteście dziećmi, tak samo jak wtedy, gdy zginęli wasi rodzice – powiedziała Coco, umiejętnie ocierając oczy tak, by nie rozmazać tuszu do rzęs. – Za każdym razem, gdy pomyślę o tym ślubie, łzy same napływają mi do oczu. Wiesz, jak
bardzo lubię Trentona, i wiem, że oni do siebie doskonale pasują, ale to wszystko stało się tak szybko... – Nie musisz mi tego mówić – uśmiechnęła się Amanda. – Ledwie udało mi się wszystko zorganizować. Jak można przygotować wesele w trzy tygodnie? Nie mam pojęcia, do czego im się tak śpieszy. Lepiej by zrobili, gdyby wyjechali do Las Vegas i tam wzięli ślub. – Co ty opowiadasz! – oburzyła się Coco. – Nigdy bym im tego nie wybaczyła! A jeśli ty sama miałabyś ochotę zrobić coś takiego, gdy już nadejdzie twój czas, to radzę ci jeszcze raz dobrze się zastanowić! – Mój czas nie nadejdzie tak szybko, o ile w ogóle nadejdzie – wzruszyła ramionami Amanda. – Mężczyźni znajdują się na samym dole mojej listy priorytetów. – Ach, te twoje listy – zniecierpliwiła się Coco. – Coś ci powiem, Amando. Miłość jest jedyną rzeczą, której nie można z góry zaplanować. Twoja siostra z pewnością nie planowała, że się zakocha, i sama popatrz, co się dzieje. Musi wciskać przymiarki ślubnej sukni między naprawę chłodnicy i paska klinowego. Twój czas może nadejść szybciej, niż myślisz. Dopiero dzisiaj rano patrzyłam w fusy od herbaty... – Och, ciociu Coco – jęknęła Amanda. – Tylko nie fusy od herbaty! Ciotka wyprostowała się z godnością. – Zauważyłam tam kilka niezmiernie ciekawych rzeczy. Sądziłabym, że po naszym ostatnim seansie powinnaś okazywać mniej sceptycyzmu. – Może rzeczywiście zdarzyło się wtedy coś dziwnego, ale... – Ale co? Amanda wzruszyła ramionami. – No dobrze, coś się wtedy rzeczywiście stało. CC. miała wizję szmaragdowego naszyjnika prababci Bianki, a wszyscy, którzy przy tym byli, czuli coś... obecność kogoś, lub czegoś, w wieży Bianki. – Aha! – Ale to jeszcze nie znaczy, że mam zacząć wpatrywać się w kryształowe kule. – Mandy, ty zawsze jesteś zbyt dosłowna. Nie mam pojęcia, po kim to odziedziczyłaś... może po mojej ciotce Colleen? Fred, nie gryź tej irlandzkiej koronki – powiedziała Coco, widząc, że pies zabiera się do przeżuwania frędzli narzuty na łóżku Amandy. – Wracając jednak do fusów od herbaty. Dziś rano zobaczyłam w nich mężczyznę. Amanda wstała i schowała ozdoby w szafie.
– Rozumiem. Widziałaś mężczyznę w swojej filiżance z herbatą. – Wiesz przecież, że to niezupełnie tak. Otóż widziałam mężczyznę i odniosłam silne wrażenie, że on jest gdzieś bardzo blisko. – Może to hydraulik. Czekamy na niego już od dawna. – Nie, to nie był hydraulik. Ten mężczyzna jest w pobliżu, ale on nie pochodzi z wyspy. – Coco patrzyła przed siebie rozproszonym spojrzeniem. – Pochodzi z dość daleka i odegra dużą rolę w naszym życiu. Jestem absolutnie pewna, że stanie się kimś bardzo ważnym dla jednej z was. – Lilah może go sobie wziąć – stwierdziła Aman da natychmiast. – A właściwie, to gdzie ona teraz jest? – Była umówiona z kimś po pracy. Jakiś Rod czy Tod, a może Dominik. – Jak zwykle – prychnęła Amanda, starannie wieszając kurtkę w szafie. – Miałyśmy przeglądać razem papiery. Wiedziała, że liczę na jej pomoc. Musimy znaleźć jakąś wskazówkę, gdzie są ukryte szmaragdy. – Znajdziemy je, skarbie – powiedziała Coco, przeglądając zawartość kolejnych paczek. – Gdy nadejdzie właściwy czas. Bianca chce, żebyśmy je znalazły. Wierzę, że wkrótce naprowadzi nas na następny ślad. Amanda tylko wzruszyła ramionami. – Bianca mogła ukryć te szmaragdy wszędzie. Potrzebujemy czegoś więcej niż ślepa wiara i mistyczne wizje. Szmaragdy Calhounów podobno były warte majątek, ale Amandy nie obchodziły pieniądze. Gdy Trent, narzeczony jej siostry, podpisał umowę kupna Towers, stara legenda przedostała się do wiadomości publicznej i od tego czasu uporządkowane życie Amandy legło w gruzach, bo wraz z reporterami w codzienność rodziny Calhounów wkroczył chaos. Legenda była wdzięcznym tematem dla prasy. Na początku drugiej dekady dwudziestego wieku, gdy Bar Harbor stało się modną miejscowością wypoczynkową, Fergus Calhoun zbudował Towers jako letni dom dla swej rodziny. W tej rezydencji, położonej na urwisku nad Zatoką Francuza, spędzał wraz ze swą żoną Bianca i trojgiem dzieci wakacje urozmaicane licznymi przyjęciami dla znajomych I wspólników w interesach. Tutaj Bianca poznała młodego artystę i z wzajemnością zakochała się w nim. Od tej chwili żyła rozdarta między porywami serca a poczuciem obowiązku. Jej małżeństwo,
