Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 177
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 134

Osborne Maggie - Preria

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Osborne Maggie - Preria.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse O
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 225 stron)

MAGGIE OSBORNE Preria

Przełożyła Bożenna Stokłosa Tytuł oryginału BRIDES OF PRAIRIE GOLD Copyright © 1996 by Maggie Osborne Marzec, 1852 Wreszcie nadszedł kres mojego czekania! Pod koniec miesiąca wyrusza karawana wozów z narzeczonymi. Przejedziemy przez połowę kontynentu, dwa i pół tysiąca mil, w ciągu prawie sześciu miesięcy. Będzie nam to utrudniał klimat i pogoda, a takie niebezpieczeństwa czyhające na dzikich terenach oraz inne liczne przeszkody. Niektórzy ciężko zachorują, a niektórzy być może nawet stracą życie. Drżę na samą myśl o tym. Gdyby karawanę prowadził ktoś inny niż mój najdroższy Cody, bardzo bym się bała tej wyprawy. Myślałam, że gdy tylko zjawię się w pokoju, w którym rozmawiał z każdą z nas, weźmie mnie w ramiona. To było nasze pierwsze spotkanie od czasu, gdy złożyliśmy sobie nawzajem przyrzeczenie. Och, jak mocno biło mi serce... Ale on zachowywał się tak, jakby widział mnie po raz pierwszy, jakbym rzeczywiście przyszła do niego z powodu zainteresowania ofertami matrymonialnymi mężczyzn z Oregonu. Drogi pamiętniku, jakże byłam tym zbita z tropu i zaszokowana. Ale gdy uśmiechnął się do mnie i powiedział, że mu kogoś przypominam, serce mi podskoczyło, bo zrozumiałam, iż w ten sposób przekazał mi sekretną wiadomość. Dopóki, dzięki temu, nie zyskałam pewności, że on chce, bym wyruszyła wraz z narzeczonymi do Oregonu, nie wiedziałam, o co chodzi- Nawet martwiłam się tym, że być może wszystko sobie uroiłam, że być może jestem nienormalna, jak twierdziła ta kobieta. Już miałam rzucić mu się w ramiona. Jednak zaraz dodał, wciąż z uśmiechem, że żyje już na tym świecie dostatecznie długo, by każdy mógł mu kogoś przypominać. Ale nie powiedział tak, by mnie zranić, lecz ostrzec. Gdyby tego nie zrobił, to zatrudniony przez niego przewodnik wyprawy

zobaczyłby nas w objęciach. Nie rozumiem, dlaczego musimy ukrywać naszą wzajemną miłość, ale jest jasne, że musimy. Wierzę, że Cody ma ważny ku temu powód i że wyjaśni mi wszystko, gdy uzna, iż nadszedł właściwy moment. Jestem szczęśliwa, że w końcu jesteśmy razem, że wszelkie przeszkody są już poza nami, i że mamy przed sobą wspaniałą przyszłość. To balsam na moje serce, pozwalający mi o tym wszystkim pisać. Nigdy dotychczas nie prowadziłam pamiętnika, ale teraz rozumiem, dlaczego niemal wszystkie narzeczone postanowiły zapisywać swoje myśli towarzyszące naszej podróży. To wielka przyjemność widzieć na kartce papieru słowa: „Kocham go, kocham." 1 Kwiecień 1852 Na myśl o opuszczeniu Chastity, rodziny i przyjaciół, ogarnia mnie smutek. Ale z drugiej strony, och, moje serce podskakuje Z radości, gdy wyobrażam sobie, co czeka mnie w Oregonie. I życie z moim przyszłym mężem! Z pamiętnika Hildy Clum – Zaraz zaczną się kłopoty – przestrzegł żartobliwym tonem Smokey Joe. Postawił na ziemi, obok wozu kuchennego, stufuntowy worek mąki, zsunął z czoła kapelusz i uśmiechnął się szeroko do Cody'ego. Cody, który stał przy zapasach żywności do załadowania, sprawdzając ich listę, zerknął na Smokey Joe'ego i zmarszczył brwi na widok jego uśmiechu. Nic nie bawiło kucharza bardziej od kłopotów, jakie ściągali na karawanę pasażerowie. – Cieszę się, kapitanie, że nie jestem na pana miejscu – dodał Smokey Joe, uśmiechając się jeszcze szerzej. Przekrzywił szerokie rondo kapelusza i spojrzał na rząd wozów, które poprzedniego dnia zostały przewiezione promem przez Missouri. – Chyba dam stąd nogę. Cody schował listę do kieszeni kamizelki i podążył za jego wzrokiem, spoglądając na wyrównany szereg bud z jasnego płótna. Jeszcze dziś wraz z woźnicami przewiezie promem przez rzekę krowy i woły, a jutro wyruszy w długą podróż. Ewentualnych kłopotów spodziewał się dopiero w drodze, ale Smokey Joe miał rację. Od strony wozów podążały ku niemu energicznym krokiem dwie z narzeczonych, które należało przeprowadzić z Chastity, w stanie Missouri, do Clampet Falls, w stanie Oregon. Miały zawzięte miny, a ich suknie łopotały na zimnym wietrze niczym czame skrzydła mitologicznych Furii. Tłumiąc westchnienie, Cody oparł się o tylne koło wozu kuchennego, skrzyżował ręce na piersiach i obserwował zbliżające się rozgniewane kobiety. Smukła blondynka, spowita w żałobną czerń, to była panna Augusta Boyd. Podczas wstępnej rozmowy dała Cody'emu jasno do zrozumienia, że jest damą z towarzystwa i należy okazywać jej

względy i szacunek. Pomyślał z ironią, że być może przynależność do towarzystwa wymagała takiej obfitości wstążek, lamówek i frędzli, jakie zdobiły czarny płaszcz i suknię panny Boyd, choć niewykluczone, że taki bogato zdobiony strój żałobny po prostu był modny. Auguście Boyd towarzyszyła drobna brunetka o rozpalonych policzkach, pani Perrin Waverly, wdowa od kilku lat. Jej brązowa suknia była o wiele skromniej przyozdobiona i pozbawiona wyszukanego kroju w porównaniu z suknią władczej panny Boyd. Poza tym Perrin Waverly nie miała na sobie ciepłego wełnianego płaszcza, lecz narzucony na szczupłe ramiona szal z bawełnianej przędzy. Cody zapamiętał nazwiska tych kobiet i nieco faktów z ich życia, gdyż były najurodziwsze spośród jedenastu narzeczonych. Zaskoczyło go, że będąc tak pięknymi, zdecydowały się pokonać dwa i pół tysiąca mil, by poślubić nieznajomych mężczyzn. Teraz kipiał w nich gniew. Obie miały zaciśnięte dłonie i podążały szybkim krokiem, jakby żadna nie chciała dopuścić, by któraś podeszła do Cody'ego pierwsza. Jednak udało się to Auguście Boyd. Zatrzymała się przed nim, spowita w czarną krepę. W jej niebieskich oczach malowało się oburzenie. – Panie Snow! – Podmuch zimnego wiatru rozrzucił wstążki zdobiące kapelusz i płaszcz panny Boyd, przez co powstało wrażenie, że nawet jej strój przepełnia gniew. – Chcę panu coś oświadczyć! Cody zerknął na Perrin Waverly, która zatrzymała się o krok za Augustą. Zastanawiał się, czy jej policzki są zaczerwienione bardziej z powodu gniewu, czy z powodu zimna, ale pewnie było to skutkiem jednego i drugiego. Gdy spojrzał w jej cynamonowe oczy o długich rzęsach, gwałtownie odwróciła głowę w stronę Chastity, leżącego po drugiej stronie rzeki. Po chwili mocniej naciągnęła szal na ramiona i spuściła głowę. – Dzień dobry paniom – pozdrowił je Cody, zdejmując kapelusz i odsuwając się od koła. – Nie będę jechała w jednym wozie z tą... z tą kreaturą! – oświadczyła z furią Augusta Boyd. Na jej blade policzki wystąpiły rumieńce. – Żądam, by pańscy ludzie przestali ładować jej rzeczy do mojego wozu! Cody zacisnął zęby. Nie lubił, gdy wydawano mu rozkazy i gdy pasażerowie zwracali się do niego takim kategorycznym tonem. Zachowanie spokoju kosztowało go nieco wysiłku. Ale starał się pamiętać, że z kobietami nie można postępować tak samo' jak z mężczyznami. Z zaciekawieniem spojrzał na „kreaturę". Wiatr okręcił suknię wokół drobnej zesztywniałej sylwetki Perrin Waverly, przez co wyeksponowane zostały jej kształtne biodra i uda. Policzki młodej wdowy były jeszcze bardziej zaczerwienione. Spoglądała na ogołocone z liści drzewa po drugiej stronie rzeki. Sprawiała wrażenie, że trzyma się na nogach jedynie z powodu gniewu i zakłopotania. – Mógłbym ulokować panią Waverly w jednym wozie z panną Hildą Clum – zaproponował po pełnej wyczekiwania chwili ciszy, spoglądając to na jedną, to na drugą kobietę. Nie doczekawszy się reakcji pani Waverly, zwrócił się do panny Boyd: – Czy chce pani jechać sama? Powozić wołami bez chwili wytchnienia? – Absolutnie nie! – warknęła, spoglądając na niego ze złością i z niedowierzaniem. Potrząsnęła ramionami i zwróciła pełne jadu spojrzenie na panią Waverley. – Proszę natychmiast zabrać jej rzeczy z mojego wozu! Zanim Cody zdążył cokolwiek powiedzieć, odwróciła się na pięcie, tak że dół jej czarnej

