Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Pade Victoria - Romans z szefem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :778.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Pade Victoria - Romans z szefem.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 3,249 osób, 1980 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

VICTORIA PADE Romans z szefem

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo mnie kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek na znaczki i reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy uda mi się rozkręcić interes, ale... - Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa, dopóki Rand nie znajdzie kogoś na stałe. Po drugie, będziesz miała okazję lepiej poznać miasto, a po trze­ cie, pracując u jednego prawnika, na pewno zdołasz nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi, prawda? Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś wykonywać w domu? Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks, ma rację. Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się z synem, czteroletnim Maksem, z Kalifornii do Wa­ szyngtonu. Zamieszkała w Georgetown, w szerego­ wym domu, jednym z czterech należących do Sadie. Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała jak najprędzej zacząć zarabiać. Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej na zleceniach od prawników; mogłaby wyszukiwać im informacje w Internecie, przygotowywać opinie i pis­ ma procesowe. Pracując w domu, przy komputerze, czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa.

6 YICTORIA PADE Miała jednak świadomość, że zanim rozkręci interes, będzie musiała zatrudnić się gdzieś jako sekretarka. I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę sekretarki i asystentki w kancelarii niejakiego Randa Coltona. - Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się z koniecznością wielogodzinnego przebywania poza domem. Sadie machnęła lekceważąco ręką. - Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak ci już mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przed­ szkola. To moja dawna znajoma ze studiów. Obiecała przyjąć Maksa. Przedszkole, które prowadzi, jest jedną z najlepszych tego typu placówek w Waszyngtonie. Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci z rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks bę­ dzie miał towarzystwo, a dla urozmaicenia może od czasu do czasu przychodzić do mnie. Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła ta­ ktykę. - Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodo­ bało mi się życie emerytki i mimo ogromnej sympatii, jaką darzę Randa, nie bardzo mam ochotę wracać do pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje sobie rady... Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała za darmo w jednym z czterech domów, jakie jej uko­ chana ciotka kupiła niedawno w Georgetown. Drugi dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i czwarty wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu po-

ROMANS Z SZEFEM 7 krywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu własności. Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Wa­ szyngtonu. Sporo podróżowała i chciała, aby w czasie jej nieobecności ktoś zaufany sprawował nad wszyst­ kim nadzór. Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie mogła pracować w domu i spędzać czas z synem, za­ miast siedzieć w biurze od dziewiątej do piątej. Dla­ tego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta prosiła ją o przysługę. - Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wca­ le się nie nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie. Poza tym to nie jest praca na zawsze. Głównie chodzi o zaprowadzenie porządku, o uporanie się z koszmar­ nym bałaganem, jakiego po moim odejściu narobiły niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej będzie szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy dni, może za dwa tygodnie. Woli jednak już więcej nie korzystać z agencji pośrednictwa pracy; zbyt wiele razy się na niej sparzył. - Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie tak trudno o dobrą sekretarkę. - Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy do najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie się świetnie z nim pracowało, bo wiedziałam, że pod szorstką powłoką kryje się człowiek o gołębim sercu. Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać. Oczywiście jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczy­ zna, lubi, aby go słuchano i chwalono.

8 YICTORIAPADE - Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpie­ szczonego dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy. - O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości - odparła ciotka. - Niesamowicie męski. Władczy. Pracowity, ale również towarzyski. Wymagający. Po­ trafi harować od rana do późnej nocy, potem do świtu bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się w sądzie i wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że zwykli śmiertelnicy funkcjonują na wolniejszych ob­ rotach i mało kto jest w stanie dotrzymać mu tempa. Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących prawdę; nigdy niczego nie owija w bawełnę. Z tego powodu niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie cierpi głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie z nim, gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie doskonale poradzisz. Aha, jeszcze jedno... Rand Colton to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, ja­ kich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał ci na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i po­ dziwiać widoki. Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły. Stanowczy i władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie owijający w bawełnę. Zarozumiały. To wszystko mówi kobieta, która jest największą wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe... - Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe oddałam pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwy­ czaiłam się do późnego wstawania, do tego, że nigdzie nie trzeba się spieszyć, że pół dnia można krzątać się po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy. Ale

