ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo
mnie kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek
na znaczki i reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy
uda mi się rozkręcić interes, ale...
- Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa,
dopóki Rand nie znajdzie kogoś na stałe. Po drugie,
będziesz miała okazję lepiej poznać miasto, a po trze
cie, pracując u jednego prawnika, na pewno zdołasz
nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi,
prawda? Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś
wykonywać w domu?
Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks,
ma rację. Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się
z synem, czteroletnim Maksem, z Kalifornii do Wa
szyngtonu. Zamieszkała w Georgetown, w szerego
wym domu, jednym z czterech należących do Sadie.
Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała
jak najprędzej zacząć zarabiać.
Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej
na zleceniach od prawników; mogłaby wyszukiwać im
informacje w Internecie, przygotowywać opinie i pis
ma procesowe. Pracując w domu, przy komputerze,
czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa.
6 YICTORIA PADE
Miała jednak świadomość, że zanim rozkręci interes,
będzie musiała zatrudnić się gdzieś jako sekretarka.
I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę
sekretarki i asystentki w kancelarii niejakiego Randa
Coltona.
- Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się
z koniecznością wielogodzinnego przebywania poza
domem.
Sadie machnęła lekceważąco ręką.
- Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak
ci już mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przed
szkola. To moja dawna znajoma ze studiów. Obiecała
przyjąć Maksa. Przedszkole, które prowadzi, jest jedną
z najlepszych tego typu placówek w Waszyngtonie.
Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci
z rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks bę
dzie miał towarzystwo, a dla urozmaicenia może od
czasu do czasu przychodzić do mnie.
Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła ta
ktykę.
- Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodo
bało mi się życie emerytki i mimo ogromnej sympatii,
jaką darzę Randa, nie bardzo mam ochotę wracać do
pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje sobie
rady...
Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała
za darmo w jednym z czterech domów, jakie jej uko
chana ciotka kupiła niedawno w Georgetown. Drugi
dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i czwarty
wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu po-
ROMANS Z SZEFEM 7
krywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu
własności.
Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Wa
szyngtonu. Sporo podróżowała i chciała, aby w czasie
jej nieobecności ktoś zaufany sprawował nad wszyst
kim nadzór.
Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie
mogła pracować w domu i spędzać czas z synem, za
miast siedzieć w biurze od dziewiątej do piątej. Dla
tego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta
prosiła ją o przysługę.
- Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wca
le się nie nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie.
Poza tym to nie jest praca na zawsze. Głównie chodzi
o zaprowadzenie porządku, o uporanie się z koszmar
nym bałaganem, jakiego po moim odejściu narobiły
niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej
będzie szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy
dni, może za dwa tygodnie. Woli jednak już więcej
nie korzystać z agencji pośrednictwa pracy; zbyt wiele
razy się na niej sparzył.
- Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie
tak trudno o dobrą sekretarkę.
- Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy
do najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie
się świetnie z nim pracowało, bo wiedziałam, że pod
szorstką powłoką kryje się człowiek o gołębim sercu.
Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać. Oczywiście
jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczy
zna, lubi, aby go słuchano i chwalono.
8 YICTORIAPADE
- Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpie
szczonego dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy.
- O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości
- odparła ciotka. - Niesamowicie męski. Władczy.
Pracowity, ale również towarzyski. Wymagający. Po
trafi harować od rana do późnej nocy, potem do świtu
bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się
w sądzie i wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że
zwykli śmiertelnicy funkcjonują na wolniejszych ob
rotach i mało kto jest w stanie dotrzymać mu tempa.
Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących prawdę;
nigdy niczego nie owija w bawełnę. Z tego powodu
niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie cierpi
głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie
z nim, gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie
doskonale poradzisz. Aha, jeszcze jedno... Rand
Colton to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, ja
kich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał
ci na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i po
dziwiać widoki.
Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły.
Stanowczy i władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie
owijający w bawełnę. Zarozumiały.
To wszystko mówi kobieta, która jest największą
wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe...
- Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe
oddałam pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwy
czaiłam się do późnego wstawania, do tego, że nigdzie
nie trzeba się spieszyć, że pół dnia można krzątać się
po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy. Ale
ROMANS Z SZEFEM 9
Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompeten
tnego do pomocy.
Lucy zmrużyła oczy.
- I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu
szefowi? Nie masz żadnych ukrytych celów?
Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle sa
mo wzrostu, metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak
wagą; w przeciwieństwie do Lucy, która była wiotka
jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa tłuszczyku.
- Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne
policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież
wiem, że wyrzekłaś się mężczyzn.
- Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy.
- Po prostu uznałam, że...
- Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mó
wiłaś mi to setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się
zachował ojciec Maksa, wcale się nie dziwię, że stra
ciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi, jestem
ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną sio
strzenicę z takim playboyem jak Rand. Moja prośba
wynika z pobudek czysto egoistycznych. Nie chcę wra
cać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc Randowi.
To wszystko.
Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by
potrzymać ciotkę w niepewności.
- No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić
mnie na rozmowę.
- Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał
o trzeciej po południu. Podwiozę cię na miejsce, a po
tem zabiorę Maksa na lody.
10 YICTORIAPADE
Lucy wybuchnęła śmiechem.
- Wiedziałaś, że się zgodzę?
- Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A te
raz szybko! Leć się przebrać. Musisz sprawiać wraże
nie osoby zadbanej i kompetentnej. Rand nie toleruje
przychodzenia do pracy w sportowym stroju.
- Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lu
cy, dodając brak tolerancji do długiej listy wad Randa
Coltona.
- Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej
pomyśl o tych wszystkich prawnikach, których dzięki
niemu poznasz i którym wręczysz swoją wizytówkę.
No, leć. Czasu jest niewiele. A niepunktualności Rand
także nie cierpi.
- Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże
kulki, bo kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz,
to kolację zwykle jemy później. Czyli do wieczora mo
gę zgłodnieć.
Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który sie
dział zapięty pasami na tylnym siedzeniu.
Jak na swój wiek Maks był drobnym dzieckiem,
ale inteligencją przewyższał' rówieśników. Słuchając
go, czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec
ma nie cztery lata, lecz czterdzieści cztery.
- Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na roz
mowę w sprawie pracy. Więc kolację zjemy o tej samej
porze, co zawsze.
Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki.
Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lu-
ROMANS Z SZEFEM 11
cy, uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał
śmieszne pucołowate policzki, ogromne niebieskie śle
pia patrzące zza okrągłych okularów, przystrzyżone na
jeża ciemnoblond włosy.
- Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją
w głosie.
- Nie, kolego. Wystarczy jedna.
- A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe?
Gdybyś zgodziła się na dwie kulki, wtedy jutro na pew
no zjadłbym całą kolację bez grymaszenia.
- Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę
zjesz na miejscu, a landrynkową kupimy na wynos
i zjesz ją jutro.
W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby
chłopiec od początku dążył właśnie do takiego roz
wiązania.
Lucy miała ochotę chwycić syna w ramiona i przy
tulić go z całej siły. Trudno było mu się oprzeć, zwła
szcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach
pojawiały się dwa zabawne dołeczki.
- A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki?
- Oj, nie przeciągaj struny!
Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie
wskazała głową stojący przy następnym skrzyżowaniu
nowoczesny wieżowiec.
- Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod
drzwi. A lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w bu
dynku z czerwonej cegły. Samochód zostawię na pod
ziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po rozmowie,
prawda?
12 VICTORIA PADE
- Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swo
im byłym szefem?
- Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest
bardzo zajętym człowiekiem. Nie chcę mu przeszka
dzać.
Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez
skrzyżowanie, następnie włączyła prawy kierunko
wskaz. Stanęła przy krawężniku, kilka metrów od wej
ścia do budynku Randa.
- Dwudzieste trzecie piętro. Pokój dwa-trzy-zero-
zero. Powodzenia.
- Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię.
- Bądź grzeczny, niedźwiadku.
- Wyskakuj - ponagliła ją Sadie.
Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za
nimi trąbi niecierpliwie. Wchodząc do imponującego
gmachu ze stali i szkła, spojrzała na zegarek. Była
dwadzieścia minut przed czasem, a nie chciała spra
wiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do znaj
dującej się na dole w holu toalety.
Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogaw
kach oraz granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy
uważali, że najbardziej odpowiednim strojem do pracy
jest dla kobiety spódnica z żakietem, ale Lucy nie
podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dla
tego, że czuła się w nich wygodniej, a częściowo
dlatego, że w dniu swoich osiemnastych urodzin pod
jęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i zrobiła so
bie tatuaż na nodze. Pięknie wykonana delikatna róża
długości trzech centymetrów zdobiła wewnętrzną stró-
ROMANS Z SZEFEM 13
nę jej prawej kostki. Była prawie niewidoczna, ale
mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko za
leży od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Col-
ton.
Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się ma
lować; cały jej makijaż składał się z jasnej pomadki,
odrobiny tuszu na rzęsach i różu na policzkach.
Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane uczu
leniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu.
Ale wciąż czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana
sprzątała zakurzony strych. Na moment przymknęła
powieki.
Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na ofi
cjalne spotkania czesała je w kok. Uważała, że burza
mahoniowych loków wygląda mało poważnie. Kobie
co? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy cho
dziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować.
Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dzie
sięć trzecia. Najwyższy czas udać się na górę.
Weszła do windy i wcisnęła przycisk oznaczony nu
merem 23. Jak zawsze przed rozmową w sprawie pra
cy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować
nerwy, powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe za
jęcie. Oczywiście pozwoliłoby jej nawiązać kontakty
z innymi prawnikami, ale nawet gdyby nic z niego nie
wyszło... Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Prze
cież jest polecona przez Sadie Meeks, której zdanie
Rand cenił.
Mimo to była okropnie zdenerwowana. Może dla
tego, że wiedziała, jak trudnym we współpracy czło-
14 yiCTORIA PADE
wiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich od
dechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.
Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Pro
wadziły do niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na
których wisiała złota tabliczka z imieniem i nazwi
skiem.
Lucy nacisnęła fantazyjną złotą klamkę. Z głębi do
biegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos.
- To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie
spotkania, a pani tego nie zrobiła. Przez panią niepo
trzebnie fatygował się do mnie prezes dużej firmy, czło
wiek niezwykle zajęty. A przecież wystarczyło go
uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią
uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i od
wołać spotkanie, powinna pani natychmiast wykonać
polecenie?
- Zapomniałam.
- Zapomniała pani?!
Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna
krzyknął jej prosto do ucha, a przecież znajdował się
w drugim pokoju.
- No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć po
leceń. Nie zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł,
a ja starałam się..-
- Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny
jest czas tego człowieka?
Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować
się bronić czy usfrawiedliwiać, wybiegła z gabinetu,
z szuflady biurka wyciągnęła torebkę i minąwszy Lu
cy, wypadła z płaczem na korytarz.
ROMANS Z SZEFEM 15
No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli
oczywiście człowiek mówiący podniesionym głosem
był Randem Coltonem.
- Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący sto
sunek do pracy. Skąd te agencje biorą takich ludzi?
Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym
tonem.
Gdyby nie to, że była za minutę trzecia, Lucy wy
mknęłaby się na zewnątrz i dała Coltonowi czas, by
ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek postanowić,
drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do
pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią,
podszedł do biurka i zaczął coś pisać na komputerze.
Sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział. Nagle,
z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał:
- Kim pani jest?
Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie.
- Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą
Sadie Meeks. Byliśmy umówieni na trzecią.
- Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od
klawiatury. - Już jest tak późno?
- Obawiam się, że tak.
- Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświę
cić ani chwili. Mam kilka pilnych spraw na głowie.
Proszę usiąść i czekać.
- Słucham?
Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wynio
słym i pełnym oburzenia. Po prostu samo tak wyszło.
Ale nie żałowała. Jakim prawem ten facet jej cokolwiek
nakazuje?
16 YICTORIA PADE
Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i po
patrzył na Lucy swoimi jasnoniebieskimi oczami. Oso
ba mniej pewna siebie skuliłaby się ze strachu.
Lucy Lowry nawet nie drgnęła.
