Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 643
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 821

Patricia Gaffney - Biorę Ciebie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Patricia Gaffney - Biorę Ciebie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 105 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 302 stron)

Gaffney Patricia Biorę Ciebie... 1 Lord D'Aubrey nawet na łożu śmierci nie przestał być bardzo niemiłym człowiekiem. „Boże, daj mi cierpliwość i pokorę", modlił się wielebny Chrystian Morrell, któremu obowiązek nakazywał kochać nawet tych, którzy u innych nie wzbudzają miłości. Pochylił się nad łóżkiem i zapytał jego lordowską mość, czy zechce przyjąć sakramenty. Starał się przy tym zachować pewien dystans, ponieważ stary wicehrabia, mimo ciężkiej choroby, bardzo się denerwował, gdy ktokolwiek, z wyjątkiem lekarza, zbytnio się do niego zbliżył. Po co? Czy po to, żebym mógł iść prosto do nieba? Sądzi pastor, że pójdę do nieba? Hm? Czy uważa pastor, że... -Zabrakło mu tchu, a jego pergaminowa twarz zrobiła się sina. Dopiero po chwili udało mu się ze świstem wciągnąć odrobinę powietrza do płuc. Był zbyt słaby, by zakaszleć. Przez dłuższą chwilę z wyraźnym trudem przełykał ślinę, aż w końcu skurcz minął. Potem leżał kompletnie wyczerpany, a jego bezwładne ręce spoczywały na zapadniętej klatce piersiowej. Christy z powrotem usiadł na krześle, które wcześniej przysunął sobie na tyle blisko, na ile pozwolił mu wicehrabia. Płonąca obok łóżka lampa naftowa nie obejmowała swym nikłym blaskiem , ogromnej i niemal po spartańsku urządzonej sypialni, musiał więc przymrużyć oczy, aby cokolwiek wyczytać z modlitewnika. Starał się nie zapominać, że za ciężkimi kotarami świeci słońce i że jest właśnie środek pięknego dnia. Jednak tu, w tym ponurym pokoju, wydawało się, że wiosna, która objęła już całe Devonshire, jest jedynie wytworem czyjejś wyjątkowo bujnej wyobraźni. Na zewnątrz śpiewały skowronki, w powietrzu uwijały się pracowite pszczoły, a wiewiórki hasały wśród pnączy, ale w pokoju, w którym leżał chory wicehrabia, Christy słyszał jedynie tykanie własnego zegarka, który spoczywał na dnie jego kieszeni. Powinien tu być doktor Hesselius - ta natrętna myśl powracała co chwilę jak bumerang. „Wyślij po mnie kogoś, jeśli okaże się, że jestem potrzebny. Nie sądzę jednak, by istniała taka konieczność", powiedział Christy'emu dwie godziny temu.

„Nie cierpi — na szczęście bardzo rzadko temu etapowi choroby towarzyszy ból. Wątpię jednak, czy dożyje tego wieczora. Zrobiłem wszystko, co mogłem, teraz stary Edward jest w twoich rękach, pastorze". Christy kiwnął głową z ogromną powagą i spokojem, zupełnie jakby ta perspektywa w ogóle go nie przerażała. Według własnej oceny, przynajmniej wówczas gdy w miarę optymistycznie patrzył na świat, nie był ani najlepszym, ani najgorszym duchownym, zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę jego bardzo krótki staż i to, że wciąż jeszcze jego największymi zaletami były żarliwość i wytrwałość. Miał jednak sporo wad, a wady te w przewrotny sposób potrafiły się rozmnażać i łączyć ze sobą, zwłaszcza w szczególnie trudnych chwilach, takich właśnie jak ta, kiedy bardzo zależało mu na tym, by pocieszyć umierającego i dodać mu otuchy. Edward Verlaine stanowił w tym względzie szczególne wyzwanie i Christy poważnie wątpił, czy zdoła mu sprostać. Bardzo starał się skupić na modlitwie, ale bez przerwy przeszkadzały mu w tym natrętnie powracające wspomnienia. W skąpo umeblowanym pokoju z mroku otaczającego kominek wynurzał się ciemny, oprawiony w pozłacane ramy olejny portret przodka lorda D'Aubreya. Osobliwa, szara, słabo widoczna plama pod wyniośle zadartym nosem przodka wywołała na twarzy Christy'ego melancholijny uśmiech. Doskonale pamiętał ten dzień, najprawdopodobniej jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy razem ze swym najlepszym przyjacielem, Geoffreyem, wkradli się do tego pokoju, co chwilę parskając śmiechem i uciszając się nawzajem. Ze zdenerwowania i podniecenia kręciło im się w głowach. Christy absolutnie nie wierzył, że Geoffrey zrealizuje swe pogróżki, on jednak naprawdę to zrobił: stanął na krześle i węglem drzewnym domalował wąsy na ponurej twarzy swego przodka. Wciąż jeszcze widać było słabe ślady tego wybryku - węgiel drzewny okazał się wyjątkowo odporny na różnorodne próby usunięcia go. Christy zastanawiał się, czy na pośladkach Geoffreya nadal zauważyć można ślady po laniu, które wówczas kazał mu spuścić ojciec. Oczywiście karę tę wykonywał jeden ze służących, ponieważ Edward Verlaine, nawet w wybuchach wściekłości, nie przestawał zachowywać ogromnego dystansu. Litery w modlitewniku Christy'ego zaczęły się zlewać w niewyraźną plamę. Rozprostował zesztywniałe plecy i próbował walczyć z ogarniającą go sennością. Aby całkiem oprzytomnieć, wstał i podszedł do okna. Odsunął zasłonę i spojrzał najpierw na wyludniony dziedziniec Lynton Great Hall, a potem w stronę znajdującej się o kilometr stąd wysokiej czarnej iglicy kościoła Wszystkich Świętych oraz widocznych zabudowań Wyckerley, miasteczka, w którym się urodził i dorastał. Był kwiecień. Łagodne, porośnięte dębami wzgórza lśniły żółtozłocistą mgiełką młodziutkich liści, a Wyck, zazwyczaj spokojna, niewielka rzeczka płynąca kamiennym korytem o stromych brzegach, teraz spływała z

Dartmoor z siłą rwącego potoku. Christy i Geoffrey przez okrągły rok łowili w niej ryby, setki razy przejeżdżali konno każdą, nawet najrzadziej uczęszczaną ścieżkę w okolicy, a w szczelinie szarego, kamiennego monolitu, stojącego na rozstaju dróg, zostawiali sobie pilne wiadomości. Do szesnastego roku życia, do momentu kiedy Geoffrey uciekł, byli nierozłączni. Potem przez dwanaście lat Christy nie miał od niego żadnych wiadomości. Dopiero sześć dni temu dotarła na plebanię notatka. „Daj mi znać, gdy ten sukinsyn kopnie w kalendarz", napisał Geoffrey na odwrocie rachunku od krawca. Była to pierwsza i jedyna odpowiedź na listy wysyłane przez Christy'ego na londyński adres, który po wielu trudach udało mu się zdobyć od prawnika lorda D'Aubreya. „Jak się miewasz, stary draniu?", nagryzmolił Geoffrey w postscriptum. „To chyba jakieś żarty. Naprawdę zostałeś p a s t o r e m?" Christy wcale się nie dziwił, że Geoffrey uznał to za doskonały kawał. Była to rzeczywiście niecodzienna decyzja, zważywszy, że przez wszystkie, wspólnie spędzone, chłopięce lata bez przerwy stroili sobie żarty z łagodnego i świątobliwego ojca Christy'ego. Do dzisiaj mieszkańcy miasteczka nazywali nieżyjącego już od czterech lat Magnusa Morrella „starym pastorem", w związku z tym Christy skazany był automatycznie na miano „nowego pastora". Nieprawdopodobne historie o hulaszczym, dekadenckim stylu życia Geoffreya w Londynie oraz informacje o tym, że pławi się on w rozkoszach i zbytku, trudne były do pogodzenia ze sprzecznymi, ale niemal tak samo niewiarygodnymi pogłoskami, jakoby został najemnym żołnierzem, gotowym wyruszyć wszędzie, gdzie odpowiednio zapłacą mu za jego usługi. Christy dawno przestał już za nim tęsknić — czas w końcu goi nawet najgłębsze rany — nigdy jednak nie zaniechał zastanawiania się, co stało się z jego przyjacielem. — J a k on się czuje? Niespokojny szept sprawił, że Christy gwałtownie odwrócił się od okna. W drzwiach pokoju stała pani Fruit. Ze zdenerwowania wykręcała swe zniekształcone przez artretyzm palce, a na jej sympatycznej, pokrytej zmarszczkami twarzy widać było, że jest bardzo zmartwiona. Podszedł do niej, delikatnie kiwając głową, aby dodać jej otuchy. Od bardzo dawna była gospodynią w Lynton Great Hall, pełniła tę funkcję już wówczas, gdy urodził się Christy. Teraz była słabowita, zasuszona i niemal całkowicie głucha. Dotknął jej dłoni i powiedział łagodnie, powoli poruszając wargami: — Bez zmian. Teraz śpi. — Nieśmiało zerknęła mu przez ramię na nieruchomą postać leżącą na łożu, a w jej wyblakłych oczach pojawiły się łzy. Christy wykonał ręką ruch, zachęcając ją, żeby zbliżyła się do chorego. Podkradła się zaledwie o kilka kroków do przodu. Nie śmiała podejść bliżej, chociaż powstrzymywał ją nie strach, lecz szacunek