sukni gwałtownie zafalował na wietrze. Trzymając wysoko głowę, ruszyła do wozów. Zmrużywszy oczy, patrzył, jak szła szeroką drogą, przy której piętrzyły się rzeczy przeznaczone do załadowania. Zwrócił uwagę, że na pozdrowienia innych kobiet odpowiadała wyniosłym skinieniem głowy i nie zatrzymała się, by z którąś z nich porozmawiać. Żałował, że tak szybko odeszła, gdyż chciał jej powiedzieć kilka słów. Ale teraz miał do rozwiązania problem pani Waverly. – Wnoszę z tego, że panie się znają – skomentował sucho zajście, przyglądając się jej profilowi. Rondo kapelusza zasłaniało oczy wdowy, ale zwrócił uwagę na jej wąski nos i kształtny podbródek, który drżał z powodu zdenerwowania. – Pośrednio – odparła po chwili milczenia niskim gardłowym głosem, jakby zimny wiatr utrudniał jej mówienie. Okryła się szczelniej szalem, przytrzymując go pod stójką sukni. – Przepraszam za kłopot. – Czy z jakiegoś powodu panna Clum mogłaby nie chcieć jechać z panią jednym wozem? – spytał obcesowo, gdyż takt nie należał do jego najmocniejszych stron. Perrin Waverly wzdrygnęła się i z wyraźnym wysiłkiem wyprostowała ramiona. – To jest możliwe – odparła pod długiej chwili, rozgniewana z powodu upokorzenia, jakiego doznała. Ku zaskoczeniu Cody'ego ta kobieta zaczęła go nagle obchodzić. Zaklął pod nosem, gdyż nie lubił i nie pragnął osobistego zaangażowania w życie osób, które przewoził. Nie chciał znać problemów tych jedenastu narzeczonych i każdej z nich traktować indywidualnie czy zagłębiać się w motywy ich decyzji poślubienia nieznajomych mężczyzn. Wolał traktować je jak rodzaj ładunku, który przewoził za opłatą. Jednak, choć kłóciło się to z bardziej odpowiadającym mu podejściem, nie potrafił opanować zaciekawienia tym, co zrobiła ta drobna kobieta, że wzbudziła taki gniew wyniosłej panny Boyd. – Panna Clum jest nauczycielką, prawda? – upewniła się pani Waverly. Ten jej niski gardłowy głos sprawił, że Cody nagle zaczął myśleć o francuskich gorsetach i koronkowych podwiązkach, co zupełnie nie pasowało do widoku skromnej sukni ze stójką. – Porozmawiam z panną Clum w pani imieniu – zaoferował się. . W cynamonowych oczach wdowy pojawiła się podejrzliwość. Były takie duże, że wydawały się nawet za duże przy jej drobnej twarzy i delikatnych rysach. – Panie Snow, sama z nią porozmawiam. Wzruszył ramionami. Spiorunowała go spojrzeniem, jakby jego propozycja stanowiła dla niej obrazę. Ale jeszcze zanim opuściła ją złość, na jej twarzy pojawiła się niepewność. – Jeśli panna Clum nie zgodzi się, żebym jechała z nią wozem... – To będziemy mieli poważny problem – wpadł jej w słowo. Uderzyło go, że gniew i zakłopotanie jakoś nie deformowały rysów jej twarzy. Naprawdę była piękna. Nie spodziewał się, że będzie wiózł do Oregonu tak urodziwą kobietę. – Jeśli panna Clum odmówi, nie będę mógł pani zabrać, chyba że dojdzie pani do porozumienia z panną Boyd. – To niemożliwe – oznajmiła kategorycznym tonem i zwróciła spojrzenie w stronę rzeki. Przez pozbawione liści korony grubych wiązów i topól amerykańskich widać było szczyty

dachów i ceglane kominy domów w Chastity. Cody wiedział, że największy dom należał do Boydów. Augusta właśnie ów dom sprzedała. Pani Waverly spoglądała na ten okazały budynek z zagadkową miną. Po chwili wyprostowała się i obciągnęła dół sukni. – Nie ma sensu tego odkładać – oświadczyła, podjąwszy decyzję. W milczeniu doszli do trzeciego wozu. Cody zwrócił uwagę, że kobiety krzątające się przy dwóch pierwszych nie pozdrowiły pani Waverly i w ogóle nie zareagowały na jej widok. Hilda Clum sama ładowała na wóz kufry i worki z żywnością, gdyż chciała je poukładać zgodnie z własnym planem. Miała pospolity wygląd. Wyróżniały się tylko jej inteligentne piwne oczy. Była pulchną kobietą o słowiańskich, grubych rysach twarzy. Z powodu jej krzepy skojarzyła się Cody'emu ze stojącym za nią wozem. Wydawała mu się praktyczna, skuteczna i pogodna. Zawsze miała na twarzy uśmiech. Polubił ją od pierwszej chwili. Uchylił kapelusza. – Panno Clum, czy zna pani panią Waverly? Hilda wyglądała na zaskoczoną. – Nie, ale Chastity to małe miasto, tak że oczywiście... słyszałam o niej – odparła po chwili wahania. Otrzepała z kurzu dłonie i obciągnęła z przodu spódnicę, stając pośród kufrów i worków. – Jedyna osoba, której nie znałam nawet z widzenia, to panna Munger. Jane Munger jest z Saint Joseph, prawda? Pani Waverly rzuciła Cody'emu ostrzegawcze spojrzenie, mrużąc powieki. Znaczyło ono, że powinien zająć się własnymi sprawami i zostawić ją samą z panną Clum. Przyszło mu do głowy, że ta kobieta raczej nie lubi mężczyzn. Ale, na szczęście, było mu to obojętne, choć trochę współczuł oczekującemu na nią w Oregonie narzeczonemu. Biedak będzie miał piękną, lecz zarazem opryskliwą żonę. Perrin Waverly i Hilda Clum patrzyły na siebie nawzajem, więc zostawił je, by same załatwiły sprawę. Idąc wzdłuż szeregu wozów, pozdrawiał skinieniem głowy kobiety pochłonięte sprawdzaniem list rzeczy do załadowania i z troską sprawdzał wzrokiem stan płótna bud, osi i żelaznych obręczy kół. W ostatnim z wozów stali wśród licznych skrzyń i kufrów: Heck Kelsey, Miles Dawson i John Voss. Palili cygara, obserwując stojącą obok wozu Augustę Boyd, która miała bardzo zbolałą minę, lecz zarazem spoglądała na nich ze złością i z pogardą. – Dzięki Bogu, że w końcu pan przyszedł. – Pospiesznie ruszyła do Cody'ego. – Ci... ludzie odmawiają wykonania mojego polecenia! Nie chcą wypakować z wozu rzeczy pani Waverly! Cody z irytacją spojrzał na jej owalną twarz o idealnej cerze, niebieskich oczach, ocienionych długimi rzęsami, i różowych ustach. – Moi ludzie wykonują tylko moje polecenia – oświadczył z naciskiem. Jeszcze bardziej rozzłoszczona jego odpowiedzią Augusta Boyd machnęła ze zniecierpliwieniem ręką. – Więc niech pan im powie, by to zrobili! – odparowała. Skinął na Hecka Kelseya, po czym wziął pannę Boyd za łokieć i odszedł z nią kilka metrów od wozu. Była tak wysoka, że rondo jej czarnego kapelusza sięgało do połowy jego głowy; wyższa od Ellen. Jak zwykle, wspomnienie Ellen zaślepiło go. Na widok złotego loka na czole Augusty Boyd, tak bardzo przypominającego włosy Ellen, poczuł przypływ gniewu. – Po pierwsze, nie będzie pani wydawała moim ludziom poleceń – oświadczył bez ogródek.

– Nie będzie pani wysuwała żądań i wywierała nacisku. Po drugie, wasi narzeczeni z Oregonu płacą za te wozy i za waszą podróż, a nie za powożenie, więc albo będzie pani powoziła, albo pani nie pojedzie. I po trzecie, co już chyba pani zrozumiała, wszystkich pasażerów traktuję jednakowo. Poczuła się zaskoczona i urażona tym oświadczeniem. – Mój ojciec był powszechnie szanowanym bankierem i burmistrzem Chastity przez trzy kadencje! – oznajmiła z naciskiem. Widząc, że Cody nawet nie drgnął, dodała: – Ten dom należał do nas. – Odwróciła głowę w stronę okazałego budynku, który majaczył wśród drzew za rzeką. – Mój ojciec był najbardziej szanowanym... – Panno Boyd, nie obchodzi mnie, czy pani ojciec rządził tu, czy nie – przerwał jej. Milczała zszokowana. – Ja traktuję wszystkich pasażerów jednakowo. Musi pani, jak wszyscy inni, powozić, gotować i rozbijać namiot. Albo będzie pani sama wiozła swój bagaż, albo nie ma tu dla pani miejsca. Przeszyła go lodowatym spojrzeniem i władczo uniosła podbródek. – Panie Snow, ja jestem damą. To oburzające, że pan Clampet, mój przyszły mąż, nie załatwił woźnicy wyłącznie na mój użytek. Będę zmuszona ostro mu to wypomnieć. – Błysnęła oczami na mężczyzn wyładowujących z wozu rzeczy pani Waverly. – To jasne, że potrzebuję dodatkowego wozu do przewiezienia mebli oraz bielizny stołowej i pościelowej. Jestem pewna, że spełni pan przynajmniej to żądanie. Cody zacisnął zęby i połknął przekleństwo. – Zamówiłem dla pani jeden wóz i tylko jeden pani dostanie. Wszystko, co się do niego nie zmieści, zostanie tu – oznajmił z naciskiem, starając się zachować spokój. – A co z meblami?! Po dziesięciu minutach bezskutecznych próśb łzy pojawiły się w jej oczach. Spoglądała na Cody'ego z urazą, ale w końcu z posępną miną pogodziła się z faktem, że nie zabierze do Oregonu mebli. – Gdybym wiedziała wcześniej o tych ograniczeniach... – powiedziała cichym głosem, przyciskając palce do drżących powiek. – Panno Boyd, czy powoziła już pani wołami? – Cody nie potrafił sobie wyobrazić, by kiedykolwiek zdobyła się na większy wysiłek fizyczny niż ten, jakiego wymaga wbijanie igły do haftowanego materiału. – Będzie powoziła moja służąca, Córa. – Z żalem spoglądała na ciężkie meble. – Pani służąca? – spytał zaskoczony. – Tak. Córa Thorp. Wychowała się na farmie. Sądzę, że potrafi powozić. – Spojrzała na Cody'ego jak na nieczułego brutala i odwróciła wzrok. – Czy to wszystko, panie Snow? Cody zastanawiał się nad możliwością zabrania pasażerki, o której wcześniej nie słyszał. W końcu uznał, że skoro pani Waverly będzie jechała razem z panną Clum, a przynajmniej miał taką nadzieję, to jest miejsce dla Córy Thorp. – Panno Boyd, mamy przed sobą długą drogę i nie chcę żadnych niepotrzebnych kłopotów. Jeśli... jest tu ktoś, z kim nie może pani żyć w zgodzie, to musi pani rozważyć, czy ma sens podróżowanie z tą grupą. Czeka nas wystarczająco dużo poważnych problemów.

