Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Paula Marshall - Książę sekretów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Paula Marshall - Książę sekretów.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

PAULA MARSHALL Książę sekretów

PROLOG Na początku 1892 roku młody, przystojny i bystry amery­ kański finansista, Cobie Grant, przyjeżdża do Londynu i zaczy­ na bywać w towarzystwie. Dzięki swemu niewyobrażalnemu bogactwu zdobywa tam sobie przydomek Dolarowy Książę. Dręczy go jednak świadomość własnego pochodzenia, jest bo­ wiem dzieckiem z nieprawego łoża, dlatego stara się pomagać słabym i bezradnym. Przypadkiem ratuje przed biedą i ruiną dwie panny. Pierwszą z nich - arystokratkę lady Dinah Ferville, źle traktowaną przez rodzinę - podstępem skłania do małżeń­ stwa. Mówi, że wprawdzie jej nie kocha, ale otoczy ją opieką i stopniowo przemienia to brzydkie kaczątko w łabędzia. Nato­ miast Dinah, początkowo pełna lęku, zaczyna go darzyć miło­ ścią, zwłaszcza po tym jak Cobie wprowadza ją w świat namięt­ ności. Drugą jego podopieczną jest Lizzie Steele, dziewczynka, którą sprzedano do domu rozpusty. Cobiemu udaje się ją stam­ tąd potajemnie wykraść, zanim wykorzysta ją sir Ratcliffe He­ neage, człowiek pozornie godny szacunku, członek parlamentu i minister. Z pomocą Armii Zbawienia Cobie umieszcza Lizzie w domu dla sierot i bezdomnych, który ufundował z własnych pieniędzy. Jednocześnie ściga sir Ratcliffe'a, chcąc doprowa­ dzić do ukarania go za występność. Występując pod fałszywym nazwiskiem, łapówką skłania policję do zlikwidowania domu rozpusty. Policja aresztuje stręczyciela i jego wspólników, ale sir Ratcliffe i jego kompan Hoskyns dostają wcześniej potajem­ ne ostrzeżenie. Cobie nadal obserwuje sir Ratcliffe'a i stara się go zdema-

skować, sam jednak również jest obserwowany przez inspektora Walkera, który podejrzewa Cobiego o to, że w przeszłości był rewolwerowcem na Dzikim Zachodzie. Tymczasem sir Ratcliffe z pomocą Hoskynsa odnajduje i po­ rywa Lizzie, by wykorzystać ją i zabić. Z kolei Cobiemu udaje się wytropić Hoskynsa, pozbywa się go więc i podkłada ogień pod prowadzony przez niego dom rozpusty. Wciąż jednak nie jest w stanie oskarżyć sir Ratcliffe'a, który pozostaje na wolno­ ści, i spotyka się z nim na grancie towarzyskim. W swojej misji mściciela Cobie korzysta z pomocy przyjaciela, który razem z nim przeżył niejedno na Dzikim Zachodzie, Hendricka Van Deusena. Hendrick również stał się powszechnie szanowanym człowiekiem i, podobnie jak przyjaciel, obraca się teraz w to­ warzystwie skupionym wokół księcia Walii. Dinah zostaje gwiazdą sezonu. Naturalnie nie wie o podwój­ nym życiu swojego męża, ponieważ jednak jest inteligentna, do­ myśla się, że ma on swoje sekrety. Cobie, który do tej pory za­ chowywał emocjonalny dystans do wszystkich ludzi, nawet swoich rodziców, coraz bardziej ulega urokowi swojej żony, mi­ mo że próbuje mu się oprzeć. Cobie i Dinah stają się ulubieńcami księcia Walii i mają mu złożyć wizytę w Sandringham, jego majątku w hrabstwie Nor­ folk. Ma tam również gościć sir Ratcliffe, który zaczyna podej­ rzewać, że Cobie pragnie jego zguby. Czy Cobiemu uda się osa­ czyć przeciwnika? A może inspektor Walker aresztuje Cobiego? Czy starania Dinah dobrze się skończą? Wszystkiego można się dowiedzieć z następnych stron tej książki.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Sandringham, sierpień 1892 roku Z czasem lady Dinah Grant nabrała przekonania, a nawet pewności, że wszystkie wydarzenia tej znamiennej jesieni i zi­ my miały swój początek w tygodniu spędzonym w Sandring­ ham, majątku księcia Walii w hrabstwie Norfolk, gdzie udała się wraz z mężem. Potem już nic nie było takie jak dawniej. Wtedy jednak oboje - a może należałoby wyłączyć z tego Cobiego i powiedzieć, że tylko ona - sądzili, że jadą na zupeł­ nie zwyczajne przyjęcie. Naturalnie jeśli przyjęcie w domu członka rodziny królewskiej można nazwać zwyczajnym! - Jedziemy dla przyjemności - powiedział jej Cobie w po­ ciągu, w drodze do Sandringham. - Czyżby? - Dinah była w bardzo przekornym nastroju. - Tak po prostu? Jak wiem z doświadczenia, na przyjemność trze­ ba zapracować. Łatwiej jest chyba dostać się do Oksfordu i od­ być studia pod kierunkiem mojego ojca, niż chodzić w glorii przez cały sezon w Londynie! - To prawda - przyznał - ale pewnie się zgodzisz, że lepiej chodzić w glorii niż w niesławie. - Och... - Taką pozę przybierał zwykle Cobie, gdy coś jej tłumaczył. - Mam zamiar i tu chodzić w glorii, choćby tylko ze względu na ciebie. Nie byłoby dobrze, gdyby o naszym małżeń­ stwie mówiono, że jest nieudane, skoro zadałeś sobie tyle trudu, abym stanęła z tobą przed ołtarzem. Cobiego bardziej rozbawiła, niż rozdrażniła zręczna aluzja do fortelu, jakim się posłużył, by przekonać brata Dinah, Rai-