Zacisnął mocno zęby. Po chwili, zrozumiawszy
swój błąd, zwrócił się do niej znacznie uprzejmiejszym
tonem.
- Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut...
Muszę gdzieś pilnie zadzwonić. Potem będę do pani
dyspozycji.
- Oczywiście - odrzekła Lucy.
Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod
ścianą, na której wisiały obrazy kilku znanych malarzy.
Znalazłszy to, czego szukał w komputerze - przy
puszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po
słuchawkę.
Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się roz
mowie.
Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżen
telmen. Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się
niepotrzebnie, ale uczynił to w sposób kulturalny, dys
tyngowany; nie płaszczył się przed nim, nie starał się
mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po pro
stu wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz.
Lucy była pod wrażeniem.
Miała również okazję przyjrzeć mu się dokładnie.
To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła
wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz,
kiedy umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zo
baczyła, że ma wydatną szczękę, niebieskie oczy, wło-
ROMANS Z SZEFEM 17
sy w kolorze kawy, gęste krzaczaste brwi, orli nos oraz
intrygujące usta o dolnej wardze znacznie pełniejszej
od górnej.
Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny.
Lucy nie mogła oderwać od niego oczu. W dodatku
ubrany był w doskonale skrojony szary garnitur od Ar-
maniego, popielatoszarą koszulę, która wyglądała tak,
jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny
krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały
jej strój z butami i zegarkiem włącznie.
Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak
się ogląda ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie
interesują jej mężczyźni. Nawet ci najprzystojniejsi. Po
pierwsze, nie zamierza wdawać się w żadne romanse
ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A po
drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim
człowiekiem jak Colton.
Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod
tym względem ciotka też miała rację.
Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na
nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego
tyrady i wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie
oglądać jego przystojną twarz?
Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył
się, po czym, nie odkładając słuchawki, wykręcił nu-
mer modnej restauracji, o której parę dni temu mó
wiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór.
Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych
lokali w stolicy, ale nie sposób było się do niego do-
stać. Ludzie robili rezerwacje pół roku naprzód.
18 VICTORIA PADE
A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił
o stolik na cztery osoby na ósmą wieczór.
Odłożył słuchawkę na widełki. Po chwili wstał
z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy.
- A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczo
raj nie wiedziałem o pani istnieniu.
- Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się
ponownie, gdyż nie była pewna, czy za pierwszym ra
zem zapamiętał jej imię i nazwisko. - Pan natomiast
jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan podawał
swoje nazwisko przez telefon.
- Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedsta
wiłem.
Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy.
Czuła się tak, jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot,
ale nie dała nic po sobie poznać.
- Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka
piastującego wysokie stanowisko, że potrafi pani znaj
dować w bibliotekach i archiwach potrzebne materia-
ły, że chce się pani specjalizować w prowadzeniu kwe
rend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić mi
trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe.
- Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie
opowiedziała.
- Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak
ona.
- Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorów
nuję ciotce, bo nigdy razem nie pracowałyśmy.
Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej
pewność siebie.
ROMANS Z SZEFEM 19
Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś
kąśliwej uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją
natomiast własna reakcja na uśmiech Randa. Ciarki,
które przebiegły jej po krzyżu, były całkiem nie na
miejscu.
- Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od
sekretarki?
- Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy
i surowy.
Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił at
mosferę.
- Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani,
jakiego rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asy-
stentka i w jakich godzinach musi przebywać w biu
rze?
- Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty
dłużej.
Zmarszczył czoło.
- No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie,
coś pani zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem
kancelarii. Na gwałt szukam kogoś do pomocy. Ale
nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej matki. W ciągu
ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez
przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi
przez telefon, zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je
zawieźć. Nie chcę pytać pani o jej życie osobiste, ale
jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie prze
dłużać tej rozmowy.
Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przy
znać, że ona też jest samotną matką, ale w ostatniej
20 YICTORIA PADE
chwili ugryzła się w język. W końcu to, czy pracow
nica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić. Inte
resować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje
się z powierzonych jej obowiązków.
Postanowiła przemilczeć fakt posiadania dziecka.
- Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste
w żaden sposób nie wpłynie negatywnie na wykony
waną przeze mnie pracę. Do godziny piątej będę wy
łącznie do pana dyspozycji.
- Na ogół pracuję dłużej.
- A ja nie.
Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy.
Ponieważ praca w kancelarii faktycznie pozwoliła
by jej nawiązać kontakty w środowisku prawniczym,
które później mogłyby się jej przydać, Lucy zależało,
aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od
pracy zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zanie
dbywać.
Rand pierwszy oderwał od niej wzrok.
- Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle.
W bibliotece... - wskazał głową za siebie, w stronę
korytarza - panuje istny chaos. Wszędzie leżą stosy
akt, które trzeba uaktualnić, posortować i pochować
na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do
pracy i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie,
jeżeli nawet nie zna się alfabetu. W chwili obecnej pra
cuję nad kilkoma ważnymi sprawami i, jak się pewnie
zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na gło
wę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów...
- Mogę się tym zająć.
ROMANS Z SZEFEM 21
- Ale nie po piątej?
- No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do
wieczora, aby zaprowadzić jako taki porządek. Ale
później musiałabym wychodzić o piątej. Niezależnie
od tego, co by się działo.
- Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie
sobie sam przyrządzić kolacji?
- Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie?
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego
spojrzeniu było więcej rozbawienia niż irytacji.
- Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz
nie mam prawa interesować się pani życiem prywat
nym, tak?
- To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu
- dopóki nie znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to,
z kim spędzam wieczory, nie powinno mieć najmniej
szego wpływu na pańską decyzję.
Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała
wrażenie, że z każdą sekundą jego oczy przybierają
coraz bardziej błękitny odcień.
- W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że
Sadie nie wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając
panią pod niebiosa. A więc kończy pani pracę o piątej.
Oby tylko okazałą się pani tak świetną sekretarką, jak
twierdzi ciotka.
- To znaczy, że zatrudnia mnie pan?
- Zatrudniam. Może pani zacząć jutro?
- W piątek? - spytała.
Skinął głową.