– Jeśli ma pan na myśli tę kreaturę, to uważam, że powinna zostać stąd usunięta! Ma najgorszą z możliwych reputację! Jej obecność obraża każdą uczciwą kobietę! – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Skoro pani oskarża o coś panią Waverly, to powinna pani mówić konkretnie. Oblała się rumieńcem i uniosła wyniośle podbródek. – Damy nie rozmawiają o takich rzeczach! – wybuchnęła. Znowu ogarnęła go złość. – A moim zdaniem pani Waverly ma takie same prawa jak wszyscy inni – stwierdził zniecierpliwiony. – Jeśli decyduje się pani na tę podróż, to oczekuję, że zarówno pani, jak i pani Waverly nie będziecie zaogniały waszego konfliktu, przynajmniej dopóki nie dojedziemy do Clampet Falls. Jasne? Zszokowana taką postawą, zalała się łzami. – Jeszcze nikt nie mówił do mnie takim tonem! – krzyknęła histerycznie. Cody był wrażliwy na łzy kobiece, ale łzy panny Boyd i wyraz jej twarzy świadczący o tym, iż poczuła się zraniona, to były tylko środki, które wykorzystywała, podobnie jak dołeczki w policzkach i smukłą talię, w walce o osiągnięcie swoich celów. Nie zorientowała się, że rozpoznał, iż używa tej kobiecej broni, by manipulować jego uczuciami. Toteż jedyne, co osiągnęła, to to, że rozzłościła go jeszcze bardziej. – Proszę zapamiętać, co powiedziałem – ostrzegł ją. Odszedł od niej, rozmyślnie nie uchyliwszy kapelusza, tak poirytowany, że zauważył panią Waverly, dopiero gdy omal nie nadepnął na rąbek jej sukni. Wdowa zerknęła na Augustę Boyd i powiedziała mu, że Hilda Clum zgodziła się, by podróżowały jednym wozem. Miała zziębniętą, ale już spokojną twarz. – Znakomicie – skwitował szorstkim tonem tę wiadomość, po czym wydał Heckowi dyspozycje i wrócił do wozu kuchennego. Ze staroświeckiego okopconego czajnika nalał sobie do blaszanego kubka mocnej kawy, którą podczas postoju Smokey Joe stale parzył. Pijąc, kątem oka obserwował Webba Coate'a swego przewodnika, który właśnie nadjechał i przywiązywał konia z tyłu wozu. – Smokey mi powiedział, że masz drobny kłopot. – Webb uśmiechnął się szeroko. Odrzucił do tyłu grzywę czarnych, sięgających mu do ramion włosów, wyjął z jednej ze stojących na ziemi skrzynek metalowy kubek i nalał sobie kawy. – Zastanawiam się, co mnie opętało, że zgodziłem się zawieźć tuzin wybuchowych kobiet do Oregonu – wyznał z kwaśną miną Cody. Webb roześmiał się. W jego czarnych oczach błyskały wesołe ogniki. – O ile pamiętam, założyłeś się z nami, że pierwszy kłopot to będzie przeprawa z krowami i wołami przez rzekę albo transport melasy. Ja i Smokey mamy u ciebie butelkę whisky. Cody przyklęknął przy ogniu i ujął w dłonie kubek z kawą. Uśmiechnął się wymuszenie. – Nie wiesz? Dawanie whisky Indianom jest zabronione. – Jestem półkrwi Indianinem – poprawił go Webb. Jego wymowa stanowiła przedziwne połączenie akcentu angielskiego, francuskiego, narzecza Siuksów i angielskiego z Dzikiego Zachodu. Trzymając w dłoniach kubek, oparł się o koło wozu i obserwował niebo. Po chwili orzekł: – Zanosi się na przymrozek. Gdy wyruszymy, ziemia będzie zmarznięta.

– Czy Murchason wyruszył dziś rano, zgodnie z planem? Webb skinął głową. Na jego granatowoczarnych włosach zaigrał blady promyk słońca. – Wozy Murchasona są dzień drogi przed nami, a karawana Rochacka będzie dwa dni za nami. – Mówi się, że na całym szlaku szaleje cholera i odra. – Tak. Codziennie pojawiają się świeże groby. Nie będziemy obozować w dotychczasowych miejscach. – Webb wypił resztkę kawy i spojrzał na stojące w szeregu wozy. – Czy ta wysoka blondynka w czerni, to... wdowa? Cody spojrzał uważnie w spiżową twarz Coate'a. – Nosi żałobę po ojcu, po „świętym" panu Boydzie. – Piękna kobieta. – Z nią są tylko same utrapienia. Wybij ją sobie z głowy, stary druhu. Na każdą z tych kobiet czeka w Oregonie przyszły mąż. Jeśli szukasz żony, to najlepiej poczekaj z tym, aż wrócisz do domu, do Anglii. Webb nic na to nie powiedział, tylko nadal patrzył na Augustę Boyd. Po chwili klepnął Cody'ego w ramię. – Chodźmy, kapitanie. Jeśli nie przeprawimy się z krowami i wołami przez rzekę, to nigdy stąd nie wyruszymy. Cody wstał i dopił kawę. Zwrócił uwagę, że Perrin Waverly i Hilda Clum ciągną skrzynie do ich wozu. Pomyślał, że wdowa ma wyjątkowo piękne brązowe oczy o cynamonowym odcieniu i że jest bardzo kłótliwa. W przeddzień wyjazdu umówił się na spotkanie z kobietami o siódmej wieczorem, w niewielkiej sali na tyłach sklepu Brady'ego. Narzeczone przyszły na ogół parami. W podnieceniu rozmawiały o pakowaniu rzeczy do wozów. Cody czekał na nie przy lampach w pobliżu drzwi, obserwując, jak zajmują krzesła, gdyż chciał skojarzyć twarze z nazwiskami. Przed dwoma tygodniami odbył z każdą z tych kobiet rozmowę, zachęcając je do wyboru narzeczonego na podstawie pisemnych ofert, jakie przywiózł z Oregonu. Upewnił się, że kandydatki są zdrowe i zdolne do pracy. Powiedział im, że nie muszą wychodzić za tych mężczyzn, jeśli tylko będą miały pieniądze na zwrot kosztów podróży. Sprawiło im to wyraźną ulgę, gdyż zwykle w przypadku w taki sposób kojarzonych małżeństw umowa przedślubna zobowiązywała do zawarcia związku bez względu na to, czy narzeczeni przypadli sobie do gustu, czy też nie. Augusta Boyd zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Prawdopodobnie była jedyną, która mogła sobie pozwolić na zwrot kosztów podróży niedoszłemu mężowi i na opłacenie drogi powrotnej do Chastity, gdyby zrezygnowała z małżeństwa. Cody wątpił, by pozostałe było na to stać, gdyby narzeczeni je rozczarowali. Na dzisiejsze spotkanie panna Boyd ubrała się w czarną aksamitną suknię, która uwydatniała jej jasne włosy i cerę. Cody przyjrzał się grzywce na jej czole, po czym przeniósł wzrok na siedzącą obok, drobną posępną dziewczynę, jak się domyślił, służącą panny Boyd. Cora Thorp wyglądała na osobę niewiele wymagającą od życia, silną i nawykłą do ciężkiej pracy. Następnie przyjrzał się Perrin Waverly. Zajęła miejsce w ostatnim rzędzie i długo poprawiała suknię. Żadna z kobiet nie usiadła obok niej. Wdowa siedziała ze

spuszczonymi oczami. Cody przez chwilę spoglądał na jej gustowny kapelusz, po czym kolejno obejrzał pozostałe pasażerki. Siostry, Mem Grant i Bootie Glover, zupełnie do siebie nie pasowały. Przyznał to z pewnym rozbawieniem. Mem, panna, starsza od Bootie, miała kasztanowate włosy i sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Należała więc do wyjątkowo wysokich kobiet. Bootie, wdowa, o złocistych włosach o rudawym odcieniu, była od niej o piętnaście centymetrów niższa. Uczepiona ramienia siostry, sprawiała wrażenie maskotki. Zaintrygowała Cody'ego. Miał nadzieję, że w rzeczywistości jest mniej zależna od Mem. Spośród pozostałych siedmiu kobiet przypomniał sobie tylko nazwiska dwóch. Jedną z nich była Sarah Jennings, kolejna wdowa i najstarsza z pasażerek dwudziestodziewięcioletnia. Miała z nią jechać w wozie Lucy Hastings, najmłodsza z narzeczonych. Siedemnastoletnia śliczna Lucy była jedyną, która znała swego przyszłego męża, przyjaciela jej ojca. Gdy jedenaście narzeczonych usadowiło się już na krzesłach, Cody odchrząknął, udzielił kilku ogólnych informacji i przedstawił swoich pracowników. – Webb Coate to nasz przewodnik, najważniejszy człowiek w tej podróży. Augusta Boyd i Bootie Glover skrzywiły się na widok półkrwi Indianina, który wysunął się do przodu, skinął głową i uśmiechnął się, ukazując piękne białe zęby. Miał dziś na sobie, zamiast roboczych spodni z kozłowej skóry, nieskazitelnie skrojone ubranie z czarnego sukna, do którego włożył elegancki biały krawat. – Webb będzie wybierał miejsca na południowe postoje i na nocne obozy. Dostęp do trawy i wody to podstawa pomyślności naszej podróży. Sprawą Webba jest nam go zapewnić. Jechał już tym szlakiem. To najlepszy przewodnik na Dzikim Zachodzie. Zna tu każdą piędź ziemi. A teraz chciałbym paniom przedstawić kucharza: Smokey Joe'ego Rileya. Smokey potrząsnął długim kucykiem, w jaki wiązał siwiejące włosy, i wysunął się do przodu. W geście pozdrowienia pomachał ręką. Uśmiechnął się szeroko. – Smokey wie wszystko o gotowaniu na ognisku. Z przyjemnością udzieli paniom wszelkich wyjaśnień co do spraw kulinarnych. Jedynie będziecie musiały sobie umieć radzić z jego temperamentem... – Cody uśmiechnął się i wskazał Hecka Kelseya. – Heck to nasz kowal, a poza tym złota rączka. Podkuwa konie i woły i potrafi wszystko naprawić. Jeśli tylko nie rzeźbi w drewnie czy nie naśladuje cudzego głosu, to potrafi zdziałać cuda, naprawiając złamane koło czy pękniętą uprząż. Uśmiechnięty Heck zaczerwienił się na widok tylu patrzących na niego kobiet i wrócił pod ścianę. – A ta czwórka to nasi woźnice: Miles Dawson, John Voss, Bill Macy i Jeb Holden. Miles i John będą karmili woły i krowy. John będzie jechał wozem z bagażem, a Bill i Jeb wozami z melasą. Większość z pań już ich spotkała podczas załadowywania rzeczy. Woźnice wysunęli się do przodu. – Jeszcze tylko dziś mogli paniom pomóc załadować rzeczy na wozy czy je wyładować, gdyż w drodze będą zbyt zajęci swoimi obowiązkami. W czasie podróży może zajść konieczność wyjęcia bagażu, by go wysuszyć lub odciążyć wozy podczas przeprawy przez rzekę. Dlatego kazałem wam zrobić małe pakunki, żebyście mogły same wszystko wyjąć i z powrotem włożyć. Miał przed sobą tuzin kapeluszy i tyleż patrzących na niego z powagą par oczu.