neya, do wyrażenia zgody na małżeństwo siostry. Stanowiła ewidentny, choć niekoniecznie potrzebny dowód na to, jak da­ lece zmieniła się Dinah od dnia ślubu. Po nieśmiałej, zahukanej, przekonanej o swej brzydocie pannie, którą Cobie uratował, nie zostało ani śladu. Teraz był mężem uroczej młodej damy, obda­ rzonej subtelnym dowcipem, ćwiczonym na nim i nie tylko. Może nawet byłby dumny z kunsztu, jakim się wykazał, do­ prowadzając do tej przemiany, gdyby nie sądził, że znacznie większy udział miał w niej kryształowy charakter Dinah. - Widziałam, że kazałeś Gilesowi wziąć gitarę. - Spojrzała na męża znad filiżanki herbaty. Podróżowali specjalnym, luksu­ sowym wagonem, który książę Walii oddał do dyspozycji swo­ ich gości. - Czy myślałeś o mnie, czy o Jego książęcej wyso­ kości? - I jedno, i drugie. - Cobie przesłał Dinah swój najpiękniej­ szy uśmiech. - Przypuszczalnie ktoś z towarzystwa wspomniał, że umiem grać na gitarze, więc mam wystąpić przed książęcym majestatem, gdy tylko, i jeśli tylko, Jego wysokość sobie zaży­ czy. Beauchamp, który pośredniczył w zdobywaniu dla nas za­ proszenia, mówił, że książę nie lubi, gdy ktoś z jego gości się leni i zaraz wymyśla mu zajęcie. - Ośmielę się zauważyć, że dla ciebie nie będzie musiał ni­ czego wymyślać. W życiu nie widziałam człowieka, który był­ by mniej skłonny do lenistwa. Rainey powiedział mi ostatnio, że twoja przedsiębiorczość bardzo go wyczerpała. - Och, Raineyowi niewiele potrzeba, żeby osłabnąć. - Co­ bie nie miał złudzeń co do szwagra, chociaż starał się on żyć rozsądniej, odkąd majątek, który przegrał do Cobiego w karty, oddano w zarząd powierniczy. Rozbawiona Dinah skinęła głową i usiadła wygodniej. Do­ szła do wniosku, że woli się napawać widokiem męża niż kraj­ obrazami za oknem, które z każdym kilometrem zdawały się co­ raz bardziej monotonne. Cobie niewątpliwie zasługiwał na uwagę. W towarzystwie

zwano go Apollem. Klasyczna uroda i nienaganna aparycja na­ rzucały to porównanie - rzeczywiście wydawał się współczes­ nym wcieleniem greckiego bóstwa, arbitrem elegancji. Jednak tylko Dinah, która miała przywilej widywania go na­ gim, wiedziała, że muskulaturą po dwakroć przerasta greckich herosów, których posągi wypełniały galerie rzeźby w British Museum. Naprzeciwko małżonków siedziała Violet, przyrodnia siostra Dinah, kiedyś jej prześladowczym, a ostatnio zawistna admira­ torka. Jej mąż, lord Kenilworth, udał się na herbatę w odległej części wagonu, wziąwszy ze sobą Raineya, który miał złożyć wizytę w Sandringham pierwszy raz. - Słyszałam, że ten chwalca Cobiego, pan Van Deusen, rów­ nież został zaproszony przez księcia - stwierdziła kwaśno Vio­ let. - Ale tu, w pociągu, go nie widzę. - Nie. - Cobie zignorował niepochlebną uwagę o swoim przyjacielu. - Zdaje się, że ma dziś przed południem coś waż­ nego do załatwienia i przyjedzie dopiero późnym popołudniem, po podwieczorku. - Hmm! Zdaniem Dinah, pomruk Violet mógł oznaczać wszystko albo nic. Cobie uśmiechnął się pod nosem i zaczął zastanawiać, co po­ wiedziałaby Violet, gdyby znała prawdę o jego przyjaźni z Hen­ drickiem Van Deusenem. Gdyby wiedziała, że przed dziesięcio­ ma laty obaj byli w konflikcie z prawem i uganiali się z bronią w ręku po południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Je­ den drugiemu nieraz ocalił życie. Tamte dni dawno już minęły, obaj przeobrazili się w szacow­ nych ludzi interesu. Ostatnio w Londynie odnowili tę przyjaźń z burzliwych lat, a Van Deusen jeszcze raz wspomógł swego młodszego i bardziej nieobliczalnego przyjaciela. Stacja Wolferton okazała się większa niż poprzednie. Kilka powozów czekało tu na gości księcia, by zawieźć ich do San-

dringham House, rezydencja bowiem znajdowała się w pewnym oddaleniu. Za paradnymi pojazdami stały jeszcze pomniejsze bryczki, które miały przewieźć służbę i bagaże państwa. Dinah nie bez rozbawienia próbowała odgadnąć, jak Cobie­ mu spodoba się architektoniczny eklektyzm rezydencji księcia widoczny i z zewnątrz, i po przestąpieniu progu. Jej zacieka­ wienie jeszcze wzrosło, gdy weszli za kamerdynerem do sieni z dębową boazerią, gdzie powitał ich wypchany pawian wycią­ gający przed siebie łapę z tacą na karty wizytowe gości. Pomy­ ślała o nienagannym guście, z jakim urządzono paryską rezy­ dencję markizy, i swym własnym domu przy Park Lane, w któ­ rym każdy mebel, każdy ozdobny detal, każdy obraz dowodziły wyczucia piękna. Z drugiej strony pokoje, w których nagromadzono tyle przy­ padkowych przedmiotów, emanowały niekrępującą swojsko- ścią. Sandringham było domem, nie muzeum, a dzięki radosnej beztrosce, z jaką właściciel szukał mniej wzniosłych przyje­ mności tego świata, jego goście łatwo mogli poczuć się swo­ bodnie. Również ich apartament okazał się bardziej przytulny niż majestatyczny, toteż w pewnej chwili Dinah doszła do wniosku, że może jednak ta wizyta wcale nie będzie tak trudna i męcząca, jak przewidywała, mimo że - o czym wkrótce się przekonała - kilka razy dziennie należało się przebierać. Ten obowiązek śmiertelnie ją nudził, chociaż jej dwie pokojówki, Hortense i Pearson, były nim absolutnie zachwycone. Na pierwszy ogień poszła fioletowo-seledynowa popołu­ dniowa suknia z krepdeszynu, do której były, oczywiście, od­ powiednie pantofelki. Gdy Dinah miała już tę kreację na sobie, a Cobie wystroił się w tweedowy garnitur stosowny do wiej­ skiego otoczenia, razem zeszli do salonu na podwieczorek. Ku swemu niezadowoleniu zaraz za progiem Dinah ujrzała sir Ratcliffe' a Heneage' a utyskującego na żonę, która znowu się spóźnia. Do słuchaczy sir Ratcliffe'a należała między innymi