dla swego pana, któremu służyła przez tyle lat. Jedynym symptomem świadczącym o tym, że Edward Verlaine wciąż jeszcze żyje, były nieregularne ruchy jego żółtych, szponiastych palców leżących na ciężkiej kapie. Okryty kołdrą rozdęty brzuch był niemal tak okrągły jak u ciężarnej kobiety, tymczasem, jakby dla kontrastu, jego ręce i nogi tak bardzo się skurczyły, że rozmiarami przypominały kończyny dziecka. Głowa spoczywająca na poduszce wyglądała jak oddychająca z ogromnym trudem, obciągnięta skórą czaszka. Pani Fruit wzięła głęboki, niespokojny wdech, po czym ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Christy poklepał ją delikatnie po plecach. Czuł się kompletnie bezsilny i podwójnie zrozpaczony, ponieważ wiedział, że gdyby nawet znał odpowiednie słowa, które dodałyby jej otuchy, i tak nie byłaby w stanie ich usłyszeć, chyba że wykrzyczałby je prosto do jej ucha. Po chwili gospodyni doszła trochę do siebie i zapytała, czy przynieść mu filiżankę herbaty albo kieliszek wina. Podziękował jej serdecznie, ale na nic nie miał ochoty, więc cichutko wyszła. Przez moment słyszał, jak wyciera nos, a potem powoli człapie po schodach. Nieco później zdał sobie sprawę, że powinien ją poprosić, aby została. Pani Fruit była jedyną znaną mu osobą, która naprawdę kochała starego D'Aubreya, najprawdopodobniej również tylko ona odczuje jego stratę. Usłyszał dziwny hałas dobiegający od strony łóżka, więc szybko się odwrócił. Wicehrabia skierował w jego stronę swą pożółkłą od choroby twarz i patrzył na niego. - Co ty tu robisz? - zakrakał oskarżycielsko. - Nie chcę cię tu. Gdzie jest twój ojciec? — Mój ojciec nie żyje, sir — przypomniał mu spokojnie, pochylając się nad łóżkiem. Starzec najwyraźniej przypomniał sobie wszystko, ponieważ złość zniknęła z jego zimnych, czarnych oczu, a po chwili w kącikach ust pojawił się upiorny uśmiech. - To znaczy, że wkrótce się spotkamy, tak? Christy przełożył z ręki do ręki modlitewnik, przez moment zastanawiał się, po czym odłożył go na bok. Nienawidził przejmującego bólu, który w tej chwili ściskał mu serce, denerwowały go również pozbawione znaczenia, trywialne słowa, które cisnęły mu się na usta. Ponownie poczuł się jak mały chłopiec, który dorastał w panicznym strachu przed tym, umierającym w tej chwili, człowiekiem. Nienawidził go wówczas dla zasady, ponieważ nienawiścią darzył go jego najlepszy przyjaciel, Geoffrey. Przysunął się bliżej, aby starzec mógł go zobaczyć.

- Czy zechce się pan pomodlić, sir? Zgodnie ze swym zwyczajem stary wicehrabia przymrużył oczy z pogardą. Minęła długa chwila. W końcu odwrócił twarz. — Ty się módl — wyrzucił z siebie ledwo słyszalnym głosem. Christy otworzył modlitewnik na psalmach. -Pan jest moim pasterzem — zaczął bardzo spokoj nie. — Niczego nie łaknę. On pozwala mi odpoczywać na zielonych pastwiskach; on prowadzi mnie wśród spokojnych wód. On orzeźwia moją duszę..." -Nie ten. Wcześniejszy. -Który? — Dwudziesty drugi. - Zamknął oczy, wyczerpany własnym wyczynem, ale na jego pozbawionych krwi wargach ponownie pojawił się sardoniczny uśmiech. — Przeczytaj mi go, pastorze — wychrypiał, widząc, że Christy się waha. Z niepokojem przebiegł wzrokiem tekst tego rzadko czytanego psalmu. — „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Dlaczego nie chcesz mi dopomóc ani nie słyszysz mego wołania?" — Christy starał się czytać tę modlitwę niezwykle cicho, mimo to nie był w stanie złagodzić zawartego w niej pełnego rozpaczy przesłania. - „Oni Cię prosili i zostali zbawieni, oni w Ciebie wierzyli i nie zaznali wstydu. Ale jam jest jeno robakiem, nie człowiekiem, jam ludzkim wyrzutkiem wzgardzonym przez wszystkich. Kto mnie widzi, śmieje się i szydzi..." Dziwny dźwięk dochodzący od strony łóżka sprawił, że zamilkł i uniósł oczy znad modlitewnika. Edward miał zamknięte oczy, mocno zaciśniętą szczękę, a na jego ustach pojawił się dziwny grymas, mimo jednak całego wysiłku łzy kapały mu spod papierowych powiek. Christy wziął go za rękę i uścisnął mocno, tymczasem łkanie wicehrabiego zamieniło się w słabe, niepocieszone przekleństwo. Gdy starzec coraz wyraźniej zaczął zdawać sobie sprawę, do czego sam zmierza, jego słowa coraz bardziej przypominały bezładną mieszaninę sylab. W końcu delikatnie szarpnął Christy'ego za nadgarstek. -Zrób to — wymamrotał. — Do jasnej cholery, zrób to. Christy patrzył na niego zdumiony. -Nie wiem... -Ro zgrzes z mnie. Christy pochylił głowę. Wicehrabia niespokojnie i kurczowo ściskał jego dłoń. -Boże Wszechmogący - zaczął pastor szybko - wiem, że wcale nie pragniesz śmierci grzesznika, lecz wolisz, by się odwrócił od niegodziwości swego życia.

To dlatego dałeś swym kapłanom moc obwieszczania twym owieczkom, że ich grzechy zostały im odpuszczone. Edwardzie, czy żarliwie i całym sercem żałujesz za swe grzechy? -Żałuję - wycedził przez zęby, ani na moment nie otwierając oczu. -Czy kochasz swych sąsiadów i jesteś wobec nich wyrozumiały? - Jestem, jestem. -Czy... swe nowe życie będziesz wiódł zgodnie z przykazaniami boskimi i od tej pory podążysz drogą wytyczoną przez Boga? - Tak! - Idź zatem w pokoju. Twoje grzechy zostały ci odpuszczone. Przerażony wicehrabia przyjrzał mu się z niedowierzaniem. - Zostały odpuszczone - powtórzył Christy stanow czo. - Bóg, który jest twoim stwórcą, kocha cię. Uwierz w to. - Gdybym tylko mógł... -Możesz. Weź sobie te słowa do serca i bądź dobrej myśli. -Dobrej myśli. - Uścisk jego ręki rozluźnił się, opuścił bezwładną dłoń na kołdrę, mimo to wciąż patrzył z błaganiem w oczach. Teraz miał już tylko jedną nadzieję - że jest kochany i że wszystkie grzechy zostały mu odpuszczone. Christy wiedział, że w ostatecznym rozrachunku każdy tego pragnie. - Milordzie - zapytał - czy przyjmie pan sakramenty? Po minucie starzec kiwnął głową. Christy szybko przygotował chleb i wino. Jako ołtarz posłużył mu stojący obok łóżka stolik. Recytował słowa obrzędu tak głośno, by Edward mógł je usłyszeć. Wicehrabia był zbyt słaby, by przełknąć więcej niż maleńki okruch hostii, nie mógł również wypić wina, dlatego zwilżył jedynie wargi, na moment przytykając je do brzegu kielicha. Potem leżał w całkowitym bezruchu i jedynie delikatne unoszenie się i opadanie zmiętej koronki przy jego nocnej koszuli świadczyło o tym, że jeszcze oddycha. Christy miał wrażenie, że cisza, która obecnie zapadła w tym pokoju, była inna niż poprzednio - tym razem świtała w niej iskierka nadziei. Modlił się przez chwilę, a potem bezmyślnie siedział na krześle i odpoczywał. Ponownie uzmysłowił sobie, że jest kiepskim kapłanem. Dziękował Bogu za istnienie sakramentów, ponieważ gdyby nie one, byłby kompletnie bezużyteczny. Wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby tylko potrafił przestać myśleć o sobie, gdyby przestał martwić się o to, co i jak robi, a zaczął darzyć chorych i umierających miłością i prawdziwym