– Jutro rano wyruszamy w podróż przez połowę kontynentu. Mamy do pokonania dwa i pół tysiąca mil, czeka nas ponad pięciomiesięczny pobyt w drodze. Może nas spotkać każdy rodzaj pogody i możemy mieć kłopoty, których nie sposób przewidzieć. Zapewne kilka osób poważnie zachoruje, a ktoś może nawet umrzeć. Mówię to na podstawie dotychczasowych doświadczeń. Kilka kobiet zatchnęło się wciągniętym do płuc powietrzem, a niektóre chwyciły się za serce. Wymieniły przestraszone spojrzenia, po czym z powrotem utkwiły wzrok w Codym. – Na szlaku panuje cholera i odra, i jak zwykle występuje czerwonka. Musimy przeprawić się przez rzeki i przez góry. Będzie padał deszcz, grad i śnieg, ale przez większą część podróży da się nam we znaki upał. I trzeba brać pod uwagę możliwość spotkania niecywilizowanych ludzi, czasami bardzo niebezpiecznych. – Czy natkniemy się na wrogich Indian? – spytała Augusta Boyd, spoglądając na Webba z odrazą. Cody się nachmurzył. – Mówi się o licznych kradzieżach bydła przez Indian, ale na ludzi napadają oni bardzo rzadko. Poczynając od fortu Laramie, napotkamy ich po drodze wielu. Sprzedają swoje wyroby tekstylne za żywność i na odwrót. Z tych spotkań będziecie panie zadowolone, gdyż Indianie mają do zaoferowania mnóstwo świeżych ryb i dziczyzny. Kobiety zaczęły półgłosem wymieniać między sobą uwagi. – Słucham? – powiedział Cody, gdy Sarah Jennings, wdowa po majorze, podniosła rękę i wstała z krzesła. – Panie Snow, jesteśmy ciekawe, co pan wiezie do Clampet Falls w wozach z bagażem? – Cieszę się, że pani o to pyta. Oprócz melasy, karabinki i amunicję. I jedno, i drugie ma znaczenie dla waszej przyszłości. Jeden ładunek melasy należy do mnie, a drugi do waszych przyszłych mężów, broń zaś jest wspólna. Zysk ze sprzedaży tych towarów w Oregonie będzie na tyle wysoki, że pozwoli waszym narzeczonym zbudować dla was domy. Wszyscy mamy w tym interes, by bagaż bezpiecznie dotarł na miejsce. Sarah Jennings usiadła. Zmarszczyła czoło, wyraźnie zaintrygowana, jakby obliczała w myślach wartość ładunku i zastanawiała się, na jakiej podstawie Cody Snow liczy na taki wysoki zysk, – Szanowne panie, grupa wspólnie podróżujących osób musi być zgrana ze sobą jak części maszyny. Jeśli ktoś z nas będzie miał kłopoty, to tak jakbyśmy mieli je wszyscy. Musicie zapomnieć o wzajemnych niechęciach i uprzedzeniach i zachowywać się jak zespół. Podkreślania tego nigdy dość. – Skierował wzrok na Augustę Boyd, która odwzajemniła się zimnym spojrzeniem, a następnie na Perrin Waverly, której twarz pozostała bez wyrazu. – Moim zadaniem jest dowieźć panie, całe i zdrowe, do Clampet Fali w Oregonie. Nie będę miał czasu zajmować się wyjaśnianiem nieporozumień czy załatwianiem drobnych spraw. Dlatego chcę, by panie wybrały teraz swoją przedstawicielkę. Jeśli któryś z wołów zgubi podkowę, to ona powie o tym bezpośrednio Heckowi Kelseyowi, a nie mnie. Podobnie, gdy któraś z pań zachoruje, to poinformuje o tym waszą przedstawicielkę. Dopiero gdy choroba okaże się poważna, przedstawicielka powiadomi mnie. Tak to ma wyglądać.

Powiedział to, by je nastraszyć i zniechęcić do wyjazdu te, które jeszcze się wahały. Ale wszystkie ustawiły krzesła w krąg i usiadły, żeby wybrać swą przedstawicielkę. Odprawił swoich ludzi, a sam obserwował rozwój sytuacji, ciekaw, z którą z kobiet będzie załatwiał sprawy związane z podróżą. Nie przyszło im do głowy, żeby przeprowadzić głosowanie, lecz postanowiły ciągnąć losy. Cody przysiągł sobie, że nie będzie się mieszał, choć był zaskoczony, że wybrały tak nieskuteczną metodę, która nie rokowała nadziei na wybór najbardziej odpowiedniej osoby. Skrzyżował ręce na piersiach, oparł się o ścianę i w milczeniu obserwował zachowanie poszczególnych kobiet, starając się na tej podstawie określić charakter każdej z nich. – Ta, która wyciągnie karteczkę z literą x, zostanie naszą przedstawicielką – zaproponowała Hilda Ćlum. Jako nauczycielka umiała postępować z grupą. Cody uważał, że byłaby najlepszą przedstawicielką tych kobiet. – Ale co będzie, jeśli tę karteczkę wyciągnie młodziutka Lucy? – Sarah Jennings uśmiechnęła się do dziewczyny i uścisnęła jej dłoń. – Bardzo ją lubię, ale myślę, że nawet ona przyzna, że jest za młoda, by pełnić tę funkcję. Sarah Jennings również byłaby dobrą przedstawicielką. Zawsze przenosiła się z majorem do miejsc, w których służył. Sprawiała na Codym wrażenie rozsądnej i praktycznej. Przytaknęła jej Mem Grant. – Całkiem możliwe, że nie każda z nas chce zostać naszą przedstawicielką. Może losy powinny ciągnąć tylko te, które są zainteresowane sprawowaniem tej funkcji? –. zasugerowała. – A zatem, czy wszystkie są chętne? – spytała Hilda Clum, a nie słysząc odpowiedzi, zwróciła się rozpromieniona do Mem: – Czy mogłabyś pożyczyć kapelusz od pana Snowa, włożyć do środka losy i przeprowadzić losowanie? Cody podał Mem kapelusz. Z podziwem spojrzał na jej kasztanowate, widoczne pod kapeluszem włosy. Obserwował, jak podchodzi do siedzących w krąg kobiet, by podsunąć im losy. Ta wysoka kobieta odznaczała się oryginalną urodą, taką, która przemawia do jednych mężczyzn, a innych pozostawia obojętnymi. Pierwsza z kobiet, której Mem podsunęła kapelusz – jeśli Cody dobrze pamiętał, miała na imię Winnie – sprawiała wrażenie tak rozkojarzonej, jakby nie bardzo wiedziała, co się wokół niej dzieje. Zrezygnowała z losowania, a po niej Thea Reeves, śliczna jak z bajki dziewczyna o rozmarzonych oczach. Gdy Mem podsunęła jej kapelusz, uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Siedemnastoletnia Lucy Hastings również nie wyciągnęła losu, podobnie jak Jane Munger, jedyna, która nie pochodziła z Chastity. – Jestem tu obca – wyjaśniła powód swej decyzji. – Lepiej będzie, jeśli naszą przedstawicielką zostanie ktoś, kogo znacie i komu ufacie. Pozostałe narzeczone wyciągnęły losy. Gdy zrobiła to po chwili wahania również drobna pani Waverly, panny i wdowy z Chastity wymieniły znaczące spojrzenia. – No dobrze. Kto wyciągnął karteczkę z literą x? – spytała Sarah Jennings. Cody wyczuł w jej głosie udawaną obojętność, mającą zatuszować rozczarowanie, że to nie ona. Czyli chciała spełniać tę funkcję. Żałował, że tak się nie stało. – Ja – poinformowała półgłosem pani Waverly, wpatrując się z niedowierzaniem w

kawałek papieru. Cody westchnął. Widząc jej konsternację, doszedł do wniosku, że to poczucie godności, a nie pragnienie zostania przedstawicielką kobiet skłoniło ją do wzięcia udziału w losowaniu. Augusta Boyd zesztywniała ze złości. – Nie będę wykonywała poleceń tej kreatury i akceptowała jej decyzji! Musimy powtórzyć głosowanie! – oświadczyła z naciskiem. W ciszy, jaka zapadła po tym wystąpieniu, Cody toczył wewnętrzną walkę, by nie interweniować. Sądząc z reakcji pozostałych kobiet, Perrin Waverly była z jakiegoś powodu uważana za społecznego wyrzutka, a w związku z tym raczej nie nadawała się na ich przedstawicielkę. Ale rozzłościła go pewność Augusty Boyd, że świat kręci się wokół niej. Z wielkim wysiłkiem zmusił się do milczenia. Panującą ciszę przerwała Ona Norris, jedna z młodszych kobiet. – Może pan Snow powinien... Przerwał jej, podnosząc ręce. – Rozstrzygnijcie to same – odmówił interwencji. Zakłopotane wymieniały spojrzenia, a on obserwował Onę Norris. Ta dwudziestolatka nie odznaczała się specjalną urodą, ale wyglądała świeżo i apetycznie jak wszystkie młodziutkie kobiety. Tym razem milczenie przerwała Jane Munger o surowym spojrzeniu i ostrych rysach twarzy. – Wszystkie się znacie, więc może widzicie sprawy inaczej niż ja. Może na przykład uważacie, że trzeba ciągnąć losy, dopóki panna Boyd nie będzie zadowolona z osoby, która wyciągnie karteczkę z literą x. – Marszcząc brwi, utkwiła wzrok w Auguście. – A ja myślę, że powinnyśmy honorować naszą umowę. Zgodziłyśmy się uznać za naszą przedstawicielkę każdą kobietę, która wyciągnie karteczkę z literą x. Perrin Waverly spojrzała na nią z wdzięcznością. Po komentarzu Augusty siedziała ze spuszczoną głową i miała rozpalone policzki. Hilda Clum i Sarah Jennings wymieniły spojrzenia. Sarah odchrząknęła. – Panna Munger ma rację – poparła ją i z zakłopotaniem skierowała wzrok na Perrin Waverly, oświadczając z wyraźną niechęcią: – Złamanie umowy nie wróży dobrze naszej wspólnej podróży. Widać było, że powiedzenie tego kosztowało ją sporo wysiłku, ale wciągnąwszy powietrze do płuc, dodała jeszcze, nie odrywając oczu od Perrin Waverly: – Akceptuję wybór. – Ja również. – Hilda Clum dołączyła do niej po krótkim wahaniu. Mem Grant skinęła głową i szturchnęła łokciem siostrę, by zrobiła to samo, ale Bootie Glover nerwowo splotła dłonie i wpatrywała się w Augustę z niepewną miną, jakby trzymała stronę panny Boyd, lecz brakowało jej odwagi, by powiedzieć to głośno. – Ja i moja siostra popieramy panią Waverly, respektując umowę – wymamrotała pod nosem ze złością. Ostatecznie wszystkie narzeczone, z wyjątkiem Augusty Boyd i kobiety, która miała na imię Winnie, poparły Perrin Waverly, choć zrobiły to z wyraźną niechęcią. Panna Winnie nie przejawiała zainteresowania całą sprawą. Z rozmarzeniem obserwowała refleksy świetlne na szklanych kloszach lamp.

