Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Philippa Gregory 03 - Meridon

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Philippa Gregory 03 - Meridon.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 96 osób, 79 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 341 stron)

Philippa Gregory MERIDON Trylogia Wideacre tom 3

Rozdział 1 - Nie należę do tego miejsca - powiedziałam do siebie, jeszcze zanim otworzyłam oczy. To był mój poranny rytuał. Przez cały dzień chronił mnie przed smrodem, brudem, bójkami i hałasem. Pozwalał zostać w tym jasnozielonym miejscu o nie znanej nazwie, które stale żyło w mej wyobraźni. Nazywałam je „Wide”. - Nie należę do tego miejsca - powtórzyłam. Byłam piętnastoletnią dziewczyną o umorusanej twarzy i oczach sklejonych snem, mrugającą na widok ciemnoszarego światła, które przesączało się przez brudną szybę. Spojrzałam na łuk sklepienia wozu - leżałam na górnym posłaniu i przeciekająca przez nie woda kapała tuż obok mojej twarzy - a potem szybko zerknęłam w lewo, by sprawdzić, czy Dandy już się obudziła. Dandy - moja czarnooka, czarnowłosa siostra, równie brudna jak ja. Dandy - leniwa kłamczucha i złodziejka. Błysnęła w moją stronę czarnymi jak jeżyny oczami. - Nie należę do tego miejsca - szepnęłam raz jeszcze do urojonego świata Wide, który już znikał, mimo że wciąż jeszcze wołałam do niego. A potem powiedziałam głośno do Dandy: - Wstajesz? - Śniło ci się Wide, Saro? - spytała cicho, nazywając mnie moim tajemnym, magicznym imieniem, znanym mi ze snów o Wide. Magicznym imieniem, którego używałam w tamtej wyśnionej krainie. - Tak - odparłam i odwróciłam twarz w stronę pokrytej zaciekami ściany. Starałam się nie przejmować, że Wide to tylko marzenia i zwykłe udawanie i że prawdziwy jest ten świat, gdzie nikt nic nie wiedział o Wide, gdzie nikt nigdy nie słyszał o takim miejscu. Świat, gdzie nikt, z wyjątkiem Dandy, nie chciał nazywać mnie Sarą, mimo że raz o to poprosiłam. Wyśmiali mnie i dalej nazywali moim prawdziwym imieniem, Meridon. - Co ci się śniło? - dociekała Dandy. Nie była okrutna, tylko wścibska i raniła mnie nieświadomie. - Śniło mi się, że mój ojciec jest wspaniale zbudowanym blondynem. Podniósł mnie w górę, bardzo, bardzo wysoko, i podsadził na swojego konia. Siedziałam razem z nim na grzbiecie. Jechaliśmy drogą wiodącą od naszego domu przez jakieś pola, dalej ścieżką, która pięła się coraz wyżej i wyżej, przez las i znowu przez pola, aż na sam szczyt wzniesienia. Tam ojciec ustawił konia w taki sposób, żebyśmy mogli ogarnąć całą drogę, którą przejechaliśmy, i wtedy zobaczyłam nasz dom: przepiękny prostokątny żółty dom, maleńki jak domek dla lalek, zewsząd otoczony zielenią. - Mów dalej - poprosiła Dandy. - Zamknijcie się obydwie - warknął w półmroku stłumiony głos. - Jeszcze jest noc. - A właśnie, że nie - wypaliłam, natychmiast gotowa do kłótni. Ojciec uniósł ciemną rozczochraną głowę z posłania i rzucił w moją stronę ponure spojrzenie. - Bo zaraz oberwiesz - ostrzegł. - Śpij. Zamilkłam. Dandy odczekała kilka chwil i spytała szeptem tak cichym, że tato, z głową zagrzebaną pod brudnymi kocami, nie mógł jej usłyszeć: - I co wtedy? - Wróciliśmy do domu - powiedziałam, mocno zaciskając powieki, by na powrót ożywić wizję małej rudej dziewczynki, jasnowłosego mężczyzny, wielkiego konia i chłodnej zieleni bukowych gałęzi sklepionych w łuk ponad drogą. - A potem pozwolił mi jeździć samej. Dandy skinęła głową, bynajmniej tym nie poruszona. Od maleńkości obydwie jeździłyśmy konno. A mnie brakowało słów, żeby jakoś opisać to cudowne uczucie, jakie w moim śnie towarzyszyło jeździe na poruszającym się z gracją koniu. - Pokazywał mi, jak się jeździ konno - powiedziałam. Mój głos cichł stopniowo, czułam jak coś

ściska mi gardło. - Kochał mnie - wyznałam z rozpaczą. - Naprawdę mnie kochał. Czułam to po sposobie, w jaki do mnie mówił. Był moim ojcem i kochał mnie. - A potem? - dopytywała się niecierpliwie Dandy. - Obudziłam się - odparłam. - Na tym koniec. - Nie widziałaś domu, swoich ubrań ani jedzenia? - spytała rozczarowanym głosem. - Nie - powiedziałam. - Nie tym razem. - Och - bąknęła i na moment umilkła. - Ja też bym chciała mieć takie sny - stwierdziła tęsknym tonem. - To niesprawiedliwe. Ostrzegawczy pomruk od strony łóżka kazał nam znowu zniżyć głosy. - Jak ja bym to chciała zobaczyć - wyszeptała. - Zobaczysz - obiecałam. - To prawdziwe miejsce. Istnieje gdzieś naprawdę. Wiem, że ono gdzieś istnieje. Obydwie tam trafimy któregoś dnia. - Wide - powiedziała. - Śmieszna nazwa. - To nie jest cała nazwa - zamyśliłam się. - Nie samo Wide. Może Widecoś. Nigdy nie słyszę tej nazwy dostatecznie wyraźnie. Słucham i słucham, ale nigdy nie jestem do końca pewna. Ale to jest prawdziwe miejsce. Istnieje naprawdę. I ja jestem właśnie stamtąd. Leżałam na plecach i wpatrywałam się w zacieki na suficie wozu. Czułam odór ciał czworga ludzi, śpiących w ciasnocie przy zamkniętych oknach, przemieszany z kwaśną wonią moczu dobywającą się z nocnika. - Ono istnieje gdzieś naprawdę - powiedziałam do siebie. - Musi istnieć. W moim nędznym, ciężkim życiu cygańskiego dziecka, które nic nie obchodziło własnego ojca, a jeszcze mniej macochę, były trzy dobre rzeczy: Dandy - moja siostra bliźniaczka, tak do mnie niepodobna, jakbym była dzieckiem podmienionym przez jakąś wiedźmę, konie, które tresowaliśmy i sprzedawaliśmy, i sen o Wide. Myślę, że gdyby nie Dandy, pewnie bym uciekła, jak tylko osiągnęłam wiek, w którym mogłam ruszyć samodzielnie w drogę. Dałabym drapaka i zniknęłabym w jednej z sennych wiosek w New Forest tamtego upalnego lata 1805 roku, kiedy skończyłam piętnaście lat. To właśnie wtedy wściekłam się na tatę i sprzeciwiłam mu się po raz pierwszy w życiu. Ujeżdżaliśmy kucyka, żeby go potem sprzedać jako wierzchowca dla kobiety. Ja twierdziłam, że klacz jeszcze nie jest gotowa. Tato upierał się, że się nadaje. Nie miał racji. Tylko idiota by nie zauważył, że jest nerwowa i półdzika. Jednak tato przepędził ją dwa albo trzy razy na lonży i zachowywała się całkiem nieźle. Postanowił, że posadzi mnie na nią. Dandy nawet nie próbował prosić o to, by się zajęła klaczą. Przywołałaby na twarz jeden z tych swoich powolnych, słodkich uśmiechów i zniknęłaby na resztę dnia z pajdą chleba i kawałkiem sera w kieszeni. Wróciłaby wieczorem z kurczakiem za pazuchą, dzięki czemu uniknęłaby lania. Mnie natomiast kazał na nią wsiąść - na półdziką, raczej głupią klaczkę, za młodą na ujeżdżanie, zbyt płochliwą, by nadawała się do jazdy. - Ona nie jest jeszcze gotowa - powiedziałam, patrząc na jej rozdęte chrapy i białka wytrzeszczonych oczu. Czułam specyficzną kwaskowatą woń potu, jaki wydzielają przerażone zwierzęta. - To będzie - oświadczył tato. - Wsiadaj. Popatrzyłam na niego zamiast na konia. Jego ciemne oczy były otoczone czerwonymi obwódkami, szczecina na podbródku nadawała twarzy siną barwę. Czerwona apaszka na szyi tworzyła ostry kontrast z bladością skóry. Pił zeszłej nocy i domyślałam się, że czuje się paskudnie. Nie miał cierpliwości stać na południowym słońcu z kapryśnym kucem uwiązanym do lonży. - Każę jej biegać na lonży - zaproponowałam. - Będę ją tresowała, jeśli chcesz. - Będziesz na niej jeździć, pyskata dziewucho - sprzeciwił się ostrym tonem. - Żadna smarkula nie

będzie mi mówiła, jak się tresuje konie. - Po co ten pośpiech? - spytałam, wycofując się z zasięgu jego ręki. Tato trzymał konia i nie mógł mnie złapać. - Mam kupca - wyjaśnił. - Jeden farmer z Beaulieu chce ją dla swojej córki. Tylko że musi ją dostać już w przyszłym tygodniu, bo ta córka ma wtedy urodziny czy coś tam. Więc klacz ma być wtedy gotowa. - Będę ją tresowała na lonży - ponowiłam propozycję. - Będę z nią pracowała cały dzień i wsiądę na nią jutro albo pojutrze. - Wsiądziesz na nią teraz - warknął. Potem podniósł głos i wrzasnął: - Zima! Z ponurego wozu na słońce wyszła moja macocha. - Trzymaj ją - powiedział, kiwając głową w stronę konia, na co macocha zeskoczyła ze stopnia i przeszła obok mnie, nie mówiąc ani słowa. - Idę się przespać - mruknął pod nosem, a ja stałam jak wryta i pozwoliłam, by przeszedł obok mnie. On zaś, gdy tylko znalazł się blisko, chwycił swoją brudną ręką moje ramię i wykręcił je do tyłu z taką siłą, że usłyszałam trzask kości. Syknęłam z bólu przez zaciśnięte zęby. - Wsiadaj - powiedział mi cicho do ucha, ziejąc cuchnącym oddechem - inaczej tak ci przywalę, że przez tydzień nie będziesz mogła jeździć ani na niej, ani na żadnym innym koniu. Wyszarpnęłam się z uścisku, posmutniała i bezradna. Spojrzałam spode łba na moją macochę, która stała w miejscu, dłubiąc w zębach, i przypatrywała się tej scenie. Jak żyłam, nigdy nie wstawiła się za mną. Potrafiła patrzeć, kiedy mnie bił dopóty, dopóki nie padłam na kolana i z płaczem błagałam, żeby przestał. Raz tylko kazała mu przerwać, ponieważ moje głośne pochlipywanie nie pozwalało zasnąć jej własnemu dziecku. Czułam, że absolutnie nikt mnie nie kocha, że nie interesuję absolutnie nikogo. To nie były jakieś zwykłe głupie dziewczyńskie obawy, to była gorzka prawda. - Wsiadaj - powtórzył tato i stanął tuż przy łbie konia. Popatrzyłam na niego równie kamiennym wzrokiem. - Jak jej dosiądę, zrzuci mnie - powiedziałam. - Ty to wiesz i ja to wiem. Potem dosiądę jej jeszcze po raz drugi i trzeci. Nigdy jej nie wytresujemy w taki sposób. Gdybyś miał tyle oleju w głowie co piwa w żołądku, pozwoliłbyś mi ją tresować. Wtedy przynajmniej moglibyśmy pokazać temu farmerowi miłe zwierzątko. Przez ciebie pokażemy mu skatowanego osła. Nigdy przedtem nie przemawiałam do niego w taki sposób. Mój głos był opanowany, mimo że ze strachu przed własną śmiałością czułam, jak mnie skręca w brzuchu. Patrzył na mnie przez jedną długą, ciężką chwilę. - Wsiadaj! - rozkazał. Nic się nie zmieniło. Odczekałam moment na wypadek, gdybym jednak miała jakąś szansę albo chociaż cień szansy postawić na swoim. On miał twarz twardą jak głaz, a ja byłam tylko młodą dziewczyną. Widział, jak ulatuje ze mnie cały duch oporu. Sprawdziłam, czy trzyma mocno konia przy łbie, a potem odwróciłam się, złapałam uchwyt przy siodle i podskoczyłam. Klacz, gdy tylko poczuła mój ciężar na swoim grzbiecie, uskoczyła w bok niczym kozica, na sztywnych nogach, i znieruchomiała, drżąc jak osika pod wpływem wstrząsu. Po chwili, jakby tylko się upewniała, czy to nie jest jakiś straszny koszmar senny, stanęła dęba, wyrywając cugle z rąk taty. Tato, jak zupełny dureń, wypuścił je - cały czas wiedziałam, że to zrobi - i potem nie zostało już nic, za pomocą czego można by okiełznać zwierzę, z wyjątkiem uździenicy na jego karku. Przywarłam do grzbietu klaczy jak pijawka, ściskając kurczowo łęk siodła, ona zaś biegła jak szarżujący byk, to pochylając łeb i brykając kopytami, to stając na tylnych nogach i wierzgając przednimi w powietrzu, za wszelką cenę usiłując mnie zrzucić. Nic nie mogłam zrobić, tylko rozpaczliwie wczepić się w jej kark i mieć nadzieję, że tato w porę złapie wlokące się po ziemi cugle i zapanuje nad koniem, zanim z niego spadnę. Widziałam, jak podchodzi, był już całkiem blisko. Tymczasem zwierzę obróciło się, wykonując przy tym