współczuciem - innymi słowy, pomyślał, gdyby tylko mógł być taki, jak jego ojciec. „Boże, daj mi siłę, bym zdołał podążyć razem z umierającymi w ciemności otchłani - modlił się. - I pomóż mi wybaczyć samemu sobie, kiedy nie potrafię tego dokonać". Speszony, na chybił trafił otworzył modlitewnik, ponieważ ponownie, nawet w tej smutnej godzinie, jego myśli zaczynały krążyć wokół jego własnej osoby, zamiast wokół umierającego człowieka, do którego przyszedł, by służyć mu pomocą. „Jeśli pójdę do nieba - czytał - Ty tam będziesz; jeśli trafię do piekła, również znajdę tam Ciebie. Jeśli polecę na skrzydłach poranka i znajdę się za najdalszym morzem, nawet tam Twoja dłoń mnie poprowadzi i Twoja dłoń mnie wesprze". W zaciemnionym pokoju czas powoli posuwał się do przodu. Knot lampy zaczął delikatnie trzaskać, więc Christy wstał, aby go nieco podkręcić. W tym momencie od strony łóżka dobiegł odgłos duszenia się, więc szybko się odwrócił. Edward próbował unieść się na łokciach. -Pomóż mi... błagam... O Boże! nienawidzę tego... boję się ciemności... Christy podłożył dłoń pod jego drobne ramiona i przytrzymał go. - Geoffrey? - Wicehrabia nieprzytomnym wzrokiem patrzył prosto przed siebie. - Geoffrey? Tak. - Christy skłamał bez wahania. — Tak, ojcze. To ja, Geoffrey. Synu. — Uśmiechnął się zachwycony. — Wiedziałem, że przyjedziesz. - Głowa wicehrabiego zachwiała się i opadła na lewe ramię, a z jego piersi wydobył się długi, chrapliwy dźwięk. W tym momencie już nie żył. Christy trzymał go jeszcze przez chwilę w ramionach, a potem położył bezwładne ciało z powrotem na łóżku i delikatnie zamknął mu oczy. —Spoczywaj w pokoju — mruknął — ponieważ Bóg w swej dobroci darował ci wszystkie grzechy. - Na ciele wicehrabiego pojawiły się wyraźne oznaki śmierci, jego dusza odeszła. Christy udzielił mu ostatniego namaszczenia. Uroczysty rytuał dodał mu odrobinę otuchy. Kiedy skończył, klęknął obok łóżka, aby się pomodlić. Złożył ręce i zycisnął czoło do materaca. W takiej właśnie pozycji zastał go Geoffrey. — 2 — Christy nie słyszał kroków, jednak coś dziwnego i trudnego do określenia sprawiło, że uniósł głowę i spojrzał w kierunku drzwi prowadzących do hallu. W

progu stał wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Miał ziemistą cerę, wychudzone policzki i czarne, błyszczące, głęboko zapadnięte oczy. Przez moment Christy myślał, że to zmarły przed chwilą Edward powrócił z zaświatów w nieco młodszej wersji. Ale w sekundę później za plecami mężczyzny pojawiła się kobieta. Była istotą z krwi i kości. Christy zdał sobie sprawę, że to nie duchy. Poderwał się na równe nogi. Spotkał się z Geoffreyem na środku pokoju. Miał ochotę go objąć, ale wcześniej Geoffrey wyciągnął rękę, więc jedynie uścisnęli sobie dłonie i równocześnie poklepali się po plecach. - Mój Boże, więc to prawda! — zawołał Geoffrey, a jego podniesiony głos zakłócił pełną powagi atmosferę panującą w pokoju, w którym od tak dawna była niemal absolutna cisza. - Rzeczywiście zostałeś kapłanem! Ustąpiła miejsca obawie, ponieważ z bliska dostrzegł, że wygląd jego przyjaciela bardzo się zmienił. W wieku szesnastu lat Geoffrey był silnym, muskularnym młodzieńcem. Kiedy się ze sobą mocowali, niemal zawsze ich walka kończyła się remisem. Bardzo rzadko zdarzało się, że wygrywał Christy, a działo się tak tylko dlatego, że sporą przewagę dawał mu wyższy wzrost. Obecnie Geoffrey wyglądał tak, jakby jeden, dobrze wymierzony cios dziecka bez trudu mógł go powalić na ziemię. Mimo to nie zmienił się jego czarujący, promienny uśmiech, więc Christy w odpowiedzi również uśmiechnął się od ucha do ucha. Na przekór ponurym okolicznościom ich spotkania miał ochotę głośno się roześmiać. — Dzięki Bogu, Geoffrey, że przyjechałeś. Twój ojciec... - Nie żyje? — Obszedł go i nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę łóżka. — Tak, rzeczywiście — powiedział, spokojnie spoglądając na nieruchome ciało. - Nie żyje, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Christy nie ruszył się z miejsca, pragnąc dać Geoffreyowi odrobinę czasu. Stojąca w drzwiach kobieta nie wykonała najlżejszego ruchu. Była szczupła, wysoka, miała na sobie godną statecznej damy ciemnobrązową suknię podróżną. Jej sztywna postawa nie ujawniała żadnych emocji. Po chwili Christy podszedł do łóżka, stanął za Geoffreyem i razem spoglądali na pozbawioną życia twarz Edwarda. Pod koniec właściwie już nie cierpiał — powiedział Christy cicho. — To była bardzo spokojna śmierć. Tak? Wygląda upiornie. A swoją drogą, co mu dolegało? - Miał chorą wątrobę. - Wątrobę? — Na jego twarzy trudno było się dopatrzyć

choćby cienia smutku, mimo że zmarszczył czoło i przymrużył oczy. Christy odniósł niepokojące wrażenie, że Geoffrey przygląda się ciału jedynie po to, by sprawdzić, czy ojciec naprawdę nie żyje. - Dopytywał o ciebie tuż przed śmiercią. Geoffrey, słysząc te słowa, wzniósł oczy z niedowie rzaniem i wybuchnął głośnym, serdecznym śmiechem. - A to ci dopiero. To doskonałe! Zaskoczony Christy obejrzał się. Kobieta weszła do pokoju, a w słabym świetle lampy jej oczy lśniły dziwnym, szarosrebrzystym blaskiem. Trudno było cokolwiek z nich wyczytać, dostrzegł jednak ironiczny uśmiech błąkający się w kącikach jej szerokich, prostych ust. — Wydaje mi się, że pod koniec było mu bardzo przykro - spróbował ponownie. - Żałował własnych postęp ków. Wierzę, że w głębi duszy dręczyły go wyrzuty sumienia... Tym razem Geoffrey przerwał mu ordynarnym, nieprawdopodobnie wulgarnym przekleństwem. Christy zarumienił się. Kobieta, widząc to, uniosła lekko jedną brew. Byłby skłonny twierdzić, że z niego kpi, ale na jej twarzy nie było ani odrobiny wesołości. Po chwili na ustach Geoffreya pojawił się czarujący uśmiech, a w jego oczach trudno było dopatrzyć się wściekłości, która jeszcze moment wcześniej tam była. Odwrócił się od łoża, objął ramieniem Christy'ego i przy okazji mocno ścisnął jego plecy. Jak ci się wiodło przez wszystkie te lata, stary draniu? Wyglądasz... — Odsunął się do tyłu i urządził całe przedstawienie, udając, że mu się uważnie przygląda. -Jezu Chryste, ty wc iąż wyglądasz jak archanioł. - Z głośnym śmiechem zwichrzył jasne włosy pastora. W tym momencie Christy wyczuł w jego oddechu wyraźny odór alkoholu. Mimo woli zamarł w bezruchu. Wszystko, co mógłby powiedzieć na temat wyglądu Geoffreya, wydawało się nietaktowne i bolesne, dlatego nie odezwał się ani słowem. Chodźmy stąd - przynaglał Geoffrey, prowadząc go w stronę drzwi. Christy próbował się opierać, wreszcie Geoffrey zatrzymał się w pobliżu milczącej, stojącej nieruchomo kobiety. - Och, przepraszam, kochanie, zupełnie o tobie zapomniałem. To jest Christian Morrell, stary kumpel z czasów mojej błogiej młodości. Christy, przedstawiam ci moją żonę, Annę. Anno, to jest Christy. Christy, to Anna. Podajcie sobie ręce. Czemuż by nie? O, właśnie tak. A teraz chodźmy się czegoś napić. Miło mi pana poznać, pastorze — mruknęła Anna Verlaine poważnie, nie

zwracając uwagi na żartobliwy ton swego męża. Christy starał się ukryć zaskoczenie. W Wyckerley zawsze huczało od różnych plotek na temat Geoffreya. Działo się tak od momentu, kiedy, mając szesnaście lat, uciekł stąd i już nigdy nie wrócił. Mniej więcej cztery lata temu Christy słyszał, że Geoffrey ożenił się z córką jakiegoś artysty, chyba malarza, ale wkrótce potem pojawiła się następna pogłoska, że walczy z Birmańczykami* w Pegu**, i od tego czasu nikt już nie wspominał o jego żonie. W związku z tym Christy zakładał, że małżeństwo miejscowego syna marnotrawnego było jeszcze jedną z wielu barwnych historyjek, które wcale nie musiały zgadzać się z prawdą, mimo to zawsze, niezmiennie, stanowiły wspaniałą rozrywkę mieszkańców miasteczka. Miło mi panią poznać, pani Verlaine - pozdrowił ją, ujmując chłodną dłoń, którą zdecydowanym ruchem wyciągnęła w jego stronę. Była młodsza, niż początkowo myślał, najprawdopodobniej nie miała nawet dwudziestu pięciu lat. Co prawda mówiła świetnie po angielsku, ale w jej wyglądzie było coś, co sugerowało, że jest cudzoziemką. Być może to krój sukni, pomyślał, albo jej bezpośrednie i przenikliwe spojrzenie. Nie, nie, ona już nie jest panią Verlaine, prawda? Obecnie jest lady D'Aubrey! Jak się czujesz jako wicehrabina, kochanie? Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać, kiedy ktoś w końcu powie do mnie „milordzie". Chodźcie, musimy wychylić kielicha, by uczcić zgon mego staruszka. Zajęło mu to sporo czasu, ale lepiej późno niż wcale, prawda? -Geoffrey objął żonę żelaznym uściskiem. Anna przez moment opierała się, a potem pozwoliła się wyprowadzić z pokoju. Christy nie miał innego wyboru, musiał pójść za nimi. Najokazalszy salon Lynton Hall wydał mu się bardziej przygnębiający niż zazwyczaj, ale być może tym razem spoglądał na niego oczami Geoffreya. * W latach 1824-1826 i 1852 Anglia prowadziła wojny z królami Birmy. W ich wyniku przejęła kontrolę nad terytoriami Arakan, Tenaresin, Pegu i Rangun {pr^yp. tłum.). ** Pegu - miasto w pobliżu stolicy Birmy, Rangun {pr^yp. tłum.). - Niech to jasna cholera — powiedział nowy wicehrabia, wchodząc do wyziębionego, ponurego pokoju. — To pomieszczenie jest co najmniej tak posępne jak krypta. Zapal jakieś świeczki, Anno. — Rozglądnął się dookoła, szukając sznurka od dzwonka. Zauważył go obok mar murowego gzymsu nad kominkiem. - Czy to w ogóle działa? - Pociągnął. Gdzieś w oddali rozległo się przytłumione brzęczenie dzwonka, a równocześnie od sufitu oderwała się