Susanna Winthrop, jego obecna kochanka, wychowana razem z Cobiem, która wejście Grantów skwitowała nieco wyzywają­ cym skinieniem głowy. Cobiemu Susanna wydała się tego po­ południa wyjątkowo ładna, choć była wyraźnie podenerwowa­ na, co wobec pozy pogodnego spokoju, jaką najczęściej przy­ bierała, wydawało się dość niezwykłe. Oto wpływ sir Ratcli­ ffe'a, pomyślał. Sir Ratcliffe, pochylony nad jej dłonią, sprawiał wrażenie uszczęśliwionego widokiem nowo przybyłych gości. Być może czerpał przyjemność z demonstrowania temu przeklętemu jan­ kesowi swojej władzy nad Susanną. - A słyszałem, słyszałem, Grant, że ma pan przyjechać. Szkoda, że sezon polowań jeszcze się nie zaczął. Mógłby pan z korzyścią dla siebie poćwiczyć strzelanie. Cobie przypomniał sobie, że wyparł się umiejętności strze­ lania, dlatego przybrał zasępioną minę, choć chciało mu się śmiać. - Książę prawdopodobnie zaprosi was jeszcze po sezonie, czyż nie, lady Dinah? Podobno ostatnio jest pani jedną z jego ulubienic. Przesłodzony uśmiech sir Ratcliffe'a bardzo nie spodobał się Susannie. - Jak dobrze wyglądasz - powiedziała, kierując wzrok na Cobiego. - Przypuszczalnie służy ci małżeństwo. - I tonem, którego Cobie nigdy u niej nie słyszał, choć znał go z ciętych ripost, jakimi Violet niszczyła swoje rywalki, dodała: - A pani służy bez wątpienia, lady Dinah. - Jej intonacja nie pozostawia­ ła cienia wątpliwości co do tego, że komplement jest tylko po­ zorny. Cobie przypomniał sobie matkę, która kiedyś, gdy poskarżył się, że bezpowrotnie stracił przyjaciela, pokonawszy go w sza­ chy, a może w jakiejś innej grze, powiedziała: „Zazdrość jest zabójcza, Cobie". Od tej pory Cobie zawsze ukrywał swoje talenty do tego sto-

pnia, że prawie o nich zapomniał, póki nie zaczął ich naprawdę potrzebować w Arizonie. Teraz słuchał, jak Dinah wysławia przed Susanną i sir Ratcliffe'em życzliwość swojego męża i opowiada, jak dziwnie się czuje w roli pani domu. - Mam takie wrażenie, jakbym wciąż bawiła się lalkami, chociaż wiem, że to z mojej strony naiwność - zakończyła. Sir Ratcliffe założył monokl i wlepił w nią wzrok. Zobaczył, że ta dama promienieje młodością w pięknej popołudniowej sukni, skrojonej z niezwykłą prostotą. Włosy również miała uło­ żone bardzo zwyczajnie. Mimo to sir Ratcliffe poczuł nagły przypływ pożądania. I to do kogo? Do żony Granta! Najpierw odebrał temu jankesowi Susannę Winthrop, a teraz widok świeżej urody Dinah obudził w nim żal, że to nie on był jej pierwszym mężczyzną, że nie mógł się nią cieszyć ani na­ uczyć jej, jak sprawić mu rozkosz... Cobie, wiedziony intuicją, zawsze będącą dla niego zarazem przekleństwem i błogosławionym darem, natychmiast pojął, o czym myśli sir Ratcliffe. Wyczytał to z jego pozy, z grymasu ust i pozornie niewinnej odpowiedzi: - To chyba nic dziwnego, lady Dinah. Wygląda pani tak, jakby rzeczywiście dopiero niedawno wyrosła pani z wieku, w jakim dziewczynki bawią się lalkami. Cobie wiedział, że upodobanie do małych dziewczynek do­ prowadziło sir Ratcliffe'a do perwersji i zbrodni. Wiedział też, że z niewyjaśnionych powodów władze osłaniają tego szubraw­ ca. Właśnie dlatego za punkt honoru postawił sobie schwytanie sir Ratcliffe'a w sidła i dopilnowanie, by został ukarany za nie­ cne czyny. Trudno mu było zapanować nad sobą, ujął więc Dinah za rękę i powiedział: - Musimy iść dalej, moja droga. - Mówiąc to, odciągnął ją na bok. Ręce go swędziały na widok człowieka, który zgwałcił i zamordował biedną Lizzie Steele, a teraz rozmawiał i śmiał się z Susanną. Należało ostrzec Susannę, choć Cobie nie sądził, by

Ratcliffe stanowił dla niej takie zagrożenie, jak dla dzieci, które padały jego ofiarami. - Nie lubisz go, prawda? - spytała Dinah z uśmiechem, ski­ nieniem głowy witając kolejnych znajomych, zauważonych wśród mrowia gości. - Kogo? - spytał zaskoczony spostrzegawczością żony. Najwidoczniej podobnie jak on miała dar umiejętnej oceny ludzi. - Sir Ratcliffe'a. Ja go nie lubię. Nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzy. . - Mnie też nie, moja droga - przyznał szczerze. - To jest człowiek, którego należy unikać. Dinah odwzajemniła mu się szczerością za szczerość. - Przyprawia mnie o gęsią skórkę. O, witaj Violet. Jakie to dziwne i niepotrzebne, że musimy tracić czas na wymienianie uprzejmości z ludźmi, z którymi spędziliśmy cały dzień. Zupeł­ nie jakbyśmy spotykali ich pierwszy raz po latach. - Oszczędź mi swoich błyskotliwych uwag, Dinah - odpar­ ła wyraźnie poirytowana Violet. - Zachowaj je dla kogo innego. Byle nie dla księcia, bo on nie lubi bystrych kobiet. - Ja na szczęście lubię - szepnął Cobie żonie do ucha, na wypadek gdyby rozdrażniła ją ta napaść. Potem skłonił się przed Violet i dał popis pochlebczego krasomówstwa. Violet jakoś po­ zwoliła się ugłaskać, choć nie bez oporu. Instynkt zawsze pod­ powiadał Cobiemu, kiedy sytuacja wymaga wykazania się nie­ nagannymi manierami. Kiedyś Kenilworth podsumował Granta określeniem „tak wspaniały, że aż nieprawdziwy". Nikt, a zwłaszcza Ameryka­ nin, nie powinien być taki cywilizowany, uładzony, postawny, krótko mówiąc, pod każdym względem taki jak ideał mężczy­ zny. Dobrze, że Kenilworth nie wie, jakim tygrysem potrafi być Cobie w łóżku, pomyślała Violet, a Dinah teraz z tego korzysta. Z drugiej strony, Dinah nie wydawała się szczególnie zmaltre­ towana, więc może jednak nie korzysta.