niezdarny podrzut zadem, przez co omal nie wypadłam z siodła. Tracąc równowagę, uczepiłam się łęku, chcąc na nowo usadowić się na środku grzbietu, a klacz znowu wierzgnęła z całej siły i wtedy runęłam prosto na ubitą ziemię. Skuliłam się natychmiast, instynktownie chroniąc głowę przed rozpędzonymi kopytami. Usłyszałam świst powietrza, gdy wierzgnęła z rozmachem tuż nade mną, chybiła jednak o cal i pogalopowała na drugą stronę pola. Tato pobiegł w ślad za nią, klnąc głośno. Po drodze nawet nie zerknął w moją stronę, żeby sprawdzić, czy nic mi nie jest. Usiadłam. Zima, moja macocha, patrzyła na mnie bez zainteresowania. Z trudem podźwignęłam się na nogi. Byłam roztrzęsiona, ale oprócz siniaków na plecach w miejscu, którym uderzyłam o ziemię, nic mi się nie stało. Tato trzymał cugle i smagał batem biedne zwierzę po łbie, a ono wierzgało i rżało, protestując. Patrzyłam na to z kamienną miną. Nie zwykłam litować się nad koniem, który mnie zrzucił. - Wsiadaj! - rzucił, nie patrząc na mnie. Szłam tuż za nim i patrzyłam na klacz. Była nawet ładna - stanowiła mieszankę kilku dobrych ras, między innymi New Forest. Jej jasnogniada sierść połyskiwała w słońcu, a czarna grzywa i ogon były teraz sklejone i zmierzwione. Wiedziałam, że przed przyjazdem kupca będę musiała ją wyczyścić. Zauważyłam, że tato zdzielił ją batem tuż przy oku i jej delikatna powieka lekko krwawi. - Ty durniu - powiedziałam z obrzydzeniem. - Skaleczyłeś ją i kupiec na pewno to zauważy. - Nie nazywaj mnie durniem, dziewczyno - odparł i ruszył prosto na mnie, wciąż trzymając bat w dłoniach. - Jeszcze jedno słowo, a tak oberwiesz, że popamiętasz na całe życie. Dość już się nasłuchałem jak na jeden dzień. A teraz wsiadaj na konia i tym razem nie pozwól się zrzucić. Spojrzałam na niego zuchwale, co jak wiedziałam, zawsze doprowadzało go do bezmyślnej furii. Odgarnęłam z twarzy potargane włosy barwy miedzi i wpatrywałam się w niego zielonymi oczyma, nieodgadnionymi jak u kota. Widziałam, jak zaciska palce na rękojeści bata, i uśmiechnęłam się do niego zachwycona swoją władzą, nawet jeśli miałam się przy niej utrzymać tylko przez ten jeden poranek. - A kto potem będzie na niej jeździć? - zaczęłam szydzić. - Ty raczej nie dosiadasz nieujeżdżonych koni. A Zima nie wsiądzie nawet na osła, choćby mu przystawiono drabinę do boku. Nikt na tej klaczy nie będzie jeździł oprócz mnie. A ja tego teraz nie zrobię. Zrobię to po południu. Z tymi słowami obróciłam się na pięcie i kołysząc biodrami odeszłam od niego, starając się jak najlepiej naśladować powolny, koci chód mojej macochy. W wykonaniu chudej piętnastolatki, ubranej w spódnicę ledwie skrywającą łydki, niewiele w tym było zmysłowości. Niemniej jednak ojca musiało to sprowokować, bo wydał z siebie donośny ryk wściekłości, wypuścił z rąk cugle i ruszył za mną. Obrócił mnie w swoją stronę, a potem tak mną potrząsnął, że włosy opadły mi na oczy i ledwie widziałam jego zaczerwienioną z gniewu twarz. - Zrobisz tak, jak ci każę, albo ci przywalę! - zawołał, doprowadzony do ostatecznej pasji. - Zrobisz, jak ci każę, albo spiorę cię zaraz po sprzedaży konia. Lepiej sobie zapamiętaj, że jutro wieczorem będę gotów cię bić tak samo jak teraz. Mam dobrą pamięć, jeśli idzie o ciebie. Potrząsnęłam głową, żeby usunąć włosy z oczu. Musiałam pozbierać myśli. Miałam zaledwie piętnaście lat i traciłam całą odwagę, gdy tato tak mnie terroryzował. Skuliłam ramiona, wyraz arogancji znikł z mojej twarzy. Wiedziałam, że jeśli się teraz nie poddam, on zapamięta moje nieposłuszeństwo. Wiedziałam, że będzie mnie bił - nie tylko po sprzedaży konia, ale za każdym razem gdy sobie przypomni o tym wszystkim. - W porządku - powiedziałam ponurym głosem. - W porządku. Dosiądę jej. Zaszliśmy klacz z dwóch stron na skraju pola. Tym razem trzymał cugle silniej, gdy już siedziałam na jej grzbiecie. Trwało to trochę dłużej, ale znowu mnie zrzuciła. Zanim Dandy wróciła do domu z niewyraźnym tajemniczym uśmiechem i królikiem wykradzionym z cudzych sideł, leżałam już na posłaniu cała posiniaczona, z obolałą po serii upadków głową. Dandy przyniosła mi talerz pełen potrawki z królika.

- Wyjdź na zewnątrz - zachęciła mnie. - Z nim spokój, pije. Kupił Zimie piwa, więc z nią też spokój. Wyjdź, to pójdziemy nad rzekę i popływamy. To ci pomoże na te siniaki. - Nie - odparłam ponuro. - Chcę spać. Nie chcę wychodzić i nie dbam o to, czy on się uspokoił. Nienawidzę go. Życzę mu, żeby zdechł. I ta głupia Zima też. Zostaję tu, chcę spać. Dandy stanęła na palcach, żeby mnie dosięgnąć na górnym posłaniu, i dotknęła nosem mojego policzka. - Bardzo boli? - szepnęła. - Bardzo, na zewnątrz i od środka - powiedziałam cicho. - Życzę mu, żeby zdechł. Zabiję go, jak dorosnę. Dandy pogładziła mnie po czole chłodną brudną dłonią. - A ja ci w tym pomogę - obiecała z cieniem śmiechu w głosie. - Jest tu blisko rodzina Ferenzów, wybierają się popływać. Chodź też, Meridon! Westchnęłam. - Niech idą beze mnie - oświadczyłam. - Jestem za bardzo obolała i wściekła. Zostań ze mną, Dandy. Musnęła wargami siniak na moim czole. - Nie - oznajmiła melodyjnym głosem. - Umówiłam się z chłopakami Ferenzów. Wrócę po zmroku. Skinęłam głową. Nie było sposobu na zatrzymanie Dandy, jeśli chciała gdzieś pójść. - Jutro też będziesz musiała jeździć? - spytała. - Tak - odparłam. - I jeszcze pojutrze. Farmer przyjeżdża po konia w niedzielę. Do tego czasu musi zostać ujeżdżony. Ale mi żal tej jego córki! W półmroku zalegającym wnętrze wozu dostrzegłam błysk białych zębów Dandy. - Czy to zły koń? - spytała z nutą beztroskiego rozbawienia w głosie. - To potwór - odparłam lakonicznie. - Ja się na nim utrzymam, ale ta panienka złamie sobie kark już za pierwszym razem, gdy spróbuje się przejechać na swoim prezencie urodzinowym. Zachichotałyśmy mściwie. - Nie sprzeczaj się z nim jutro - ostrzegła mnie Dandy. - Od tego tylko robi się gorszy. A z nim i tak nigdy nie wygrasz. - Wiem - odparłam znużonym głosem. - Wiem, że nigdy nie wygram. Ale nie potrafię siedzieć cicho tak jak ty. Nawet nie potrafię uciekać tak jak ty. Nigdy nie umiałam. Ale ucieknę, jak tylko będę umiała. Ucieknę zaraz, jak tylko wymyślę dokąd. - A j a pójdę z tobą - powiedziała Dandy, powtarzając złożoną dawno temu obietnicę. - Tylko nie rozwścieczaj go jutro. Mówił, że cię zbije, jeśli to zrobisz. - Postaram się - odparłam bez przekonania i podałam jej pusty talerz. Potem odwróciłam głowę w drugą stronę, odgradzając się od niej, od ciemnego wozu i mętnie oświetlonych drzwi. Odwróciłam się do drewnianej ściany przy moim posłaniu i podłożyłam sobie cuchnącą poduszkę pod głowę. Zacisnęłam mocno powieki i zapragnęłam znaleźć się gdzieś bardzo daleko - daleko od obolałego ciała, od tej zgrozy i strachu, które przepełniały moje myśli. Od obrzydzenia, jakie czułam do ojca, i nienawiści, jaką darzyłam Zimę. Od swojej bezsilnej nieudolnej miłości do Dandy i cierpień, jakich przysparzało mi beznadziejne, brudne i nędzne życie. Zacisnęłam mocno powieki i wyobraziłam sobie, że jestem miedzianowłosą córką właściciela Wide. Wyobraziłam sobie drzewa odbijające się w wodach pełnego pstrągów potoku. Wyobraziłam sobie dom i kremowe, słodko pachnące róże rosnące w otaczających go ogrodach. I kiedy odpływałam w sen, udało mi się przywołać wizję jadalni, ognia migoczącego na kominku, wydłużonych płomyków świec odbijających się od blatu wielkiego mahoniowego stołu i służących, którzy stawiają na nim jedno danie po drugim. W moim wiecznie wygłodniałym ciele obudziła się bolesna tęsknota do tych obfitych smakowitych dań. Niemniej jednak zasypiałam z uśmiechem na ustach. Następnego dnia, pomimo kaca, ojciec nie czuł się najgorzej, więc szybciej dopadał końskiego łba i