gruba warstwa kurzu. Anna Verlaine podeszła do okna i odsłoniła ciężkie draperie. Jasne światło słoneczne zalało salon, ukazując każdą, nawet najmniejszą plamę na tapecie i wszystkie łysiny wytarte na zakurzonym dywanie. Geoffrey manifestacyjnie przysłonił ręką oczy i wydał sztuczny, pełen bólu okrzyk: - Ach! Nie dręcz mnie, kochanie. Moje oczy nie są w stanie znieść takiej ilości światła. Jego żona obrzuciła go nieprzeniknionym spojrzeniem, zaciągnęła do połowy zasłony i podeszła do kredensu, aby zapalić lampę naftową. Christy stał w drzwiach. W tym czasie Geoffrey, krzywiąc się niemiłosiernie, przyglądał się badawczo wszystkim po kolei meblom. —Czy któryś z tych gratów może ukrywać w swym wnętrzu jakiś trunek? - Raczej nie — powiedział Christy z uśmiechem. — Kiedy twój ojciec się rozchorował, w ogóle przestał używać alkoholu. Geoffrey zaklął siarczyście. - Podejrzewam jednak, że w kuchni powinien się znaleźć jakiś koniak. Odgłos kroków zbliżających się od strony hallu sprawił, że wszyscy jak na komendę odwrócili się w kierunku drzwi. Po chwili do salonu weszła gospodyni. Zobaczyła ich i zatrzymała się zmieszana. —Pani Fruit! — zawołał Geoffrey przyjaźnie. - Klnę się na Boga, niewiele się pani zmieniła. To niesamowite! Odsunęła się do tyłu przestraszona. - A cóż to, nie poznaje mnie pani? Jestem Geoffrey! Przyłożyła dłoń do lewego ucha. - Geoffrey? — powiedziała drżącym głosem, z niepew nym uśmiechem na ustach. — Wszyscy święci, toż to panicz. Chwała... Myślałam, że to ojciec panicza. Geoffrey przycisnął dłoń do klatki piersiowej i udał, że serce pęka mu z rozpaczy. Tylko mi nie mów, staruszko, że wyglądam jak te bezużyteczne zwłoki, które leżą tam na górze! — wykrzyknął żartobliwie. — Odwołaj to, co powiedziałaś, dobrze? Słucham? Jakie zwłoki? — Zasłoniła dłonią usta i patrzyła na niego śmiertelnie przerażona. Geoffrey zdał sobie sprawę, że jest głucha jak pień. - On nie żyje! — powiedział donośnie. - Ten drań kopnął w kalendarz! — Obserwował nieopisane zdumienie,

jakie pojawiło się na pomarszczonej twarzy pani Fruit. — Na Boga, ona go żałuje — zdumiony odwrócił się do Anny i Christy'ego. - Ona naprawdę go żałuje. - Objął ramieniem kruche plecy gospodyni. — Tak, tak, staruszko. Przynieś nam jakiś koniak, dobrze? Ko niak! Po drodze sama również strzel sobie kielicha, nieźle ci to zrobi. — Odwrócił ją i wypchnął delikatnie za drzwi. Otrząsnąwszy się z zaskoczenia, Christy ruszył w jej ślady, ale Anna była szybsza. Geoffrey, na litość boską - powiedziała niskim, pełnym napięcia głosem, po czym szybko wyszła do hallu. Po chwili niepocieszone szlochanie pani Fruit oddaliło się wraz z odgłosem kroków dwóch kobiet. Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał Christy bardziej zdziwiony niż zły. Co takiego? - Geoffrey podszedł do wysokiego okna. Wyglądał jak zadowolone z siebie niewiniątko. Ponownie zaśmiał się, tym razem z przymusem, próbując zrobić wszystko, żeby Christy się do niego przyłączył. — Rozejrzyj się wokół siebie! Przecież to absurd! Ani razu nie pomyślałem o tym domu od momentu, kiedy wyrwałem się stąd dwanaście lat temu. Słowo daję. A mimo to, po tych dwunastu latach, wszystko wygląda tak, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżał. Pamiętam każdy kąt, każdy mebel. Każde załamanie światła. - Zamarł w bezruchu, przez moment wpatrując się w pustą przestrzeń, zupełnie jakby zapomniał, o czym przed chwilą mówił. - Twój ojciec niczego nie próbował zmieniać, dlatego wszystko zostało po staremu - wyjaśnił Christy, doskonale zdając sobie sprawę, że jest to swego rodzaju niedopowie dzenie. - Dlaczego? Czy dlatego, że był chory? Nie, jego choroba trwała zaledwie kilka miesięcy. Po prostu niczym się nie interesował. Proszę, proszę! A ja sądziłem, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Christy przyglądał mu się z coraz większym niepokojem. - Majątek przynosi spory dochód, przynajmniej tak mi kiedyś powiedziano, ale on nigdy nie dbał o to, żeby uzyskane w ten sposób pieniądze ponownie inwestować we własne gospodarstwo rolne. Farmy chłopów dzierżawiących ziemię są w kiepskim stanie, chaty... - Co on w takim razie robił z tymi pieniędzmi? - Wydaje mi się, że trzymał je w banku. Podszedł bliżej.

- Masz możliwość zrobić tu mnóstwo dobrego, Geoffrey. Holyoake stara się, jak może, ale przecież on jest tylko... Ile to wszystko jest warte? Ile jest w tym pieniędzy? Mówisz o posiadłości? Trudno mi powiedzieć. Geoffrey wyglądał, jakby mu nie wierzył. Muszę ci wyznać, że twój ojciec nigdy nie darzył mnie zbytnim zaufaniem. Jestem pewien, że wkrótce skontaktują się z tobą jego prawnicy, a wówczas na pewno wszystkiego się dowiesz. W takim razie nie jest wcale wykluczone, że w ogóle nic mi nie zostawił - zripostował Geoffrey z mało zabawnym uśmiechem na twarzy. Stanął w drzwiach prowadzących do hallu, wychylił się przez nie i głośno zawołał: — Anno! Pospiesz się! Poszukaj butelki z jakimkolwiek trunkiem i przynieś ją tutaj! - A do Christy'ego powiedział: — Mamy za sobą bardzo długą podróż! Zdążyłem wyschnąć na wiór. Przez całą noc jechaliśmy z Londynu pociągiem, a potem, od samego rana, wlekliśmy się z Plymouth dyliżansem. — Wyciągnął się jak długi na zniszczonej, obitej brokatem sofie. - Siadaj! Dobry Boże, Christy, nie mogę się przyzwyczaić do twego wyglądu. W tym stroju przypominasz ogromną czarną czaplę. Christy uśmiechnął się i postawił obok niego krzesło. Kiedy na nim usiadł, w powietrzu rozszedł się zapach pleśni. Wcale nie chcę, aby ludzie na mój widok mieli takie skojarzenia. - Nie przyznał się do tego, ale on również nie mógł się oswoić z wyglądem Geoffreya. Jego dawna uroda ustąpiła miejsca bladości, która świadczyła o jakiejś chorobie. Ciemnobrązowe, niegdyś bardzo gęste włosy już były znacznie przerzedzone i zaczynały odsłaniać białe czoło. To sprawiało, że jego oczy połyskiwały jeszcze intensywniejszą czernią niż poprzednio. Kiedyś ładny i kształtny nos bardzo się wyostrzył, a opinająca go skóra bardziej przypominała papier. Co chwilę niemal białym językiem oblizywał wysuszone wargi, a ciężkie i opuchnięte powieki wyglądały tak, jakby dopiero przed chwilą się obudził albo przed zaśnięciem płakał. Nie, nie czaplę - poprawił się Geoffrey. - Raczej złotego orła - to z powodu włosów. Ha! Powiedz mi w takim razie, od jak dawna jesteś duchownym? Święcenia kapłańskie otrzymałem dwa lata temu. Przez rok miałem niewielkie beneficjum w Exminster, a potem biskup przydzielił mnie do parafii świętego Egidiusza. - Przydzielił cię? Nie chciałeś wrócić do domu? - Prawdę mówiąc, miałem... bardzo mieszane uczucia. —