Gdy Grantowie oddalali się od Violet, aby przed zajęciem miejsca przy jednym ze stolików przywitać się z innymi gośćmi, Violet zauważyła, jak Cobie pochyla głowę i coś mówi do żony. Dinah odwróciła się do niego i uśmiechnęła w taki sposób, że Violet ogarnęła dzika zazdrość. A jednak Dinah korzysta z ta­ lentów męża, nie było co do tego wątpliwości. Violet wymam­ rotała pod nosem słowa, których nie powstydziłaby się pomy­ waczka, i było to miarą wstrząsu, jaki przeżyła. Wcześniej Cobie zapowiedział Dinah, że będzie miała ry­ walki wśród obecnych kobiet. Odpowiedziała pogodnie, że mó­ wi jej to, bo chce być niezastąpiony dla swojej żony, no i prze­ cież jest. Gdyby jednak wówczas znała reakcję Susanny i Violet na swój widok, wiedziałaby, że Cobie nie żartował. Ledwie zdążyli usiąść, gdy pojawił się książę i wszyscy poderwali się z miejsc, by uhonorować członka rodziny kró- lewskiej. Dinah miała się potem przekonać, że ta dziwaczna mieszan­ ka etykiety i swobody w zachowaniu jest typowa dla Sandring­ ham. Po godzinie spędzonej przy podwieczorku Dinah i Cobie wrócili do swojego pokoju. - I co teraz będziemy robić? - spytała męża wesoło, gdy zo­ stali sami. - No, cóż - odrzekł z powagą -jeśli chcesz być całkowicie comme il faut o wpół do dziewiątej na kolacji, to musisz na­ tychmiast posłać po Hortense i Pearson, żeby zaczęły cię ubie­ rać. A mnie tymczasem wspomoże Giles, żebym i ja godnie wy­ glądał przy książęcym stole. Dinah spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Któż ci to powiedział? Niemożliwe, żebyśmy na przebra­ nie się do kolacji potrzebowali aż dwóch godzin... To jakaś nie­ dorzeczność. - Violet uczyniła mi ten honor i pomogła zdobyć pierwsze wtajemniczenie, tak w każdym razie to ujęła. Wszak przyjeżdża z Kenilworthem do Sandringham przynajmniej dwa razy do ro-

ku na polowanie, jesienią i zimą. My jesteśmy za wcześnie, że­ by polować, więc musimy znaleźć sobie inne rozrywki. Księciu, jak wiesz, niekiedy rozrywek dostarcza Violet. W osiemnastym wieku na dworze francuskim prawdopodobnie nosiłaby tytuł „la maitresse en titre". Dinah uśmiechnęła się. - Wnoszę, że to należy tłumaczyć „pierwsza kochanka kró­ la", coś w rodzaju szefa nierządu. Czy naprawdę chcesz tu pę­ dzić tak jałowe życie, Cobie? Tym razem zadała mu pytanie całkiem serio, więc odpowie­ dział tym samym tonem: - Nie stale, ale na razie jest to dla mnie nowe doświadczenie. Naturalnie mam inne, bardziej ważkie zainteresowania i z cza­ sem będziesz je ze mną dzielić, ale tymczasem poznajemy smak przestawania w najlepszym towarzystwie i zaskarbiania sobie książęcej łaski. Aha, przy okazji powinienem jeszcze cię ostrzec, że kolacja u księcia składa się zwykle z dwunastu dań, więc nie jedz od razu zbyt wiele. - Przypuszczalnie to również wiesz od Violet. Muszę przy­ znać, że ma ona swoje zalety. - Owszem, a goście przy stole zajmują miejsca ściśle według swojej pozycji społecznej, pozostaje mi więc wyrazić nadzieję, że amerykański wieśniak z żoną nie będą musieli jeść w kuchni. Powiedział to z powagą w głosie, ale Dinah jak zwykle po­ znała się na żarcie. Przyszedł później do jej pokoju, akurat gdy Hortense i Pear­ son skończyły ją ubierać. Był żywym świadectwem kunsztu Gilesa. Prawie oniemiał z zachwytu, widząc żonę w wieczoro­ wej sukni. Bajkowa, biała kreacja podkreślała figurę Dinah za­ dziwiająco prostym krojem, a przybranie z drobnych kwiatków z jedwabiu stanowiło aluzję do jej przydomku: Angielski Prze­ biśnieg. Największy bukiecik zdobił zieloną szarfę, otaczającą wąską talię.

Suknia została zamówiona w sekrecie przed Cobiem, toteż dopiero gdy wszedł do pokoju, odbyła się jej premiera. Dinah odebrała swą nagrodę w postaci ulubionego, szelmowskiego uśmiechu męża, który rzadko ktokolwiek miał okazję zobaczyć. - Jeśli chcesz wzbudzić zazdrość Violet, to nie mogłaś spi­ sać się lepiej - stwierdził. To i ostrożne cmoknięcie w policzek były dla Dinah wystar­ czającą pochwałą. Późniejszy zachwyt na twarzach mężczyzn i irytacja kobiet, gdy wkroczyła do salonu, stanowiły już tylko skromny dodatek. Najbardziej ucieszyło ją to, że zdołała zado­ wolić i przyjemnie zaskoczyć swego męża. Podczas kolacji siedzieli osobno, ale Cobie widział uśmiechy Dinah i jej rozmowę z sąsiadami przy stole, co skłoniło go do refleksji, jak długą drogę przebyła jego żona w niezwykle krót­ kim czasie. Najwyraźniej dobrze się bawiła, a poza tym skorzy­ stała z rady i rzeczywiście nie jadła zbyt wiele na początku. Zerknął na nią jeszcze raz, gdy opuszczała salon z damami, a potem jego uwagę zajął książę, który zapaliwszy cygaro, wy­ raził życzenie, by Cobie zagrał na gitarze, gdy tylko panie i pa­ nowie znów spotkają się razem. - Przywiozłeś instrument, prawda, Grant? Zwracało uwagę, jak urokliwy potrafi być ten otyły mężczy­ zna w średnim wieku, jeśli tylko chce. Nie wyróżniał się ani mą­ drością, ani wykształceniem, ale rozumiał i mężczyzn, i kobie­ ty. Wiedział, czym się kierują, lubił to samo co oni, i stąd wzięła się jego popularność. Ludzie, którzy tłumnie gromadzili się wo­ kół jego powozu, skandując: „Good Old Teddy", robili to, po­ nieważ widzieli, że jest ich bratem w człowieczeństwie. Cobie nie stanowił tu wyjątku. - Kazałeś, sir, więc musiałem być posłuszny. Książę przeszył go bystrym spojrzeniem. - Powinienem przyjąć cię na dwór, Grant. Byłbyś książęcym mistrzem posłuszeństwa. Cobie uśmiechnął się.