ROMANS Z SZEFEM 9 Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompeten­ tnego do pomocy. Lucy zmrużyła oczy. - I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu szefowi? Nie masz żadnych ukrytych celów? Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle sa­ mo wzrostu, metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak wagą; w przeciwieństwie do Lucy, która była wiotka jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa tłuszczyku. - Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież wiem, że wyrzekłaś się mężczyzn. - Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy. - Po prostu uznałam, że... - Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mó­ wiłaś mi to setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się zachował ojciec Maksa, wcale się nie dziwię, że stra­ ciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi, jestem ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną sio­ strzenicę z takim playboyem jak Rand. Moja prośba wynika z pobudek czysto egoistycznych. Nie chcę wra­ cać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc Randowi. To wszystko. Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by potrzymać ciotkę w niepewności. - No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić mnie na rozmowę. - Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał o trzeciej po południu. Podwiozę cię na miejsce, a po­ tem zabiorę Maksa na lody.

10 YICTORIAPADE Lucy wybuchnęła śmiechem. - Wiedziałaś, że się zgodzę? - Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A te­ raz szybko! Leć się przebrać. Musisz sprawiać wraże­ nie osoby zadbanej i kompetentnej. Rand nie toleruje przychodzenia do pracy w sportowym stroju. - Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lu­ cy, dodając brak tolerancji do długiej listy wad Randa Coltona. - Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej pomyśl o tych wszystkich prawnikach, których dzięki niemu poznasz i którym wręczysz swoją wizytówkę. No, leć. Czasu jest niewiele. A niepunktualności Rand także nie cierpi. - Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże kulki, bo kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz, to kolację zwykle jemy później. Czyli do wieczora mo­ gę zgłodnieć. Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który sie­ dział zapięty pasami na tylnym siedzeniu. Jak na swój wiek Maks był drobnym dzieckiem, ale inteligencją przewyższał' rówieśników. Słuchając go, czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec ma nie cztery lata, lecz czterdzieści cztery. - Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na roz­ mowę w sprawie pracy. Więc kolację zjemy o tej samej porze, co zawsze. Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki. Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lu-

ROMANS Z SZEFEM 11 cy, uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał śmieszne pucołowate policzki, ogromne niebieskie śle­ pia patrzące zza okrągłych okularów, przystrzyżone na jeża ciemnoblond włosy. - Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją w głosie. - Nie, kolego. Wystarczy jedna. - A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe? Gdybyś zgodziła się na dwie kulki, wtedy jutro na pew­ no zjadłbym całą kolację bez grymaszenia. - Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę zjesz na miejscu, a landrynkową kupimy na wynos i zjesz ją jutro. W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby chłopiec od początku dążył właśnie do takiego roz­ wiązania. Lucy miała ochotę chwycić syna w ramiona i przy­ tulić go z całej siły. Trudno było mu się oprzeć, zwła­ szcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach pojawiały się dwa zabawne dołeczki. - A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki? - Oj, nie przeciągaj struny! Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie wskazała głową stojący przy następnym skrzyżowaniu nowoczesny wieżowiec. - Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod drzwi. A lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w bu­ dynku z czerwonej cegły. Samochód zostawię na pod­ ziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po rozmowie, prawda?

12 VICTORIA PADE - Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swo­ im byłym szefem? - Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest bardzo zajętym człowiekiem. Nie chcę mu przeszka­ dzać. Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez skrzyżowanie, następnie włączyła prawy kierunko­ wskaz. Stanęła przy krawężniku, kilka metrów od wej­ ścia do budynku Randa. - Dwudzieste trzecie piętro. Pokój dwa-trzy-zero- zero. Powodzenia. - Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię. - Bądź grzeczny, niedźwiadku. - Wyskakuj - ponagliła ją Sadie. Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za nimi trąbi niecierpliwie. Wchodząc do imponującego gmachu ze stali i szkła, spojrzała na zegarek. Była dwadzieścia minut przed czasem, a nie chciała spra­ wiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do znaj­ dującej się na dole w holu toalety. Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogaw­ kach oraz granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy uważali, że najbardziej odpowiednim strojem do pracy jest dla kobiety spódnica z żakietem, ale Lucy nie podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dla­ tego, że czuła się w nich wygodniej, a częściowo dlatego, że w dniu swoich osiemnastych urodzin pod­ jęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i zrobiła so­ bie tatuaż na nodze. Pięknie wykonana delikatna róża długości trzech centymetrów zdobiła wewnętrzną stró-