Geoffrey roześmiał się porozumiewawczo, Christy poważnie jednak wątpił, czy dokładnie te same przyczyny powstrzy mywały ich obu od powrotu do Wyckerley. -Co w takim razie prawdziwy pastor Morrell sądzi o tym, że postanowiłeś pójść w jego ślady? Mój ojciec zmarł jakieś cztery lata temu. W dwa lata po śmierci mojej matki. — Och, Christy! Tak mi przykro. Naprawdę mi przykro. —Dziękuję. - Bardzo chciał zapytać: „Dlaczego nigdy nie napisałeś do mnie ani słowa? Dlaczego pozwoliłeś, żebym przez dwanaście lat nie wiedział nawet, gdzie jesteś?" Nie potrafił się jednak na to zdobyć. - Tymczasem ty postanowiłeś szukać szczęścia w wojaczce — powiedział, przybierając żartobliwy ton, który wprowadził do ich rozmowy Geoffrey. — Jeśli choćby połowa plotek, jakie słyszałem na twój temat, jest prawdą, to znaczy, że się całkiem nieźle przy okazji bawiłeś. Geoffrey poderwał się gwałtownie i zaczął niespokojnie krążyć po pokoju. Jak jasna cholera! Chyba masz rację, nieźle się bawiłem. Powiedz mi, Christy, czy wciąż jeździsz konno? Tak. Mam pięknego ogiera. To kasztanek, nazywam go Doncaster. Bierzesz udział w wyścigach? Nie, już nie. - Co ty powiesz! - Geoffrey udawał, że jest kompletnie zaszokowany. Christy przypomniał sobie szalone, lekkomyślne gonitwy, które organizowali jako chłopcy. Pod koniec ich wieloletniej przyjaźni to fanatyczne, ślepe, wspólne im obu zamiłowanie było jedyną rzeczą, która podtrzymywała łączącą ich więź. Biskup z ogromną dezaprobatą patrzy na udział duchownych w wyścigach konnych - powiedział, uśmiechając się z przymusem — więc musiałem z tym skończyć. To straszna szkoda. - Ponownie podszedł do drzwi. -Anno! Ach, jesteś nareszcie. Zajęło ci to sporo czasu. -Nowa lady D'Aubrey weszła do salonu, a Geoffrey, nie czekając nawet, aż się zatrzyma, chwycił butelkę, którą niosła na tacy. Zrobił to tak gwałtownie, że stojące obok dwa kieliszki niebezpiecznie zachwiały się i o mały włos nie upadły na podłogę. Anna postawiła tacę na znajdującym się obok sofy stole, po czym odeszła kilka kroków na bok i zatrzymała się przed wygasłym kominkiem. - Sherry. Dobry Boże - powiedział Geoffrey, robiąc przy okazji głupią minę. - A ty, kochanie, nie napijesz

się? - Odwróciła się i niewyraźnie odmówiła. Zdjęła kapelusz. Miała rozpuszczone jasnorude włosy, które przycięte były nieco krócej, niż zdaniem Christy'ego nakazywała panująca moda. Geoffrey napełnił oba kieliszki i wsunął mu jeden z nich do ręki. - Za co wypijemy? Już wiem, uczcijmy nasze sieroctwo. Moja żona również nie ma rodziców. Prawda, kochanie? Tak, jest biedną, pozbawioną środków do życia sierotą. Wydawało mi się, że jest bogata, rozumiesz, a potem nagle okazało się, że była to tragiczna w skutkach pomyłka. — Wychylił duszkiem połowę znajdującej się w kieliszku sherry i natychmiast ponownie nalał sobie do pełna. - Co to? Nie wypijesz za swoje sieroctwo? Dobrze, w takim razie spróbuję być bardziej bezpośredni. - Uniósł wysoko kieliszek. - Piję za śmierć mego ojca. Oby jego niegodziwa dusza na zawsze smażyła się w piekle. Geoffrey kilkoma łykami opróżnił swój kieliszek, a potem postawił go na stole z takim rozmachem, że niewiele brakowało, a rozbiłby go na kawałki. Christy obserwował go bez słowa. Nagle poczuł na sobie wzrok Anny Verlaine, więc odwrócił się i spojrzał na nią. W tej chwili jej oczy nie były już srebrzyste, lecz zielone. Wpatrywała się w niego z dziwnym, posępnym i pełnym rezygnacji oczekiwaniem. Odstawił nie tknięty kieliszek. Dobrze. Powiedz mi w takim razie, co nowego słychać w mym ukochanym, rodzinnym domu. Nadal zarządcą jest Holyoake, prawda? - Geoffrey ponownie sięgnął po butelkę. Nie, umarł kilka lat temu. Pamiętasz jego syna, Wilhelma? Teraz on objął po ojcu tę funkcję. To dobry człowiek i bardzo ciężko pracuje. Sądzę, że... - Wspaniale, w takim razie z czystym sumieniem mogę wszystko zostawić w jego rękach. Christy zmarszczył czoło. — To znaczy, że nie masz zamiaru tu mieszkać? — Dobry Boże, to chyba oczywiste, że tu nie zostanę. No, może na chwilę. Ubiegam się o ponowne przyjęcie do armii i jakiś stopień oficerski. Nie mówiłem ci? Popełniłem największy w życiu błąd, sprzedając w ubiegłym roku rangę kapitana. No cóż... — uśmiechnął się do żony — ...prawie największy. Trzeba było wówczas po prostu pożyczyć pieniądze, których potrzebowałem. Ale trudno, było, minęło. Czy wiesz, ile obecnie Królewska Komisja bierze za przyznanie rangi podpułkownika piechoty? Dziewięć tysięcy

funtów — a to jest tylko przepisowa opłata. Prawdziwy koszt najprawdopodobniej zamyka się w trzynastu tysiącach. Gdyby mój drogi ojciec zostawił mi choć kilka pensów, mógłbym przynajmniej opłacić złodziei grasujących po Mayfair* i przy odrobinie szczęścia miałbym szansę na to, by w ciągu miesiąca znaleźć się na statku płynącym na Morze Czarne. Tym razem Christy nie próbował nawet ukryć zdziwienia. — To znaczy, że chciałbyś tam walczyć? Pojechałbyś jako żo łnierz? — A jako kto, do diabła? Jako pielęgniarka? Ależ ty... - przerwał w pół słowa. - Najmocniej cię przepraszam. Po prostu wcale nie wyglądasz na zdrowego. Och, doprawdy? Czy rzeczywiście twoim zdaniem wyglądam na chorego? Jego dzikie, czarne oczy błysnęły wojowniczo. Po chwili jednak odgarnął ręką włosy i wyraźnie się uspokoił. Mogłoby się wydawać, że przy okazji przywoływania do porządku niesfornych kosmyków pozbył się również złości. — Rzeczywiście miałem ostatnio nawrót malarii. Nabawiłem się jej w pięćdziesiątym pierwszym w Basuto* podczas walk z cholernymi tubylcami. Teraz jednak czuję się już całkiem nieźle, wręcz pierwszorzędnie. Kochana Anna jest fantastyczną pielęgniarką, poza tym moje gorsze okresy nigdy nie trwają zbyt długo. Prawda, złotko? Każde słowo, którym Geoffrey zwracał się do żony, brzmiało jak subtelna zniewaga. Christy czuł istniejące między nimi napięcie. Próbował dopatrzyć się jakiegoś, choćby najmniejszego śladu, najlżejszego przebłysku dawnego Geoffreya w tym wymizerowanym, rozgoryczonym i drwiącym z wszystkiego nieznajomym. Najwyraźniej jednak dwanaście lat odsunęło w cień tego człowieka, którego niegdyś doskonale znał. Sztucznie przyjacielski stosunek Geoffreya do Christy'ego był jedynie maską, a pod nią kryło się coś mrocznego i wręcz chorobliwego. Christy bardzo chciał uważniej przyjrzeć się żonie Geoffreya. Pragnął ją zrozumieć i zaliczyć do jakiejś kategorii kobiet, określić jednoznacznie i odstawić na bok jako jeszcze jedną rozwikłaną zagadkę. Była śliczna — co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości, jednak jego uwagę przykuwała nie tylko jej wspaniała uroda, lecz również coś, co ukrywała pod swym pozornie bezgranicznym opanowaniem. Czuł do niej sympatię, na przekór delikatnej drwinie, która pojawiała się w jej oczach za każdym razem, kiedy dostrzegała jego zaciekawione spojrzenie. Geoffrey ponownie opadł na sofę, zgarbił się i bezmyślnie zaczął przyglądać