- Z przyjemnością, sir. Zauważył, że uśmiecha się do niego jego nieoficjalny wuj, sir Alan Dilhorne, a Van Deusen, krągły i rumiany, puszcza doń oko, paląc cygaro. - Nie palisz, Grant, prawda? Te cygara są naprawdę wybor­ ne. Powinieneś spróbować. - Palenie szkodzi na głos, sir. Chciałbym zasłużyć potem na pańską pochwałę, a i ja chciałbym być zadowolony z siebie, li­ czę więc na wyrozumiałość. „Potem" okazało się jednak dość odległe w czasie. Zanim mężczyźni przyłączyli się do dam, które siedziały razem jak ła­ będzice, dumnie unosząc głowy, i prezentowały piękne ramio­ na, wielu z nich pozwoliło już sobie na zbyt wiele, między in­ nymi sir Ratcliffe. Cobie przyzwał gotowego na każde skinienie lokaja i wziął od niego swoją gitarę. Książę stał, więc wszyscy dookoła rów­ nież stali. - Usiądźcie - powiedział książę, wykonując zapraszający gest i sam zajął miejsce, żeby inni mogli wziąć z niego przy­ kład. - Pan Grant dla nas zaśpiewa - oznajmił. - Podkreślam, że to jest występ na specjalne książęce życzenie. Macie nie plot­ kować. Violet zrobiła kwaśną minę, a sir Ratcliffe wydawał się bar­ dzo poirytowany, widząc, jak ten przeklęty kuglarz otwiera fu­ terał i wyciągnąwszy instrument, zaczyna go stroić. - Czy jest coś, co masz szczególną ochotę usłyszeć, sir? - spytał Cobie na tle cichych akordów. Książę pokręcił głową. - Byle nie było przygnębiające. Nie jestem w nastroju do nudziarstwa. - Hm. - Cobie przez chwilę się zastanawiał, a potem zaczął grać, najpierw bardzo ostrożnie, powoli przypominając sobie melodię i słowa pieśni pierwszego kata z „Mikada": „Wykazik mam, tak, tak, nazwiska znam, tak, tak.

Ech, gdyby głowy ścięto tym wrogim elementom, niewielki byłby brak, niewielki byłby brak!" W miarę jak prowadził pieśń ku końcowi swym ciepłym ba­ rytonem, z twarzy słuchaczy znikały znudzone miny. Wreszcie zakończył zamaszystym uderzeniem w struny i skłonił głowę nad instrumentem. Książę natychmiast zachwycił się jego wir­ tuozerią. - Brawo, Grant, brawo. Dużo lepiej niż w operze, gdzie mu­ szę robić dobrą minę do złej gry i wszystko znosić. Gdzieś ty się tak nauczył grać i śpiewać? Cobie skłonił głowę bardzo rozbawiony tym, że jego bieg­ łość gitarzysty, ta sama, którą dawno temu w San Miguel bawił ludzi wyjętych spod prawa, służy teraz śmietance brytyjskiej arystokracji. - W Yale Glee Club, sir. - Gratulacje dla klubu, no i, rzecz jasna, dla wykonawcy. Zaśpiewaj coś jeszcze, proszę. Cobie postanowił zmienić nastrój. - Do tego muszę wstać - oświadczył i wysoko podnosząc gryf gitary, zaczął grać meksykańską „La Palomę". W akompa­ niamencie raz po raz wracały burzliwe akordy, a Cobie zaśpie­ wał najpierw po hiszpańsku, a potem po angielsku. Entuzjazm słuchaczy był całkowicie szczery. Książę przez chwilę dyrygował brawami, potem zamienił kilka słów z żoną i zwrócił się do Cobiego: - Księżna pyta, czy znasz jakąś pieśń miłosną, którą chciał­ byś zaśpiewać. Cobie po krótkim namyśle, być może poruszony widokiem Susanny, na której nieruchomej twarzy malował się smutek po­ rzuconej kobiety, powiedział: - Tak, myślę, że ta powinna się spodobać. Z tymi słowami usiadł i zaczął śpiewać „Plaisirs d'amour", jedną z najbardziej zapadających w pamięć i najsmutniejszych ballad opowiadających o tym, że rozkosze miłości trwają krót-

ko, za to cierpienia długo, całe życie. Znów zmienił tembr głosu, żeby pasował do muzyki, i włożył w balladę tyle uczucia, ile tylko umiał z siebie wykrzesać. Zupełnie jakby czuł ból Susan­ ny, jakby musiał go dźwigać na swych barkach. Pomyślał, że może chce również tą pieśnią przekazać coś Di­ nah. Raz podniósł głowę i zobaczył ją urzeczoną, wpatrzoną tyl­ ko w niego. Powoli pieśń zbliżała się do smutnego finału i nagle Cobie odniósł wrażenie, że przeniósł się w czasie i przestrzeni do pokoju, w którym nie było książąt ani arystokratów. Zdawało mu się, że właśnie tam tą elegijną pieśnią żegna się raz na za­ wsze z Susanną, powinien jednak wiedzieć, że ich zdradzonej miłości nie można tak łatwo wymazać z pamięci. Wybrzmiały ostatnie nuty. Przez moment panowała cisza, potem księżna powiedziała: - Dziękuję, panie Grant, to było piękne. - Nagrodziła go oklaskami, a reszta słuchaczy poszła za jej przykładem. - I to już koniec - powiedział książę. - Dziękujemy nasze­ mu bardowi za pieśni. Chwilę później podszedł jednak do Cobiego, mrugnął doń porozumiewawczo i z uśmiechem szepnął: - Weź z sobą gitarę, gdy wyjdziemy do palarni. Założę się, że znasz i inne śpiewki, jeszcze bardziej zajmujące. To również było specjalne książęce życzenie. Sir Ratcliffe, wyraźnie oszołomiony alkoholem, wstał, a za nim Susanna i kilku jego kompanów. - No, no, Grant - powiedział, puszczając oko do swojego towarzystwa. - Jeśli wszystko się zawali, jeśli będzie krach na giełdzie, zawsze możesz zarobić na życie śpiewaniem na na­ brzeżu w Brighton, ot co! - Znam gorsze sposoby zarabiania pieniędzy - odparł chłodno Cobie, ignorując obelgę, chociaż kpiący uśmieszek za­ dowolenia, który wykwitł na wargach Susanny, zapiekł go do żywego. Uznał, że wypiwszy ponad miarę, sir Ratcliffe całkiem traci rozwagę, nie mówiąc już o tym, że rujnuje sobie cerę.