silniej przytrzymywał klacz. Mnie udawało się dłużej usiedzieć na jej grzbiecie i przynajmniej dwukrotnie wylądowałam na nogach, zsunąwszy się najpierw z jednego boku, potem z drugiego, dzięki czemu uniknęłam tych potwornych upadków na ubitą ziemię, które wstrząsały każdym nerwem. Tato skinął głową w moją stronę, gdy przerwaliśmy pracę, żeby zjeść obiad - resztki potrawki z królika rozwodnione tak, że przypominały zupę, i kawał starego chleba. - Czy jutro utrzymasz się na niej dostatecznie długo? - Tak - odparłam pewnym głosem. - Wyjeżdżamy pojutrze? - Nie, jutro wieczorem! - odparł beztrosko tato. - Wiem, że żadna dama nigdy nie będzie w stanie jeździć na tej klaczy. To wredny koń. Zachowałam spokój. Wiedziałam doskonale, że na początku, kiedy ją kupiliśmy, była łagodna. Gdyby tresowano ją starannie i z miłością, tato sprzedałby ją korzystnie jakimś ludziom z wyższej sfery. On jednak wiecznie dążył do szybkich zysków. Wystarczyło, że spotkał człowieka, który chciał spokojnego konia w prezencie urodzinowym dla swojej córki, a już naprędce ujeżdżał dwuletniego dzikiego kuca. Właśnie ta prymitywna głupota i tępa pogoń za drobnym zyskiem denerwowały mnie najbardziej. - Nie jest wytresowana do jazdy z damskim siodłem - powiedziałam zdawkowo. - Nie - zgodził się tato. - Ale jak umyjesz twarz i pozwolisz Zimie zapleść sobie włosy, to nawet jak dosiądziesz jej okrakiem, będziesz wyglądała jak taka, co dopiero uczy się jeździć. Zaraz ją kupi, jak cię na niej zobaczy. Tylko się pilnuj, żebyś nie spadła. Skinęłam głową i urwałam garść trawy, żeby wytrzeć swoją miskę. Wyplułam w garść wyssaną chrząstkę i cisnęłam ją w stronę chudego kundla uwiązanego pod wozem. Schwycił ją i schował się w cieniu. W upalnym popołudniowym słońcu widziałam przez zamknięte powieki czerwone kręgi, wyciągnęłam się na skoszonej trawie, żeby rozkoszować się ciepłem. - Dokąd teraz jedziemy? - spytałam bez zainteresowania. - Do Salisbury - odparł bez wahania tato. - Można tam zarobić kupę pieniędzy. Po drodze kupię kilka kucyków. Na początku września będzie tam jarmark, niech wreszcie te próżniaczki, Zima i Dandy, choć raz zarobią na swoje utrzymanie. - Nikt nie potrafi kraść tak dobrze jak Dandy - wypaliłam. - Kiedyś ją za to powieszą - odparł obojętnie. - Jej się wydaje, że wystarczy, jak przewróci tymi swoimi czarnymi oczami do strażnika miejskiego, a on ją zaraz zabierze do domu i da cukierka. Nie zawsze uda jej się wyłgać, jak będzie starsza. Strażnik ją zatrzyma, a jak się będzie opierać, to ją zaciągnie do trybunału. Usiadłam. Nagle stałam się czujna. - Wsadzają do więzienia? - spytałam podniesionym głosem. Tato roześmiał się ochryple. - Wszystkich nas wsadzą do więzienia, a jakże, i to w tej, jak jej tam, Australii, jeśli nas wszystkich wyłapią. Lepiej urodzeni są przeciwko zwykłemu człowiekowi, dziewczyno. Każdy jeden, choćby nie wiem jak pięknie się wyrażał, jaki by był grzeczny. Całe życie przebywałem po złej stronie parkowych murów. Widziałem ich, jak tam wjeżdżają, i widziałem, jak wyjeżdżają, ale wędrowca nigdy nie potraktowali, jak się należy. Skinęłam głową. To był ulubiony temat taty. Największe politowanie budził, gdy rozwodził się nad nim po pijanemu. Gdy poznał moją mamę, był wędrownym druciarzem: łajdakiem, drobnym handlarzem i złodziejem. Ona była prawdziwą Cyganką, wędrującą razem ze swoją rodziną. Ale jej mąż umarł i musiała zadbać o nas, swoje córki bliźniaczki. Uwierzyła, kiedy tato obiecywał jej wspaniałą przyszłość, i wyszła za niego wbrew radom swoich krewnych i bez ich błogosławieństwa. Tato mógł się do nich przyłączyć i podróżować razem z nimi, miał jednak wspaniałe pomysły. Zamierzał zostać wielkim

handlarzem koni. Chciał kupić oberżę. Pragnął prowadzić stajnie i tresować rasowe konie. Jeden nieudany plan za drugim - w końcu zmuszeni byli ruszyć w drogę najlichszym wozem, jaki moja matka kiedykolwiek nazywała domem. A potem znowu zaszła w ciążę. Ledwie ją pamiętam: blada i tłusta, zbyt zmęczona, żeby się z nami bawić. Zachorowała, rodziła długo, bez niczyjej pomocy. Kiedy poczuła, że umiera, płacząc błagała ojca, by pogrzebał ją zgodnie z obyczajami jej ludu - Romów, i spalił jej rzeczy w noc po jej śmierci. Nie wiedział, jak to się robi, nie obchodziło go to. Spalił symbolicznie kilka łachmanów, a resztę sprzedał. Dandy podarował grzebień matki, a mnie stary brudny sznurek z dwiema złotymi zapinkami na końcach. Przyznał mi się, że kiedyś były na niego nanizane różowe perły. Nigdy się nie dowiedział, skąd mama je miała. Dała mu te perły jako swoje wiano, a on je sprzedawał po kolei, aż nie zostało nic oprócz sznurka. Na jednej zapince wyryte było słowo, które jak mi powiedziano, oznaczało „John”. Na drugim wyryte było „Celia”. Sprzedałby i te złote zapinki, gdyby miał odwagę. Dał mi je z dziwacznym uśmieszkiem. - Masz do nich prawo - wyjaśnił. - Ona zawsze mówiła, że należą do ciebie, a nie do Dandy. Sprzedam tę zapinkę w twoim imieniu, wystarczy ci sznurek. Pamiętam, jak zacisnęłam sznurek w brudnej dłoni. - Ja chcę to mieć - oświadczyłam. - Podzielę się z tobą pieniędzmi. Ja sześćdziesiąt, ty czterdzieści? - kusił przymilnym głosem. - Nie - odparłam. - Wystarczy na słodką bułkę - powiedział takim tonem, jakby już dobił targu. W żołądku mi zaburczało, ale trzymałam się dzielnie. - Nie - powtórzyłam. - Kim są John i Celia? Wzruszył ramionami z przebiegłą miną. - Nie wiem - odparł. - Może to jacyś znajomi twojej matki. Masz prawo do tego wisiorka. Wiele razy mi to powtarzała, żeby się upewnić, czy ci go dam. Zrobiłem to teraz. Obietnicy złożonej zmarłemu należy dotrzymać. Powiedziała, że mam ci go dać i przestrzec, żebyś go dobrze pilnowała, i że masz go pokazać, gdyby ktoś cię przyszedł szukać. Gdyby ktokolwiek pytał, kim jesteś. - A kim jestem? - spytałam natychmiast. - Przeklętym utrapieniem - odparował, jego dobry nastrój minął wraz z szansą na wyłudzenie złotych zapinek. - Jednym z dwóch bachorów, do których będę uwiązany, dopóki się ich nie pozbędę. To już długo nie potrwa, pomyślałam, wysysając słodki zielony smak ze źdźbła trawy. Już całkiem niedługo będzie mógł się nas pozbyć. Ta rozmowa odbyła się dawno temu, jednak tato nigdy nie zmienił swojego nastawienia do nas. Nigdy nie zauważył, ile mięsa dostarcza Dandy do naszego garnka. Nigdy nie pomyślał, że jego konie pozostałyby półdzikie, gdybym nie miała drygu do ujeżdżania. Nie on. Ta sama chciwość, z powodu której łatwo mu było wziąć kobietę z dwojgiem niemowląt u piersi, bez żadnych możliwości uratowania jej przed całą furą swoich idiotycznych marzeń, sprawiała, że teraz potrafił planować sprzedanie nas obu temu, kto da najwięcej. Niezależnie od warunków. Wiedziałam, że Dandy skończy jako ulicznica. Błyski jej czarnych bezczelnych oczu były zbyt ochocze. Gdybyśmy należały do jakiejś cygańskiej rodziny, podróżowały razem z nią, Dandy musiałaby wcześnie wyjść za mąż i urodzić dziecko, a jej mężczyzna utrzymałby ją w ryzach. A tutaj nikogo takiego nie było. Tu był tylko tato, którego zupełnie nie obchodziło, do czego ona jest zdolna. I Zima, która śmiała się leniwie i twierdziła, że Dandy będzie się włóczyć po ulicach, zanim skończy szesnaście lat. Tylko ja wzdrygałam się, słuchając tych mętnych proroctw. I tylko ja przysięgałam, że one się nigdy nie spełnią. Że uratuję przed tym Dandy. Ona sama nie bała się tego. Dandy była próżna i afektowana. Jej się wydawało, że taki los oznacza piękne ubrania, tańce i uwagę mężczyzn. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie dorośnie, i zawsze