zaaranżowane przez rodziców, od początku było zimne. Idąc za głosem serca, chciała porzucić męża i spakowała kuferek ze skarbami, gdzie między innymi włożyła szmaragdowy naszyjnik, który dostała od Fergusa po urodzeniu ich drugiego dziecka, a pierwszego syna. Dalsze losy naszyjnika były tajemnicą. Legenda mówiła, że Bianca, ogarnięta poczuciem winy i rozpaczy, rzuciła się w dół z okna wieży. Teraz, po osiemdziesięciu latach, zainteresowanie naszyjnikiem zostało rozbudzone na nowo. Siostry Calhoun przetrząsały nagromadzone przez dziesiątki lat papiery, szukając w nich jakiejś wskazówki, a reporterzy i poszukiwacze skarbów stali się stałym elementem w ich codziennym życiu. Amanda była zdania, że zarówno skarb, jak i legenda są prywatną własnością rodziny, i dlatego zależało jej na jak najszybszym odnalezieniu naszyjnika. Była pewna, że gdy już zagadka zostanie rozwiązana, zainteresowanie prasy ich rodziną szybko zblednie. – Kiedy wraca Trent? – zapytała ciotki. – Niedługo – westchnęła Coco – gdy tylko pozałatwia wszystkie swoje sprawy w Bostonie. Nie wytrzyma długo bez CC. Zaraz po rozpoczęciu remontu zachodniego skrzydła domu pojadą w podróż poślubną. Miodowy miesiąc... – szepnęła Coco ze łzami w oczach. – Ciociu, nie zaczynaj odnowa, tylko pomyśl, ile zabawy będziesz miała z przyjęciem weselnym. To dla ciebie świetny trening. Za rok o tej porze będziesz już szefem kuchni w Towers, najbardziej domowym ze wszystkich hoteli St. Jamesów. – A widzisz! – powiedziała Coco z dumą, klepiąc się po piersi. Ktoś zastukał do drzwi i Fred zareagował głośnym wyciem. – Zostań tutaj, ciociu, ja otworzę! – zawołała Amanda i poszła na dół. Fred podbiegł do niej i zaczął plątać się pod nogami, aż w pewnej chwili rozpłaszczył się na podłodze. Amanda roześmiała się i wzięła go na ręce. Z psem przytulonym do policzka uchyliła drzwi. – To pan! Na dźwięk oburzenia w jej głosie Fred zaczął skamleć, a mężczyzna stojący za progiem uśmiechnął się szeroko. – Ten świat jest bardzo mały – rzekł przeciągle, z tym samym powolnym akcentem, który słyszała już tego dnia, klęcząc na chodniku. – Coraz bardziej mi się to podoba. – Szedł pan za mną! – Nie, proszę pani, choć to chyba nie byłby najgorszy pomysł. Nazywam się O'Riley. Sloan O’Riley.
– Nic mnie nie obchodzi, jak pan się nazywa. Niech pan stad idzie – rzekła Amanda i chciała trzasnąć mu drzwi przed nosem, on jednak wsunął dłoń w szczelinę. – Natomiast to nie byłoby, jak sądzę, najlepszym pomysłem. Przyjechałem z daleka, żeby obejrzeć ten dom. Amanda złowieszczo przymrużyła ciemnoniebieskie oczy. – Naprawdę? Coś panu powiem. To jest prywatny dom i nic mnie nie obchodzi, co pan czytał w gazetach ani jak bardzo zależy panu na odnalezieniu szmaragdów. To nie jest Wyspa Skarbów i mam już dość ludzi, którym wydaje się, że mogą tu po prostu zapukać albo nocą zakraść się do ogrodu z łopatą w garści. Sloan cierpliwie przeczekał tę tyradę. Amanda wyglądała naprawdę prześlicznie. Była wysoka i dość szczupła, ale tam, gdzie trzeba, ciało miała ładnie zaokrąglone. Wyglądała tak, jakby potrafda ciężko pracować przez cały dzień, a potem świetnie się bawić do rana. Wprost emanowała energią. Jej podbródek świadczy o uporze, pomyślał z aprobatą... a do tego ma duże niebieskie oczy i ładne usta. – Czy to już wszystko? – zapytał łagodnie, gdy przerwała tyradę, by zaczerpnąć oddechu. – Nie, i jeśli natychmiast się pan stąd nie wyniesie, to wypuszczę na pana psy! Fred jak na hasło wyskoczył z jej ramion i ze zjeżoną sierścią wyszczerzył zęby. – Wygląda bardzo groźnie – skomentował Sloan i wyciągnął do szczeniaka rękę, a zdrajca Fred powąchał ją i zaczął radośnie machać ogonem. W rewanżu Sloan podrapał go za uchem. – No tak, rzeczywiście, ma tu pani niezwykle niebezpieczne zwierzę. Amanda oparła ręce na biodrach. – Dość tego, bo pójdę po broń! – Kto to jest, Amando? – zawołała Coco, schodząc na dół. Na widok Sloana natychmiast odezwa ta się w niej wrodzona próżność i poplamiony fartuch gdzieś zniknął. – Dzień dobry – uśmiechnęła się słodko, wyciągając rękę. – Jestem Cordelia McPike. – Bardzo mi miło, proszę pani – skłonił się uprzejmie Sloan, podnosząc jej dłoń do ust. – Mówiłem właśnie siostrze pani... Coco zaśmiała się z zachwytem. – Och, Amanda nie jest moją siostrą, tylko siostrzenicą! Trzecią córką mojego nieżyjącego brata. To prawda, był znacznie ode mnie starszy...