Perrin wstała z krzesła, nerwowo ściskając w dłoniach rękawiczki. – Nigdy nie pełniłam takiej funkcji, ale przyrzekam dać z siebie wszystko, by jak najlepiej reprezentować nasze interesy wobec pana Snowa. – Zerknęła na Cody'ego, a następnie na Augustę Boyd, której poza i wyraz twarzy wyrażały najwyższą odrazę. Zacisnęła usta, ale zaraz oświadczyła: – Jeśli będę musiała podejmować jakieś decyzje, będę to robiła z całą uczciwością. Augusta wstała i niecierpliwie dała znak służącej. Cora Thorp natychmiast podniosła się z krzesła i podała jej małą wyszywaną perełkami torebkę. – Pożałujecie, że nie posłuchałyście mojej rady i nie wybrałyście kogoś innego – przestrzegła szorstkim głosem. – Zapewne szybko pani Waverly objawi swój odrażający charakter. Jestem przekonana, że wszystkie ucierpimy z powodu tego niefortunnego wyboru. Chwyciła dłonią bok aksamitnej sukni, odrzuciła do tyłu głowę, potrząsając jasnymi lokami, i majestatycznym krokiem opuściła salę, a wraz z nią jej służąca. W krępującej ciszy, jaka zapadła po wyjściu Augusty Boyd, kobiety zaczęły wygładzać spódnice i rękawiczki, byle tylko nie patrzeć na Perrin Waverly, która stała sztywno, zaciskając dłonie. Drżały jej usta i płonęły policzki. – Pan Brady był tak miły, że udostępnił nam tę salę. Myślę, że będzie zadowolony, jeśli postawimy krzesła tam, gdzie stały przedtem – powiedziała opanowanym głosem. Kobiety energicznie wstały, z wyraźną ulgą, że uwolniła je od niezręcznej sytuacji, i na powrót ustawiły krzesła w rzędach. – Bądźcie przy wozach rano o wpół do szóstej – wydał dyspozycję Cody, gdy zaczęły pospiesznie zmierzać do drzwi. – Wyruszamy punktualnie o szóstej. Wziął Perrin Waverly za rękę i odszedł z nią w głąb sali. Gdy zostali sami, wyjaśnił jej szczegółowo, jakie obowiązki wiążą się z funkcją przedstawicielki kobiet, i zaproponował, by co wieczór spotykali się na kilka minut. On mówił, a ona wyrównywała rzędy krzeseł i przykręcała knoty lamp. – Czy mogę odprowadzić panią do domu? – zaproponował z grzeczności, gdy opuścili sklep Brady'ego i znaleźli się na Main Street. Na mijającej ich dwókółce zamigotały latarnie, a po chwili rozpłynęły się w mroku. – Nie! – zaprotestowała kategorycznym tonem. Spojrzała na mdłe światło sączące się z wykuszowego okna apteki, westchnęła i dodała łagodniejszym tonem: – Dziękuję, ale mieszkam tu, za rogiem. Rondo jej kapelusza zdobiły jedwabne różyczki. W mroku były ciemnoróżowe, pasując przez to do koloru jej ust. – Chciałbym panią o coś spytać. Nie wygląda pani na tchórzliwą... Dlaczego pozwala pani, by panna Boyd panią obrażała? Powinien był ugryźć się w język. Przyrzekł sobie nie mieszać się do spraw kobiet, które miał zawieźć do Oregonu, ale z drugiej strony zawsze miał słabość do takich drobnych pogardzanych istot. Wprawdzie pozostałe narzeczone zaakceptowały ją w roli swej przedstawicielki, ale w duchu żadna jej nie uznawała, z wyjątkiem Jane Munger, która była wśród nich kimś obcym. Perrin Waverly stała się znowu sztywna. – Panie Snow, nie sądzę, że powinny pana interesować moje problemy – odparła ze

spuszczoną głową. Czyli, niech pan zajmuje się swoimi sprawami, pomyślał i przyznał jej rację. – Przepraszam za to pytanie – mruknął pod nosem, zły na siebie. Zastanawiał się, dlaczego ta drobna, nieprzystępna kobietka tak przyciąga jego uwagę i dlaczego tak go zbyła. Ale przypomniał sobie starą prawdę, że to właśnie takie drobne kobietki bywają bardziej drażliwe od innych. Naciągnęła szal pod szyję, ochraniając się przed zimnym wiatrem. – Dobranoc panu. – Dobranoc – pożegnał ją, a w duchu dodał: „Baba z wozu, koniom lżej", przyrzekając sobie, że nie będzie już o niej myślał. Ostatecznie była tylko, jak pozostałe narzeczone, ładunkiem, który miał dokądś dostarczyć. Stał, odprowadzając ją wzrokiem. Na rogu nagle się odwróciła. Jej twarz majaczyła w bladym świetle sączącym się z okna apteki. – Czasami ludzie nie mają wyboru – oświadczyła, jakby broniąc swego zachowania. Nie zgadzał się z nią. Miał poczucie, że na różyczkach zdobiących jej kapelusz wyrosły kolce. – A ja uważam, że człowiek zawsze ma jakiś wybór. Ale przyznaję, że czasami wcale mu się tak nie wydaje. – Myli się pan – stwierdziła obojętnym tonem. – Niekiedy naprawdę nie ma alternatywy. Jednak bez względu na to każdy ma prawo zacząć wszystko od początku. To nie wymaga zbyt wiele. Nie rozumiał jej zapalczywości, kryjącej się za sposobem rozmawiania z nim. Nie zachowywał się przecież prowokacyjnie. – Całkowicie się z panią zgadzam co do tego drugiego – odparł nachmurzony. Sztywno skinęła głową i odwróciła się na pięcie. Odprowadzał ją wzrokiem, gdy mijała aptekę. W ruchu jej falującej w rytm przyspieszonego kroku sukni było coś podniecającego. Ale jej drażliwość przyćmiewała wrażenie, jakie robiła na Codym. – A niech to licho – mruknął, stojąc sztywno jak żołnierz na placu apelowym, dopóki nie zniknęła za rogiem. Ku swemu zdumieniu zaczął się zastanawiać, jak wyglądałaby Perrin Waverly z uśmiechem na jej pięknych ustach. Tego było już za wiele. Połowa mieszkańców miasteczka wstała w ten chłodny wiosenny poranek wcześniej, chcąc pożegnać wyjeżdżające narzeczone. Damy z kółka parafialnego częstowały kawą i ciastem z owocami, które upiekły na tę okazję. Mały muzykant grał na skrzypcach weselną polkę, a niektórzy klaskali w rytm skocznej melodii lub zawadiacko podrygiwali. W nocy jakiś figlarz wymalował na płótnie wozów napis: „Oregon albo koniec świata", wzbudzając tym ogólną wesołość. Narzeczone, z wyjątkiem Perrin Waverly, Jane Munger oraz Mem Grant i Boottie Glover, żegnali krewni i znajomi. Wymieniano gorączkowe uściski, wręczano prezenty i lały się łzy. W końcu Smokey Joe Riley uderzył w gong, oznajmiając w ten sposób, że nadszedł czas

odjazdu. Webb Coate przycwałował do Cody'ego, który siedział na koniu na czele karawany, i z dyskretnymi uśmieszkami obserwowali narzeczone, podejmujące właśnie decyzję, która pierwsza będzie powozić. Krowa przywiązana z tyłu wozu Ony Norris i Thei Reeves odwiązała się, a z wozu znajdującego się w środku karawany spadł pod koła kapelusz. – To będzie cud, jeśli uda się nam dowieźć te kobiety do Oregonu – skomentował Cody, obserwując, jak chłopiec z tłumu podbiega do wozu i podnosi pognieciony kapelusz. Milesowi Dawsonowi, który zeskoczył z konia, by z powrotem przywiązać krowę, towarzyszyły wesołe okrzyki zebranych. Webb skierował wzrok na łagodne wzgórza, które mieli przebyć do zapadnięcia zmroku. Zimny wiatr rozwiewał jego długie włosy i poruszał frędzlami u spodni z kozłowej skóry. – Zrobimy dziś dwadzieścia mil, nawet jeśli wyjeżdżamy nieco później – orzekł. – Podoba ci się ta wyprawa, co? – zagadnął Cody. – Oddałbym połowę majątku mego ojca, bylebym tylko mógł do końca życia przeprowadzać karawany wozów – zażartował Webb. Cody uśmiechnął się szeroko. – To nie wiatr robi taki hałas, tylko twój ojciec przewraca się w grobie – odwzajemnił żart. Webb roześmiał się. – Myślę, że on by mnie zrozumiał. Natomiast ja nie rozumiem ciebie, gdy mówisz, że to twoja ostatnia wyprawa. – Przecież znasz powody. Cody spodziewał się, że wkrótce wybuchną walki. Ilekroć przeprowadzał wozy przez terytoria zamieszkane przez Indian, widział, jak narasta wśród nich gniew i oburzenie. Miał przyjaciół zarówno wśród nich, jak i wśród białych i nie chciał mieć nic wspólnego ze zbliżającą się konfrontacją. Wiedział, że jest nieuchronna. – No dobrze, kapitanie. – Webb pochylił się ponad karabinkiem spoczywającym na jego udach. – Wyruszamy czy stracimy cały dzień? Cody spojrzał na ludzi z miasta, gromadzących się już przy promie i pomyślał o powierzonych mu dwunastu kompletnie niedoświadczonych młodych kobietach. Niech Bóg ma je w swojej opiece. – Wyruszamy! I tak zaczęła się pięciomiesięczna wyprawa. 2 Na pierwsze groby natknęli się trzeciego dnia tuż po południowym postoju. – Pan Snow powiedział, że to z powodu cholery. – Otulając się szczelniej szalem, Perrin spoglądała na usypane z ziemi kopce przez zasłonę wiosennego śniegu. Starała się nie myśleć o swoich zziębniętych stopach. – Ale nie ma ich zbyt wiele. Wóz, którym podróżowała wraz z Hildą Clum, zatrząsł się, najechawszy na wielki kamień, i przetoczył się obok dwóch krzyży. Śnieg przysypał być może wyryte na nich nazwiska ofiar.

– Moja matka mówi, że nieważny jest cel, do jakiego się zmierza, lecz samo zmierzanie do niego. – Hilda wzięła z rąk Perrin cugle, gdyż teraz ona miała powozić. Spoglądała na krzyże upamiętniające pochowanych tu ludzi. – Mam nadzieję, że byli szczęśliwi w swej podróży przez życie. Perrin z westchnieniem oparła się na niskiej drewnianej ławie i pomyślała o swej dotychczasowej podróży przez życie, która była trudna, pełna przeszkód i kłopotów. A większość z nich mogła się znowu pojawić w związku z jakimś mężczyzną. Bo mężczyźni ograbiali kobiety. Tak było zawsze. Garin Waverly ograbił ją z pewności siebie i z poczucia własnej wartości, i podeptał je. A Joseph ograbił ją z jej nieskazitelnej reputacji. Dopuścił, by jej dobre imię zostało zhańbione. Nie miała powodu sądzić, że oczekujący na jej przyjazd do Oregonu nieznajomy narzeczony będzie inny. Ograbi ją z jej ciała, pracy i przyszłości. A ona nie będzie miała nic do powiedzenia. Nie będzie miała żadnego wyboru. Dotknęła dłonią czoła. – Czy to nie dziwne, że drobne decyzje mają takie straszne konsekwencje? – powiedziała bezwiednie cichym głosem, pogrążona w zadumie. – Pewnego dnia człowiek coś postanawia i nie wiadomo, dokąd go to zaprowadzi. A tak się składa, że wszystko zaczyna się od drobnych decyzji. Widok grobów sprawił, że zaczęła rozmyślać o swych drogich zmarłych: o rodzicach, których straciła już w dzieciństwie, o wujostwie, którzy ją wychowali, o mężu i o przyjaciołach. Ostatni odszedł Joseph, ale nie potrafiła rozpaczać po jego stracie, tak jak rozpaczała po stracie innych. Żywiła w stosunku do niego sprzeczne uczucia. Było wśród nich przywiązanie i wdzięczność, ale także głęboka uraza i gniew. To on nakłonił ją do podjęcia drobnej decyzji o strasznych konsekwencjach. Bo to, że skorzystała z zaproszenia i wsiadła do jego powozu, chroniąc się w ten sposób przed nagłą ulewą, w końcu doprowadziło do jej obecnej ucieczki z Chastity. Początek wszystkiego był taki trywialny. Wyglądało bowiem na to, że Perrin poślubi nieznajomego mężczyznę z Oregonu dlatego, iż pewnego ranka, przed rokiem, gdy szła do sklepu Brady'ego prosić o przedłużenie kredytu, padał deszcz... A może dlatego, że Garin Waverly zginął bezsensowną śmiercią, pozostawiając ją bez środków do życia, tak iż po pewnym czasie narósł jej dług w sklepie Brady'ego i musiała wybrać się tam, kiedy akurat zaczął padać rzęsisty deszcz, co sprawiło, że przyjęła zaproszenie Josepha... A może dlatego, że Garin i jego brat kupili od jej wuja hurtownię nad brzegiem rzeki, dzięki czemu poznała swego przyszłego męża, który okazał się bardzo o nią zazdrosny i wdał się z tego powodu w uliczną strzelaninę, ginąc bezsensowną śmiercią, co sprawiło... Poczuła ból głowy i potarła czoło. W tym momencie Hilda potrząsnęła ją za ramię, jakby budząc z letargu. – Każdy popełnia błędy – odezwała się po chwili wahania. W jej utkwionym w Perrin spojrzeniu zaciekawienie mieszały się ze współczuciem. – Ja. Wszyscy robimy rzeczy, których potem żałujemy. Perrin z wdzięcznością skinęła głową. Po trzech dniach przebywania z Hildą wiedziała, że ona w ten sposób daje do zrozumienia, iż nie osądza i nie potępia jej przeszłości. Ale wątpiła, by inne kobiety były tak wspaniałomyślne. Z pewnością Augusta zadbała o to, by już wszystkie wiedziały, co dokładnie przydarzyło się Perrin Waverly. Młoda wdowa spuściła głowę i