kiedy pływałyśmy albo przebierałyśmy się, zmuszała mnie, żebym oglądała stożkowate kształty jej piersi i potwierdzała, że stają się „nadzwyczaj cudowne”. Dandy patrzyła na życie leniwymi, roześmianymi oczyma i nie potrafiła uwierzyć, że nie wszystko może potoczyć się dla niej dobrze. Ja natomiast widywałam ulicznice w Southampton i Portsmouth. I widziałam ich owrzodzone usta i puste oczy. Wolałam, żeby na zawsze została złodziejką - którą już była - niż ulicznicą. Wolałam, żeby Dandy była kimkolwiek, tylko nie prostytutką. - To dlatego, że ty nie znosisz, jak ktoś cię dotyka - tłumaczyła mi, gdy nasz wóz ruszył w drogę na jarmark w Salisbury. Leżała na boku i czesała swoje włosy, które niczym lśniąca czarna kaskada spływały w dół z jej posłania. - Jesteś taka drażliwa jak dziki koń. Tylko mnie dopuszczasz do siebie, ale nawet mnie nie pozwalasz zapleść sobie włosów. - Nie lubię tego - odparłam niezbyt zgodnie z prawdą. - Nie znoszę, jak tato sadza mnie sobie na kolana, gdy jest pijany. Albo jak dziecko Zimy obślinia mi szyję i twarz. Dostaję od tego dreszczy. Lubię mieć przestrzeń wokół siebie. Nienawidzę tłoku. Pokiwała głową. - Ja jestem jak kot - powiedziała rozmarzonym głosem. - Uwielbiam, jak ktoś mnie głaszcze. Nie przeszkadza mi nawet, jak jest to tato, tylko musi to robić delikatnie. Zeszłego wieczora dał mi pół pensa. Zirytowana wydałam z siebie stłumiony pomruk. - Mnie nigdy nic nie dał - poskarżyłam się. - A przecież sam nigdy by nie sprzedał tej klaczy. Farmer kupił ją tylko dlatego, że widział, jak na niej jeżdżę. I gdyby nie ja, tato by nigdy jej nie wytresował. - Lepiej módl się, żeby córka tego farmera umiała jeździć konno - powiedziała Dandy i zachichotała. - Czy klacz ją zrzuci? - Jak amen w pacierzu - oświadczyłam obojętnie. - Gdyby ten człowiek nie był idiotą, zauważyłby, że trzymam się na jej grzbiecie, bo mam szczęście, a ona pada ze zmęczenia. - Cóż, tato ma teraz dobry humor - orzekła Dandy. Słyszałyśmy obydwie, jak mamrocze pod nosem nazwy kart, ćwicząc tasowanie i rozdawanie, mimo że wóz podskakiwał na grząskiej drodze. Zima siedziała obok niego na koźle. Zostawiła swoje dziecko śpiące na posłaniu, a Dandy trzymała delikatnie stopę przy jego tłustym brzuszku, żeby nie spadło. - Może da nam po pensie na upominki - zagadnęłam bez większej nadziei w głosie. Dandy rozpromieniła się. - Ja ci dam pensa - obiecała. - Zdobędę dla nas pół szylinga. Uciekniemy na cały wieczór, kupimy sobie słodyczy i będziemy oglądały stragany. Uśmiechnęłam się na myśl o tym, a potem obróciłam się twarzą do rozchybotanej ściany wozu. Nadal byłam posiniaczona od upadków i zmęczona jak pijany żołnierz po całym dniu i nocy tresowania kucyka. I opadło mnie to dziwne uczucie odizolowania, jak zawsze gdy miało mi się przyśnić Wide. Jechaliśmy już półtora dnia i jeśli tato nie kazał mi powozić, nie miałam zupełnie co robić. Całe godziny podróży i nic do roboty. Dandy potrafiła bez końca czesać włosy. A ja mogłam spać, drzemać i marzyć o Wide. Wóz jechał, rozkołysany, po błotnistych bocznych drogach i na przełaj, przez pola, a potem po lepszym, ubitym trakcie wiodącym do samego Salisbury. I wciąż nie było nic do roboty. Można było tylko wyglądać przez tylne okno na ginącą za nami drogę. Albo leżeć na posłaniu i paplać z Dandy o niczym. Między kolacją a zapadnięciem zmroku tato nie chciał się zatrzymać - rozchybotany skrzypiący wóz miał się toczyć do przodu. Nie miałam co robić, więc mogłam marzyć, że jestem w Wide, a także zastanawiać się nad bezpieczną ucieczką - swoją i Dandy - od taty.

Rozdział 2 Wyprawa do Salisbury była długa i męcząca. Jechaliśmy bocznymi drogami w górę doliny Avonu otoczonej po obu stronach podmokłymi bujnymi łąkami, na których pasły się brązowe krowy brodzące po kolana w wilgotnej trawie, przez Fordingbridge, gdzie małe dzieci, wychodzące właśnie ze szkoły, biegły za nami, krzyczały i rzucały kamieniami w nasz wóz. - Chodź tu - rzucił tato, tasując na koźle talię przetłuszczonych kart. - Chodź tu i popatrz. Powiesił lejce idących równym krokiem koni na zniszczonym słupku z boku wozu, potasował karty, przełożył i znowu potasował. - Widziałaś? - spytał. - Widziałaś, co zrobiłem? Czasami odgadywałam szybkie tajemnicze ruchy jego palców, wychwytując wzrokiem znakowane karty. Czasami nie widziałam nic. Nie potrafił dobrze oszukiwać. To trudna sztuka, powinno się ją wykonywać za pomocą czystych rąk i suchych kart. Lepka talia taty nie nadawała się za bardzo do tasowania. Jechaliśmy wolno wyboistą drogą, a ja często mówiłam: „Oszukałeś przy przekładaniu” albo „Widzę zagiętą kartę, tato”. W którymś momencie zachmurzył się i powiedział: - Masz oczy jak myszołów, Merry. Zrób to sama, jakeś taka mądra. - Cisnął karty w moją stronę, pozwalając, by rozsypały się z gniewnym furkotem. Pozbierałam je, dołączyłam do swoich, ułożyłam w prawej dłoni wachlarzyk ze starszych kart i figur. Z cichym „sio” strzepnęłam nim z siedzenia nie istniejącego owada, żeby zrobić zagięcie, tak zwany mostek, dzięki czemu wyczuwałam te karty pod palcami, gdy je dołączyłam do reszty talii. Patrzyłam obojętnym wzrokiem na otaczające nas łąki i tasowałam talię, układając w lewej dłoni figury i starsze karty na przemian z blotkami w taki sposób, że sobie mogłam rozdać same honory, a tacie niskie karty. - Widziałem! - oświadczył tato z ponurą satysfakcją. - Widziałem, jak robiłaś mostek, kiedy strzepywałaś muchę. - To się nie liczy - zaczęłam się kłócić. - Nie znałbyś tej sztuczki, gdybyś był naiwniakiem, który chce dać się oskubać. Liczy się tylko, czy zauważyłeś, jak je rozdaję. Widziałeś, jak je rozdaję? Albo że oszukuję przy tasowaniu? - Nie - powiedział, chcąc nie chcąc przyznając mi rację. - Ale i tak jesteś winna pensa za to, że cię przyłapałem. Oddaj karty. Podałam mu talię, a on tasował je bez końca w swych zniszczonych dłoniach. - Zresztą i tak nie ma po co uczyć dziewczyny - burknął. - Taka, co stoi prosto, nie zarobi. Żeby zrobić pieniądze na dziewczynie, trzeba ją położyć na plecach, inaczej przynosi same straty. Pozostawiłam go samego z tym narzekaniem i wróciłam do rozchybotanego wozu. Dandy czesała włosy na leżąco, a Zima drzemała, dziecko ssało jej pierś i gaworzyło sobie. Odwróciłam wzrok. Podeszłam do swojego posłania, przystawiłam głowę do maleńkiego okienka w tylnej ścianie wozu i patrzyłam na krętą jak rzeka wstęgę drogi wiodącej nas na północ, do Salisbury. Tato dobrze znał Salisbury - w tym mieście nie powiódł mu się interes z piwiarnią, tam kupił wóz i wrócił na drogę. Jechał pewnie przez zatłoczone ulice. Ja i Dandy wytknęłyśmy głowy przez tylne okno, robiłyśmy miny do chłopców na posyłki i przyglądałyśmy się hałaśliwemu i ruchliwemu miastu. Jarmark odbywał się na podmiejskich błoniach i tato wjechał na łąkę, na której stały już inne wozy. Kilka rasowych wierzchowców skubało krótką trawę, obejrzałam sobie je wszystkie, kiedy wyprzęgałam Jess, naszą klacz. - Ładne zwierzęta - powiedziałam do taty.

Spojrzenie, jakim ogarnął otoczenie, było niezwykle chytre. - A jakże - przyznał. - Za nasze też powinniśmy dostać niezłą cenę. Nic nie powiedziałam. Do tyłu wozu mieliśmy uwiązanego konia, tak starego i dychawicznego, że nawet na koźle słychać było jego rzężenie, oraz jednego z tych ukochanych kucyków taty, zbyt małego, by udźwignął kogoś cięższego ode mnie, i zbyt dzikiego, by sobie z nim poradziło normalne dziecko. - Tego starego konia upchnę jakiemuś młodemu durniowi - planował tato z przekonaniem. - A ten mały powinien pójść jako damski koń. - Jest trochę dziki - zaryzykowałam. - Sprzeda się dzięki swojej maści - oświadczył z pewnością w głosie, a ja nie mogłam się nie zgodzić. Miał cudowną, błyszczącą jak aksamit bladoszarą sierść, tak jasną, że nieomal srebrną. Wyczyściłam go tego ranka, dając się przy tym porządnie oblać wodą i boleśnie skopać, dzięki temu koń wyglądał tak cudownie jak legendarny jednorożec. - Jest piękny - zgodziłam się. - Tato, jeśli on się sprzeda, to czy ja i Dandy będziemy mogły pójść na jarmark i kupić jakieś wstążki i pończochy dla niej? Tato chrząknął, ale nie rozzłościł się. Dzięki perspektywie dużego zarobku na jarmarku był dziś wyjątkowo pogodnie usposobiony, choć oczywiście jak zwykle gburowaty. - Może - odparł. - Może dam wam trochę grosza. Ściągnął chomąto z grzbietu Jess i rzucił je niedbale na stopień wozu. Przestraszona hałasem klacz podskoczyła i ustawiła się bokiem, otarłszy ciężkim kopytem moją gołą łydkę. Zaklęłam i pogładziłam skaleczenie. Tato nie zwrócił uwagi na żadną z nas. - Ale pod warunkiem, że te konie się sprzedadzą - powiedział po chwili. - Więc lepiej zacznij od razu pracować nad tym młodym. Przed obiadem możesz uwiązać go do lonży, a potem będziesz nad nim pracowała przez resztę dnia. Zanim zapadnie zmrok, masz go dosiąść. Jak się na nim utrzymasz, będziesz mogła pójść na jarmark. Tylko pod tym warunkiem. Spojrzenie, którym go obdarzyłam, było dość ponure. Nie odważyłam się jednak na nic więcej. Zdjęłam uprząż z Jess i spętałam ją obok wozu, żeby mogła się paść, a sama powędrowałam do nowego szarego kucyka uwiązanego z tyłu. - Nienawidzę cię - mruknęłam pod nosem. Wóz zachybotał się, gdy tato wszedł do środka. - Jesteś wrednym, chamskim i leniwym durniem. Nienawidzę cię i życzę ci, żebyś zdechł. Wzięłam długi bat i cugle, stanęłam obok szarego kucyka i delikatnie, cierpliwie starałam się go nauczyć w ciągu jednego dnia tego, co wymagało dwumiesięcznej tresury, po to, żebyśmy razem z Dandy mogły pójść na jarmark z jakimś groszem w kieszeni. Tak się pogrążyłam w ponurych rozważaniach, że ledwie zauważyłam mężczyznę, który obserwował mnie z innego wozu. Siedział na stopniu z fajką w ręce, a nad jego głową w upalnym powietrzu unosił się kłąb dymu tytoniowego. Skupiłam się wyłącznie na zmuszaniu szarego kuca, by nieustannie dreptał wokół mnie. Stałam w środku, trzymając nisko bat, czasami dotykałam go nim, gdy się zatrzymywał, na ogół jednak przemawiałam łagodnie, żeby utrzymywał stałe tempo. Konik szedł czasami posłusznie, zataczając krąg wokół mnie, a czasami kopał, wierzgał i usiłował się wyrwać, wlokąc mnie za sobą po trawie, dopóki nie zaparłam się piętami i szarpnięciem nie zmusiłam, żeby się zatrzymał, po czym na nowo rozpoczynałam tę samą procedurę przymuszania go, by dreptał miarowo po okręgu. Ledwie do mnie docierało, że ktoś mnie obserwuje. Całą swoją uwagę skupiłam na małym kucyku - pięknym jak obrazek i wyjątkowo sprytnym. I równie niechętnym do pracy w tym gorącym porannym słońcu jak ja. Równie rozzłoszczonym i pełnym obrzydzenia. Dopiero gdy tato wyszedł z wozu, nałożył kapelusz i ruszył w stronę jarmarku, zatrzymałam konia, pozwoliłam mu zwiesić łeb i skubnąć trawy. Sama położyłam się na ziemi, żeby odpocząć, leżałam obok porzuconego bata i przemawiałam pieszczotliwie do pasącego się kuca. Jego uszy - które gdy tylko