– W takim razie najmocniej przepraszam za pomyłkę. – Ciociu Coco, ten debil najpierw przewrócił mnie przed butikiem, a potem przyszedł za mną do domu! Próbuje po prostu wkręcić się do środka, bo jak ci wszyscy imbecyle, szuka naszyjnika! – Ależ Mandy, chyba zbyt pochopnie wyciągasz wnioski! – Trudno temu zaprzeczyć – powiedział Sloan powoli, kiwając głową. – Pani siostrzenica i ja rzeczywiście zderzyliśmy się na ulicy, bo nie zdążyłem w porę odsunąć się na bok. I prawdą jest również to, że próbuję dostać się do tego domu. – Rozumiem – westchnęła Coco, rozdarta między nadzieją a wątpliwościami – Bardzo mi przykro, ale raczej nie możemy pana zaprosić do środka. Widzi pan, jesteśmy bardzo zajęte przed ślubem... – Sloan szybko przeniósł wzrok na Amandę. – Wychodzi pani za mąż? – Moja siostra – wyjaśniła niechętnie. – Ale to nie pana sprawa. Czy mógłby pan już zostawić nas same? – Nie chciałbym w niczym przeszkadzać, więc już sobie pójdę. Byłbym tylko wdzięczny, gdyby powiedziały panie Trentowi, że O'Riley już przyjechał. – O'Riley? – powtórzyła Coco z osłupieniem. – Boże drogi, to pan O’Riley? Ależ proszę wejść! Ogromnie pana przepraszam! – Ciociu Coco... – Amando, to jest pan O’Riley! – Wiem, ale dlaczego wpuszczasz go do domu? – Przecież to jest ten pan O’Riley! – powtórzyła Coco z naciskiem. – Ten, do którego Trenton dzwonił dzisiaj rano! Nie pamiętasz... no oczywiście, nie możesz pamiętać, bo zapomniałam ci o tym powiedzieć. – Coco w zmieszaniu przyłożyła dłonie do policzków. – To okropne, że tak długo trzymamy pana w drzwiach! – Proszę się tym nie przejmować – rzekł Sloan. – Rozumiem, dlaczego tak się stało. Amanda wciąż trzymała rękę na klamce, gotowa w każdej chwili wypchnąć intruza za drzwi, gdyby zaszła taka potrzeba. – Kim jest pan O’Riley i dlaczego Trent do niego dzwonił? – Pan O'Riley jest architektem – wyjaśniła Coco, promieniejąc. Amanda przymrużyła oczy i obrzuciła nieznajomego taksującym spojrzeniem, od czubków kowbojskich butów aż po potargane włosy. – To jest architekt? – powtórzyła z wyraźnym powątpiewaniem.
– Nasz architekt. Pan O'Riley będzie nadzorował remont domu. Będziemy razem pracować. Pan O’Riley... – Sloan wtrącił. – Sloan – powtórzyła Coco, trzepocząc rzęsami. – Będziemy razem pracować przez dość długi czas. – To fantastycznie – oświadczyła Amanda lodowatym tonem i zatrzasnęła drzwi. Sloan zahaczył kciuki o szlufki spodni i uśmiechnął się do niej szeroko. – Ja też tak uważam. ROZDZIAŁ DRUGI Coco w końcu oprzytomniała. – Zachowujemy się okropnie. Trzymamy cię w korytarzu. Proszę, wejdź dalej i usiądź. Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty? – Piwa prosto z butelki – wymamrotała speszona i wściekła Amanda. Trafiony – uśmiechnął się do niej Sloan. Coco wprowadziła gościa do saloniku, żałując, że nie ma już czasu, by odświeżyć kwiaty w wazonie i wy trzepać poduszki. – Piwo? Mam w lodówce piwo, bo używam go do przyrządzania krewetek na ostro. Amando, zajmij się gościem, dobrze? – Oczywiście, dlaczego by nie? – mruknęła i tłumiąc niechęć, wskazała Sloanowi fotel, a sama usiadła naprzeciwko niego. – Chyba powinnam cię przeprosić. Sloan wyciągnął rękę i pogłaskał Freda. – A za co? – Gdybym wiedziała, po co tu przyjechałeś, nie zachowywałabym się tak nieuprzejmie. – Aha – rzekł Sloan z namysłem, patrząc na nią uważnie. Po dziesięciu sekundach milczenia Amanda dodała: – Jednak moja pomyłka była zupełnie zrozumiała.
– Skoro tak twierdzisz... A co to właściwie za szmaragdy, których rzekomo miałem poszukiwać? – Szmaragdy Calhounów – wzruszyła ramionami dziewczyna, jakby to było oczywiste, ale gdy Sloan tylko pytająco uniósł brwi, dodała tytułem wyjaśnienia: – Szmaragdowy naszyjnik mojej prababci. Pisali o tym w gazetach. – Ostatnio nie czytałem gazet, bo byłem w Budapeszcie – odrzekł Sloan i wyciągnął z kieszeni długie, cienkie cygaro. – Czy mogę? – Proszę bardzo – zgodziła się Amanda i przyniosła mu popielniczkę. Sloan z przyjemnością obserwował jej energiczne ruchy. – Jestem zdziwiona, że Trent nic ci o tym nie wspominał. Sloan bez pośpiechu zapalił cygaro i wypuścił z ust wielki kłąb dymu. Jego uważny wzrok wędrował po pokoju, nie pomijając żadnego szczegółu. Zauważył wiekową zapadniętą sofę, lśniące kryształy Baccarata, stare, eleganckie stiuki i łuszczącą się farbę. – Trent przysłał mi telegram. Napisał o swoich planach i prosił, żebym zajął się renowacją tej rezydencji. – I zgodziłeś się na to, chociaż wcześniej nie widziałeś domu na oczy? – Zdawało mi się, że to najlepsze, co mogę zrobić rzekł Sloan, zastanawiając się, czy kiedykolwiek uda mu się wywołać uśmiech na twarzy tej kobiety. Poza tym Trent nie prosiłby mnie o to, gdyby nie był pewien, że dom mi się spodoba. Amanda nerwowo postukiwała stopą o podłogę. – To znaczy, że dobrze znasz Trenta? – Sporo lat. Byliśmy razem na Harvardzie. Dziewczyna znieruchomiała. – Na Harvardzie? – powtórzyła powoli. – Kończyłeś Harvard? Kto inny może poczułby się urażony, ale Sloan po prostu świetnie się bawił. – No jasne, psze pani – mruknął, przesadnie przeciągając słowa. Zauważył, że się zarumieniła. – Nie chciałam... tylko że nie sprawiasz wrażenia... – Faceta z Ivy League (Ivy League (ang.) – grupa prestiżowych uczelni amerykańskich, takich jak Yale, Harvard etc...) – dokończył, zaciągając się cygarem. – Pozory potrafią mylić. Popatrz na przykład na ten dom. – Na dom? – zdziwiła się.