- Tak. I zostać do wieczora?
22 VICTORIA PADE
No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton,
zamierza piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie
w towarzystwie jakieś długonogiej piękności?
- Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczy
niła na jutrzejszy wieczór żadnych planów. - Zjawię
się punktualnie o ósmej.
- Sadie pani nie mówiła?
O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka
w ogóle niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy,
podobnie jak jemu niewiele opowiadała o swojej sio
strzenicy.
- Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem,
że jest pan wybitnym prawnikiem i że pana rodzina
pochodzi z Kalifornii. Ale to wszystko, co mi Sadie
o panu mówiła.
- I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy
- przypomniał jej z błyskiem rozbawienia w niebie
skich oczach.
- Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie
wspomniała, dlaczego miałabym się nie pojawić o ós
mej.
- Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown.
Wstąpię po panią o siódmej trzydzieści. W drodze! do
pracy można omówić w samochodzie sprawy organi
zacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze. A zatem
o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie
lubię czekać.
Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fo
tela.
- Będę gotowa.
ROMANS Z SZEFEM 23
- I będzie pani moja do późnych godzin wieczor
nych? - upewnił się.
Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko
jej się wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia,
który przebiegł jej po krzyżu.
- Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na
po pracy.
- Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni.
- W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś
na stałe, prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak naj
szybciej rozkręcić własny interes.
- Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki
zajmuje się agencja pośrednictwa pracy, do której się
zgłosiłem.
- To dobrze.
- Proszę pozdrowić ode mnie Sadie.
- Nie zapomnę.
- Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką
jak ona, będę usatysfakcjonowany.
- Na pewno pana nie zawiodę.
Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazu
jąc rząd równych, lśniących bielą zębów. Wcale się
nie dziwię, pomyślała Lucy, że kobiety tracą dla niego
głowę.
Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi.
- Do jutra.
Starając się zapanować nad rumieńcem, który za
kwitał na jej policzkach, Lucy czym prędzej skierowała
się do wyjścia. Kiedy mijała Randa, odruchowo wciąg
nęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej.
24 VICTORIA PADE
- Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opusz
czając kancelarię.
Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu.
Stał w progu, odprowadzając ją wzrokiem do windy.
Kiedy zerknęła przez ramię, zanim wsiadła do kabiny,
zobaczyła, że nadal się jej przygląda.
Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła'
z płuc powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że
od wyjścia z kancelarii wstrzymuje oddech. W drodze
z dwudziestego trzeciego piętra na parter zrozumiała,
że praca dla Randa Coltona będzie od niej wymagała
ogromnego wysiłku.
Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkom
promisowym szefem o trudnym charakterze. Nie wie
działa natomiast, czy poradzi sobie z bezkompromiso
wym szefem o pięknych niebieskich oczach, wspaniale
umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowci
pem i inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła
dziwne kłucie w sercu.
O tym dopiero miała się przekonać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano
obudził się, zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwy
czaj po przebudzeniu robił sobie kawę i ze świeżo do
starczonym pod drzwi „Washington Post" wracał do
łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic.
Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy
ze świata nie były w stanie przykuć jego uwagi. Co
chwila spoglądał na budzik stojący na szafce nocnej,
jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spie
szno do pracy. Dawno nie czuł takiego podekscyto
wania. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu właściwie
nic go nie podniecało.
Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty,
jakie nękają jego najbliższych. W Prosperino w Kali
fornii, gdzie mieszkali jego rodzice, riie działo się naj
lepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się oszukuje:
nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego
- Randa.
Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kil
ku miesięcy stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły
go rzeczy, które niedawno sprawiały mu przyjemność.
Nużyła go praca, nużyło życie.
26 VICTORIA PADE
Cały czas parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać,
wciąż dążył do celu, z poświęceniem walczył w sądzie,
dowodził niewinności swoich klientów. To się nie
zmieniło.
Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlate
go, że był pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił
to wszystko jakby z rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie
wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał do pracy na zła
manie karku. Odeszła mu również ochota do różnych
zajęć po pracy. Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką,
która przyjechała do miasta na sesję fotograficzną, ani
weekend na wsi z piękną kobietą; na przyjęcie w Bia
łym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak
na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczo
ny był na cele bliskie jego sercu.
Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie po
trafił odnaleźć sensu życia.
A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył
oczy, rwał się do działania. Dlaczego?
Wiedział, że diień niczym nie będzie różnił się od
poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi
wykonać mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań
z klientami, napisać kilka pism procesowych, kilka od
wołań, pojawić się w sądzie. I tak do wieczora. A wie
czorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki po
sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki.
Na szczęście w walce z bałaganem miała mu po
magać Lucy.
Lucy Lowry.
Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie.
ROMANS Z SZEFEM 27
Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą
siostrzenicy Sadie Meeks? To absurd!
A jednak świadomość, że znów ją dziś ujrzy, spra
wiała, że uśmiechał się od ucha do ucha.
Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby
to ona była szefem, a on kandydatem ubiegającym się
o posadę. Ona dyktowała warunki i podejmowała de
cyzje, on na wszystko się godził. Ona ustalała reguły,
on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie.
Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie.
Była wygadana, stanowcza, odważna.
Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie
mógł się doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej to
warzystwie?
Z kilku conajmniej powodów. Miała niesamowitą
figurę. Uwielbiał kobiety szczupłe, lecz kształtne,
o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka mleczna
cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki,
które upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej
i dostojniej.
Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko za
darty. Na ogół na ten szczegół twarzy nie zwracał wię
kszej uwagi, ale nosek Lucy pamiętał tak dokładnie,
jakby go sam wymodelował.
No i oczy - duże, lśniące, szeroko rozstawione, błę
kitne jak woda! w krystalicznie czystym górskim sta
wie. Widział w nich radość życia, energię, witalność,
tupet.
Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sy
pialni wschód słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy
28 VICTORIA PADE
Lowry przypomina postaci, jakie Katherine Hepburn
grywała w filmach ze Spencerem Tracy - kobiety
piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające
sobie w kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku
mężczyźnie.
Taka też była siostrzenica Sadie Meeks - piękna,
bystra, uparta, ekscytująca.
Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spo-
- wolnić bicia serca, które natychmiast zaczynało łomo
tać, gdy tylko oddawał się rozmyślaniom.
Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy
zadurzył się w swojej nowej sekretarce?
To śmieszne.
Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia.
Ostatni raz zdarzyło mu się to na samym początku stu
diów. Od drugiego czy trzeciego wejrzenia też od daw
na w nikim się nie zakochał. Lubił kobiety, uwielbiał
spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie
stracił głowy.
Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej.
Był podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą
randkę. Chyba to o czymś świadczy?
A może nie. Może po prostu przepełnia go radość
na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy osobę
kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biu
rze porządek.
Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwo
wało go, że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę.
Od tego uzależniła swoją zgodę. Ciekawe, dlaczego
była taka nieustępliwa. Cóś musi się za tym kryć.
VICTORIA PADE Romans z szefem
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo mnie kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek na znaczki i reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy uda mi się rozkręcić interes, ale... - Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa, dopóki Rand nie znajdzie kogoś na stałe. Po drugie, będziesz miała okazję lepiej poznać miasto, a po trze cie, pracując u jednego prawnika, na pewno zdołasz nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi, prawda? Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś wykonywać w domu? Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks, ma rację. Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się z synem, czteroletnim Maksem, z Kalifornii do Wa szyngtonu. Zamieszkała w Georgetown, w szerego wym domu, jednym z czterech należących do Sadie. Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała jak najprędzej zacząć zarabiać. Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej na zleceniach od prawników; mogłaby wyszukiwać im informacje w Internecie, przygotowywać opinie i pis ma procesowe. Pracując w domu, przy komputerze, czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa.
6 YICTORIA PADE Miała jednak świadomość, że zanim rozkręci interes, będzie musiała zatrudnić się gdzieś jako sekretarka. I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę sekretarki i asystentki w kancelarii niejakiego Randa Coltona. - Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się z koniecznością wielogodzinnego przebywania poza domem. Sadie machnęła lekceważąco ręką. - Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak ci już mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przed szkola. To moja dawna znajoma ze studiów. Obiecała przyjąć Maksa. Przedszkole, które prowadzi, jest jedną z najlepszych tego typu placówek w Waszyngtonie. Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci z rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks bę dzie miał towarzystwo, a dla urozmaicenia może od czasu do czasu przychodzić do mnie. Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła ta ktykę. - Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodo bało mi się życie emerytki i mimo ogromnej sympatii, jaką darzę Randa, nie bardzo mam ochotę wracać do pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje sobie rady... Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała za darmo w jednym z czterech domów, jakie jej uko chana ciotka kupiła niedawno w Georgetown. Drugi dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i czwarty wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu po-
ROMANS Z SZEFEM 7 krywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu własności. Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Wa szyngtonu. Sporo podróżowała i chciała, aby w czasie jej nieobecności ktoś zaufany sprawował nad wszyst kim nadzór. Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie mogła pracować w domu i spędzać czas z synem, za miast siedzieć w biurze od dziewiątej do piątej. Dla tego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta prosiła ją o przysługę. - Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wca le się nie nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie. Poza tym to nie jest praca na zawsze. Głównie chodzi o zaprowadzenie porządku, o uporanie się z koszmar nym bałaganem, jakiego po moim odejściu narobiły niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej będzie szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy dni, może za dwa tygodnie. Woli jednak już więcej nie korzystać z agencji pośrednictwa pracy; zbyt wiele razy się na niej sparzył. - Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie tak trudno o dobrą sekretarkę. - Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy do najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie się świetnie z nim pracowało, bo wiedziałam, że pod szorstką powłoką kryje się człowiek o gołębim sercu. Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać. Oczywiście jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczy zna, lubi, aby go słuchano i chwalono.
8 YICTORIAPADE - Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpie szczonego dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy. - O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości - odparła ciotka. - Niesamowicie męski. Władczy. Pracowity, ale również towarzyski. Wymagający. Po trafi harować od rana do późnej nocy, potem do świtu bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się w sądzie i wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że zwykli śmiertelnicy funkcjonują na wolniejszych ob rotach i mało kto jest w stanie dotrzymać mu tempa. Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących prawdę; nigdy niczego nie owija w bawełnę. Z tego powodu niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie cierpi głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie z nim, gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie doskonale poradzisz. Aha, jeszcze jedno... Rand Colton to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, ja kich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał ci na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i po dziwiać widoki. Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły. Stanowczy i władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie owijający w bawełnę. Zarozumiały. To wszystko mówi kobieta, która jest największą wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe... - Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe oddałam pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwy czaiłam się do późnego wstawania, do tego, że nigdzie nie trzeba się spieszyć, że pół dnia można krzątać się po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy. Ale
ROMANS Z SZEFEM 9 Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompeten tnego do pomocy. Lucy zmrużyła oczy. - I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu szefowi? Nie masz żadnych ukrytych celów? Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle sa mo wzrostu, metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak wagą; w przeciwieństwie do Lucy, która była wiotka jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa tłuszczyku. - Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież wiem, że wyrzekłaś się mężczyzn. - Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy. - Po prostu uznałam, że... - Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mó wiłaś mi to setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się zachował ojciec Maksa, wcale się nie dziwię, że stra ciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi, jestem ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną sio strzenicę z takim playboyem jak Rand. Moja prośba wynika z pobudek czysto egoistycznych. Nie chcę wra cać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc Randowi. To wszystko. Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by potrzymać ciotkę w niepewności. - No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić mnie na rozmowę. - Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał o trzeciej po południu. Podwiozę cię na miejsce, a po tem zabiorę Maksa na lody.