zaczęliśmy, położył na tył głowy, demonstrując zły humor - zastrzygły na dźwięk mojego głosu i wiedziałam, że na razie najgorsze za nami - aż do chwili, gdy poczuje mój ciężar na swoim grzbiecie. Wyciągnęłam się i zamknęłam oczy. Dandy poszła na jarmark, żeby sprawdzić, co wraz z Zimą mogą tam zdziałać. Tato usiłował złowić jakiegoś klienta na swojego starego konia. Zima szczękała garnkami we wnętrzu wozu, a jej dziecko płakało z niewielką nadzieją, że ktoś się nim zajmie. Rzadko kiedy bywałam tak samotna. Westchnęłam i zasłuchałam się w śpiew frunącego po niebie skowronka i odgłosy skubiącego trawę kucyka tuż przy mojej głowie. - Hej! Ty, mała! - zawołał do mnie cichym głosem mężczyzna siedzący na stopniu wozu. Natychmiast usiadłam i przesłoniłam dłonią oczy, żeby mu się przyjrzeć. Miał ładny wóz, znacznie większy od naszego i bardzo kolorowy. Na boku czerwonymi i złotymi zakrętasami wymalowane były słowa, których nie potrafiłam odczytać, wśród nich znajdowało się wielkie ozdobne „E”. Domyślałam się, że w tym napisie zawarte jest słowo „konie”, ponieważ był tam również wspaniale namalowany wierzgający koń, obok którego stała dama, ubrana jak królowa, zamaszyście wymachująca batem. Mężczyzna miał na sobie białą koszulę, jego pucołowata twarz była świeżo ogolona. Uśmiechał się do mnie przyjaźnie, więc natychmiast nabrałam podejrzeń. - Przy takiej robocie chce się pić - powiedział uprzejmie. - Masz ochotę na kufel jasnego piwa? - A to za co? - spytałam. - Umiesz pracować, przyjemnie się na ciebie patrzyło - oświadczył. Wstał i zniknął we wnętrzu wozu, ocierając czubkiem głowy o górną framugę drzwi. Wrócił po chwili z dwoma kuflami i zszedł ostrożnie ze stopnia, nie odrywając od nich wzroku. Podszedł do mnie, wyciągając jeden kufel w moją stronę. Wstałam i zlustrowałam go wzrokiem, ale nie wyciągnęłam ręki po napój, mimo że zaschło mi w ustach i marzył mi się smak zimnego piwa na języku i w gardle. - Czego pan chce? - spytałam, wbijając wzrok w kufel. - Może chcę kupić tego konia - powiedział. - No dalej, bierz. Ja nie gryzę. To oświadczenie kazało mi spojrzeć na jego twarz. - Nie boję się pana - rzuciłam butnie. Znowu spojrzałam tęsknie na piwo. - Nie mam pieniędzy, żeby za nie zapłacić - dodałam. - Ono jest za darmo! - odparł niecierpliwie. - No bierz, głupia dziewucho. - Dziękuję - burknęłam i wzięłam kufel z jego ręki. Poczułam na języku smak słodu, płyn spłynął w dół mojego gardła cudownym chłodnym strumieniem. Upiłam trzy łyki i zatrzymałam się, żeby dłużej rozkoszować się jego smakiem. - Handlujecie końmi? - zagadnął. - Lepiej niech pan spyta mojego taty - odparłam. Rozbawiony tą ostrożnością usiadł u moich stóp na trawie. Po krótkim wahaniu również usiadłam. - To mój wóz - powiedział, wskazując w tamtą stronę. - Widzisz ten napis z boku? Robert Gower? To ja. Zdumiewający pokaz sztuki jeździeckiej Roberta Gowera! To ja i moja firma. Pokazuję wszystko. Kucyki, które tańczą i przepowiadają przyszłość, konie wykonujące akrobacje, sztuczki jeździeckie, szarże kawaleryjskie. I kostiumowe przedstawienie o Ryszardzie Lwie Serce i Saladynie z udziałem dwóch ogierów. Gapiłam się na niego oniemiała. - Ile ma pan koni? - spytałam. - Pięć - odparł. - I jednego ogiera. - Wydawało mi się, że mówił pan o dwóch - zauważyłam. - Robię wrażenie, że mam dwa - odparł bez zmieszania. - Ryszard Lwie Serce jedzie na szarym ogierze. Potem malujemy go na czarno i Saladyn ma potężnego rumaka, czarnego jak mahoń. Ja sam też się maluję na czarno, żeby być Saladynem. No i co? - Nic! - powiedziałam pośpiesznie. - Czy to pana konie?

- A jakże - odparł, wskazując ręką kuce, które zauważyłam już wcześniej. - Te cztery kuce i tamta łaciata klacz, która ciągnie wóz i też występuje. Mój chłopak jeździ na ogierze po mieście i ogłasza nasz przyjazd. Występujemy przez cały czas trwania jarmarku na sąsiedniej łące. Dajemy dwa przedstawienia, o trzeciej i o siódmej, dzisiaj i każdego dnia, na specjalne życzenie publiczności. Nic nie powiedziałam. Nie rozumiałam wielu słów. Wypatrzyłam jednak arenę ze swojego miejsca. - Lubisz konie - rzekł. - Tak - odparłam. - Mój tato je kupuje i sprzedaje. Obydwoje je tresujemy. Często sprzedajemy kucyki dla dzieci. To ja je tresuję. - Kiedy ten będzie gotów? - Robert Gower skinieniem głowy wskazał szarego kuca. - Tato chce go sprzedać w tym tygodniu - powiedziałam. - Do tego czasu będzie częściowo ujeżdżony. Wydął wargi i zagwizdał bezgłośnie. - To szybka robota - stwierdził. - Pewnie niejednego kozła przy tym fikasz. Czy może twój tato będzie go ujeżdżał? - Ja go będę ujeżdżać! - zawołałam z oburzeniem. - Cały dzień będę go tresowała na lonży, a wieczorem go dosiądę. Skinął głową, ale nic nie powiedział. Dopiłam piwo i spojrzałam na dno kufla. Za szybko je wypiłam i nie dość się nim rozkoszowałam, pochłonięta rozmową. Teraz żałowałam. - Chciałbym pogadać z twoim tatą - oświadczył, wstając. - Wróci na obiad, prawda? - Tak - odparłam. Też wstałam i podniosłam z ziemi bat. - Powiem mu, że pan chce się z nim spotkać. Czy ma przyjść do pana wozu? - Tak - powiedział. - A ty, kiedy skończysz pracę, możesz przyjść na mój pokaz. Wejście kosztuje tylko jednego pensa, ale możesz dostać bilet grzecznościowy. - Nie mam pensa - odparłam, tylko to rozumiejąc. - Możesz wejść za darmo - oznajmił. - Kiedy tylko zechcesz. - Dziękuję panu - powiedziałam z zakłopotaniem. Skłonił się z wielkopańską gracją i wrócił do swego jaskrawego wozu. Raz jeszcze przyjrzałam się malowidłu na boku. Dama z batem była ubrana pięknie jak królowa. Zastanawiałam się, kim ona jest i czy to może jego żona. To musiało być wspaniałe życie - ubierać się jak dama i tresować konie na ringu przed ludźmi, którzy płacą, żeby to obejrzeć. Coś równie wspaniałego, jak urodzić się jaśnie panią. Coś nieomal tak wspaniałego jak Wide. - Hej ty! - zawołał mężczyzna raz jeszcze, wytknąwszy głowę zza drzwi wozu. - Czy potrafisz trzaskać tym batem równie dobrze jak nim machasz? - Tak - odparłam. Musiałam umieć. Uczyłam się tego już wtedy, gdy jeszcze ledwo umiałam chodzić. Tato potrafił tak trzaskać batem, że płoszył wszystkie ptaki z drzew. Kiedy poprosiłam, żeby mnie tego nauczył, cisnął mi pod bose stopy jakiś stary gałgan. - Uderz w to - powiedział i to była cała pomoc, jakiej zechciał mi udzielić. Całymi dniami machałam batem w stronę tego celu, stopniowo wzmacniając swoje dziewczęce nadgarstki, dzięki czemu nauczyłam się trafiać batem prosto w gałgan, teraz potrafiłam strzelać z niego wysoko w górze albo tuż przy samej ziemi. Dandy raz wzięła do ust źdźbło trawy i namówiła mnie, żebym urwała batem kłos. Tylko jeden raz. Następnym razem, jak spróbowałam, nie trafiłam i uderzyłam ją w oko. Już nigdy potem nie chciałam tego robić. Krzyknęła z bólu, oko jej spuchło i przez cały tydzień było podbite. Przeraziłam się, że ją oślepiłam. Dandy zapomniała o wszystkim, jak tylko oko wyzdrowiało, i chciała, żebym razem z nią zarabiała na rogach ulic strącaniem piór z kapelusza i słomek trzymanych w ustach, ja jednak nie zgodziłam się. - No to trzaśnij z niego - zachęcał Robert Gower, przerywając moje rozmyślania. - Nie - odparłam. - Kucyk się może przestraszyć i zrobić coś złego. Zrobię to dla pana, jak z nim skończę.