– Na pierwszy rzut oka, gdy patrzysz na niego z zewnątrz, trudno powiedzieć, co to miało być: warownia, zamek czy koszmar architekta, ale jeśli przyjrzysz się uważniej, to zaczynasz widzieć, że ten budynek miał być wyłącznie tym, czym jest, i niczym więcej. Jest arogancki, silny, może nawet uparty, ale zbudowany z fantazją i nie bez pewnego wdzięku. Niektórzy sądzą, że domy odzwierciedlają charaktery swoich mieszkańców – dodał z uśmiechem. Do salonu weszła Coco, popychając przed sobą wózek. Sloan podniósł się grzecznie. – Och, usiądź, proszę – pomachała ręką. – Tak rzadko gościmy w domu mężczyzn, prawda, Mandy? – Czuję się zaszczycony. – Mam nadzieję, że piwo będzie ci smakowało – rzekła Coco, zdejmując z tacy szklankę z pilznerem. – Na pewno jest doskonałe. – Proszę, poczęstuj się kanapkami. Mandy, dla nas przyniosłam wino. – Zachwycona towarzystwem Coco obdarzyła gościa promiennym uśmiechem. – Czy Amanda opowiedziała ci już historii, tego domu? – Właśnie dochodziliśmy do tego tematu. Trent pisał, że dom należy do waszej rodziny od początku wieku. – Och, tak. Razem z dziećmi Suzanny, czyli najstarszej z moich siostrzenic, w Towers mieszkało pięć pokoleń Calhounów. Fergus – Coco wskazała wiszący nad kominkiem portret mężczyzny o kwaśnym wyrazie twarzy – czyli mój dziadek, zbudował Towers w 1904 roku jako letni dom. On i jego żona, Bianca, mieli troje dzieci. Bianca później rzuciła się z okna wieży. – Na wspomnienie nieszczęśliwej miłości babki Coco jak zawsze westchnęła. – Po jej śmierci dziadek już nigdy nie doszedł do siebie. Później pomieszało mu się w głowie i musieliśmy go umieścić w pewnym bardzo miłym zakładzie. – Ciociu Coco, jestem pewna, że pana O’Rileya nie interesują rodzinne historie – wtrąciła Amanda. Sloan strzepnął popiół z cygara. – „Interesują” to za mało powiedziane. Jestem zafascynowany. Proszę nie przerywać, pani McPike. – Och, nazywaj mnie Coco, tak jak wszyscy uśmiechnęła się ciotka, przygładzając włosy. Po Fergusie dom przeszedł na mojego ojca, Ethana. Był drugim dzieckiem Fergusa i Bianki, ale pierwszym synem. Dziadek miał fioła na punkcie rodu Calhounów. Starsza siostra Ethana, Colleen, była z tego bardzo niezadowolona i do dziś dnia prawie nie utrzymuje z nami kontaktów.
– Za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni – wtrąciła Amanda. – No cóż, nie da się zaprzeczyć, bo Colleen ma dość trudny charakter. Pozostał jeszcze wujek Sean, młodszy brat mojego ojca. Miał trochę kłopotów z kobietami i jeszcze przed moim urodzeniem popłynął do Indii Zachodnich. Gdy mój ojciec zginął, dom odziedziczył mój starszy brat Judson. On i jego żona zdecydowali się zamieszkać tu na stale, bo bardzo pokochali to miejsce. – Coco obrzuciła wzrokiem spękane ściany i wyblakłe kotary. – Judson planował wielki remont domu, ale zanim do tego doszło, obydwoje z Delią tragicznie zginęli. Wtedy ja tu przyjechałam, żeby zająć się Amandą i jej trzema siostrami. Poczęstuj się jeszcze kanapką. – Dziękuję. Czy mogę zapytać, dlaczego zdecydowałyście się przekształcić część domu w hotel? – To był pomysł Trenta, i wszystkie jesteśmy mu za to bardzo wdzięczne, prawda, Amando? – Tak, ciociu – odparła dziewczyna z rezygnacją. Na Coco nie było sposobu. – Szczerze mówiąc – uśmiechnęła się ciotka, unosząc do ust kieliszek z winem – zrobiłyśmy to z powodu pewnych kłopotów finansowych. Sloan, czy wierzysz w przeznaczenie? Wyciągnął ku niej mocne dłonie. – Moi przodkowie byli Irlandczykami i Czirokezami, więc nie mam innego wyboru. – W takim razie powinieneś to zrozumieć. Los zrządził, że ojciec Trenta, żeglując po Zatoce Francuza, zobaczył Towers i natychmiast postanowił kupie ten dom. Gdy otrzymałyśmy ofertę od korporacji St. James, która chciała przekształcić naszą rodową siedzibę w hotel, nie wiedziałyśmy, co zrobić. W końcu to był nasz dom, jedyny, jaki dziewczynki znały w całym swoim życiu, ale koszty utrzymania... – Rozumiem – wtrącił Sloan. – Wszystko jednak wyszło wprost wspaniale – ciągnęła Coco. – To było niezmiernie romantyczne. Niewiele brakowało, abyśmy musiały zdecydować się na sprzedaż, ale wówczas Trent zakochał się w CC. Oczywiście zdawał sobie sprawę, jak wiele znaczy dla niej Towers, i przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł, żeby zamienić w hotel tylko zachodnie skrzydło. W ten sposób zatrzymamy dom, a jednocześnie uzyskamy pieniądze na jego utrzymanie. – Każdy dostaje to, na czym mu zależy – zgodził się Sloan. Coco pochyliła się do przodu. – No właśnie. Jestem pewna, że mając takie dziedzictwo, wierzysz również w duchy. – Ciociu Coco... szepnęła z rozpaczą Amanda.