się swemu kieliszkowi. Zdawało się, jakby zgasło w nim jakieś światełko. Przestał słuchać i Christy musiał dwukrotnie powtórzyć swoje słowa, żeby w ogóle zwrócić na siebie jego uwagę. — Mówiłem, że jeśli chcesz, mogę zająć się wszystkimi formalnościami związanymi z pogrzebem twego ojca, Geoffrey. * Mayfair w XVIII i XIX wieku jedna z najelegantszych dzielnic Londynu (pr^yp. tłum.). * Basuto - dawna nazwa Lesotho, niewielkiego państewka w południowej Afryce. Od 1836 roku było to silne państwo plemienne pod protektoratem Brytyjczyków {prs^yp. tłum.). - Zgoda — powiedział od niechcenia. - Och, wycho dzisz? Christy podnosił właśnie kapelusz. - Nie odchodź. — Ponownie ożywił się, stał się niemal natarczywy. — Zostań, na pewno wcale nie musisz jeszcze iść? Christy wahał się przez chwilę. W porządku. Ale tylko na chwilę, oczywiście, jeżeli jestem ci potrzebny. To dobrze. W takim razie, na litość boską, napij się ze mną. Wychylmy jednego, Christy, jak za dawnych, dobrych czasów. Pamiętasz ten wieczór, kiedy mój ojciec wyjechał do Tavistock, a my we dwóch osuszyliśmy butelkę dżinu, którą chłopiec stajenny schował w swej torbie? Byłeś wtedy nieprawdopodobnie wstawiony. Nigdy potem nie udało mi się zobaczyć bardziej pijanego człowieka. Miałeś wówczas zamiar wjechać na swym gniadym koniu... jak on się nazywał? Christy uśmiechnął się bardzo speszony. — Kobziarz. - No właśnie, Kobziarz! Koniecznie chciałeś wprowa dzić go do domu, żeby zjadł z nami kolację. Ha! Pamiętasz? Masz, napij się. Geoffrey próbował wcisnąć mu do ręki kieliszek, ale Christy odstawił go i ponownie sięgnął po kapelusz. Przepraszam, muszę już iść. Jak to? Dlaczego? — Jestem umówiony na dwukrotnie już odkładane spotkanie z radą parafialną i jej przewodniczącym. Na pewno czekają na mnie na plebanii. Potem muszę odmówić wieczorną modlitwę.

— Ale przecież przed chwilą powiedziałeś mi, że zostaniesz! Myślałem, że może mnie potrzebujesz - wyjaśnił, ponownie czując niezręczność sytuacji. — To znaczy, że potrzebny ci jestem jako... duchowny. Och, myślałeś... - Geoffrey odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął głośnym śmiechem. - Myślałeś, że potrzebuję d uc ho wego wsp arc ia! Christy poczuł na twarzy wypieki. Tym razem nie mógł spojrzeć na panią Verlaine, wyobraził sobie jednak jej spokojne, pełne powagi spojrzenie. Najprawdopodobniej jest zachwycona możliwością obserwowania zabawnej scenki z życia angielskiej wsi, o której dotychczas czytała jedynie w książkach. Po drodze do domu porozmawiam z doktorem Hesseliusem — powiedział, starając się, by jego słowa nie brzmiały zbyt oficjalnie. - Mamy w parafii kobiety, które chętnie zajmą się wszystkim, co dotyczy... zwłok twego ojca, więc wcale nie musisz się tym kłopotać. Och - powiedział Geoffrey z udawanym zaskoczeniem. - Widzę, że cię uraziłem. Przepraszam. Naprawdę jest mi bardzo przykro. Nie masz mnie za co przepraszać. - W tym momencie zdał sobie sprawę, że Geoffrey jest pijany. Pani Verlaine odwróciła się do nich plecami i wyglądała przez okno, najwyraźniej nie słuchając już ich rozmowy. Przyjdź dziś wieczorem na kolację — zaproponował Geoffrey porywczo. — Przecież jest tu chyba jakaś kucharka, prawda? A jeśli nie, Anna przygotuje nam coś do jedzenia. Doskonale sobie radzi w kuchni, prawda, kochanie? Przepraszam — powiedział Christy szybko. - Na dzisiejszy wieczór jestem już umówiony. Och, doprawdy? - Z trudnych do wyjaśnienia przyczyn Geoffrey sprawiał wrażenie urażonego. - W takim razie kiedy indziej. Christy wyciągnął do niego rękę. - Wpadnij do mnie na plebanię. — Mam złożyć ci wizytę na plebanii? - Powtórzył to całkiem obojętnie, zupełnie jakby już zapomniał, o czym przed chwilą rozmawiali. W chwilę później jego oczy ożywiły się. — Tak, przyjdę! To mi się podoba. Jak za dawnych, dobrych czasów, tylko tym razem w gabinecie twego ojca, za tym ogromnym biurkiem będziesz ty, prawda? Może nawet zaproponujesz mi wino z Wysp Kanaryjskich, tak jak robił to twój ojciec, kiedy ktoś go odwiedzał. — W tym momencie jego twarz była nienaturalnie ożywiona, a słowa brzmiały zbyt głośno. Objął Christy'ego ramieniem i ruszył razem z nim w stronę drzwi. Christy zatrzymał się. Anna odwróciła się w jego stronę. Powiedział oficjalnym tonem:

- Miło mi było panią poznać, lady D'Aubrey. Jego sztywne pożegnanie najwyraźniej ją rozbawiło. Dziękuję za przybycie, pastorze. To miło z pana strony, że pan tu był. Mam nadzieję... Och, powiedz - przerwał Geoffrey - chyba nie spodziewasz się, że Anna będzie teraz odwiedzała chorych parafian, prawda? No wiesz, jako żona lorda i w ogóle. — Roześmiał się. - Wiesz, kochanie, to byłoby bardzo zabawne! Dobrotliwa lady z Wyckerley. Och, to dos ko nałe. Od lat zastanawiałem się, jakie jest twoje prawdziwe powołanie, a teraz wygląda na to, że w końcu je znalazłaś. Na jej policzkach pojawiły się delikatne rumieńce. Wypieki i w pełni świadome rozluźnienie zaciśniętych kurczowo dłoni były jedynymi oznakami przeżywanych przez nią emocji, mimo to Christy poczuł nieprawdopodobną ulgę - w końcu lady D'Aubrey ujawniła, co dzieje się w głębi jej duszy. Błyskawicznie doszła do siebie i pożegnała go chłodnym, opanowanym tonem. Ukłonił jej się elegancko, a Geoffrey parsknął śmiechem - Christy podejrzewał, że najprawdopodobniej śmiał się z nich obojga. Szybko odwróciła się i jedynie kątem oka zdołał zauważyć, że sięgnęła po jego nie tknięty kieliszek i bez zastanowienia jednym duszkiem wychyliła znajdującą się w nim sherry. Potem otrząsnęła się, zupełnie jakby wypiła truciznę. — 3 — Lynton Great Hall 7 kwietnia 1854 roku Dzisiaj Geoffrey pochował swego ojca. Pochował go, ale na pewno nie opłakiwał. Widziałam w jego oczach prawdziwą satysfakcję, nie dostrzegłam w nich jednak ani odrobiny żalu. W pewnym momencie przyszedł mi na myśl mój ojciec. Przypomniałam sobie, jak mało dla niego znaczyłam. Zawsze doskonale o tym wiedziałam, mimo to kochałam go ślepą i bezgraniczną miłością, której w chwili obecnej kompletnie nie potrafię zrozumieć. Kim była tamta dziewczyna? Gdzie podziała się jej żarliwość? Wszystko gdzieś przepadło razem z innymi dziecięcymi marzeniami i pragnieniami. Teraz bardzo trudno mi uwierzyć, że niegdyś byłam zdolna do głębokich uczuć. Chociaż pewnych rzeczy próbuję się domyślić, mimo wszystko naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego Geoffrey tak nienawidził Edwarda Verlaine'a. Jestem natomiast święcie przekonana, że mi tego nie powie — jest to jeszcze jedna z tych rzeczy, które jego zdaniem nie powinny mnie w ogóle obchodzić. Wiem tylko tyle, że ojciec nie dawał mu pieniędzy. Nie tak dawno wyrzuciłam w końcu ten nieszczęsny liścik, który stary lord D'Aubrey przysłał mi po pierwszej, ciągnącej

się bez końca zimie, kiedy Geoffrey zniknął, a ja o mały włos nie znalazłam się na bruku, ponieważ brakowało mi czterech funtów i sześciu szylingów. Pamiętam jednak doskonale, co mi wówczas napisał: „Szanowna pani Verlaine! Proszę do mnie więcej nie pisać. Już wiele lat temu przestałem się interesować kłopotami finansowymi Geoffreya, natomiast jego sprawy małżeńskie nigdy mnie nie obchodziły. Podejrzewam, że jest pani bardzo głupia, w przeciwnym razie na pewno nie pościeliłaby sobie pani w pobliżu mego syna. Skoro jednak już to pani zrobiła, mogę jedynie życzyć powodzenia. Mimo to nie sądzę, by udało się pani w tym łóżku dobrze wyspać, a tym bardziej żeby spotkało tam panią szczęście. Jedno jest absolutnie pewne — ode mnie nie uzyska pani żadnej pomocy". Rzeczywiście byłam bardzo głupia, zwłaszcza jeśli jako głupotę potraktujemy łatwowierność i optymizm. Patrząc na wszystko w ten sposób, trzeba przyznać, że później stałam się całkiem mądrą kobietą. Frekwencja na pogrzebie lorda D'Aubreya była, oględnie mówiąc, bardzo mizerna. Podejrzewam, że większość spośród obecnych wcale nie przyszła po to, by opłakiwać starego wicehrabiego, raczej przyciągnęła ich możliwość przyglądnięcia się nowemu. Jedyną osobą, która płakała, była pani Fruit. Wylewała takie potoki łez, że właściwie zastąpiła w tym względzie wszystkich zgromadzonych. Nie powinnam jednak stroić sobie z niej żartów, ponieważ jej żal był prawdziwy i na pewno jej bólu wcale nie zmniejszał fakt, że była w nim zupełnie osamotniona. Archanioł (to znaczy wielebny Morrell — bardzo spodobało mi się to przezwisko nadane przez Geoffreya jego dawnemu przyjacielowi, ponieważ człowiek ten naprawdę bardzo przypomina wizerunki Michała albo Gabriela pojawiające się na renesansowych płótnach, a jeszcze bardziej jeden z miedzianych kwasorytów Blake'a*), no więc Archanioł oddawał staremu wicehrabiemu ostatnią posługę. Kiedy przyszedł czas na mowę pożegnalną, sprytnie uniknął podejmowania daremnego trudu, którym z pewnością byłoby szukanie takiej ilości choćby najbardziej wątpliwych zalet zmarłego, by zdołały one wypełnić pól godziny. Przypomniał natomiast o angielskiej tradycji, zgodnie z którą należy darzyć czcią wielkich posiadaczy ziemskich. Dzięki temu wcale nie musiał mówić o czci, którą mieszkańcy Wyckerley powinni darzyć lorda D'Aubreya. Skromna uroczystość, która odbyła się na * William Blake (1757-1827) - angielski poeta, myśliciel, malarz i rytownik. Między innymi ilustrował dzieła j.Miltona, Dantego, a także Biblię {pr^yp. tłum.). cmentarzu parafialnym, z pewnością mogłaby wzruszyć ewentualnych widzów, ale zbyt wyraźnie widać było zniecierpliwienie Geoffreya, w związku z tym pastor uznał, że lepiej zrobi, jeśli nieco skróci ceremonię i szybko wypowie sakramentalne