nerwowo manipulowała przy rękawiczkach. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że nie zacznie wszystkiego od początku, gdyż za sprawą Augusty jej reputacja będzie znana również w Clampet Falls. – Właściwie to nie wiem, co ja tu robię – wyznała cicho, patrząc przed siebie, na zacinający śnieg. – Ciągle myślę o tym, że gdybym nie podjęła kilka lat temu pewnej drobnej decyzji, to byłabym zupełnie gdzie indziej. – A ja wiem dokładnie, po co jadę do Oregonu. – Hilda zachichotała. – Mam dwadzieścia osiem lat, jestem brzydka i dotychczas nikt nie zaproponował mi małżeństwa. To chyba jedyna szansa, żebym wyszła za mąż i miała dzieci. – Białe płatki wirowały przy jej twarzy. – A poza tym tyle nowych osób osiedli się w Oregonie, więc będę mogła tam pracować jako nauczycielka. Jakkolwiek by na to patrzeć, ten wyjazd to najlepsza rzecz, jaka mi się przydarzyła. – Była rozpromieniona. Perrin nie mogła pojąć, że Hilda pomimo iż czuje się tak samo obolała, jak wszystkie inne kobiety, z wyjątkiem Sarah Jennings, zachowuje pogodę ducha. Cierpiały na tak zwaną gorączkę podróżną. Sarah powiedziała im, że w wojsku nazywa się tę dolegliwość chorobą lokomocyjną. Smokey Joe doradził im, by ssały małe kamyki, ale po całodniowej jeździe były takie wytrzęsione, że prawdziwą ulgę przynosił im dopiero postój. – Martwię się o Winnie Larson – zmieniła temat Perrin. Poczuła na czole krople potu z powodu gorączki. Jęknęła, gdyż wóz znowu podskoczył, wjechawszy na duży kamień. – Winnie czuje się najgorzej z nas. Jane Munger zrobiła jej posłanie na wozie i sama powozi. Rozmowa odciągała jej uwagę od mdłości, bólu głowy, trzęsącego się wozu, twardej ławki oraz od zimna, które przenikało rękawiczki i szal. Cody Snow zapewnił Perrin, uśmiechając się szeroko, że wkrótce gorączka podróżna wszystkim przejdzie, lecz na razie nie ustępowała. O tym mężczyźnie też nie chciała teraz myśleć. Nie wiedziała, jaki właściwie ma stosunek do Cody'ego Snowa i jak powinna się wobec niego zachowywać, ale tak pochłaniał jej uwagę i tak starannie przygotowywała sobie co wieczorne sprawozdanie, że już samo to ją denerwowało. – Moja matka i matka Winnie znają się jeszcze z Niemiec – zwierzyła się Hilda. Miała zaczerwienioną z powodu zimna twarz. – A więc jesteście przyjaciółkami? – Perrin starała się ukryć zaskoczenie. Pogoda ducha i żywy umysł Hildy tak nie pasowały do wiecznego rozkojarzenia Winnie. Ilekroć Perrin natknęła się na pannę Larson, ta nieodmiennie była ospała i zamknięta w sobie; miła, lecz nieobecna myślami. – Właściwie jej nie znam. Larsonowie mieszkają w Chastity, a my trzy mile za miastem. – Hilda dodała, że Clumowie mają dobrze prosperującą farmę mleczną. Perrin ssała kamyk, spoglądając na pola i niewysokie wzgórza, nad którymi wirowały płatki śniegu. Krajobraz niewiele się zmienił od pierwszego dnia podróży. – Ciekawe, o ile dłużej dziś pojedziemy niż wczoraj, zanim pan Snow i pan Coate zarządzą nocny postój? – Hilda zadrżała z zimna. Wytarła nos i spojrzała na woły, do których boków przywarł śnieg. – Mam nadzieję, że nie dłużej. Gdy przerywali podróż na nocny odpoczynek, nie czuły się tak obolałe jak podczas jazdy, ale

złe samopoczucie to nie był jedyny ich problem. Okazało się bowiem, że tylko Sarah Jennings ma jakieś pojęcie o gotowaniu na ognisku. Pierwszego dnia kilka kobiet poszło spać głodnych, a inne, jak Perrin i Hilda, krztusiły się spalonym chlebem, na wpół ugotowaną fasolą i kawą o smaku wody z rzeczki, nad którą rozbili obóz. Jednak przynajmniej było sucho i Hilda potrafiła podtrzymać ogień. Ona Norris i Thea Reeves dały za wygraną. Na szczęście Sarah Jennings i Lucy Hastings zaprosiły je do swojego ogniska i poczęstowały ugotowanym przez Sarah gulaszem, którego zapach wzbudził powszechną zazdrość. A po kolacji należało rozbić namioty. Pierwszego dnia woźnice pomogli najgorzej radzącym sobie kobietom wbić słupki i przywiązać do nich sznury, ale od wczoraj wszystkie musiały robić to same. Winnie zbyt źle się czuła, by pracować, więc Perrin pomogła rozbić namiot Jane, a Hilda Córze Thorp, służącej Augusty Boyd, która nie powoziła, nie gotowała i nie wykonywała żadnej innej pracy fizycznej. Perrin na samą myśl, jak bardzo Augusta Boyd jej nienawidzi, poczuła ucisk w dołku. W tej sytuacji wolała już skupić uwagę na Codym. Przywołała w pamięci obraz jego urodziwej twarzy o surowym wyrazie i prowokacyjnie uniesionych brwiach. Nie mogła się zorientować, jaki właściwie ma on do niej stosunek. Podczas ich dwóch krótkich wieczornych spotkań, od czasu gdy wyruszyli na szlak, był ujmująco uprzejmy, ale traktował ją z rezerwą. Najpierw pomyślała, że to dlatego, iż jego umysł jest skupiony przede wszystkim na sprawach, od których zależy pomyślność wyprawy. Ale później zaczęła się martwić i zastanawiać, czy przypadkiem nie dotarły do niego jakieś plotki na jej temat. Teraz jednak doszła do przekonania, że nie obchodzi jej to. Wyprostowała się i ze złością spojrzała przed siebie. Cody Snow, wraz ze swoimi niebieskimi oczami, nic dla niej nie znaczył. Byli nieznajomymi i miało tak pozostać do końca tej uciążliwej podróży. Tak być musi i tylko tego Perrin pragnęła. Oczywiście również on nie pragnął niczego więcej. Ale na tę myśl jakoś posmutniała. Bootie Glover przysunęła się do ogniska, które Mem Grant udało się po długim czasie daremnych wysiłków rozpalić, i zaczęła ogrzewać dłonie. – Wciąż kręci mi się w głowie, bolą mnie pośladki i jestem przemarznięta! Mem, jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak okropnie! Mem zatrzymała się, patrząc, jak śnieg pada na ciasto na chleb. Zagniotła je w wozie, na szafce na naczynia. W rękawiczkach dłonie były mniej zręczne. Jednak nie miała wyboru, gdyż bez rękawiczek jej dłonie zsiniały i odrętwiały z zimna. Ale nagle się uśmiechnęła. Gotowanie, z powodu zimna, kolacji w rękawiczkach to była przygoda nadająca się do odnotowania w pamiętniku, jaki prowadziła w czasie podróży. – Nie przysuwaj się zbyt blisko do ogniska – przestrzegła siostrę, nieobecna myślami. – Uważaj na dół sukni. – Czy nie możemy mieć większego ogniska? Inne kobiety mają większe – jęknęła Bootie. Mem zacisnęła usta, starając się nie stracić cierpliwości. – Gdyby ci się chciało poszukać więcej drewna, byłoby większe – powiedziała z wyrzutem. Bootie niepewnie rozglądała się w mroku. – Jest ciemno i wszystko przykrył śnieg. I wszędzie mogą się czaić dzikie zwierzęta. – Więc przestań narzekać. – Nie musisz na mnie warczeć. – Bootie odwróciła głowę i spojrzała na siostrę z urazą. – I