ROMANS Z SZEFEM 13 nę jej prawej kostki. Była prawie niewidoczna, ale mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko za­ leży od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Col- ton. Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się ma­ lować; cały jej makijaż składał się z jasnej pomadki, odrobiny tuszu na rzęsach i różu na policzkach. Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane uczu­ leniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu. Ale wciąż czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana sprzątała zakurzony strych. Na moment przymknęła powieki. Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na ofi­ cjalne spotkania czesała je w kok. Uważała, że burza mahoniowych loków wygląda mało poważnie. Kobie­ co? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy cho­ dziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować. Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dzie­ sięć trzecia. Najwyższy czas udać się na górę. Weszła do windy i wcisnęła przycisk oznaczony nu­ merem 23. Jak zawsze przed rozmową w sprawie pra­ cy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować nerwy, powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe za­ jęcie. Oczywiście pozwoliłoby jej nawiązać kontakty z innymi prawnikami, ale nawet gdyby nic z niego nie wyszło... Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Prze­ cież jest polecona przez Sadie Meeks, której zdanie Rand cenił. Mimo to była okropnie zdenerwowana. Może dla­ tego, że wiedziała, jak trudnym we współpracy czło-

14 yiCTORIA PADE wiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich od­ dechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Pro­ wadziły do niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na których wisiała złota tabliczka z imieniem i nazwi­ skiem. Lucy nacisnęła fantazyjną złotą klamkę. Z głębi do­ biegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos. - To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie spotkania, a pani tego nie zrobiła. Przez panią niepo­ trzebnie fatygował się do mnie prezes dużej firmy, czło­ wiek niezwykle zajęty. A przecież wystarczyło go uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i od­ wołać spotkanie, powinna pani natychmiast wykonać polecenie? - Zapomniałam. - Zapomniała pani?! Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna krzyknął jej prosto do ucha, a przecież znajdował się w drugim pokoju. - No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć po­ leceń. Nie zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł, a ja starałam się..- - Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny jest czas tego człowieka? Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować się bronić czy usfrawiedliwiać, wybiegła z gabinetu, z szuflady biurka wyciągnęła torebkę i minąwszy Lu­ cy, wypadła z płaczem na korytarz.

ROMANS Z SZEFEM 15 No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli oczywiście człowiek mówiący podniesionym głosem był Randem Coltonem. - Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący sto­ sunek do pracy. Skąd te agencje biorą takich ludzi? Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym tonem. Gdyby nie to, że była za minutę trzecia, Lucy wy­ mknęłaby się na zewnątrz i dała Coltonowi czas, by ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek postanowić, drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią, podszedł do biurka i zaczął coś pisać na komputerze. Sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział. Nagle, z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał: - Kim pani jest? Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie. - Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą Sadie Meeks. Byliśmy umówieni na trzecią. - Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od klawiatury. - Już jest tak późno? - Obawiam się, że tak. - Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświę­ cić ani chwili. Mam kilka pilnych spraw na głowie. Proszę usiąść i czekać. - Słucham? Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wynio­ słym i pełnym oburzenia. Po prostu samo tak wyszło. Ale nie żałowała. Jakim prawem ten facet jej cokolwiek nakazuje?