Susanna została przy Cobiem chwilę dłużej i zdążyła jeszcze szepnąć mu z wyrzutem: - „Plaisirs d'amour" to pieśń jakby stworzona dla ciebie, Cobie, z jednym zastrzeżeniem. Na krótkości miłosnych rozko­ szy znasz się dobrze, tylko o cierpieniach, zdaje się, wiesz nie­ wiele. Śpiewanie o tym powinieneś zostawić innym. Cobiego nawiedziło jeszcze dawniejsze wspomnienie. Zoba­ czył uroczą twarz dawno nieżyjącej dziewczyny, półkrwi Mek¬ sykanki. Pomyślał, że ból po utraconej miłości nie opuści go chyba nigdy. - Susanno, chciałbym poważnie z tobą porozmawiać - po­ wiedział z naciskiem. Spojrzała na niego z kamienną twarzą. - Jeśli chodzi ci o mnie i sir Ratcliffe'a, to możesz sobie da­ rować. Między nami wszystko skończone. Trudno. Nie chcę ka­ zań od oszusta i kobieciarza, którym się stałeś. Nie było sensu dalej próbować. Skłonił głowę, a Susanna z godnością się oddaliła. Serce zalała mu gorycz. Co ja jej ta­ kiego zrobiłem, że tylko czyni mi wyrzuty i okazuje nienawiść? - próbował zrozumieć. Nigdy nie sądziłem, że dojdziemy z Su­ sanną do takiego stanu. - Pięknie śpiewałeś, Cobie - powiedziała Dinah, podcho­ dząc do męża. - Czy na pewno nie chciałbyś wcześniej udać się na spoczynek? - Mimo jego beznamiętnej twarzy, tknięta intui­ cją, natychmiast poznała, że jest wzburzony. - Nie, Dinah - odparł tonem, który w jego ustach był pra­ wie burkliwy. - Zresztą mam jeszcze obowiązki wobec księcia. Nie jestem chory. - Wiem, że nie - potwierdziła cicho. - Nie wyglądasz na chorego. Ale pamiętam, co mi kiedyś powiedziałeś: „Pozory często mylą". Myślę, że dziś chcesz zmylić mnie i wszystkich dookoła. - Nie ciebie - odparł, wciąż szorstko. - Ty, Dinah, pozna­ jesz życie tak szybko, że niedługo nie będę dorastał ci do pięt.

A skoro mowa o dzisiejszym wieczorze, przyjmij po prostu, że cokolwiek czuję, muszę spełnić obowiązek, to znaczy życzenie księcia. Coś mi mówi, że jeszcze czeka mnie praca. I rzeczywiście. Nieco później, gdy wszedł do palarni, gdzie było aż gęsto od dymu, a książę siedział otoczony przez niewiel­ ką świtę i z rozkoszą palił cygaro po przymusowej abstynencji trwającej prawie pół wieczoru, mężczyźni zaczęli się domagać, by Cobie popisał się czymś, czego nie mógł zaśpiewać w obec­ ności kobiet. Sir Ratcliffe ze szklaneczką whisky w ręce rozparty w wiel­ kim fotelu przyglądał się, jak Cobie gra i śpiewa „The Old Chis- holm Trail" w nieco wygładzonej wersji. - Brawo - powiedział rozleniwionym tonem. - Zdaje się, że cię nie doceniłem, przyjacielu. Odpowiednim miejscem dla cie­ bie jest nie nabrzeże, lecz music-hall w Brixton. Może tam prze­ niesiesz swoje występy! Zanim ktokolwiek zdążył wyrazić swoje oburzenie z powo­ du tego grubiaństwa, Cobie dał się ponieść furii. Nie zważając na to, że może zdradzić w ten sposób przed sir Ratcliffe'em swoje zamiary, odparł gwałtownie: - Za to ja pana doceniam. Dlatego zaśpiewam coś o pań­ skim ulubionym miejscu, bliskim jego sercu. Myślę, że będzie się wszystkim podobało. Bez wahania zaintonował „The House of the Rising Sun", znaną balladę o młodziutkiej dziewczynie, która zrujnowała so­ bie życie w domu publicznym. Śpiewał ją chrapliwym, gardłowym głosem, naśladując czar­ noskórego śpiewaka, którego spotkał podczas swojego pobytu na Południu. Dinah poznałaby ten głos, często bowiem słyszała go, gdy porywała ich namiętność lub później, gdy Cobie śpiewał dla niej po chwilach miłosnego uniesienia. Gdy skończył, zapadła martwa cisza. Wszyscy obecni, nie wyłączając księcia, doskonale wiedzieli, co mówi się o stosunku sir Ratcliffe'a do kobiet, niektórzy słyszeli nawet o madame

Louise, Hoskynsie i skłonnościach sir Ratcliffe'a do małych dziewczynek. Sir Ratcliffe wstał z twarzą wykrzywioną gniewem i nie zważając na obecność księcia, krzyknął: - Niech cię diabli, Grant! Nie pozwolę się obrażać jakiemuś jankesowi, którego jedynym powodem do dumy są pieniądze... Zabrakło mu słów, bo człowiek, któremu zagroził uniesie­ niem pięści, pozostał całkowicie bierny i tylko chłodno wpatry­ wał się w niego spod na wpół przymkniętych powiek. Co gorsza, dostrzegł wyraz dezaprobaty na twarzy księcia, sędziego i władcy w tym świecie. Wiedział też, że usunięcie po­ za nawias tego świata oznaczałoby dla niego nie tylko utratę po­ zycji towarzyskiej, lecz również ruinę finansową. Tylko bowiem przyjaźń, jaką darzył go książę, pozwalała mu utrzymać na dys­ tans wierzycieli. Gdyby to zawiodło... gdyby mimo swojego wpływu na księcia posunął się za daleko... to byłby koniec... Tymczasem książę odezwał się lodowatym tonem: - Zamilknij, sir. Obrażasz pana Granta. To prawda, że od­ płacił pięknym za nadobne, ale został do tego sprowokowany. Wszyscy jak tu jesteśmy dziękujemy mu za to, że nam dzisiaj zagrał, i serdecznie żałujemy, że spotkał go taki afront. Ufam, sir Ratcliffie, iż mówię również w pańskim imieniu, a panu, Grant, wybaczamy. Nie możemy przecież ganić kogoś, kto do­ starczył nam tak niewinnej rozrywki. - Nie chciałem wywołać niczyjego gniewu, sir - oświadczył ponuro Ratcliffe, bo i cóż innego mu zostało. - To był tylko żart. Książę osądził go jednak surowo. - W bardzo złym guście, sir. Czy przyjmujesz przeprosiny, Grant? - Zawsze przyjmuję przeprosiny, sir - odrzekł pogodnie Co­ bie, chyląc głowę. - Jest to jedno z moich niewielu dobrych przyzwyczajeń. - Nadzieja go nie zawiodła, wywołał bowiem tą odpowiedzią powszechny śmiech.