wcale nie narzekam. Ja tylko stwierdzam fakty. Jest zimno, a w mroku mogą czaić się dzikie zwierzęta. – Po chwili westchnęła i dodała: – Nasze ognisko jest najmniejsze ze wszystkich. Mem podzieliła ciasto na mniejsze kawałki i włożyła je do rynki. Pomyślała, że siostra przynajmniej znalazła sobie inny temat do narzekań niż gorączka podróżna, gdyż do tej pory mówiła głównie o tym. Bootie nie skarżyła się na dolegliwości jedynie wtedy, gdy mijały groby. Na widok pierwszych rozpaczała ze łzami w oczach nad śmiercią matki, dwoma swoimi poronieniami i śmiercią dziecka podczas porodu, a na widok następnych łkała z powodu śmierci ojca oraz męża. Mem szczelniej owinęła szyję szalikiem, wsunęła kasztanowaty lok pod kapelusz i wyłożyła na następną rynkę plastry szynki, nie przerywając monologu wewnętrznego. Przypuszczała, że wszystkie stare panny go prowadzą. Wciąż była niepocieszona z powodu utraty tylu bliskich, ale nieustanne rozwodzenie się nad tym uważała za rozdrapywanie świeżych ran. Nie dlatego nie chciała rozprawiać o śmierci drogich jej sercu ludzi, że była nieczuła, jak niesłusznie podejrzewała Bootie, lecz przeciwnie, ponieważ zbyt mocno wszystko przeżywała. Poza tym wolała patrzeć w przyszłość, niż oglądać się za siebie. A jeśli już robiła to drugie, to raczej wspominała miłe, radosne chwile niż wydarzenia przyprawiające ją o smutek i żal. Och, wcale nie była zimna i zgorzkniała. Zerkając ponad rynką na pochyloną nad ogniskiem Bootie pomyślała, że siostra byłaby zdumiona, gdyby wiedziała, z jaką ufnością Mem patrzy w przyszłość. Bootie przysunęła do ogniska jedno z dwu krzeseł, które Mem zdjęła z wozu, i usiadła najbliżej, jak mogła, niewielkiego ognia. Przycisnęła dłoń do żołądka i jęknęła. – Wciąż czuję się tak, jakby trząsł mną wóz i strasznie mi zimno. Od wyjazdu z Chastity nie zjadłyśmy porządnego posiłku i, jak dotąd, cała ta podróż jest okropna. Wciąż nie mogę się nadziwić, że w ogóle zdecydowałyśmy się jechać na Dziki Zachód. Mem postawiła rynki na ogniu i przyglądała się twarzy siostry. Bootie zawsze była uważana za ładniejszą i sympatyczniejszą z dwu sióstr. Jako panienka miała wielu adoratorów i łatwo znalazła męża. Roberta Glovera oczarowała swą kobiecą bezradnością i traktowaniem go we wszystkim jako wyroczni i życiowego przewodnika. Jakoś nie spostrzegł, że uzależniła się nie tylko od niego, lecz od całego otoczenia. Ale oczywiście zawsze był w pobliżu ktoś, kto naprawiał jej błędy i tuszował gafy czy wkraczał, gdy sobie z czymś nie radziła, bądź usuwał za nią jakieś przeszkody. – A dlaczego ty zdecydowałaś się jechać? – spytała z naciskiem Mem. – Jak to? Oczywiście, żeby być z tobą. – Bootie uniosła brwi ze zdziwienia. Jej mina świadczyła o tym, że jest szczerze zaskoczona pytaniem. Mem spuściła głowę z powodu wyrzutów sumienia i zacisnęła usta. Bootie i Robert ofiarowali jej przecież dom. Szczerze zaproponowali Mem, by z nimi zamieszkała, i nie traktowali jej jak służącej, co spotkało tyle starych panien skazanych na utrzymywanie przez krewnych, lecz jak członka rodziny. Nie miała prawa uważać, że siostra nie powinna towarzyszyć jej w tym wyjeździe. Uraza, jaką żywiła wobec Bootie, stanowiła tylko świadectwo niewdzięczności, czego powinna się wstydzić. Chcąc jakoś zmniejszyć poczucie winy, wybrała dla Bootie nie przypalone kawałki chleba i najładniejsze plastry szynki. Cierpliwie wysłuchała jej

opinii, z której wynikało, że nie noszą żałoby po ojcu, w przeciwieństwie do Augusty Boyd, gdyż nie są od stóp do głów ubrane na czarno. I równie cierpliwie wytłumaczyła jej, że różnica w stroju wcale nie znaczy, iż mniej od Augusty boleją po stracie ojca. – I po stracie Roberta – wykrztusiła Bootie przez zaciśnięte gardło. – Tak go prosiłam, tak błagałam, by nie płynął z ojcem. – Pamiętam – powiedziała kojącym głosem Mem, ale czuła się jak w potrzasku, zdesperowana, że siostra wciąż drąży ten temat. Wokoło kipiało życie, a ona mogła rozmawiać z nią tylko o śmierci i chorobach. Gdy leżały już w zimnym namiocie, otulone grubymi kołdrami, wciąż wyrzucała sobie, iż żałuje, że Bootie nie została w Chastity. Starała się pozbyć urazy do siostry, ale jakoś jej się to nie udawało. Bo to powinien być tylko jej wyjazd. Gdy przeczytała zamieszczone przez Cody'ego Snowa w „Chastity Gazetteer" ogłoszenie o ofertach matrymonialnych mężczyzn z Oregonu, ożyły w niej marzenia, które wydawały się już pogrzebane. Od razu wyobraziła sobie, jak jedzie do Clampet Falls, i już słyszała głosy swych potomków, wyrażające podziw dla tego śmiałego przedsięwzięcia po przeczytaniu jej pamiętnika. Zapewne wszyscy zdumieją się, że miała odwagę przejechać pół kontynentu, stawiając czoło niebezpieczeństwom, o których w pamiętniku zaledwie napomykała. Będą z niedowierzaniem kręcili głowami i wymieniali zaskoczone spojrzenia, gdy przeczytają o przeprawianiu się przez rwące rzeki czy o gotowaniu w rękawiczkach. I zapamiętają ją jako odważną pionierkę. Dzięki tej podróży i opisującemu ją pamiętnikowi, Mem, zamiast pozostać nie liczącą się postacią w rodzinie Grantów, będzie inspirowała przyszłe pokolenia. Niestety, Bootie psuła ten obraz, gdyż Mem musiała dzielić z nią rozpoczynającą się właśnie przygodę. Poza tym skoro taka bezbronna drobna kobietka jak Bootie Grant–Glover też mogła przemierzyć połowę kontynentu, to przygoda zamieniała się w coś zwyczajnego, a opowiadanie o niej w pamiętniku – w banał. Mem z westchnieniem spojrzała w sufit namiotu. Powinna była urodzić się chłopcem. Gdyby była mężczyzną, mogłaby opłynąć dookoła kulę ziemską, powołać do istnienia nowe państwo czy dokonać wynalazku, który odmieniłby świat. Odkrywałaby nieznane lądy, układała konstytucje i z powodzeniem stawiała czoło nieznanym niebezpieczeństwom. Och, miałaby za sobą niezwykłe doświadczenia i wielkie wyprawy. Ale los zrządził inaczej. Urodziła się kobietą i została starą panną. Czuła się jak bezużyteczny chwast. Ta podróż do Oregonu stanowiła jej jedyną szansę przeżycia prawdziwej i uwieńczonej sukcesem przygody. Nie była zachwycona, że cenę za to stanowi małżeństwo z nieznajomym, ale gotowa była ją zapłacić. Nawet jeśli Peter Sails, którego list wybrała, okaże się nudziarzem czy brutalem, to ona zachowa do końca życia wspaniałe wspomnienia. A poza tym będzie miała swój dom i może nawet dzieci. Wszystko na to wskazywało, że nie pożałuje wyprawy do Oregonu. Gdyby tylko Bootie nie podążała za nią jak cień. Mem była przekonana, że siostra będzie wolała zaakceptować nowego męża, bez względu na to jaki by on był, niż wrócić do Chastity. A Mem, ku własnemu zdumieniu, wcale nie czuła się teraz osamotniona, dlatego że Bootie spała. Denerwowało ją chrapanie siostry, z powodu którego, jak sądziła, zaczął jej dokuczać ból głowy. Miała wielką ochotę szturchnąć Bootie łokciem. Nagle w górze rozległ się głośny trzask i zostały przywalone przewracającym się namiotem.

Wyrwana ze snu Bootie zaczęła przeraźliwie piszczeć, a Mem starała się zdjąć z niej ciężkie, przysypane śniegiem płótno. – Przestań wrzeszczeć. Nikt na nas nie napadł, tylko za słabo wbiłyśmy kołki w ziemię i namiot się przewrócił – poinformowała spokojnie. Wygramoliła się spod kołdry i waliła pięściami w płótno, chcąc otrząsnąć je ze śniegu i podeprzeć dłońmi, by siostra mogła wyczołgać się z namiotu. Gdy w ślad za Bootie wypełzła na czworakach na dwór, czyjaś męska dłoń pomogła jej wstać. Wciąż padał śnieg. – Dziękuję – powiedziała do Webba Coate'a, odgarniając z czoła włosy i spoglądając w mroku na jego twarz. Dzięki swemu wysokiemu wzrostowi dobrze ją widziała. I nieoczekiwanie doznała przyjemności, jaką daje poczucie, że silny mężczyzna pospieszył z pomocą bezradnej kobiecie. Lekko zakręciło się jej w głowie. – Usłyszałem krzyk... Czy nic wam nie jest? – spytał. Jego obcy, choć niezbyt wyrazisty akcent intrygował Mem. – Czy komuś coś się stało? – Cody Snow zbliżał się szybkim krokiem, trzymając w ręku pochodnię. Gdy spostrzegł zawalony namiot, odetchnął z wyraźną ulgą, że nie wydarzyło się nic gorszego. – Zaraz zemdleję... – Bootie nie mogła złapać tchu i zaczęła poklepywać się po czole, policzkach i piersiach. – Spałam i nagle spadło na mnie coś ciężkiego, i pomyślałam, i byłam pewna, że się uduszę, i... Rzeczywiście wyglądała na kogoś, kto może zemdleć. Mem pomyślała, że bez wątpienia tak by się stało, gdyby spały w nocnych koszulach, a nie w ubraniach, bo wówczas Bootie uznałaby zemdlenie za jedyną właściwą reakcję na przybycie obcych mężczyzn. Mem zwróciła uwagę, że siostra zwraca się jedynie do Cody'ego Snowa, ignorując półkrwi Indianina. Czasami zastanawiała się, jak to możliwe, że w żyłach jej i Bootie płynie ta sama krew. Odrzuciła z ramienia gruby warkocz, wygładziła suknię i spojrzała na Webba Coate'a. – Dziękuję, że tak szybko zjawił się pan przy naszym namiocie. Uważała go za wyjątkowo przystojnego mężczyznę, ale nie to ją interesowało, lecz jego historia. Ciekawiło ją, czy jego rodzice byli małżeństwem, jak się poznali i które z nich Webba wychowało. Oczywiście chodziło o jego osobiste sprawy, ale Mem zawsze interesowała się wszystkimi i wszystkim, co stanowiło jej najbardziej nieznośną cechę. – Zaraz postawimy namiot. – Webb Coate uśmiechnął się na widok długiego kasztanowatego warkocza, który znowu przesunął się na ramię Mem. – Czy mogłaby pani to potrzymać? – Cody Snow podał jej pochodnię. Mężczyźni postawili namiot szybciej, niż Mem go rozwijała. Bootie wśliznęła się do środka, a ona jeszcze raz podziękowała im za przybycie i odprowadzała ich wzrokiem, gdy podążali do ogniska rozpalonego przy wozie kuchennym. Z oddali dotarł do niej głos Cody'ego, mówiącego coś do Webba, który w reakcji na to wybuchnął śmiechem. Postanowiła nie opisywać w swoim pamiętniku przewrócenia się namiotu. Mem Grant, która chciała powoływać do istnienia nowe państwa, układać konstytucje i przeżywać wielkie przygody, nie potrafiła wystarczająco solidnie postawić namiotu, by wytrzymał napór padającego śniegu... Westchnęła, zdegustowana swoją