Skinął głową i z jego fajki wydobył się maleńki obłok, niczym dym z komina jakiejś chatki. - Dobra dziewczyna - powiedział. - Jak ci na imię? - Meridon - odparłam. - Cygańska krew? - spytał. - Moja matka była Cyganką - rzuciłam wyzywającym tonem. Jeszcze raz skinął głową i mrugnął do mnie niebieskim okiem. Potem pochylił okrągłą jasnowłosą głowę, żeby wejść do wozu. Trzasnęły drzwi, a ja zostałam sama z młodym kucykiem, którego do wieczora musiałam wytresować, jeśli chciałyśmy iść razem z Dandy na jarmark z pensem w kieszeni. Zrobiłam to, czując, jak ze strachu cierpnie mi skóra. Tato przestrzegał zasady, że mogę dosiąść konia tylko wtedy, gdy nie wierzga albo nie ucieka - i kucyk stał nawet spokojnie, mimo że drżał ze strachu. A potem musiałam zsiąść bez żadnego wypadku. Po całym dniu pracy, doprowadziwszy siebie i kuca do skrajnego wyczerpania, tak go przyzwyczaiłam do swojej bliskości, że zrzucił mnie tylko raz, gdy go uczyłam, by stał nieruchomo, kiedy go dosiadam. Nie uciekł zbyt daleko, co uznałam za bardzo dobry znak. Nie uczyłam go ruszania z miejsca ani przystawania na rozkaz. Tato nie uczynił tego warunkiem pójścia na jarmark, więc zupełnie się tym nie przejmowałam. Pod koniec tamtego dnia koń potrafił jedynie stać nieruchomo przez dwadzieścia sekund, podczas których ja na nim siedziałam, po czym uśmiechałam się do taty z udawaną pewnością siebie i zsiadałam. Tato z niechęcią sięgnął do kieszeni i dał po jednym pensie Dandy i mnie. - Rozmawiałem o interesach z tym Gowerem - oświadczył napuszonym tonem. - Powiedział, że uczyni mi zaszczyt i pozwoli wam obydwu przyjść na jego pokaz. Ja idę do miasta na spotkanie z jednym człowiekiem w sprawie kupna konia. Bądźcie w wozie, jak wrócę, inaczej napytacie sobie biedy. Dandy rzuciła w moją stronę spojrzenie, które ostrzegało, że mam trzymać język za zębami, i powiedziała przymilnym tonem: - Tak, tatusiu. Obydwie wiedziałyśmy, że wróci pijany i nie będzie w stanie stwierdzić, czy jesteśmy czy też nas nie ma. I że nic nie będzie pamiętał następnego ranka. Potem pobiegłyśmy na sam kraniec łąki, gdzie znajdowała się brama uchylona do połowy przez Roberta Gowera, który olśniewał swoją czerwoną marynarką i białymi bryczesami wpuszczonymi w czarne wysokie buty. Przez całe popołudnie obok naszego wozu przepływał stały strumień ludzi, którzy płacili pensa Gowerowi i rozsiadali się na trawiastych zboczach w oczekiwaniu na rozpoczęcie przedstawienia. Dandy i ja przyszliśmy na samym końcu. - To prawdziwy lord! - jęknęła z zachwytem Dandy, kiedy mknęłyśmy przez pole. - Popatrz na jego buty. - I mógł się tak ubrać, mimo że mieszka w wozie! - powiedziałam zdumiona, gdyż nigdy nie widziałam, żeby z naszego wozu wyłoniło się coś bardziej odświętnego niż mętny błysk najlepszej sukni Zimy, niedopranej i nałożonej na ubłoconą szarą halkę. - Ach! - zawołał Robert Gower. - Meridon i...? - Moja siostra, Dandy - przedstawiłam. Robert Gower złożył nam uprzejmy ukłon. - Bardzo proszę, zajmijcie miejsca - zachęcił, otwierając bramę nieco szerzej, by wpuścić nas do środka. - Gdziekolwiek na trawie, tylko nie przed ławkami, które są zarezerwowane dla wielmożów i kleru. Na specjalne żądanie - dodał. Dandy obdarzyła go jednym ze swych najprzymilniejszych uśmiechów, rozpostarła fałdy swej spódnicy i dygnęła przed nim zamaszyście. - Dzięki ci, sir - powiedziała i pożeglowała obok niego z głową uniesioną w górę, pyszniąc się grubymi jak powrozy puklami swych czarnych lśniących włosów. Łąka była położona na niewielkim wzniesieniu, wyrównana na samym dole. Ludzie siedzieli na

porośniętym trawą zboczu, skąd mogli widzieć, co się dzieje na dole. Na samym przodzie stały dwie niewielkie ławki, nie siedział na nich nikt z wyjątkiem tłustego mężczyzny i jego żony - wyglądali jak para zamożnych wieśniaków, a nie jak prawdziwi przedstawiciele wyższych sfer. Doszłyśmy do stóp zbocza, potem musiałyśmy przejść obok wielkiego parawanu, na którym namalowane były jakieś dziwne drzewa, fioletowo-czerwony zachód słońca i żółta ziemia. Parawan składał się z dodatkowych bocznych skrzydeł umocowanych na zawiasach, dzięki czemu publiczność miała pełniejszy obraz, a spętane z tyłu kucyki były częściowo ukryte. Gdy przechodziłyśmy obok parawanu, z boku wysunął się jakiś chłopak wyglądający na siedemnastolatka, ubrany w piękne białe bryczesy i czerwoną jedwabną koszulę. Spojrzałam na niego podejrzliwie, jakbym się spodziewała ataku, on jednak nic nie mówił i tylko gapił się na nas wyniośle, jakbyśmy poprzez korzystanie z darmowych siedzeń stały się jego własnością. Zerknęłam na Dandy. Zuchwale uśmiechnięta i zarumieniona patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Patrzyła na niego z taką śmiałością, jakby była mu równa. - Jak się masz? - zagadnęła. - Czy to ty jesteś Meridon? - spytał zaskoczony. Już miałam powiedzieć: „Nie. Ja jestem Meridon, a to jest moja siostra”, Dandy uprzedziła mnie jednak. - Ależ nie - oświadczyła. - Ja mam na imię Dandy. A jak tobie na imię? - Jack - odparł. - Jack Gower. Niewidziana, ukryta za plecami swojej pięknej siostry, mogłam mu się dobrze przyjrzeć. Nie miał jasnych włosów jak jego ojciec, tylko ciemne. W błyszczącej koszuli i białych bryczesach wyglądał olśniewająco, zupełnie jak wędrowny aktor przebrany za lorda. Uśmiech pełen pewności siebie, jakim obdarzał Dandy, której biała twarz była zwrócona ku niemu niczym kwiat na wysmukłej łodydze, wskazywał, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Popatrzyłam na niego i pomyślałam, że to najprzystojniejszy młodzieniec, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkałam. I z jakiegoś powodu, nie potrafiłam określić jakiego, wzdrygnęłam się, jakby ktoś właśnie polał moją głowę zimną wodą, czułam, że mam zupełnie zlodowaciały kark. - Spotkamy się po przedstawieniu - powiedział. Zabrzmiało to jednocześnie jak pogróżka i obietnica. Oczy Dandy zalśniły. - Rób, co chcesz - odparła tak naturalnie, jakby była kokietką, która codziennie flirtuje z przystojnymi młodzieńcami. - Ja mam inne rzeczy do roboty, niż pętać się przy czyimś wozie. - Ach, tak? Jakie to rzeczy? - spytał. - Meridon i ja idziemy na jarmark - oznajmiła. - Mamy pieniądze do wydania i w ogóle. Dopiero teraz spojrzał na mnie. - Więc to ty jesteś Meridon - powiedział niedbałym tonem. - Mój tato mówi, że znasz się na tresurze kucyków. Dałabyś radę takiemu koniowi? Wskazał gestem tył parawanu, a ja powiodłam wzrokiem za jego ręką. Do kołka wbitego w ziemię był uwiązany piękny szary ogier, spokojny i łagodny, jednak na mój widok łypnął ciemnym okiem. - Ależ oczywiście - odparłam z rozmarzeniem. - Zadbałabym o niego jak należy. Jack obdarzył mnie uśmiechem, w którym niewiele było tego ciepła i zrozumienia, z jakim patrzył na mnie jego ojciec. - Czy chciałabyś się na nim przejechać po przedstawieniu? - zachęcił mnie. - Czy może masz coś lepszego do roboty, tak jak twoja siostra? Dandy uszczypnęła mnie w ramię, jednakże tym razem ją zignorowałam. - Bardzo chętnie się na nim przejadę - zapewniłam go pospiesznie. - Wolę się przejechać, niż iść na jarmark.

Słysząc to, pokiwał głową. - Tato twierdzi, że masz bzika na punkcie koni - powiedział. - Zaczekaj po przedstawieniu, a pozwolę ci go dosiąść. Zerknął w stronę bramy i skinął głową, widząc, że ojciec macha do niego. - Zajmijcie miejsca! - zawołał Robert Gower donośnym głosem. - Zajmijcie miejsca i obejrzyjcie najwspanialszy pokaz w całej Anglii, najwspanialszy pokaz w Europie! Jack mrugnął do Dandy i gdy jego ojciec zamknął bramę, pochylony przeszedł pod parawanem na sam środek płaskiego pola. Dandy i ja wbiegłyśmy na szczyt wzgórza i usiadłyśmy wśród pełnej wyczekiwania ciszy. Całe przedstawienie przesiedziałam oszołomiona. Nigdy nie widziałam tak dobrze wytresowanych koni. Mieli cztery małe kucyki - rasy Welsh Mountain albo New Forest, jak mi się wydawało - które rozpoczęły przedstawienie popisem tańca. Grała katarynka, Jack Gower stał na środku areny we wspaniałym purpurowym płaszczu narzuconym na czerwoną koszulę, a w ręku trzymał długi bat. Trzasnął z niego, zszedł ze środka areny na bok, a wtedy kucyki zaczęły galopować w kręgu, obracać się na zadnich nogach, zmieniać kierunek. Wszystkie trzymały wysoko uniesione łby, potrząsały piórami przymocowanymi do czół, a ich dzwoneczki stale pobrzękiwały niczym kołatki przy saniach. Ludzie zgotowali Jackowi burzliwe owacje, gdy na zakończenie występu dał znać kucykom, że mają się ukłonić, uginając przednie nogi, sam zdjął swój czerwony trójgraniasty kapelusz i również złożył głęboki ukłon. Przy okazji rzucił w stronę Dandy spojrzenie, które zdawało się mówić, że to wszystko było przeznaczone dla niej, a ja poczułam, jak moja siostra puchnie z dumy. Potem na arenie wystąpił ogier - grzywa, która spływała z jego wygiętego w łuk karku przypominała morską pianę. Robert Gower, który pojawił się razem z nim, kazał mu wierzgać i stukać kopytami. Koń potrafił wybierać chorągiewki najrozmaitszych kolorów - można było głośno wymienić jakiś kolor i zaraz przynosił dokładnie taką chorągiewkę, jaką się zamówiło. Tańczył w miejscu i umiał liczyć do dziesięciu, co demonstrował grzebaniem kopytem w ziemi. Potrafił też dodawać, i to szybciej niż ja. Niezwykle inteligentny koń, a jaki przy tym piękny! Ludzie pożegnali go również burzliwymi owacjami. Potem nadeszła pora szarży kawaleryjskiej przedstawionej w takt marszowej muzyki wygrywanej przez katarynkę. Robert Gower opowiadał o zwycięskiej bitwie pod Blenheim. Na arenę wypadł jak burza mały kucyk, którego uprząż była ozdobiona wielobarwnymi chorągiewkami i flagą z Czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Robert Gower wyjaśnił, że to wszystko symbolizuje księcia Marlborough oraz „kwiat angielskiej kawalerii”. Pozostałe trzy kucyki niosły flagę francuską, publiczność podjęła starą pieśń Wiwat bohaterska Anglia i cztery koniki szarżowały na siebie, łomocząc o ziemię swymi małymi kopytkami i wzbijając tumany kurzu. Był to wspaniały pokaz - na samym końcu francuskie konie położyły się, jakby poległy, a angielski konik triumfalnie obiegł arenę i stanął dęba na samym środku. Wtedy pojawili się sprzedawcy z tacami pełnymi napojów, ciastek i bułek. Dandy i ja miałyśmy tylko te nasze grosze i oszczędzałyśmy je na później. Poza tym byłyśmy przyzwyczajone do stałego uczucia głodu. Po przerwie pojawił się nowy koń - wielka łaciata klacz z szerokim grzbietem, bezustannie przewracająca oczyma. Na środku areny ponownie stanął Robert Gower. Strzelał z bata i kazał koniowi cwałować w kółko wielkimi, miarowymi i płynnymi krokami. Potem znienacka wbiegł Jack, ubrany w czerwoną koszulę i białe bryczesy, a Dandy wsunęła swoją dłoń w moją i mocno ją ścisnęła. Klacz galopowała dookoła areny, głośno tętniąc kopytami, a tymczasem Jack wskoczył na jej grzbiet i stanął wyprostowany, nie tracąc równowagi, mimo że przytrzymywał się tylko za pomocą jednego rzemienia, drugą ręką zaś zachęcał, aby ludzie bili mu brawo. Zeskoczył na ziemię, wykonując w powietrzu kozła, potem znowu na nią wskoczył i gdy klacz wciąż