– Mandy, wiem, że ty od początku do końca jesteś racjonalistką, co zresztą ogromnie mnie zadziwia. – Coco uśmiechnęła się do Sloana. – Tyle celtyckiej krwi i ani odrobiny mistycyzmu w duszy. Zupełnie nie mogę tego zrozumieć. – Zostawiam to tobie i Lili – odrzekła słodko Amanda. – Lilah to moja druga siostrzenica – wyjaśniła Coco. – Jest bardzo uduchowiona... no cóż, rozmawialiśmy o zjawiskach nadnaturalnych. Co sądzisz na ten temat? Sloan odstawił szklankę. – Dom taki jak ten nie może się obejść bez jakiegoś ducha. Coco klasnęła w ręce. – No właśnie! Od pierwszej chwili, gdy tu wszedłeś, wiedziałam, że jesteś pokrewną duszą! Widzisz, Bianca wciąż tu jest. Podczas ostatniego seansu jej obecność czułam niezwykle wyraźnie ciągnęła, ignorując wymowne westchnienia Amandy. – CC. też to czuła, a zazwyczaj jest niemal równie racjonalna jak Amanda. Bianca chce, żebyśmy znalazły naszyjnik. – Szmaragdy Calhounów? – zapytał Sloan. – Tak. Szukałyśmy jakichś wskazówek co do miejsca ich ukrycia, ale przez osiemdziesiąt lat zebrała się tu nieprawdopodobna ilość śmieci, a w dodatku reporterzy ciągle zawracają nam głowę. – To mało powiedziane – skrzywiła się Amanda. – Może naszyjnik znajdzie się podczas remontu – podsunął Sloan. – Mamy taką nadzieję – rzekła Coco z namysłem, dotykając ust starannie pomalowanym paznokciem. – Wydaje mi się, że potrzebny jest następny seans, a ty na pewno jesteś bardzo dobrym medium. Amanda zakrztusiła się winem. – Ciociu Coco, pan O’Riley przyjechał tutaj do pracy, a nie po to, żeby bawić się z duchami! – Lubię łączyć pracę z przyjemnościami – uśmiechnął się Sloan, wznosząc szklankę w toaście. – Zawsze staram się to robić. Coco przyszła do głowy nowa myśl. – Nie pochodzisz z tej wyspy? – Nie, jestem z Oklahomy.
– Naprawdę? zdziwiła się ciotka. – To bardzo daleko stąd. Jako architekt odpowiedzialny za renowację domu będziesz dla nas wszystkich bardzo ważną personą. – Taką mam nadzieję – odrzekł Sloan, nieco zdziwiony wymownymi spojrzeniami, jakie Coco rzucała na swą siostrzenicę. – Tak, fusy, tylko fusy z herbaty – wymruczała, wstając. – Przepraszam, ale muszę dopilnować kolacji. Zjesz z nami, prawda? Sloan zamierzał szybko obejrzeć dom, a potem wrócić do hotelu i przespać przynajmniej dziesięć godzin, teraz jednak, patrząc na wściekłość malująca się na twarzy Amandy, zmienił zdanie. Wieczór w jej piorunującym towarzystwie na pewno okaże się najlepszym lekarstwem na zmianę stref czasowych. – Z wielką przyjemnością – uśmiechnął się. – To wspaniale. Mandy, może tymczasem pokażesz Sloanowi zachodnie skrzydło? – Fusy od herbaty? – zapytał Sloan, gdy Coco wyszła z salonu. – Radzę ci, zostaw to, a będziesz zdrowszy – westchnęła Amanda z rezygnacją, wskazując na drzwi. – Idziemy? – To dobry pomysł zgodził się Sloan. Z holu poszli na górę krętymi schodami. – Jak wolisz, żeby cię nazywać, Amanda czy Mandy? Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Reaguję na obie formy. – Mają zupełnie inne brzmienie. Amanda jest chłodna i opanowana, natomiast Mandy... dużo cieplejsza, bardziej przyjazna... Zatrzymała się na szczycie schodów i stanęła twarzą do niego. – A jak brzmi imię Sloan? Pozostał o stopień niżej, więc ich spojrzenia spotkały się, niebezpiecznie blisko, na tym samym poziomie. Instynkt podpowiedział mu, że tak będzie lepiej. – Ty mi powiedz. – Kojarzy się z poszukiwaczami złota? – uśmiechnęła się niewinnie. – Niewielu kowbojów dociera tak daleko na wschód. Była już w połowie korytarza, gdy pochwycił ją za ramię. – Czy zawsze tak się śpieszysz?
– Nie lubię marnować czasu. – Będę o tym pamiętał – obiecał, nie cofając ręki. Niesamowite miejsce, pomyślał, idąc w górę po schodach w kształcie półksiężyca. Sufity pokryte kasetonami, rzeźbione kamienne balustrady, gruba boazeria z mahoniu. Zatrzymał się przy łukowym oknie i dotknął grubego, chropowatego szkła. Musiało być oryginalne, podobnie jak orzechowa podłoga i fantazyjne stiuki. Owszem, ściany były tak spękane, że w niektóre szczeliny można było wsunąć palec, a w suficie gdzieniegdzie widniały dziury wielkości pięści i widać było grzyb na tynkach. Doprowadzenie tego domu do stanu pierwotnej świetności było nie lada wyzwaniem i mogłoby dostarczyć mnóstwo radości. – Tej części nie używaliśmy od lat – wyjaśniła Amanda, otwierając rzeźbione dębowe drzwi i odgarniając pajęczyny z framugi. – Nie sposób jej ogrzać w zimie. Sloan przestąpił przez próg, a deski podłogi zaskrzypiały ostrzegawczo. Widać było na nich głębokie rysy pozostałe po przesuwaniu ciężkich mebli. Część wąskich drzwi prowadzących na taras pokryto zwykłą sklejką, natomiast drewniany cokół biegnący dokoła ścian był mocno wygryziony przez myszy. Sloan podniósł głowę i zauważył na ścianie wyblakły fresk przedstawiający cherubiny. – To był pokój gościnny – wyjaśniła Amanda. – Fergus umieszczał tu ludzi, na których chciał wywrzeć wrażenie. Podobno mieszkali tu jacyś Rockefelerowie. Ten pokój ma osobną łazienkę i garderobę – dodała, uchylając zdewastowane drzwi. Sloan podszedł do kominka z czarnego marmuru, ściana przy kominku pokryta była jedwabną tapetą, poczerniałą od dymu. Serce mu się ścisnęło, gdy zauważył odłamany narożnik kominka. – Zasługujecie na to, żeby was powystrzelać – mruknął, z trudem tłumiąc złość. – Przepraszam bardzo? – Trzeba by was powystrzelać za to, że dopuściłyście do takiego stanu! – powtórzył Sloan z pasją. – Takiego kominka nie da się odtworzyć! Amanda poczerwieniała i z poczuciem winy popatrzyła na uszkodzony włoski marmur. – No cóż, ja tego nie zrobiłam. – Popatrz tylko na te ściany. Takie stiuki to arcydzieło, tak samo jak obraz Rembrandta. O Rembrandta chyba byście zadbały?