nieporadnością, wpełzła do namiotu i okryła się kołdrą. – Miło ze strony pana Snowa, że tak szybko przyszedł nam z pomocą – odezwała się sennym głosem Bootie. – To pan Coate wyciągnął cię z namiotu – przypomniała jej cierpkim głosem Mem, jak zwykle poirytowana cmoknięciami siostry, zawsze poprzedzającymi jej zaśnięcie. – I co z tego! To przecież półkrwi Indianin. – Jest mężczyzną jak każdy inny. Oczywiście wcale nie był jak każdy inny w tym sensie, że większość mężczyzn nie odznaczała się takim wysokim jak Webb Coate wzrostem, nie miała takich grubych, granatowoczarnych włosów i takich śnieżnobiałych zębów. I niewielu mężczyzn budziło w Mem takie jak on zainteresowanie. Ileż pytań chciała mu zadać jako spadkobiercy dwóch tak różnych kultur. Ale zasnęła myśląc nie o nim, lecz o tym, jak powinna wbijać w ziemie kołki od namiotu. Dziś przynajmniej jest cieplej – odezwała się Augusta. Wychyliła się z siedzenia i spoglądała na początek kolumny wozów, gdzie woźnice przeprawiali się z krowami i wołami przez małą spokojną rzeczkę. Byli na szlaku dopiero pięć dni, a już zdążyła znienawidzić wszystkie takie rzeczki. Wczoraj jeden z ciężkich wozów z melasą utknął w rzecznym mule i mężczyźni wyciągali go na brzeg przez trzy godziny, a kobiety bezczynnie czekały. Niestety, Augusta nie nauczyła się jeszcze traktować z humorem różnych takich sytuacji, by dzięki temu móc łatwiej znosić trudy i monotonię podróży. Dla niej kilka następnych miesięcy oznaczało tylko dalsze niewygody i poniżające ją konieczności. Nie męczyła jej już gorączka podróżna, ale marzła, zwłaszcza w nocy, zmuszona spać w namiocie. Poza tym Córa Thorp okazała się kiepską kucharką, a Auguście wrócił apetyt. Wczoraj wieczorem na widok miski szybko stygnącego szarego sosu panna Boyd zaczęła się zastanawiać, jak sprawić, by Sarah Jennings zaprosiła ją do swojego ogniska. Ze względu na rodzinę nieżyjącego męża Sarah była tu dla niej najbardziej odpowiednią osobą do towarzystwa. Zarazem lata spędzone w otoczeniu żołnierzy sprawiły, że stała się zanadto pospolita i byk stanowczo zbyt prostolinijna. Jednak tylko ona potrafiła ugotować na ognisku normalny posiłek. Ale najgorszy okazał się dla Augusty zupełny brak prywatności. W czasie jazdy potrzeby fizjologiczne załatwiało się w zaroślach lub w rowach. Wysiadało się z wozu i na oczach wszystkich udawało w ustronne miejsce, a następnie biegło, by dogonić karawanę. Krępowało to Augustę i poniżało. Ponadto nie miała pojęcia, w jaki sposób zapewnić sobie cotygodniową kąpiel. Po pierwsze, Cody Snow nie pozwolił jej zabrać wanny, po drugie, nie miała tak dużego garnka, by móc zagrzać wodę na kąpiel, a po trzecie, Indianin nie zawsze wybierał na postój miejsca, gdzie był łatwy dostęp do rzeczki czy strumienia. Z nachmurzoną miną zaczęła znowu obserwować, co dzieje się na przedzie. – Wóz Jane Munger i Winnie Larson ugrzązł pośrodku rzeczki – poinformowała Córę, ciężko wzdychając. Te kobiety, którym już udało się przeprawić na drugą stronę, wysiadły z wozów i czekały na pozostałych. Lucy Hastings oddaliła się nieco od grupki, zaciekawiona norą psa prerii, Thea Reeves rysowała stojący pośrodku rzeczki wóz, a Mem Grant stała na brzegu, zamoczywszy

rąbek sukni, i jak łobuzica popędzała krzykiem zaprzężone do wozu woły. Augusta znowu westchnęła. Naprawdę żadna z podróżujących wraz z nią kobiet nie dorównywała jej pod względem pozycji społecznej i ogłady i z żadną nie mogła się zaprzyjaźnić. Zresztą było to oczywiste, a poza tym poczucie wyższości stanowiło źródło jej dumy. Jednak czasami gdy słyszała, jak pozostałe narzeczone gawędzą i wybuchają śmiechem, robiło się jej ciężko na duszy. Żałowała wtedy, że nie ma tu nikogo, z kim mogłaby utrzymywać bliskie kontakty. Zarazem zdała sobie sprawę, że nigdy dotychczas nie miała prawdziwej przyjaciółki. Córa Thorp z niezadowoloną miną spoglądała na woły. – Myślę, że powinna mi pani trochę pomagać. – Ze złością potrząsnęła cuglami. – Powiedziałam, co miałam powiedzieć, i cieszę się z tego. – Słucham? – Wszystko za panią robię. To nie w porządku. Augusta nie posiadała się ze zdumienia. Poruszyła się na siedzeniu, uważając, by jej suknia nie dotknęła zabłoconych butów Cory. – Płacisz swoją pracą za podróż do Oregonu – przypomniała jej. Uzgodniły to jeszcze w Chastity. Gdyby Córa nie przyjęła tego warunku, Augusta by jej nie zabrała. Absolutnie nie jechałaby w towarzystwie kogoś tak markotnego i nieprzyjemnego. – Chyba od początku tej wyprawy znasz swoje obowiązki. – Nie wiedziałam, że będzie tyle pracy i że pani nie będzie wykonywała tej, jaka przypada na panią – odparowała służąca. – To niesłychane! Jaka przypada na mnie? – Pan Snow powiedział, że każdy powinien powozić. – Na twarzy Cory, o ciemnej karnacji i ostrych rysach, malowało się wzburzenie. – Inne powożą na zmianę i mogą iść obok wozu. Ja nigdy nie mam czasu, by rozprostować kości. Stale trzymam w dłoniach cugle. Niech pani zobaczy, jakie mam odciski! A wieczorem nawet nie mogę z nikim zamienić kilku słów, tylko gotuję, sprzątam i rozbijam namiot. Augusta zamknęła oczy, jakby otrzymała od życia kolejny, niezasłużony policzek. Tylko tego brakowało, by zbuntowała się Cora Thorp, gdy ona borykała się z tyloma problemami ponad ludzkie siły. – Jeszcze nie jest za późno na twój powrót do Chastity – warknęła, karcąc Corę spojrzeniem. – Niedaleko stąd jest farma. Możesz tam poczekać na kogoś, kto będzie jechał do miasta i zabierze cię. A ja myślałam, że chcesz jechać do Oregonu, że chcesz skorzystać ze sposobności i polepszyć swój byt. – Nie jestem niewolnicą – wycedziła przez zaciśnięte zęby Cora. – Czasami mogłaby pani przynajmniej mi podziękować. – Na litość boską! Mam dziękować służącej? – Sugestia była tak osobliwa, że Augusta roześmiała się. – I jeszcze coś. – Córa zmrużyła małe piwne oczy, patrząc z ukosa na swoją panią. – Od pięciu tygodni pani mi nie płaci! Augusta natychmiast odzyskała powagę. – Przecież ci powiedziałam, że pan Clampet, mój przyszły mąż, ci zapłaci, gdy przyjedziemy do Clampet Falls – oznajmiła po chwili wahania, gdy nabrała pewności, że nie

zadrży jej głos. – A co będzie, jeśli mi nie zapłaci? Nie widziała go pani na oczy. Nie wie pani, jaki on jest i za co będzie chciał zapłacić, a za co nie. Co się ze mną stanie, gdy ten pan Clampet powie, że nie życzył sobie żadnej służącej? – Nazwisko rodziny mojego narzeczonego dało nazwę miastu. To bogaty człowiek. – Augusta miała taką nadzieję i modliła się, żeby tak było. – Nie, proszę pani. Nie będę czekała. Chcę dostać teraz to, co mi się należy. – Pomyślę o tym – odpowiedziała jej ostrym tonem Augusta. Wóz Jane Munger i Winnie Larson został wyciągnięty z rzecznego mułu i wjechał na drugi brzeg. Stojące tam kobiety głośno wyrażały radość. Cora pociągnęła za cugle i wóz ruszył, gdy podjechał do nich na koniu Webb Coate i zerknąwszy na Corę, utkwił swoje czarne oczy w Auguście. – Trzeba wjechać do wody bez wahania i popędzać woły, by przez cały czas utrzymywały takie samo tempo – wydał instrukcję. Z powodu tego spojrzenia Augusta poczuła ucisk w dołku. – Gdybyście je poili, zanim wejdą do wody, toby się nie zatrzymywały na środku rzeki – orzekła z wyrzutem. Webb nie skomentował jej niedorzecznej uwagi, lecz nadal się w nią wpatrywał. Po chwili uchylił kapelusza i odjechał, by przekazać instrukcję pozostałym kobietom. Wzburzona Augusta przyciskała dłoń do piersi, starając się uspokoić oddech. – Co za bezczelna kreatura! Jak śmie w taki sposób na mnie patrzeć! – wykrzyknęła histerycznie. Webb Coate był przystojny, śniady i egzotyczny. W wyobraźni panny Boyd bezwiednie pojawił się obraz jego silnej ciemnej dłoni na jej mlecznobiałej skórze. Jakże się tego zawstydziła. Zachłysnęła się wciąganym do płuc powietrzem. Po chwili gwałtownie potrząsnęła głową. Na litość boską, przecież ten Indianin to brutal; nieokrzesany, leniwy i dziki. Nie wyglądał na pijanego, ale pewnie mimo to pił. Wszyscy Indianie byli nałogowymi alkoholikami. Kobiety jadące do Clampet Falls powinny być szczęśliwe, jeśli Webb Coate ich nie zgwałci i nie zamorduje. Cora, wzdychając ciężko, zatrzymała wóz i unosząc dół sukni, wysiadła. Odwiązała przymocowane do boku wozu wiadro i ze złością spojrzała na Augustę. – Nie będę więcej pani czesała ani sznurowała gorsetu, więc niech pani nawet o tym nie wspomina. Zwyczajnie nie mam na to czasu. Poza tym wszystkie kobiety, z wyjątkiem pani, zrezygnowały drugiego dnia z noszenia gorsetu – oświadczyła kategorycznym tonem. – Co ja słyszę! – Augusta znowu patrzyła na nią ze zdumieniem. – Zapominasz, jaka jest twoja rola! Już nie mogło być gorzej, skoro jej własna służąca odgrażała się, że czegoś nie będzie robiła. A cóż to wszystko miało znaczyć?! Córa zażądała zapłaty i odmówiła wykonywania swoich obowiązków... Nie, Augusty nie mogła spotkać większa zniewaga. Rozgoryczona, rozpłakała się. Jej gorsety były sznurowane na plecach, więc wszystko na to wskazywało, że nie poradzi sobie bez pomocy Córy. Jeśli służąca rzeczywiście dotrzyma słowa, to czeka ją nowa upokarzająca