16 YICTORIA PADE Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i po­ patrzył na Lucy swoimi jasnoniebieskimi oczami. Oso­ ba mniej pewna siebie skuliłaby się ze strachu. Lucy Lowry nawet nie drgnęła. Zacisnął mocno zęby. Po chwili, zrozumiawszy swój błąd, zwrócił się do niej znacznie uprzejmiejszym tonem. - Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut... Muszę gdzieś pilnie zadzwonić. Potem będę do pani dyspozycji. - Oczywiście - odrzekła Lucy. Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod ścianą, na której wisiały obrazy kilku znanych malarzy. Znalazłszy to, czego szukał w komputerze - przy­ puszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po słuchawkę. Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się roz­ mowie. Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżen­ telmen. Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się niepotrzebnie, ale uczynił to w sposób kulturalny, dys­ tyngowany; nie płaszczył się przed nim, nie starał się mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po pro­ stu wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz. Lucy była pod wrażeniem. Miała również okazję przyjrzeć mu się dokładnie. To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz, kiedy umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zo­ baczyła, że ma wydatną szczękę, niebieskie oczy, wło-

ROMANS Z SZEFEM 17 sy w kolorze kawy, gęste krzaczaste brwi, orli nos oraz intrygujące usta o dolnej wardze znacznie pełniejszej od górnej. Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny. Lucy nie mogła oderwać od niego oczu. W dodatku ubrany był w doskonale skrojony szary garnitur od Ar- maniego, popielatoszarą koszulę, która wyglądała tak, jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały jej strój z butami i zegarkiem włącznie. Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak się ogląda ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie interesują jej mężczyźni. Nawet ci najprzystojniejsi. Po pierwsze, nie zamierza wdawać się w żadne romanse ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A po drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim człowiekiem jak Colton. Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod tym względem ciotka też miała rację. Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego tyrady i wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie oglądać jego przystojną twarz? Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył się, po czym, nie odkładając słuchawki, wykręcił nu- mer modnej restauracji, o której parę dni temu mó­ wiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór. Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych lokali w stolicy, ale nie sposób było się do niego do- stać. Ludzie robili rezerwacje pół roku naprzód.

18 VICTORIA PADE A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił o stolik na cztery osoby na ósmą wieczór. Odłożył słuchawkę na widełki. Po chwili wstał z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy. - A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczo­ raj nie wiedziałem o pani istnieniu. - Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się ponownie, gdyż nie była pewna, czy za pierwszym ra­ zem zapamiętał jej imię i nazwisko. - Pan natomiast jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan podawał swoje nazwisko przez telefon. - Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedsta­ wiłem. Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy. Czuła się tak, jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot, ale nie dała nic po sobie poznać. - Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka piastującego wysokie stanowisko, że potrafi pani znaj­ dować w bibliotekach i archiwach potrzebne materia- ły, że chce się pani specjalizować w prowadzeniu kwe­ rend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić mi trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe. - Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie opowiedziała. - Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak ona. - Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorów­ nuję ciotce, bo nigdy razem nie pracowałyśmy. Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej pewność siebie.

ROMANS Z SZEFEM 19 Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś kąśliwej uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją natomiast własna reakcja na uśmiech Randa. Ciarki, które przebiegły jej po krzyżu, były całkiem nie na miejscu. - Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od sekretarki? - Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy i surowy. Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił at­ mosferę. - Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani, jakiego rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asy- stentka i w jakich godzinach musi przebywać w biu­ rze? - Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty dłużej. Zmarszczył czoło. - No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie, coś pani zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem kancelarii. Na gwałt szukam kogoś do pomocy. Ale nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej matki. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi przez telefon, zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je zawieźć. Nie chcę pytać pani o jej życie osobiste, ale jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie prze­ dłużać tej rozmowy. Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przy­ znać, że ona też jest samotną matką, ale w ostatniej

20 YICTORIA PADE chwili ugryzła się w język. W końcu to, czy pracow­ nica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić. Inte­ resować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje się z powierzonych jej obowiązków. Postanowiła przemilczeć fakt posiadania dziecka. - Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste w żaden sposób nie wpłynie negatywnie na wykony­ waną przeze mnie pracę. Do godziny piątej będę wy­ łącznie do pana dyspozycji. - Na ogół pracuję dłużej. - A ja nie. Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy. Ponieważ praca w kancelarii faktycznie pozwoliła­ by jej nawiązać kontakty w środowisku prawniczym, które później mogłyby się jej przydać, Lucy zależało, aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od pracy zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zanie­ dbywać. Rand pierwszy oderwał od niej wzrok. - Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle. W bibliotece... - wskazał głową za siebie, w stronę korytarza - panuje istny chaos. Wszędzie leżą stosy akt, które trzeba uaktualnić, posortować i pochować na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do pracy i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie, jeżeli nawet nie zna się alfabetu. W chwili obecnej pra­ cuję nad kilkoma ważnymi sprawami i, jak się pewnie zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na gło­ wę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów... - Mogę się tym zająć.