10 YICTORIAPADE Lucy wybuchnęła śmiechem. - Wiedziałaś, że się zgodzę? - Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A te raz szybko! Leć się przebrać. Musisz sprawiać wraże nie osoby zadbanej i kompetentnej. Rand nie toleruje przychodzenia do pracy w sportowym stroju. - Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lu cy, dodając brak tolerancji do długiej listy wad Randa Coltona. - Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej pomyśl o tych wszystkich prawnikach, których dzięki niemu poznasz i którym wręczysz swoją wizytówkę. No, leć. Czasu jest niewiele. A niepunktualności Rand także nie cierpi. - Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże kulki, bo kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz, to kolację zwykle jemy później. Czyli do wieczora mo gę zgłodnieć. Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który sie dział zapięty pasami na tylnym siedzeniu. Jak na swój wiek Maks był drobnym dzieckiem, ale inteligencją przewyższał' rówieśników. Słuchając go, czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec ma nie cztery lata, lecz czterdzieści cztery. - Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na roz mowę w sprawie pracy. Więc kolację zjemy o tej samej porze, co zawsze. Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki. Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lu-
ROMANS Z SZEFEM 11 cy, uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał śmieszne pucołowate policzki, ogromne niebieskie śle pia patrzące zza okrągłych okularów, przystrzyżone na jeża ciemnoblond włosy. - Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją w głosie. - Nie, kolego. Wystarczy jedna. - A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe? Gdybyś zgodziła się na dwie kulki, wtedy jutro na pew no zjadłbym całą kolację bez grymaszenia. - Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę zjesz na miejscu, a landrynkową kupimy na wynos i zjesz ją jutro. W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby chłopiec od początku dążył właśnie do takiego roz wiązania. Lucy miała ochotę chwycić syna w ramiona i przy tulić go z całej siły. Trudno było mu się oprzeć, zwła szcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach pojawiały się dwa zabawne dołeczki. - A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki? - Oj, nie przeciągaj struny! Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie wskazała głową stojący przy następnym skrzyżowaniu nowoczesny wieżowiec. - Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod drzwi. A lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w bu dynku z czerwonej cegły. Samochód zostawię na pod ziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po rozmowie, prawda?
12 VICTORIA PADE - Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swo im byłym szefem? - Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest bardzo zajętym człowiekiem. Nie chcę mu przeszka dzać. Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez skrzyżowanie, następnie włączyła prawy kierunko wskaz. Stanęła przy krawężniku, kilka metrów od wej ścia do budynku Randa. - Dwudzieste trzecie piętro. Pokój dwa-trzy-zero- zero. Powodzenia. - Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię. - Bądź grzeczny, niedźwiadku. - Wyskakuj - ponagliła ją Sadie. Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za nimi trąbi niecierpliwie. Wchodząc do imponującego gmachu ze stali i szkła, spojrzała na zegarek. Była dwadzieścia minut przed czasem, a nie chciała spra wiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do znaj dującej się na dole w holu toalety. Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogaw kach oraz granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy uważali, że najbardziej odpowiednim strojem do pracy jest dla kobiety spódnica z żakietem, ale Lucy nie podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dla tego, że czuła się w nich wygodniej, a częściowo dlatego, że w dniu swoich osiemnastych urodzin pod jęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i zrobiła so bie tatuaż na nodze. Pięknie wykonana delikatna róża długości trzech centymetrów zdobiła wewnętrzną stró-
ROMANS Z SZEFEM 13 nę jej prawej kostki. Była prawie niewidoczna, ale mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko za leży od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Col- ton. Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się ma lować; cały jej makijaż składał się z jasnej pomadki, odrobiny tuszu na rzęsach i różu na policzkach. Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane uczu leniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu. Ale wciąż czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana sprzątała zakurzony strych. Na moment przymknęła powieki. Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na ofi cjalne spotkania czesała je w kok. Uważała, że burza mahoniowych loków wygląda mało poważnie. Kobie co? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy cho dziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować. Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dzie sięć trzecia. Najwyższy czas udać się na górę. Weszła do windy i wcisnęła przycisk oznaczony nu merem 23. Jak zawsze przed rozmową w sprawie pra cy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować nerwy, powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe za jęcie. Oczywiście pozwoliłoby jej nawiązać kontakty z innymi prawnikami, ale nawet gdyby nic z niego nie wyszło... Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Prze cież jest polecona przez Sadie Meeks, której zdanie Rand cenił. Mimo to była okropnie zdenerwowana. Może dla tego, że wiedziała, jak trudnym we współpracy czło-
14 yiCTORIA PADE wiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich od dechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Pro wadziły do niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na których wisiała złota tabliczka z imieniem i nazwi skiem. Lucy nacisnęła fantazyjną złotą klamkę. Z głębi do biegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos. - To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie spotkania, a pani tego nie zrobiła. Przez panią niepo trzebnie fatygował się do mnie prezes dużej firmy, czło wiek niezwykle zajęty. A przecież wystarczyło go uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i od wołać spotkanie, powinna pani natychmiast wykonać polecenie? - Zapomniałam. - Zapomniała pani?! Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna krzyknął jej prosto do ucha, a przecież znajdował się w drugim pokoju. - No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć po leceń. Nie zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł, a ja starałam się..- - Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny jest czas tego człowieka? Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować się bronić czy usfrawiedliwiać, wybiegła z gabinetu, z szuflady biurka wyciągnęła torebkę i minąwszy Lu cy, wypadła z płaczem na korytarz.
ROMANS Z SZEFEM 15 No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli oczywiście człowiek mówiący podniesionym głosem był Randem Coltonem. - Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący sto sunek do pracy. Skąd te agencje biorą takich ludzi? Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym tonem. Gdyby nie to, że była za minutę trzecia, Lucy wy mknęłaby się na zewnątrz i dała Coltonowi czas, by ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek postanowić, drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią, podszedł do biurka i zaczął coś pisać na komputerze. Sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział. Nagle, z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał: - Kim pani jest? Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie. - Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą Sadie Meeks. Byliśmy umówieni na trzecią. - Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od klawiatury. - Już jest tak późno? - Obawiam się, że tak. - Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświę cić ani chwili. Mam kilka pilnych spraw na głowie. Proszę usiąść i czekać. - Słucham? Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wynio słym i pełnym oburzenia. Po prostu samo tak wyszło. Ale nie żałowała. Jakim prawem ten facet jej cokolwiek nakazuje?