– Oczywiście, że tak, ale... – Bogu dzięki, że przynajmniej wystarczyło wam rozsądku, żeby nie malować tych stiuków – mruknął i zajrzał do łazienki. Po chwili do uszu Amandy doleciał stek przekleństw. – Na litość boską, przecież to ręcznie robione kafelki! Popatrz na te obtłuczenia. Ostatni raz konserwowano je chyba jeszcze przed pierwszą wojną światową! – Nie rozumiem, co to... – Jasne, że nie rozumiesz. – Spojrzał na nią. – Nie masz pojęcia, co tu się znajduje. Ten dom to pomnik rękodzieła z początków dwudziestego wieku, a wy pozwalacie, żeby się tak po prostu rozsypywał. To są oryginalne przewody do gazu! – Doskonale o tym wiem – odrzekła Amanda ostro. – Dla ciebie to może jest pomnik, ale dla mnie to dom. Robiłyśmy wszystko, co było w naszej mocy, by zachować dach nad głową. Jeśli tynki popękały, to dlatego, że ważniejszy był piec centralnego ogrzewania, i nie zawracałyśmy sobie głowy kafelkami w nie używanej łazience, bo najpierw trzeba było uszczelnić rury w tej, z której korzystamy. Zostałeś tu zatrudniony po to, żeby przeprowadzić remont, a nie żeby filozofować! – Dostajesz jedno i drugie za tę samą cenę – powiedział i wyciągnął do niej rękę, lecz ona cofnęła się tak gwałtownie, że wpadła na ścianę. – Czego chcesz? – Spokojnie, skarbie. Masz pajęczyny we włosach. Naprawdę. – Sama mogę je zdjąć – prychnęła, on jednak już był przy niej. Poczuła dotyk jego palców na włosach i mimowolnie napięła wszystkie mięśnie. – I nie mów do mnie „skarbie” – powiedziała bardzo wojowniczo. – Masz szybki zapłon. Kiedyś miałem młodego mustanga, który zachowywał się tak jak ty. Gwałtownie odrzuciła głowę do tyłu. – Nie jestem koniem! – zawołała z oburzeniem. – Oczywiście, proszę pani – uśmiechnął się Sloan, raptownie zmieniając nastrój. – Może pokażesz mi resztę skarbów, jakie tu chowacie? Amanda ostrożnie odsunęła się o metr dalej. – A właściwie po co? I tak nie masz ze sobą notesu. – Niektóre rzeczy pozostają w pamięci. Lubię najpierw zobaczyć zarys całości, zanim zacznę się martwić o szczegóły. – To może narysuję ci plan? – Zawsze jesteś taka złośliwa? zapytał Sloan z szerokim uśmiechem.
Pochyliła głowę. – Nie – powiedziała cicho. Oczywiście miał rację. Gdyby zawsze zachowywała się tak jak teraz, to nie zostałaby asystentką menedżera w jednym z najlepszych hoteli w okolicy. – No cóż, masz specyficzny talent, bo wyciągasz ze mnie akurat to, co najgorsze. – Biorę, jak leci – zaśmiał się, ujmując ją za ramię. – Chodźmy dalej. Przeprowadziła go przez całe skrzydło, starając się trzymać jak najdalej od tego faceta, on jednak wciąż wchodził jej w drogę, blokował drzwi, zapędzał ją do kątów, i dlatego co chwila stawała z nim twarzą w twarz. Sloan poruszał się powoli i bardzo ergonomicznie, bez żadnych zbędnych gestów, toteż nie była w stanie przewidzieć, w którym kierunku zwróci się za chwilę. Wyglądało to jak zabawa w kotka i myszkę. Byli w zachodniej wieży, gdy wpadła na niego po raz piąty, i znów odskoczyła jak oparzona. – Przestań wreszcie to robić! – warknęła. – Co? – Wchodzić mi w drogę – wyjaśniła zirytowana, odsuwając nogą kartonowe pudło. – A mnie się wydaje, że wciąż pędzisz przed siebie i nie zwracasz uwagi na to, gdzie akurat jesteś. Stąd te kolizje. – Kolejny odcinek domowej filozofii – prychnęła i podeszła do okna wychodzącego na ogród. Niechętnie dopuściła do siebie myśl, że Sloan w irytujący sposób poruszał najgłębsze struny jej duszy. Być może spowodowały to jego idiotyczne gabaryty, czyli szerokie ramiona i wielkie dłonie, a także absurdalny wzrost. No cóż, Amanda przywykła do tego, że nie musi zadzierać głowy, gdy rozmawia z mężczyznami. A może chodziło o jego akcent, owo powolne przeciąganie słów, oraz lekko zaczepny ton, kryjący się nawet w najbardziej niewinnych uwagach. Może też o to, że wciąż ścigał ją nieco rozbawionym spojrzeniem. Właściwie wszystko jedno, pomyślała Amanda. Cokolwiek to było, musi się jakoś na to uodpornić. – To już ostatni przystanek – poinformowała go. – Trent chce przekształcić tę wieżę w salę restauracyjną, mniejszą i bardziej intymną niż ta na parterze. Powinno się tu zmieścić pięć dwuosobowych stolików, każdy z widokiem na ogród albo na zatokę. Stanęła przy oknie. Popołudniowe słońce rozświetliło jej głowę, otaczając ją złocistą aureolą. Podniosła rękę i charakterystycznym gestem odgarnęła włosy z twarzy. Dokoła niej tańczyły złociste drobinki kurzu.