cwałowała, zawisł na jednym jej boku, potem na drugim, a na koniec z wysiłkiem owinął się dookoła końskiego karku. Potem zrobił wyskok i usiadł na niej tyłem, a następnie wykonał kolejny obrót i usiadł przodem do jej łba. Spocony i zdyszany, zakończył występ objazdem całej areny, stojąc na końskim zadzie idealnie wyprostowany, z rękoma wyciągniętymi na boki dla zachowania równowagi, nie trzymając się zupełnie niczego. Wykonawszy daleki skok, wylądował na równych nogach tuż obok swego ojca. Dandy i ja zerwałyśmy się z miejsc, żeby go oklaskiwać, i obydwie zachrypłyśmy od krzyku. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak jeździł konno. Oczy Dandy błyszczały. - Czy on nie jest piękny? - rzuciła. - I jakiego ma konia! - dodałam. Moim zdaniem to był najlepszy numer w całym przedstawieniu. Niemniej jednak Robert Gower jako Ryszard Lwie Serce, jadący na wojnę razem ze swymi małymi kucykami i ogierem, prawie doprowadził Dandy do łez. Następny żywy obraz przedstawiał Saladyna na wielkim czarnym koniu, w którym nie potrafiłam rozpoznać tego samego ogiera. Potem Ryszard Lwie Serce wykonał triumfalną paradę na wierzchowcu okrytym wspaniałą złotą kapą. Tylko wystające spod niej czarne nogi mogły zdradzić, na czym polegała sztuczka. - Wspaniałe - westchnęła Dandy na samym końcu. Pokiwałam głową - po prostu brakowało mi słów. Nie ruszałyśmy się z miejsc. Nie wiem, czy nogi by mnie utrzymały, gdybym spróbowała wstać. Wpatrywałam się w błotnisty krąg u stóp wzgórza, mając wciąż przed oczyma błysk roztętnionych kopyt, a w uszach brzęk dzwonków. W jednej chwili tresura i ujeżdżanie dziecięcych kucyków wydały mi się równie nudne i ponure jak codzienna praca każdej kobiety. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam, że konie potrafią robić takie rzeczy. Nigdy bym nie pomyślała, że w ogóle nadają się do podobnych przedstawień. A ile można było na tym zarobić! Mimo oszołomienia zdawałam sobie sprawę, że sześć ciężko harujących koni musiało wiele kosztować i że Robert i Jack nie osiągnęli swego olśniewającego wyglądu za darmo. Kiedy jednak Robert zamknął bramę za ostatnim widzem i ruszył w naszą stronę, jego woreczek na pieniądze pobrzękiwał wyjątkowo głośno. Niósł go w taki sposób, jakby był bardzo ciężki. - Dobrze się bawiłyście? - spytał. Dandy spojrzała na niego rozpromienionym wzrokiem. - To było cudowne - powiedziała bez cienia przesady. - To była najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. Pokiwał głową i uniósł brew w moją stronę. - Czy ogier naprawdę potrafi liczyć? - spytałam. - Jak go pan nauczył liczb? Czy on potrafi także czytać? Roberta Gowera wyraźnie to zafrapowało. - Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby uczyć go czytać - zamyślił się. - Można by udawać, że on odbiera jakieś informacje... - Nagle przypomniał sobie o nas. - Słyszałem, że masz ochotę się przejechać. Przytaknęłam. Po raz pierwszy w swym życiu, w którym codziennością były kradzieże, oszustwa i przeklinanie, poczułam onieśmielenie. - Jeśli on nie będzie miał nic przeciwko... - zaczęłam ostrożnie. - To tylko koń - odparł Robert Gower, przyłożył dwa palce do ust i zagwizdał. Zza kurtyny wyłonił się ogier, posłuszny jak pies, w samej tylko uździenicy, nadal pomalowany na czarno. Podszedł do Gowera, który gestem nakazał mi stanąć obok konia. Potem Gower usunął się na bok i otaksował mnie wzrokiem. - Ile masz lat? - spytał znienacka. - O ile wiem, piętnaście. - powiedziałam. Czułam delikatny dotyk końskich chrap na swoim ramieniu i

wargi łaskoczące mój kark. - Masz zamiar jeszcze rosnąć? - kontynuował. - Czy twoja mama jest wysoka? Ojciec jest dość niski. - On nie jest moim ojcem - odparłam. - Ja go tak tylko nazywam. Mój prawdziwy ojciec nie żyje i mama też. Nie wiem, czy byli wysocy. Nie rosnę tak szybko jak Dandy, mimo że mamy tyle samo lat. Robert Gower mruknął coś pod nosem i powiedział ledwie słyszalnie: - Znakomicie. Obejrzałam się na Dandy, żeby sprawdzić, czy już się niecierpliwi, ale ona nie patrzyła na mnie, tylko w stronę parawanu. Wypatrywała Jacka. - No to wsiadaj - zachęcił mnie. - Wsiadaj. Chwyciłam uździenicę i stanęłam przodem do ogiera. Wielka ściana jego cielska wznosiła się niezwykle wysoko, ponad moją głową, która sięgała zaledwie do tego miejsca, gdzie zaczynał się jego wygięty w łuk kark. Był to największy koń, jakiego kiedykolwiek widziałam. Potrafiłam wskoczyć na grzbiet Jess, klaczy, która ciągnęła nasz wóz. Wystarczyło tylko krzyknąć „Jess!” i wziąć ją z biegu. Ale ona była mniejsza od tego olbrzyma, a ja nie miałam tyle odwagi, żeby wydawać mu rozkazy i gonić za nim. Obróciłam się w stronę Roberta Gowera. - Nie wiem, jak to zrobić - wyznałam. - Każ mu się ukłonić - rzekł, nie ruszając się z miejsca. Stał oddalony, jakby był widzem, i patrzył na mnie, jakby na moim miejscu widział kogoś zupełnie innego. - Ukłoń się - powiedziałam niepewnym głosem. - Ukłoń się. Koń w odpowiedzi zastrzygł uszami, ale nie wykonał żadnego ruchu. - Nazywa się Śnieg - wyjaśnił Robert Gower - i jest takim samym koniem jak inne. Zmuś go, żeby zrobił to, co mu każesz. Nie bój się go. - Śnieg - powiedziałam nieco bardziej stanowczo. - Ukłoń się! Czarne oko przesunęło się w moją stronę i w tym momencie zrozumiałam, zupełnie nie wiem dzięki czemu, że jest po prostu nieposłuszny, jak każdy normalny koń. Może nawet potrafił liczyć lepiej niż ja, ale teraz najzwyczajniej w świecie kaprysił. Niewiele myśląc uderzyłam go po grzbiecie końcem uździenicy i tonem, który nie mógł pozostawić wątpliwości w jego umyśle, rozkazałam: - Słyszałeś! Ukłoń się, Śnieg! Natychmiast wystawił jedną przednią nogę przed drugą i ugiął ją w kolanie. Wystarczyło tylko lekko podskoczyć i już siedziałam na jego grzbiecie, po czym zawołałam: „Wyprostuj się!” - i wyprostował wszystkie cztery nogi. Robert Gower usiadł na trawie. - Objedź arenę - rozkazał. Wystarczyło jedno dotknięcie pięt i wielkie zwierzę ruszyło do przodu tak gładkim krokiem, jakbyśmy szybowali w powietrzu. Usiadłam nieco pewniej, a on to uznał za rozkaz do przejścia w lekki bieg. Jego wielki szeroki grzbiet stanowił pewne siedzenie i mimo że lekko podskakiwałam, utrzymałam się bez trudu. Zerknęłam na Roberta Gowera. Zajmował się swoją fajką. - Jedź dalej - powiedział. - Cwałuj. Usiadłam mocniej i zacisnęłam kolana - ledwie go dotknęłam, a Śnieg zaraz przestał denerwująco truchtać i ruszył w gładki cwał, pod którego wpływem włosy sfrunęły mi z ramion, a na mojej twarzy wykwitł uśmiech zachwytu. Zza kurtyny wyszedł Jack i uśmiechnął się, kiedy minęłam go przy akompaniamencie tętentu kopyt. Na jego widok Śnieg wzdrygnął się nieznacznie, ja jednak tkwiłam na jego grzbiecie niewzruszenie niczym skała. - Zatrzymaj go! - krzyknął nagle Robert Gower, a ja pociągnęłam za uździenicę, zaniepokojona, że zrobiłam coś złego. - Trzymaj mocno! - krzyknął. - Śnieg, w górę! Śnieg wyprostował kark i omal nie uderzył mnie w twarz, gdy stanął dęba. Czułam, jak zsuwam się w tył, więc wczepiłam się kurczowo w

jego grzywę, a on przebierał przednimi kopytami w powietrzu i po chwili opuścił je z powrotem na ziemię. - Zsiądź - rozkazał Robert Gower i natychmiast zsunęłam się z końskiego grzbietu. - Podaj jej bat - powiedział do Jacka, który zrobił kilka kroków do przodu. Jack narzucił na swój wspaniały strój roboczy fartuch, a w dłoni trzymał długi bicz. - Stań przed koniem jak najbliżej i uderz z całej siły o ziemię. Krzyknij do niego: „W górę”, a potem trzaśnij z bata w powietrzu. Tak jak jest namalowane na moim wozie - rozkazał Robert. Machnęłam lekko batem, żeby go najpierw wyczuć. Potem spojrzałam na Śniega i trzasnęłam najgłośniej, jak potrafiłam. - W górę! - krzyknęłam. Stanął nade mną wysoki jak góra. Prostował się coraz wyżej i wyżej, a jego wielkie czarne kopyta zawisły wysoko ponad moją głową. Strzeliłam z bata, ale nie miałam żadnej szansy dosięgnąć go długim rzemieniem. - W dół! - krzyknął Robert. Koń stanął przede mną. Pogładziłam go po chrapach. Uczerniłam sobie dłoń i wtedy zauważyłam, że moje ręce, twarz i suknia są zupełnie brudne. - Szkoda, że nie dałem ci jakiegoś fartucha - powiedział Robert Gower przepraszającym tonem. - No trudno. - Wyjął z kieszeni srebrny zegarek i otworzył kopertę. - Czas ucieka - stwierdził. - Czy pomożesz Jackowi przygotować konie do następnego przedstawienia? - Oczywiście - rzuciłam bez namysłu. Robert Gower zerknął na Dandy. - Lubisz konie? - spytał. - Chciałabyś przy nich pracować? Dandy uśmiechnęła się do niego. - Nie - odparła. - Wolę robić co innego. Konie są za brudne. Słysząc to pokiwał głową, wyjął z kieszeni pensa i rzucił go w jej stronę. - Jesteś za ładna, żeby się brudzić - stwierdził. - To twoja zapłata za czekanie na siostrę. Możesz poczekać przy bramie i przypilnować, żeby nikt się tu nie wśliznął, zanim zacznę przyjmować pieniądze. Dandy zręcznie złapała pensa w dłoń. - W porządku - powiedziała uprzejmie. I tak Dandy siedziała sobie przy bramie, a ja tymczasem pomagałam Jackowi umyć Śniega, wyszczotkować i ubrać kucyki w dzwonki i pióra, napoić je wodą i nakarmić owsem. Jack pracował wytrwale, co jakiś czas jednak rzucał spojrzenia w stronę Dandy, która siedziała pod bramą, na tle żółtozłotego słońca, zajęta śpiewaniem i zaplataniem swoich czarnych włosów.