16 YICTORIA PADE Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i po patrzył na Lucy swoimi jasnoniebieskimi oczami. Oso ba mniej pewna siebie skuliłaby się ze strachu. Lucy Lowry nawet nie drgnęła. Zacisnął mocno zęby. Po chwili, zrozumiawszy swój błąd, zwrócił się do niej znacznie uprzejmiejszym tonem. - Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut... Muszę gdzieś pilnie zadzwonić. Potem będę do pani dyspozycji. - Oczywiście - odrzekła Lucy. Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod ścianą, na której wisiały obrazy kilku znanych malarzy. Znalazłszy to, czego szukał w komputerze - przy puszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po słuchawkę. Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się roz mowie. Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżen telmen. Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się niepotrzebnie, ale uczynił to w sposób kulturalny, dys tyngowany; nie płaszczył się przed nim, nie starał się mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po pro stu wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz. Lucy była pod wrażeniem. Miała również okazję przyjrzeć mu się dokładnie. To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz, kiedy umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zo baczyła, że ma wydatną szczękę, niebieskie oczy, wło-
ROMANS Z SZEFEM 17 sy w kolorze kawy, gęste krzaczaste brwi, orli nos oraz intrygujące usta o dolnej wardze znacznie pełniejszej od górnej. Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny. Lucy nie mogła oderwać od niego oczu. W dodatku ubrany był w doskonale skrojony szary garnitur od Ar- maniego, popielatoszarą koszulę, która wyglądała tak, jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały jej strój z butami i zegarkiem włącznie. Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak się ogląda ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie interesują jej mężczyźni. Nawet ci najprzystojniejsi. Po pierwsze, nie zamierza wdawać się w żadne romanse ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A po drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim człowiekiem jak Colton. Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod tym względem ciotka też miała rację. Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego tyrady i wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie oglądać jego przystojną twarz? Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył się, po czym, nie odkładając słuchawki, wykręcił nu- mer modnej restauracji, o której parę dni temu mó wiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór. Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych lokali w stolicy, ale nie sposób było się do niego do- stać. Ludzie robili rezerwacje pół roku naprzód.
18 VICTORIA PADE A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił o stolik na cztery osoby na ósmą wieczór. Odłożył słuchawkę na widełki. Po chwili wstał z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy. - A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczo raj nie wiedziałem o pani istnieniu. - Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się ponownie, gdyż nie była pewna, czy za pierwszym ra zem zapamiętał jej imię i nazwisko. - Pan natomiast jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan podawał swoje nazwisko przez telefon. - Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedsta wiłem. Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy. Czuła się tak, jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot, ale nie dała nic po sobie poznać. - Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka piastującego wysokie stanowisko, że potrafi pani znaj dować w bibliotekach i archiwach potrzebne materia- ły, że chce się pani specjalizować w prowadzeniu kwe rend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić mi trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe. - Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie opowiedziała. - Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak ona. - Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorów nuję ciotce, bo nigdy razem nie pracowałyśmy. Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej pewność siebie.
ROMANS Z SZEFEM 19 Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś kąśliwej uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją natomiast własna reakcja na uśmiech Randa. Ciarki, które przebiegły jej po krzyżu, były całkiem nie na miejscu. - Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od sekretarki? - Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy i surowy. Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił at mosferę. - Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani, jakiego rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asy- stentka i w jakich godzinach musi przebywać w biu rze? - Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty dłużej. Zmarszczył czoło. - No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie, coś pani zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem kancelarii. Na gwałt szukam kogoś do pomocy. Ale nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej matki. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi przez telefon, zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je zawieźć. Nie chcę pytać pani o jej życie osobiste, ale jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie prze dłużać tej rozmowy. Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przy znać, że ona też jest samotną matką, ale w ostatniej
20 YICTORIA PADE chwili ugryzła się w język. W końcu to, czy pracow nica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić. Inte resować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje się z powierzonych jej obowiązków. Postanowiła przemilczeć fakt posiadania dziecka. - Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste w żaden sposób nie wpłynie negatywnie na wykony waną przeze mnie pracę. Do godziny piątej będę wy łącznie do pana dyspozycji. - Na ogół pracuję dłużej. - A ja nie. Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy. Ponieważ praca w kancelarii faktycznie pozwoliła by jej nawiązać kontakty w środowisku prawniczym, które później mogłyby się jej przydać, Lucy zależało, aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od pracy zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zanie dbywać. Rand pierwszy oderwał od niej wzrok. - Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle. W bibliotece... - wskazał głową za siebie, w stronę korytarza - panuje istny chaos. Wszędzie leżą stosy akt, które trzeba uaktualnić, posortować i pochować na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do pracy i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie, jeżeli nawet nie zna się alfabetu. W chwili obecnej pra cuję nad kilkoma ważnymi sprawami i, jak się pewnie zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na gło wę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów... - Mogę się tym zająć.
ROMANS Z SZEFEM 21 - Ale nie po piątej? - No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do wieczora, aby zaprowadzić jako taki porządek. Ale później musiałabym wychodzić o piątej. Niezależnie od tego, co by się działo. - Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie sobie sam przyrządzić kolacji? - Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie? Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego spojrzeniu było więcej rozbawienia niż irytacji. - Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz nie mam prawa interesować się pani życiem prywat nym, tak? - To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu - dopóki nie znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to, z kim spędzam wieczory, nie powinno mieć najmniej szego wpływu na pańską decyzję. Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała wrażenie, że z każdą sekundą jego oczy przybierają coraz bardziej błękitny odcień. - W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że Sadie nie wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając panią pod niebiosa. A więc kończy pani pracę o piątej. Oby tylko okazałą się pani tak świetną sekretarką, jak twierdzi ciotka. - To znaczy, że zatrudnia mnie pan? - Zatrudniam. Może pani zacząć jutro? - W piątek? - spytała. Skinął głową. - Tak. I zostać do wieczora?