Sloan stanął jak wryty i zapatrzył się na ten obraz. – Czy coś się stało? – zaniepokoiła się. – Nie – mruknął, podchodząc o krok bliżej. – Przyjemnie na ciebie popatrzeć, Amando. Znów się cofnęła. W jego oczach nie widziała już błysku rozbawienia ani złości, jaka pojawiła się tam wcześniej, lecz coś nieskończenie bardziej niebezpiecznego. – Jeśli masz jeszcze jakieś pytania dotyczące wieży albo pozostałej części skrzydła... – To był komplement. Może nie taki gładki, do jakich przywykłaś, ale jednak komplement. – Dziękuję – odrzekła nerwowo, szukając pełnego godności sposobu ucieczki. – Chyba możemy... – Urwała, gwałtownie łapiąc powietrze, gdy Sloan ramieniem przyciągnął ją do siebie. – Co ty właściwie wyprawiasz?! – Nie mam zamiaru pozwolić, żebyś zrobiła to samo co twoja prababcia – powiedział, wskazując głową na okno za jej plecami. – Jeśli cofniesz się jeszcze o krok, to wybijesz szybę i wypadniesz. – Nigdzie się nie cofam – odrzekła z oburzeniem, ale serce zaczęło jej bić mocniej. – Puść mnie! – Bardzo przyjemnie się ciebie trzyma – uśmiechnął się i pochylił twarz nad jej głową, by powąchać włosy. – Mimo że jesteś taka kolczasta. Mogłabyś mi przynajmniej podziękować za to, że uratowałem ci życie. Amanda drapieżnie zmrużyła oczy i powiedziała złowieszczym tonem: – Jeśli natychmiast mnie nie wypuścisz, to za chwilę ktoś będzie musiał ratować twoje. Sloan zaśmiał się i wyciągnął drugą rękę, chcąc podnieść dziewczynę, i w sekundę potem z głośnym tąpnięciem wylądował na siedzeniu o dwa metry od niej. Amanda pochyliła głowę z niewinnym uśmiechem. – Na tym skończymy wycieczkę. A teraz muszę cię przeprosić. Obróciła się do wyjścia, ale Sloan w porę wyciągnął rękę i pochwycił ją za kostkę. Amanda nawet nie zdążyła krzyknąć, tylko klapnęła na podłodze obok niego. – Och, ty... ty bałwanie! – wysapała, odrzucając włosy z twarzy. – Co dobre dla gąsiora, dobre i dla gęsi – uśmiechnął się, palcem unosząc jej podbródek. –
To kolejny odcinek mojej domowej filozofii. Jesteś szybka, ale zapominasz o tym, że nie wolno spuszczać celu z oczu. – Gdybym była mężczyzną... – Wtedy nie byłoby to nawet w połowie tak zabawne. Śmiejąc się, szybko ją pocałował, a potem odsunął się i spojrzał uważnie na swoją ofiarę. – No cóż – powiedział miękkim głosem – wydajemi się, że warto spróbować tego jeszcze raz. Amanda szczerze zamierzała go odepchnąć i nawet podniosła rękę, by szybkim i dobrze wymierzonym ciosem zademonstrować swoją wolę, gdy na metalowych schodach prowadzących do wieży zastukały czyjeś kroki. Sloan podniósł głowę i ujrzał w drzwiach wysoką, zgrabną kobietę, ubraną w dziurawe na kolanach dżinsy i białą koszulkę. Ciemne włosy miała krótkie i proste, a w oczach, na które opadała grzywka z luźnych kosmyków, błyszczało wyraźne rozbawienie. – Cześć – uśmiechnęła się, zauważając rumieniec na twarzy Amandy. Jej chłodna, opanowana i rzeczowa siostra siedziała na podłodze obok obcego i bardzo przystojnego mężczyzny! To było ostatnie miejsce, w jakim można by spodziewać się tej damy. – Co tu się dzieje? Sloan podniósł się i pociągnął Amandę za rękę. Wyrwała ją z lekceważącym prychnięciem i otrzepała spodnie z kurzu.. – To moja siostra, CC. – wyjaśniła niechętnie. – A ty na pewno jesteś Sloan – domyśliła się CC i wyciągnęła dłoń. – Trent mówił mi o tobie. Myślałam, że przesadza w opisie, ale widzę, że jednak fantazja go nie poniosła – dodała niewinnie, zerkając z ukosa na siostrę. Sloan przez chwilę przytrzymał jej rękę. CC Calhoun była dokładnym przeciwieństwem kobiety, jaką mógłby sobie wyobrazić w roli wybranki Trentona, a ponieważ młodszy St. James był jego przyjacielem od lat, ten wybór zachwycił Sloana. – Teraz już rozumiem, dlaczego Trenton tak szybko dał się wziąć na sznurek – oznajmił z wyraźnym podziwem w głosie. – Nie przejmuj się, w ustach Sloana takie słowa oznaczają komplement – wyjaśniła Amanda. CC ze śmiechem objęła ją ramieniem. – Sama się domyśliłam. Miło mi cię poznać, Sloan, naprawdę. Gdy kilka tygodni temu pojechałam z Trentem do Bostonu, wszyscy, których mi przedstawiano, byli tacy...