ROMANS Z SZEFEM 21 - Ale nie po piątej? - No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do wieczora, aby zaprowadzić jako taki porządek. Ale później musiałabym wychodzić o piątej. Niezależnie od tego, co by się działo. - Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie sobie sam przyrządzić kolacji? - Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie? Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego spojrzeniu było więcej rozbawienia niż irytacji. - Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz nie mam prawa interesować się pani życiem prywat­ nym, tak? - To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu - dopóki nie znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to, z kim spędzam wieczory, nie powinno mieć najmniej­ szego wpływu na pańską decyzję. Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała wrażenie, że z każdą sekundą jego oczy przybierają coraz bardziej błękitny odcień. - W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że Sadie nie wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając panią pod niebiosa. A więc kończy pani pracę o piątej. Oby tylko okazałą się pani tak świetną sekretarką, jak twierdzi ciotka. - To znaczy, że zatrudnia mnie pan? - Zatrudniam. Może pani zacząć jutro? - W piątek? - spytała. Skinął głową. - Tak. I zostać do wieczora?

22 VICTORIA PADE No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton, zamierza piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie w towarzystwie jakieś długonogiej piękności? - Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczy­ niła na jutrzejszy wieczór żadnych planów. - Zjawię się punktualnie o ósmej. - Sadie pani nie mówiła? O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka w ogóle niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy, podobnie jak jemu niewiele opowiadała o swojej sio­ strzenicy. - Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem, że jest pan wybitnym prawnikiem i że pana rodzina pochodzi z Kalifornii. Ale to wszystko, co mi Sadie o panu mówiła. - I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy - przypomniał jej z błyskiem rozbawienia w niebie­ skich oczach. - Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie wspomniała, dlaczego miałabym się nie pojawić o ós­ mej. - Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown. Wstąpię po panią o siódmej trzydzieści. W drodze! do pracy można omówić w samochodzie sprawy organi­ zacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze. A zatem o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie lubię czekać. Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fo­ tela. - Będę gotowa.

ROMANS Z SZEFEM 23 - I będzie pani moja do późnych godzin wieczor­ nych? - upewnił się. Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko jej się wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia, który przebiegł jej po krzyżu. - Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na po pracy. - Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni. - W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś na stałe, prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak naj­ szybciej rozkręcić własny interes. - Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki zajmuje się agencja pośrednictwa pracy, do której się zgłosiłem. - To dobrze. - Proszę pozdrowić ode mnie Sadie. - Nie zapomnę. - Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką jak ona, będę usatysfakcjonowany. - Na pewno pana nie zawiodę. Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazu­ jąc rząd równych, lśniących bielą zębów. Wcale się nie dziwię, pomyślała Lucy, że kobiety tracą dla niego głowę. Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi. - Do jutra. Starając się zapanować nad rumieńcem, który za­ kwitał na jej policzkach, Lucy czym prędzej skierowała się do wyjścia. Kiedy mijała Randa, odruchowo wciąg­ nęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej.

24 VICTORIA PADE - Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opusz­ czając kancelarię. Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu. Stał w progu, odprowadzając ją wzrokiem do windy. Kiedy zerknęła przez ramię, zanim wsiadła do kabiny, zobaczyła, że nadal się jej przygląda. Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła' z płuc powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że od wyjścia z kancelarii wstrzymuje oddech. W drodze z dwudziestego trzeciego piętra na parter zrozumiała, że praca dla Randa Coltona będzie od niej wymagała ogromnego wysiłku. Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkom­ promisowym szefem o trudnym charakterze. Nie wie­ działa natomiast, czy poradzi sobie z bezkompromiso­ wym szefem o pięknych niebieskich oczach, wspaniale umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowci­ pem i inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła dziwne kłucie w sercu. O tym dopiero miała się przekonać.