Książę wymienił z nim jeszcze kilka uwag o muzykowaniu. Cobie zgodnie z prawdą wyznał, że najpewniej czuje się przy pianinie. - Zdaje się, że jesteś ze wszech miar uzdolnionym czło­ wiekiem, Grant - stwierdził książę, przeszywając go spojrze­ niem wyrazistych, niebieskich oczu. - Lady Kenilworth wspo­ mniała mi o twoich udanych szkicach. Wiem również, jak wspa­ niale trzymasz się w siodle. Jakby nie dość tego, masz jeszcze dar robienia pieniędzy. Powinieneś dawać lekcje niektórym mo­ im poddanym, mam wrażenie, że marnujemy taki niepowszedni talent. Na twarzach większości zgromadzonych Cobie dostrzegł wyraz jawnej zazdrości. Znów skłonił głowę i powiedział cicho najbardziej niewinnym tonem, na jaki umiał się zdobyć: - Och, sir, to jest znany przypadek: umie wszystko, tylko nic naprawdę dobrze. Książę nadal nie spuszczał z niego wzroku. - Wątpię, Grant, szczerze wątpię. Zresztą mniejsza o to. Dziś zapewniłeś nam dość rozrywki jak na jeden wieczór. Kiedy będziemy w Markendale, musisz nam pograć na pianinie, a lady Kenilworth zaśpiewa - ma uroczy głos. To było zwolnienie z obowiązków. Zważywszy zaś na liczbę wzmianek o Violet, Cobie uznał, że książę prawdopodobnie wie o ich przelotnym romansie i nie czuje o to urazy. Z gitarą w ręce opuścił zadymione pomieszczenie i długim korytarzem przeszedł przed portretami dostojnych przodków z dawno minionych epok. Z jakiegoś powodu nie chciał być w niczyim towarzystwie... czasem nachodziło go takie uczucie. Szukał wtedy samotności, choćby tylko na chwilę. Tym razem jednak jego życzenie nie miało się spełnić. Usłyszał za plecami głos mężczyzny, który zapewne był przedstawicielem angielskiej arystokracji. • - Pańskie występy dziś wieczorem, Grant, były najwyższej próby. Nie dziwię się, że książę nazwał pana ze wszech miar

uzdolnionym człowiekiem. Przypuszczam zresztą, że nie jest świadom wszystkich pańskich zdolności, mam rację? Zagadnął go Hervey Beauchamp, siwowłosy mężczyzna, który zawsze znajdował się blisko księcia. W tonie jego głosu pobrzmiewała nuta poufałości, jakby mówił o czymś, czego oprócz nich dwojga nikt nie wie. Cobie zrobił niewinną minę i bynajmniej nie siląc się na dwuznaczności, odpowiedział: - Dziękuję za miły komplement, sir, ale co do reszty... - nieznacznie uniósł brwi - ...szczerze mówiąc, nie bardzo rozu­ miem pańskie słowa. Nie sądzę nawet, by nas sobie oficjalnie przedstawiono, chociaż raz złożył pan wizytę mojej żonie... - zawiesił głos. - Znakomicie, sir, naprawdę znakomicie - powiedział tam­ ten z uznaniem, nie sprecyzował jednak, o co mu chodzi. Stali przed portretem księcia Ruperta Reńskiego, pędzla nieznanego artysty. - Nazywam się, jak pan wie, Beauchamp, choć natural­ nie nie ma to najmniejszego znaczenia. Jeden z moich przod­ ków przybył na te ziemie razem z Wilhelmem Zdobywcą i od tej pory staramy się służyć naszemu panu tak wiernie jak on. Skinął dłonią w stronę portretu w taki sposób, że Cobie nie był pewien, czy chodzi o księcia Ruperta, lojalnego zwolennika dwóch Stuartów, czy też o praprzodka Beauchampa. Ponieważ wyglądało na to, że powinien jakoś zareagować, postanowił pozostać przy pozie uroczego, acz naiwnego czło­ wieka. - Nie mogę zrewanżować się opowieścią o równie dostoj­ nych antenatach, bo ich po prostu nie mam, jak wielu Amery­ kanów. Jestem „nowo wynaleziony". Siwy mężczyzna parsknął śmiechem. - Dobrze powiedziane, powinienem się spodziewać takiej odpowiedzi. Pytam więc, panie Jacobusie Grant, który masz twarz Hattonów, choć odcinasz się od wszelkiego związku z ni­ mi, co skłania człowieka pańskiego pokroju do działania. Filo-

zofowie, których czytam, mówią mi, że „nowo wynalezieni lu­ dzie" - to pojęcie pochodzi z czyjegoś dzieła, ale nie potrafię powiedzieć, z czyjego; może z „Nowej Atlantydy" Francisa Ba­ cona - tworzą własne prawa, bo te, które już istnieją, nic dla nich nie znaczą. Czy pan stanowi własne prawa, Grant, i w kon­ sekwencji na ich podstawie prowadzi procesy i wydaje wyroki nawet tu, w Londynie? Cobie uniósł gitarę i spojrzał na Beauchampa. Ludzie z San Miguel poznaliby po wyrazie jego twarzy, co sądzi o tej uwa­ dze. Zaczął jeszcze raz grać pieśń z „Mikada". Dośpiewał cicho do końca, lecz wciąż trzymał palce na strunach. - Miał pan na myśli coś takiego, Beauchamp? - spytał słod­ ko. - Cóż za romantyczna wyobraźnia. Powinien pan pisać po­ wieści. Siwy mężczyzna uśmiechnął się. - Lepsze to, niż żyć ich treścią - odrzekł. - Musisz wie­ dzieć, Grant, że książę pana lubi, tak, Grant, szczerze pana lubi. Nie tylko ze względu na pana ojczyznę, choć dla wszystkich Amerykanów książę ma wiele życzliwości. Wie pan, to są ludzie czynu. Książę też jest stworzony do czynów, tylko nigdy nie by­ ło mu dane tego pokazać. Zanim włoży koronę, będzie starym człowiekiem. Szkoda. Ta stara kobieta, która teraz zasiada na tronie, ma już swoje dni za sobą, ale nigdy się do tego nie przy­ zna. Ponieważ książę jest człowiekiem czynu, ale nie ma okazji tego potwierdzić, nudzi się. A znudzeni ludzie popełniają błę­ dy... To byłaby naprawdę duża strata, gdyby z powodu jednego z nich miał zostać pominięty w tym, co mu się należy, i oszka¬ lowany przez prasę, która doprawdy zanadto urosła w siłę. Cobie nie odezwał się ani słowem. Zagrał jedynie kilka ci­ chych akordów na gitarze. Przypuszczał, że pan Beauchamp może znać tę balladę, która opowiadała o namiętności i śmierci, ale w dzikim kraju, nie w takim cywilizowanym społeczeństwie jak angielskie. - Z pewnością jest pan świadom tego - ciągnął siwy męż-