słowa: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz". Kiedy było już po wszystkim, uprzejmie zaprosił nas na plebanię na filiżankę herbaty. W tym momencie na cmentarzu nie było już innych żałobników. Najwyraźniej jednak Geoffrey potrzebował czegoś nieco mocniejszego niż herbata, ponieważ odesłał mnie powozem do domu. Podejrzewam, że w tej chwili on i Archanioł trąbią koniak, równocześnie z nostalgią wspominając dawne czasy. Chociaż może się mylę. Wielebny Morrell - Christian, co za trafne imię, czyżby jego powołanie zostało przesądzone już w chwili narodzin? — z pewnością nie spełni makabrycznych toastów Geoffreya i nie będzie się śmiał z jego ponurych żartów. Zawsze wydawało mi się, że angielscy duchowni podlizują się szlachcie, ale jak dotąd Archanioł wcale tego nie robi. Nie mogę wyobrazić sobie ich dwóch jako przyjaciół i nierozłącznych towarzyszy zabaw. Czy łowili razem ryby? Wylegiwali się w stogu siana i snuli chłopięce marzenia? Stroili sobie żarty z wdzięków miejscowych dziewcząt i chwalili się swymi męskimi podbojami? Geoffrey mógł puszyć się jak paw i wymyślać niestworzone historie. Ale Archanioł? Moim zdaniem do niego bardziej pasuje jakaś bezpretensjonalna robota, pozwalająca przy okazji pokazać wspaniałe muskuły. Na przykład bez trudu mogę sobie wyobrazić, jak pokonuje w bród wezbrany strumień, aby uratować tonące jagnię. Mój nowy dom to wzniesiony z kamienia dwór, stojący nad niewielką rzeczką, której brzeg znajduje się mniej więcej pięćdziesiąt metrów od drzwi wejściowych. Jest urocza, nazywa się Wyck i płynie wzdłuż głównej ulicy miasteczka. Co kilkaset metrów jej brzegi łączą stare, wzniesione jeszcze przez Rzymian, mostki. Są to pełne uroku kamienne łuki — bardzo chciałabym móc je kiedyś namalować. Obok dworu jest spory dziedziniec, na którym stoi mnóstwo przybudówek — jest tam chyba z dziesięć budynków gospodarczych, jeden w gorszym stanie od drugiego. Na tyłach znajduje się tarasowy ogród opadający stopniowo aż do olbrzymiego parku. Kiedyś z pewnością był chlubą tej posiadłości. Jeszcze dziś bez trudu można dostrzec jego piękno, mimo że obecnie jest potwornie zaniedbany. Gdy z okien mojego salonu patrzę na rosnące tam chaszcze i zdziczałe wino, ogarnia mnie potworne znużenie... To ja nazwałam ten pokoik swoim salonem, chociaż prawdziwy salon znajduje się na parterze. Jest to ogromne pomieszczenie z przytłaczającą liczbą mebli i ścianami wyklejonymi wytłaczaną tapetą. Ten natomiast jest moim schronieniem, moim sanktuarium. Za czymś takim tęskniłam, mieszkając przy Battersea Road, ponieważ nie było tam żadnego pokoju narożnego. Lynton Great Hall ma w przybliżeniu trzydzieści dziewięć pokoi. Mój salon to niewielkie pomieszczenie na drugim piętrze, właściwie na poddaszu, z dala od sypialni służących. Można się tu dostać po bardzo wąskich i niebezpiecznych schodach, na które wchodzi się od strony nigdy nie używanej galerii. Dzięki Bogu, jest tu

kominek, ale nawet gdyby go nie było, i tak ukrywałabym się tutaj i w lecie, i w zimie, ponieważ nic mi tu nie grozi. (Powinnam raczej powiedzieć, że czuję się tu bezpieczna — natomiast przyszłość pokaże, czy rzeczywiście nic mi tu nie grozi.) Siaduję na miękkim, wyłożonym skórą krześle, które stoi przy sekretarzyku, i gryzmolę coś lub czytam, a czasami szkicuję. Świat dosłownie leży u mych stóp, ponieważ okna - jedno z nich wychodzi na południe, a drugie na zachód — zaczynają się niemal od samej podłogi. Gdyby wszystkiego wokół nie zasłaniały wysokie drzewa, kto wie, może przy dobrej widoczności zdołałabym nawet zobaczyć zachodnie wybrzeże Devonu. Przyniosłam tu wszystkie moje książki i ustawiłam na gzymsie nad kominkiem. (Biblioteka wicehrabiego sprawiła mi ogromny zawód — najwyraźniej przestał czytać książki w 1825 roku.) Nie śmiem zadzwonić na służącą, nawet jeśli mam ochotę na herbatę albo chciałabym, żeby przyniosła mi pocztę lub czystą chusteczkę do nosa. Musiałaby pokonać sześć kondygnacji, biegnąc z albo do mieszczącej się w suterenie kuchni, w związku z tym uważam, że byłoby to zbyt wygórowane żądanie, nawet jak na wicehrabinę. Jest to spory minus, ale bez żalu akceptuję tę niedogodność — w zamian za to mam bezpieczne schronienie. Czasem jednak moja samotnia... nie, nie będę o tym pisać. Wczoraj przyjechał prawnik. Nazywa się Hedley. Jest to stary, zgrzybiały jegomość, który wygląda tak, jakby został wzięty wprost z „Bleak House" Dickensa. Wiadomości, które przywiózł, trudno jednoznacznie określić jako dobre albo złe. Nie brak pieniędzy, być może jest ich nawet sporo, ale stary D'Aubrey ulokował je w tak wielu funduszach powierniczych i na różnorodnych rachunkach, że z pewnością chwilę to potrwa, zanim Geoffrey będzie mógł położyć na nich rękę. W związku z tym późnym wieczorem musiałam wysłuchać długiej tyrady i znieść zwykłe w takich razach wybuchy wściekłości. To sprawiło, że przypomniałam sobie wcale nie tak odległe czasy, kiedy potwornie bałam się ataków szału Geoffreya. Na szczęście to już przeszłość. Teraz słucham i obserwuję, zupełnie jakbym bezpiecznie stała za grubymi, kamiennymi blankami, chociaż to wcale nie znaczy, że nic nie jest w stanie mnie dotknąć. Tak więc przypuszczam, że jesteśmy obecnie bogaci. Zawsze tego pragnął. Wydaje mi się jednak, że jest już za późno, by mógł być szczęśliwy. Czy bogactwo w jakiś sposób zmieni moją sytuację? Na pewno nie będę szczęśliwsza. Nie sądzę, żebym była w stanie wytrzymać tu sześć miesięcy, tym bardziej rok. To przekracza możliwości mojej wyobraźni. Geoffrey, skoro ma już w ręce pieniądze, albo przynajmniej wkrótce będzie je miał, z pewnością zdoła wszystko opłacić i najprawdopodobniej wkrótce pojedzie walczyć na Krymie. Zastanawiam się jednak, czy tym razem mu na to pozwolą. Jest znacznie silniejszy, to fakt, ale wciąż nie wygląda najlepiej. Nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo chce walczyć i zabijać? Jest to coś, czego