ROZDZIAŁ DRUGI Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano obudził się, zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwy­ czaj po przebudzeniu robił sobie kawę i ze świeżo do­ starczonym pod drzwi „Washington Post" wracał do łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic. Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy ze świata nie były w stanie przykuć jego uwagi. Co chwila spoglądał na budzik stojący na szafce nocnej, jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spie­ szno do pracy. Dawno nie czuł takiego podekscyto­ wania. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu właściwie nic go nie podniecało. Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty, jakie nękają jego najbliższych. W Prosperino w Kali­ fornii, gdzie mieszkali jego rodzice, riie działo się naj­ lepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się oszukuje: nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego - Randa. Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kil­ ku miesięcy stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły go rzeczy, które niedawno sprawiały mu przyjemność. Nużyła go praca, nużyło życie.

26 VICTORIA PADE Cały czas parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać, wciąż dążył do celu, z poświęceniem walczył w sądzie, dowodził niewinności swoich klientów. To się nie zmieniło. Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlate­ go, że był pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił to wszystko jakby z rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał do pracy na zła­ manie karku. Odeszła mu również ochota do różnych zajęć po pracy. Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką, która przyjechała do miasta na sesję fotograficzną, ani weekend na wsi z piękną kobietą; na przyjęcie w Bia­ łym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczo­ ny był na cele bliskie jego sercu. Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie po­ trafił odnaleźć sensu życia. A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył oczy, rwał się do działania. Dlaczego? Wiedział, że diień niczym nie będzie różnił się od poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi wykonać mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań z klientami, napisać kilka pism procesowych, kilka od­ wołań, pojawić się w sądzie. I tak do wieczora. A wie­ czorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki po sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki. Na szczęście w walce z bałaganem miała mu po­ magać Lucy. Lucy Lowry. Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie.

ROMANS Z SZEFEM 27 Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą siostrzenicy Sadie Meeks? To absurd! A jednak świadomość, że znów ją dziś ujrzy, spra­ wiała, że uśmiechał się od ucha do ucha. Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby to ona była szefem, a on kandydatem ubiegającym się o posadę. Ona dyktowała warunki i podejmowała de­ cyzje, on na wszystko się godził. Ona ustalała reguły, on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie. Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie. Była wygadana, stanowcza, odważna. Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie mógł się doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej to­ warzystwie? Z kilku conajmniej powodów. Miała niesamowitą figurę. Uwielbiał kobiety szczupłe, lecz kształtne, o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka mleczna cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki, które upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej i dostojniej. Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko za­ darty. Na ogół na ten szczegół twarzy nie zwracał wię­ kszej uwagi, ale nosek Lucy pamiętał tak dokładnie, jakby go sam wymodelował. No i oczy - duże, lśniące, szeroko rozstawione, błę­ kitne jak woda! w krystalicznie czystym górskim sta­ wie. Widział w nich radość życia, energię, witalność, tupet. Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sy­ pialni wschód słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy

28 VICTORIA PADE Lowry przypomina postaci, jakie Katherine Hepburn grywała w filmach ze Spencerem Tracy - kobiety piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające sobie w kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku mężczyźnie. Taka też była siostrzenica Sadie Meeks - piękna, bystra, uparta, ekscytująca. Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spo- - wolnić bicia serca, które natychmiast zaczynało łomo­ tać, gdy tylko oddawał się rozmyślaniom. Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy zadurzył się w swojej nowej sekretarce? To śmieszne. Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia. Ostatni raz zdarzyło mu się to na samym początku stu­ diów. Od drugiego czy trzeciego wejrzenia też od daw­ na w nikim się nie zakochał. Lubił kobiety, uwielbiał spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie stracił głowy. Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej. Był podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą randkę. Chyba to o czymś świadczy? A może nie. Może po prostu przepełnia go radość na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy osobę kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biu­ rze porządek. Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwo­ wało go, że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę. Od tego uzależniła swoją zgodę. Ciekawe, dlaczego była taka nieustępliwa. Cóś musi się za tym kryć.