– Sztywni? – uśmiechnął się. – No cóż... – CC niezręcznie wzruszyła ramionami. – Niektórym z nich chyba niełatwo było pogodzić się z faktem, że Trent zamierza wziąć za żonę kobietę, która jest mechanikiem samochodowym i więcej wie o silnikach niż o operze. – Moim zdaniem Trent robi świetny interes. – Zobaczymy – wymamrotała CC Wolała nie rozwodzić się nad tym tematem. – Ciocia Coco mówiła, że zostaniesz na kolacji. Mam nadzieję, że zechcesz na czas pobytu na wyspie zamieszkać w jednym z naszych pokoi gościnnych. Sloan nie widział twarzy Amandy, ale mógłby przysiąc, że ugryzła się w język, by nie powiedzieć czegoś niegrzecznego. Pomysł, by zamieszkać z nią pod jednym dachem i w ten sposób jeszcze bardziej wytrącić ją z równowagi, wydał mu się niezmiernie kuszący. – Dziękuję, ale zameldowałem się już w hotelu. Skłonił się grzecznie. – Poza tym i tak będę się wam ciągle plątał pod nogami. – Skoro uważasz, że tak będzie ci wygodniej, twoja wola zrezygnowała CC. – W każdym razie zawsze będziesz mile widziany w Towers. – Zejdę na dół i sprawdzę, czy ciocia Coco nie potrzebuje pomocy – powiedziała Amanda i chłodno skinęła głową Sloanowi. – CC. zaprowadzi cię do jadalni. – Dziękuję za wycieczkę, skarbie. – Mrugnął do niej i mógłby przysiąc, że usłyszał stłumione i mało parlamentarne warknięcie. – Masz fajną siostrę – zwrócił się do CC, gdy kroki Amandy ucichły na schodach. – A, tak. – CC uśmiechnęła się ciepło, choć z lekkim ostrzeżeniem. – Trent mówił mi, że lubisz kobiety. – Nadal jest na mnie wściekły o to, że sprzątnąłem mu miłego blondaska sprzed nosa, gdy obydwaj byliśmy jeszcze młodzi i głupi. Jesteś pewna, że już się na niego zdecydowałaś? Musiała się roześmiać. – Teraz rozumiem, dlaczego kazał mi pozamykać wszystkie siostry. – Jeśli pozostałe są podobne do Mandy, to wydaje mi się, że potrafią same o siebie zadbać. – Och, tak. Wszystkie kobiety z rodziny Calhounów to twarde sztuki – przytaknęła CC, stając na szczycie schodów. – Chyba muszę cię ostrzec, że ciocia Coco zobaczyła cię dzisiaj rano w fusach od herbaty. – W fusach... aaa, rozumiem! CC. z rozbawieniem wzruszyła ramionami.
– To takie jej hobby. W każdym razie przygotuj się na to, że może zacząć intrygować, szczególnie jeśli uzna, że los chce cię połączyć z jedną z moich sióstr. Traktuje to bardzo serio. Ona chce dobrze, ale... – O’Rileyowie też potrafią o siebie zadbać. CC. obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. Owszem, nie wyglądał na takiego, który potrzebowałby ochrony. – W porządku. – Poklepała go po ramieniu. – Radź sobie sam. Sloan poszedł za nią po schodach. – CC, powiedz mi, czy przy Amandzie są jacyś mężczyźni, których musiałbym siłą usunąć z drogi? Zatrzymała się i znów przyjrzała mu się uważnie. – Nie – powiedziała po chwili. – Amanda zrobiła to już własnoręcznie. – To dobrze – ucieszył się. Zeszli na drugie piętro. W korytarzu powitał ich przenikliwy pisk, przeplatany szaleńczym szczekaniem psa. – To dzieci mojej siostry, Suzanny – wyjaśniła CC, uprzedzając pytanie Sloana. – Alex i Jenny. Takie zwyczajne, ciche i spokojne dzieciaki. – To słychać – powiedział Sloan i w tej samej chwili po schodach przemknęła jasnowłosa petarda. Sloan złapał ją wpół, wykazując się świetnym refleksem, i ujrzał na wprost swej twarzy wydęte usta i wielkie, błękitne oczy. – Jesteś wielki – powiedziała Jenny. – Niee, to ty jesteś mała. W wieku pięciu lat Jenny zaczęła już odkrywać potęgę kobiecych sztuczek. – Czy możesz mnie wziąć na barana? – zapytała z promiennym uśmiechem. – A masz dwadzieścia pięć centów? – Zachichotała i potrząsnęła głową. – W porządku, w takim razie pierwsza jazda będzie za darmo oznajmił Sloan i posadził sobie dziewczynkę na ramionach. Na dole schodów ujrzeli Amandę trzymającą w żelaznym uścisku ciemnowłosego chłopca. – Gdzie Suzanna? – zapytała CC. – W kuchni, a mnie przypadło pilnowanie tych dwojga – odrzekła Amanda, spoglądając na Jenny spod przymrużonych powiek. – Ale ta mała świnka Piggy mi uciekła.
– Kwi, kwi – zakwiczała Jenny, bezpieczna na ramionach Sloana. – Kto to? – zaciekawił się Alex. – Sloan O’Riley przedstawił się, wyciągając rękę do chłopca jak mężczyzna do mężczyzny. Chłopiec przyjrzał się jej podejrzliwie, ale w końcu odwzajemnił uścisk. – Śmiesznie mówisz. Jesteś z Teksasu? – Z Oklahomy. Po chwili zastanowienia Alex skinął głową. – Może być. Zastrzeliłeś kiedyś kogoś na śmierć? – Ostatnio nie. W tym momencie CC. uznała, że czas wkroczyć do akcji. – Wystarczy już – oznajmiła stanowczo i zdjęła Jenny z ramion Sloana. – Idziemy się umyć przed kolacją. – Fajne dzieciaki – stwierdził Sloan, gdy został sam na sam z Amandą. Przesłała mu szczery uśmiech, bowiem widok Sloana z Jenny na ramionach nieco ją rozmiękczył. – Przez większą część dnia są w szkole, więc nie będą ci przeszkadzać w pracy. – I tak by nie przeszkadzały. Mam w domu siostrzeńca, niezły pistolet. – Ci dwoje to karabiny maszynowe – powiedziała Amanda z uczuciem. – Dobrze im zrobi obecność mężczyzny. – A mąż twojej siostry? Uśmiech Amandy zgasł. – Są rozwiedzeni. Może go znasz, to Baxter Dumont. Przez twarz Sloana przemknął cień. – Słyszałem o nim. – No cóż, to już przeszłość. Kolacja gotowa. Może pokażę ci, gdzie jest łazienka? – Dziękuję – odrzekł Sloan z roztargnieniem, idąc za nią. Przyszło mu do głowy, że niektóre rzeczy w życiu lubią się powtarzać. ROZDZIAŁ TRZECI