chyba nigdy nie zrozumiem. Chociaż być może odpowiedź na to jest bardzo prosta, i tylko ja sobie wszystko komplikuję. 9 kwietnia Geoffrey zaprowadził Christy'ego Morrella po raz pierwszy do burdelu. Rzecz działa się trzynaście lat temu w Devenport, a dziewczyna miała na imię Crystal. Albo przynajmniej tak powiedziała. Nie wiem, dlaczego Geoffrey był bardzo zadowolony, że może mi to powiedzieć. Jestem dzisiaj bardzo zmęczona. Zarządzany przez panią Fruit dwór funkcjonuje znacznie gorzej, niż gdyby w ogóle nie było w nim gospodyni. Sądzę, że sto razy gorzej. Geoffrey proponuje, żeby ją zwolnić, ale nie mogę tego zrobić. Nigdy się na to nie zdobędę. Przeżyła wszystkich - jedynym miejscem, w którym znalazłaby dach nad głową, byłby przytułek. Bez przerwy boli mnie gardło, ponieważ muszę głośno krzyczeć, żeby cokolwiek usłyszała. Nie znoszę tego. Ponieważ, bez względu na okoliczności, uważam, że nie powinno się wrzeszczeć na słabowite staruszki. Problem polega na tym, że nawet jeśli mnie słyszy, ma nadzwyczajną umiejętność przekręcania wydanych przeze mnie poleceń. Proszę ją, żeby przysłała do mnie pokojówkę (jest to opryskliwa, niemiła kobieta o imieniu Violet - już zdążyłyśmy się serdecznie znienawidzić), ponieważ chcę, żeby pomogła mi zdjąć zasłony wiszące wokół łoża w sypialni Geoffreya i wytrzepać z nich kurz. Nikt nie przychodzi, w związku z tym zmagam się z nimi sama. W końcu pojawia się inna pokojówka (Susan, niezwykle łagodna, irlandzka dziewczyna, która potrafi rozbawić mnie do łez) uzbrojona w pudło ze szczotkami i czernidłami, gotowa zabrać się do czyszczenia kominków. Dochodzę do wniosku, że nie potrafię wydawać służbie rozkazów. Przynajmniej nie mam w tym żadnej wprawy. Dawniej, kiedy mieszkałam z papą we Włoszech lub Francji, zdarzało się, że mieliśmy służące, ale ja byłam wówczas za mała, żeby mówić im, co mają robić. Polubiłam Wilhelma Holyoake'a. Nazywają go tu „ekonomem". To znaczy, że jest zarządcą - innymi słowy, administratorem majątku. Ma ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jest twardy jak głaz i nie odzywa się, jeśli nie ma czegoś ważnego do powiedzenia. Geoffrey na pewno nigdy nie przyznałby się do tego, sądzę jednak, że w jakiś sposób się go boi. Kiedy Holyoake skończył mówić nam o wszystkich zaniedbaniach, których dopuścił się Edward Verlaine, o koniecznych remontach, zakupie nowocześniejszego sprzętu i niezbędnych inwestycjach, które pozwoliłyby uchronić gospodarstwo rolne należące do Lynton Hall przed upadkiem, sama również byłam przestraszona. Ciekawa jestem, co zrobiłby zarządca, gdyby wiedział, że nowy wicehrabia wcale nie ma zamiaru być

dobrym, zapobiegliwym dziedzicem, dbać o mieszkańców Wyckerley ani wyciągać gospodarstwa z wszystkich zaniedbań, które zostawił mu w spadku jego ojciec. Tymczasem ja próbuję sobie poradzić ze spadkiem w postaci tego domu. Trzydzieści dziewięć pokoi! Co ja pocznę z trzydziestoma dziewięcioma pokojami? Odpowiedź starego D'Aubreya była niezwykle prosta — zamknął większość z nich. To doskonałe rozwiązanie, gorzej natomiast przedstawiają się jego rezultaty - pleśń, wilgoć, myszy, szczury, pająki, kurz, pajęczyny i duchy. (Istnienia tych ostatnich jedynie się domyślam, ale czyż wzniesiony czterysta lat temu kamienny dwór może obejść się bez duchów?) Każda obluzowana, nie przysłonięta dywanem deska podłogowa skrzypi jak kości starego człowieka, a żadne dwie ściany nie stykają się pod kątem prostym. Wiatr wieje ze wszystkich stron, nie zważając na to, że do wnętrza powinien się dostawać raczej drzwiami i oknami. Tynk się wykrusza, tapeta odpada płatami, a wszystkie kominki dymią. Okna składają się z dawno już niemodnych kwater, ramy zaopatrzone są w klamki, których nie sposób otworzyć, ponieważ zostały zamalowane na amen, a szyby są tak stare, że znajdujący się na zewnątrz świat marszczy się i kołysze jak fale oceanu. Mimo wszelkich wad i niewygód polubiłam ten dom. Najtrudniej mi się przyzwyczaić do okropnego umeblowania, znajdujących się w hallu „ozdób" w postaci wypchanych zwierząt umieszczonych w szklanych kulach i stojącej w bibliotece szafki z wypchanymi kolibrami — co za radosny dodatek! Do szału doprowadzają mnie również mające być ozdobą jadalni oprawione w złote ramy ryciny przedstawiające lorda Nelsona i księcia Wellingtona. Na szczęście nie brak tu również miłych niespodzianek. Na przykład w zatęchłej bibliotece, za rozsuwanymi kotarami, odkryłam alkowę, w której znajduje się wyściełana ławeczka i okno na wykuszu. Roztacza się stamtąd wspaniały widok na garbaty, kamienny most na rzece. Poza tym pełno tu różnego rodzaju balkoników i maleńkich werand. Co prawda większość z nich wygląda tak niepewnie, że strach postawić na nich stopę, ale jedna z nich wychodzi z głównego hallu na ciągnący się po zachodniej stronie dworu park i można z niej obserwować piękne zachody słońca. Natomiast niewątpliwie największym skarbem jest mój mały, wygodny i przytulny salonik na poddaszu. Mam stąd wspaniały widok na pastwiska, zagrody dla owiec, ciągnące się wzdłuż dróg i miedz zarośla oraz rzędy drzew, wąskie, gliniaste ścieżki wijące się wśród pól, a także kamienną, czarną, wysoką iglicę kościoła Wszystkich Świętych, dumnie sterczącą w przerwie między rosnącymi w oddali dębami. Przez całe życie bez przerwy przeprowadzałam się z miejsca na miejsce. Dłużej mieszkałam jedynie w Rawennie, ale wówczas byłam bardzo małą dziewczynką, a potem przez dwa i pół roku wytrzymaliśmy w Rouen, gdzie mecenasem papy był książę de Beauvais. W związku z tym mogę sobie jedynie wyobrażać, jakim uczuciem darzy się „dom". Czy jest to ta wyrozumiałość

i czułość, z jaką spoglądam na Lynton Hall, swego rodzaju skłonna do wybaczania pobłażliwość, z jaką traktujemy ekscentrycznych krewnych? Mimo to raczej nie przywiązywałabym zbyt dużego znaczenia do porywów własnego serca. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym zapuścić korzenie tutaj czy w jakimkolwiek innym zakątku na ziemi. Wydaje mi się, że raczej nie zostałam stworzona do tego, by w ogóle mieć jakiś dom. Te słowa zabrzmiały bardzo smutno. Jestem znużona. Przysypię ogień w kominku i pójdę spać. Mam nadzieję, że w moim nowym domu nie będę zbyt często spotykać własnego męża. 11 kwietnia Dzisiaj usłyszałam pierwszą miejscową plotkę: wszystkie niezamężne dziewczęta szaleją za Archaniołem, w związku z tym regularnie zasypują go ciastami, babeczkami, szalikami, rękawiczkami, pantoflami, zasuszonymi kwiatami, zakładkami do książek, pokrowcami na meble - jednym słowem, obdarowują go wszystkim, co ich zdaniem może mu się przydać w jego smutnym, skromnym i pozbawionym kobiecej ręki domostwie. Najbardziej zawziętymi rywalkami są dwie siostry, Chloe i Córa Swan, córki kowala. Podobno nie próżnuje również córka burmistrza, Honoria Vanstone, i wielu postronnych obserwatorów stawia właśnie na nią (oczywiście są to jedynie przypuszczenia). Moimi infor- matorkami były pani i panna Weedie — sędziwa matka i wcale już nie najmłodsza córka — dwie dystyngowane damy z Wyckerley, które złożyły mi tego popołudnia sympatyczną wizytę w dawnym stylu. Wszystkie powyższe plotki oczywiście formułowane były bardzo dyskretnie i z ogromnym szacunkiem, ale wcale nie miałam trudności z czytaniem między wierszami i wysuwaniem własnych wniosków. Obie panie, w imieniu mieszkańców miasteczka, zgotowały mi serdeczne przyjęcie i traktowały mnie z ogromną uprzejmością i sporą rewerencją (ta ostatnia z jednej strony była zabawna, ale też niezwykle żenująca). Przy okazji muszę chyba wspomnieć, że otrzymałam od nich olbrzymi słój specjalnie przyrządzonych jaj — „z herbatnikami i herbatą mają zbawienny wpływ na trawienie". Kiedy ich początkowe onieśmielenie zniknęło, ucięłyśmy sobie bardzo miłą pogawędkę. Pod koniec przepisowych dwudziestu minut zaprosiły Geoffreya i mnie do siebie na herbatę. To spotkanie ma się odbyć po mszy w następną niedzielę. Odpowiedziałam raczej dość wymijająco. Czy mus zę chodzić do kościoła? Na ile poważnie powinnam odgrywać rolę dziedziczki? Geoffrey nie jest w stanie służyć w tym względzie jakąkolwiek radą — on traktuje to wszystko jak świetny żart. Sądzę, że dla mnie również jest to w pewnym sensie żart — mimo to uprzejmość obu pań była jak najbardziej prawdziwa i przez kilka minut wcale nie