czyzna - że Jego wysokość bardzo różni się od ludzi pokroju sir Ratcliffe'a. Jego przyjemności nikomu nie czynią krzywdy. Książę pozwala sobie na nie, gdy wie, iż nikogo nie urazi. To, że raz przewinił niedyskrecją, nie oznacza, że należy go posta­ wić pod pręgierzem. Zasługuje raczej na współczucie, ponieważ nie może postępować tak, jak postępują inni. Cobie nadal przebierając palcami po strunach, gorączkowo myślał. Do czego prowadzi ta dwuznaczna rozmowa? Czego ten mężczyzna chce od Cobiego Granta? Ile wie o nim i sir Rat¬ cliffie? Trudno przypuszczać, by Beauchamp wspomniał sir Ratcliffe'a przypadkowo po wcześniejszych aluzjach do ewen­ tualnych aktów bezprawia, jakich Cobie mógłby dopuścić się w Londynie. - Przejdźmy do konkretów - powiedział takim tonem, jakby chodziło o błahostkę. - Jestem pewien, że są konkrety. Amery­ kanie lubią szybko dochodzić do sedna. Jesteśmy bezceremo­ nialni, sir, po prostu bezceremonialni. - Nigdy nie widziałem mniej bezceremonialnego człowieka niż pan - odparł oschle siwy człowiek. - Tak się panu zdaje, bo mnie pan nie zna. - Cobie zagrał parę taktów pieśni negro spiritual. - Och, znam pana, Grant, i z tego, co robił pan tutaj, i z tego, co robił pan w Stanach. Nieważne, powiem wprost. Książę na­ pisał kilka listów do damy, której mąż nagle stał się zazdrosny i wywiózł ją z Londynu na wieś. Ten głupiec liczył na to, że w ten sposób zapewni sobie wierność żony. Ona - też nie mą­ drzejsza od niego - zachowała listy księcia, a gdy znalazła sobie nowego kochanka, pokazała mu te listy, żeby się z nich po­ śmiać. Nowy kochanek najpierw się pośmiał, a potem ukradł li­ sty i teraz szantażuje nimi księcia. Chce, żeby książę zapewnił mu utrzymanie pozycji w towarzystwie i ocalił go przed ruiną. Jego wysokość jest szczodry... rozumie pan? Ale złodziej traci rozwagę, zachowuje się tak, jakby chciał zmusić księcia do tego, by po prostu usunął go ze swego otoczenia. Niestety, książę nie

może tego zrobić z powodu listów... Tymczasem ten niedys­ kretny głupiec staje się coraz groźniejszy. Gdyby wyszły na jaw jego sekrety, to jako przyjaciel księcia stałby się dla niego nie­ bezpieczny, mógłby nawet zachwiać tronem. Co gorsza, gdyby przyparto go do muru, mógłby wykorzystać skradzione listy, że­ by ocalić własną skórę, a nawet uciec się do ich opublikowania z chęci zemsty. - Beauchamp urwał. Cobie zagrał kilka taktów „God Save the Queen" i zapytał równie bezosobowo i beznamiętnie jak jego rozmówca: - A co to wszystko ma wspólnego ze mną, sir? Zapytał, ale przecież wiedział, i to dobrze. - Och, zdaje mi się, Grant, że dobrze zna pan tego złodzieja. Wcześniej zajął się pan jednym z jego kompanów, a teraz ma plany związane z samym złodziejem. - Zanucił pieśń z „Mika¬ da", którą wcześniej grał Cobie. - Nie potrzebuję chyba mówić - podjął, gdy skończył melodię - że nie tylko miałby pan z tego osobistą satysfakcję i oszczędziłby sobie kłopotów, lecz rów­ nież wyświadczył przysługę monarchii, gdyby listy księcia uda­ ło się w jakiś sposób odzyskać... Cobie próbował szybko coś wymyślić. Nikt nie przeszkadzał im w rozmowie. Obrócił głowę, żeby się rozejrzeć. Odkąd po­ jawił się siwowłosy człowiek, podwójne drzwi w głębi koryta­ rza zostały zamknięte, prawdopodobnie na klucz. A więc wy­ tropiono go z wielką pieczołowitością, prawie jak na arizońskiej pustyni, gdy miał na karku przedstawicieli prawa. Był w tej chwili kimś w rodzaju więźnia. Parsknął śmiechem, a potem powiedział z wyrzutem: - To jest najsubtelniejsza próba szantażu, jakiej kiedykol­ wiek doświadczyłem. Proszę mi powiedzieć, czy pański moco­ dawca o tym wie? I czy wie o występnym życiu sir Ratcliffe'a? Siwy mężczyzna uśmiechnął się ironicznie. - To wszystko zależy od tego, który mocodawca. Jeśli ma pan na myśli księcia, to odpowiedź brzmi „nie". - Tak sądziłem. - Cobie pokręcił głową. - Czytał pan Fran-

cisa Bacona, sir? Z pewnością tak. Jest u niego wiele myśli god­ nych zapamiętania, zwłaszcza o zemście, sir... - Ostatnie zda­ nie wypowiedział z teksańskim akcentem. - Bacon twierdzi między innymi, że zemsta stanowi rodzaj nie kontrolowanej sprawiedliwości i że jest daniem, które najlepiej smakuje na zimno. Kiedy byłem młody, zgadzałem się z nim co do joty... Kiedy trochę dorosłem, przestałem być tego taki pewien. Cza­ sem najlepszą zemstą jest odstąpienie od zemsty. Nasze uczyn­ ki, panie Beauchamp, mają swoje konsekwencje i dla nas, i dla tych, których dotyczą. Zastanowię się nad pańską propozycją. Siwy mężczyzna zawahał się. - Czy to jest przemyślana odpowiedź? - Sam jestem sobie panem - odparł Cobie niedbale. - Dla­ tego mam obowiązki tylko wobec siebie. Nie rządzi mną lęk o utratę pozycji ani pragnienie awansu, ani dbałość o reputację. Sądzę, że to, co pan o mnie wie, sir, nie jest niczym innym jak plotką. Jeśli spełnię pańskie życzenie, to dlatego, że sam tego chcę, a nie dlatego, że szantażem próbuje mnie pan skłonić do wykradzenia listów księcia Walii, tak samo jak sir Ratcliffe pró­ buje szantażem osiągnąć swoje cele u księcia. Nie lubię szanta­ żystów, nawet jeśli występują w słusznej sprawie, panie Beau­ champ. Pozostaje panu żyć nadzieją. Gdyby poprosił mnie pan o to wprost, może dałbym inną odpowiedź, sir. - Okrasił swoje słowa najbardziej prowokującym uśmiechem, na jaki umiał się zdobyć. - Widzę, że nie doceniłem pana, Grant - powiedział powoli siwy mężczyzna. - Zamilkł, a po chwili dodał: - Proszę mi je­ szcze coś wyjaśnić dla zaspokojenia mojej ciekawości, nie po to, bym wykorzystał to przeciwko niemu. Czy to prawda, że ma pan absolutną pamięć? Słyszałem o takim darze, ale nigdy nie spotkałem nikogo, kto by nim naprawdę dysponował. Cobie zaczął się śmiać. - To oczywiste, panie Beauchamp, że gdybym powiedział prawdę, mimo wszystko użyłby jej pan przeciwko mnie, trochę