22 VICTORIA PADE No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton, zamierza piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie w towarzystwie jakieś długonogiej piękności? - Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczy niła na jutrzejszy wieczór żadnych planów. - Zjawię się punktualnie o ósmej. - Sadie pani nie mówiła? O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka w ogóle niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy, podobnie jak jemu niewiele opowiadała o swojej sio strzenicy. - Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem, że jest pan wybitnym prawnikiem i że pana rodzina pochodzi z Kalifornii. Ale to wszystko, co mi Sadie o panu mówiła. - I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy - przypomniał jej z błyskiem rozbawienia w niebie skich oczach. - Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie wspomniała, dlaczego miałabym się nie pojawić o ós mej. - Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown. Wstąpię po panią o siódmej trzydzieści. W drodze! do pracy można omówić w samochodzie sprawy organi zacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze. A zatem o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie lubię czekać. Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fo tela. - Będę gotowa.
ROMANS Z SZEFEM 23 - I będzie pani moja do późnych godzin wieczor nych? - upewnił się. Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko jej się wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia, który przebiegł jej po krzyżu. - Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na po pracy. - Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni. - W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś na stałe, prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak naj szybciej rozkręcić własny interes. - Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki zajmuje się agencja pośrednictwa pracy, do której się zgłosiłem. - To dobrze. - Proszę pozdrowić ode mnie Sadie. - Nie zapomnę. - Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką jak ona, będę usatysfakcjonowany. - Na pewno pana nie zawiodę. Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazu jąc rząd równych, lśniących bielą zębów. Wcale się nie dziwię, pomyślała Lucy, że kobiety tracą dla niego głowę. Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi. - Do jutra. Starając się zapanować nad rumieńcem, który za kwitał na jej policzkach, Lucy czym prędzej skierowała się do wyjścia. Kiedy mijała Randa, odruchowo wciąg nęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej.
24 VICTORIA PADE - Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opusz czając kancelarię. Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu. Stał w progu, odprowadzając ją wzrokiem do windy. Kiedy zerknęła przez ramię, zanim wsiadła do kabiny, zobaczyła, że nadal się jej przygląda. Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła' z płuc powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że od wyjścia z kancelarii wstrzymuje oddech. W drodze z dwudziestego trzeciego piętra na parter zrozumiała, że praca dla Randa Coltona będzie od niej wymagała ogromnego wysiłku. Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkom promisowym szefem o trudnym charakterze. Nie wie działa natomiast, czy poradzi sobie z bezkompromiso wym szefem o pięknych niebieskich oczach, wspaniale umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowci pem i inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła dziwne kłucie w sercu. O tym dopiero miała się przekonać.
ROZDZIAŁ DRUGI Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano obudził się, zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwy czaj po przebudzeniu robił sobie kawę i ze świeżo do starczonym pod drzwi „Washington Post" wracał do łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic. Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy ze świata nie były w stanie przykuć jego uwagi. Co chwila spoglądał na budzik stojący na szafce nocnej, jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spie szno do pracy. Dawno nie czuł takiego podekscyto wania. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu właściwie nic go nie podniecało. Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty, jakie nękają jego najbliższych. W Prosperino w Kali fornii, gdzie mieszkali jego rodzice, riie działo się naj lepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się oszukuje: nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego - Randa. Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kil ku miesięcy stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły go rzeczy, które niedawno sprawiały mu przyjemność. Nużyła go praca, nużyło życie.
26 VICTORIA PADE Cały czas parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać, wciąż dążył do celu, z poświęceniem walczył w sądzie, dowodził niewinności swoich klientów. To się nie zmieniło. Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlate go, że był pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił to wszystko jakby z rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał do pracy na zła manie karku. Odeszła mu również ochota do różnych zajęć po pracy. Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką, która przyjechała do miasta na sesję fotograficzną, ani weekend na wsi z piękną kobietą; na przyjęcie w Bia łym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczo ny był na cele bliskie jego sercu. Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie po trafił odnaleźć sensu życia. A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył oczy, rwał się do działania. Dlaczego? Wiedział, że diień niczym nie będzie różnił się od poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi wykonać mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań z klientami, napisać kilka pism procesowych, kilka od wołań, pojawić się w sądzie. I tak do wieczora. A wie czorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki po sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki. Na szczęście w walce z bałaganem miała mu po magać Lucy. Lucy Lowry. Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie.
ROMANS Z SZEFEM 27 Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą siostrzenicy Sadie Meeks? To absurd! A jednak świadomość, że znów ją dziś ujrzy, spra wiała, że uśmiechał się od ucha do ucha. Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby to ona była szefem, a on kandydatem ubiegającym się o posadę. Ona dyktowała warunki i podejmowała de cyzje, on na wszystko się godził. Ona ustalała reguły, on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie. Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie. Była wygadana, stanowcza, odważna. Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie mógł się doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej to warzystwie? Z kilku conajmniej powodów. Miała niesamowitą figurę. Uwielbiał kobiety szczupłe, lecz kształtne, o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka mleczna cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki, które upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej i dostojniej. Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko za darty. Na ogół na ten szczegół twarzy nie zwracał wię kszej uwagi, ale nosek Lucy pamiętał tak dokładnie, jakby go sam wymodelował. No i oczy - duże, lśniące, szeroko rozstawione, błę kitne jak woda! w krystalicznie czystym górskim sta wie. Widział w nich radość życia, energię, witalność, tupet. Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sy pialni wschód słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy
28 VICTORIA PADE Lowry przypomina postaci, jakie Katherine Hepburn grywała w filmach ze Spencerem Tracy - kobiety piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające sobie w kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku mężczyźnie. Taka też była siostrzenica Sadie Meeks - piękna, bystra, uparta, ekscytująca. Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spo- - wolnić bicia serca, które natychmiast zaczynało łomo tać, gdy tylko oddawał się rozmyślaniom. Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy zadurzył się w swojej nowej sekretarce? To śmieszne. Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia. Ostatni raz zdarzyło mu się to na samym początku stu diów. Od drugiego czy trzeciego wejrzenia też od daw na w nikim się nie zakochał. Lubił kobiety, uwielbiał spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie stracił głowy. Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej. Był podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą randkę. Chyba to o czymś świadczy? A może nie. Może po prostu przepełnia go radość na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy osobę kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biu rze porządek. Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwo wało go, że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę. Od tego uzależniła swoją zgodę. Ciekawe, dlaczego była taka nieustępliwa. Cóś musi się za tym kryć.