Rozdział 3 Zanim późnym wieczorem powędrowałyśmy błotnistą drogą na jarmark, obejrzałyśmy jeszcze jedno przedstawienie, a ja potem zostałam, żeby pomóc wyczyścić konie i nakarmić je przed nocą. Wiedziałam, że Dandy nie będzie miała nic przeciwko temu - czekała spokojnie przy bramie, obserwując mnie i Jacka przy pracy. - Mam dwa pensy do wydania - wykrzyknęłam triumfalnie, gdy szłam już w jej stronę, wycierając brudne ręce o równie brudną spódnicę. Słysząc to, uśmiechnęła się niewinnie. - A ja mam trzy szylingi - oznajmiła. - Dam ci jednego. - Dandy! - krzyknęłam. - Z czyjej kieszeni? - Tego tłustego starszego dżentelmena - odparła. - Dał mi pół pensa, żebym przyniosła mu coś do picia, bo sam nie złapał sprzedawcy. Jak mu przyniosłam napój, stanęłam dostatecznie blisko, żeby wsunąć rękę do kieszeni jego spodni. - Czy on cię rozpozna? - spytałam zafrasowana. - O, na pewno - potwierdziła. Już od dzieciństwa zdawała sobie sprawę ze swojej urody. - Ale założę się, że nie dotrze do niego, że to byłam ja. A co tam, chodźmy wydać te pieniądze. Zostałyśmy na jarmarku, dopóki wszystkie kramy nie zostały zamknięte, a nasze kieszenie nie wypełniły się zakupami. Dandy obrobiłaby w tym ścisku jeszcze niejedną kieszeń, jednak na jarmarku pracowały całe bandy złodziei, którzy na pewno by ją zauważyli, nawet gdyby to się nie udało nikomu innemu. Mogła się jakoś wyłgać w przypadku starszego dżentelmena, ale gdyby przyłapał ją jakiś przywódca złodziejskiej szajki, musiałybyśmy wywrócić nasze kieszenie i oddać im wszystko - i jeszcze dodatkowo oberwałybyśmy. Było już ciemno, kiedy wracałyśmy do naszego wozu. Zanim weszłam do środka, zajrzałam do koni. Stary już spał, można było mieć tylko nadzieję, że jakoś się podźwignie następnego ranka. W przeciwnym wypadku ojciec mógł się zupełnie wściec. Liczył, że uda mu się go sprzedać, bo potrzebował pieniędzy na nowy zakup. A martwy koń to niewielki zysk, nawet jeśli rzeźnicy nazywają go koniną. Wszystkie już spałyśmy, gdy nagle wóz się zachybotał i do środka wszedł zataczając się ojciec. Zima ani drgnęła. Leżała na plecach, chrapiąc jak żołnierz, a cały jej wymyślny strój leżał zwinięty w kłębek na łóżku. Zauważyłam nowy pozłacany naszyjnik na jej szyi i domyśliłam się, że nie marnowała czasu, gdy tato się upijał. Wóz zakołysał się niczym statek na wzburzonym morzu, kiedy tato wszedł chwiejnym krokiem do środka i skoczył jak rozbrykany koń, próbując położyć się na Zimie. Słyszałam, jak Dandy chichocze, bo klął i zwalał całą winę za niepowodzenie na piwo, ale mnie jakoś nie było do śmiechu. Odwróciłam się twarzą do znajomej, pokrytej zaciekami ściany i wyobraziłam sobie dom z żółtego piaskowca otoczony wysokimi drzewami, ogiera białego jak morska piana, który biegnie w moją stronę, i siebie na tarasie, ubraną w kostium do konnej jazdy zielony jak trawa i czystą jedwabną halkę. Rankiem tato odpokutował za swoje picie, ale Zima wycierpiała jeszcze więcej. Zauważył pozłacany naszyjnik i zażądał pieniędzy, które zarobiła. Zaklinała się, że trafił się tylko jeden klient i że dał jej tylko szylinga, lecz on w to nie uwierzył i zaczął ją okładać butem. Razem z Dandy pośpiesznie schowałyśmy się w bezpieczne miejsce między kołami wozu. Dandy zatrzymała się w biegu, żeby chwycić dziecko, i oberwała silny cios w twarz. Miała miękkie serce dla tego biednego dzieciaka, zawsze się bała, że owładnięta furią Zima rzuci nim w tatę. Siedziałyśmy pod wozem, czekając, aż przekleństwa i odgłosy tłuczenia naczyń ucichną, a ja w

pewnym momencie zauważyłam, że Robert Gower siada na stopniu swego wozu z kubkiem herbaty w ręku i fajką w ustach. Skinął nam głową na dzień dobry, zupełnie jakby był głuchy na łomoty i wrzaski dobiegające z wnętrza naszego wozu - siedział spokojnie na słońcu, pykając swoją fajkę. Po chwili przysiadł się do niego Jack, my jednak zostałyśmy w naszej kryjówce. Jeśli tato był nadal wściekły, to w tym miejscu nie mógł nas dosięgnąć, chyba żeby postanowił wetknąć tam trzonek bata, zakładałyśmy jednak, że nie będzie się pochylał, bo w głowie wciąż szumiało mu piwo. Nad nami robiło się coraz ciszej, mimo że Zima płakała hałaśliwie. Potem i ona umilkła. Dandy i ja nadal siedziałyśmy przytulone do siebie, chcąc się upewnić, że burza już minęła. W pewnym momencie Robert Gower ruszył w stronę naszego wozu i gdy od dyszli dzieliła go odległość zaledwie trzech kroków, zawołał: - Joe Cox? Poczułyśmy, że tato wychodzi na zewnątrz, bo wóz zachybotał się nad nami, a ja wyobraziłam go sobie, jak przeciera zaropiałe oczy i mruży je na widok słońca. - To znowu ty - odezwał się tato niewyraźnie. - Wydawało mi się, że nie chcesz mojego wspaniałego konia myśliwskiego. - Chrząknął i splunął prosto na ścianę wozu. - A może chcesz kupić naszego pięknego kuca? Nada się do twoich pokazów. Zresztą ten duży koń też jest jeszcze na sprzedaż. Wspaniały koń myśliwski wciąż leżał i prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek się podniesie, było coraz mniejsze. Tato nie widział go, patrzył na twarz Roberta Gowera. - Ten kucyk interesuje mnie, jeśli uda ci się go ujeździć do końca tego tygodnia - oświadczył Robert Gower. - Przypatrywałem się, jak twoja dziewczyna go tresuje. Wątpię, czy jej się to uda. Tato znowu splunął. - To leniwa smarkula - powiedział, wyraźnie chcąc zmienić temat. - Ona i ta jej nic niewarta siostra. Nie są moje, a jestem do nich uwiązany. - Podniósł głos. - A moja żona to dziwka i złodziejka - prawie krzyknął. - I jeszcze podsunęła mi dodatkową gębę do wykarmienia. Robert Gower pokiwał głową. Rękawy jego białej koszuli falowały w czystym porannym powietrzu. - Za wiele gąb do wyżywienia - powiedział współczującym tonem. - Żaden mężczyzna nie jest w stanie utrzymać pięcioosobowej rodziny i jeszcze zarobić tyle, ile jemu potrzeba. Tato usiadł ciężko na stopniu wozu. - Święta prawda - orzekł. - Dwie bezużyteczne dziewuchy, jedna bezużyteczna dziwka i jedno bezużyteczne dziecko. - Czemu nie poślesz ich do pracy? - podpowiedział mu Robert. - Dziewczyny zawsze jakoś zarobią na życie. - Jak tylko się da - zapewnił go tato. - Nigdy nigdzie nie zatrzymałem się na dłużej, żeby zdobyć dla nich pracę, a przysiągłem ich matce nieboszczce, że nie wyrzucę ich z tego wozu. Ale jak tylko coś dla nich znajdę... zaraz każę im się wynieść. - Ja bym wziął tę mniejszą - zaproponował od niechcenia Robert Gower. - Tę, jak ją nazywają?... Merry coś tam? Mogłaby pracować przy koniach. Nie nadaje się do niczego większego od kuca, więc za bardzo mi się nie przyda. Ale mogę ci pomóc się jej pozbyć. Tuż nad naszymi głowami pojawiły się bose koślawe stopy taty, my jednak wciąż siedziałyśmy skulone pod wozem. Zszedł ze stopnia i ruszył w stronę lśniących butów Gowera. - Wziąłbyś Meridon? - spytał z niedowierzaniem. - Wziąłbyś ją, żeby pracowała dla ciebie? - Być może - odparł Gower. - Jeśli spodobają mi się warunki sprzedaży tego kuca. Zapadło milczenie. - Nie - powiedział nagle tato łagodnym głosem. - Nie mógłbym jej wydać. Obiecałem jej matce, rozumiesz. Nie mogę jej tak puścić, jeśli nie będę wiedział, że idzie w dobre miejsce, wiedząc z góry, za

jaką zapłatę. - Jak sobie życzysz - odparł Robert Gower i zobaczyłam, jak jego lśniące czarne buty się oddalają. Zdążyły ujść trzy kroki, a brudne stopy taty już dreptały w ślad za nimi. - Jeśli dasz mi z góry jej zapłatę, to się nad tym zastanowię - oświadczył. - Pogadam z nią. To mądra dziewczyna, rozsądna. Widzisz, jak sobie radzi z końmi. To ona tresuje wszystkie moje konie. To Cyganka, rozumiesz, konia przywoła nawet szeptem. Bez niej zupełnie bym zginął. Tego kuca ujeździ do końca tygodnia. Będziesz mógł sam sprawdzić. W takiej robocie jest znakomita. - Dziesięć dziewczyn jest warte jednego pensa - powiedział Robert Gower. - Przez rok albo i dłużej będę tylko na nią tracił. Lepiej bym zrobił, jakbym wziął w termin ucznia, jeszcze z opłatą od rodziców. Jeśli wyznaczysz rozsądną cenę za kuca, to pomogę ci się pozbyć tej... no, jak jej tam? Mam duży wóz i szukam kogoś do pomocy. A dużo jest takich sprytnych chłopaków, co by mi się lepiej nadali. - Ale to dobry kuc - wtrącił tato. - Powinienem sporo za niego dostać. - Ile na przykład? - spytał Robert Gower. - Dwa funty - powiedział tato, usiłując czterokrotnie przebić sumę, jaką dał za tego konia. - Gwinea - odparł bez namysłu Robert Gower. - Jeden funt, dwanaście szylingów i Meridon - orzekł tato. Słyszałam zdenerwowanie w jego głosie. - Załatwione! - rzucił szybko Robert Gower i wiedziałam, że tato sprzedał kuca zbyt tanio. Potem jęknęłam, gdy uświadomiłam sobie, że i mnie sprzedał zbyt tanio i że niezależnie od tego, czy miał kaca czy nie, o mnie też powinien się targować. Wyśliznęłam się spod wozu i dopadłam tatę, który właśnie spluwał w garść, żeby dobić targu. - I Dandy - powiedziałam z naciskiem, chwytając go za ramię, choć patrzyłam na Roberta Gowera. - Dandy i ja się nie rozstaniemy. Robert Gower spojrzał na tatę. - Ona jest leniwa - stwierdził otwarcie. - Sama to powiedziałaś. - Potrafi gotować - wtrącił z rozpaczą tato. - Potrzebny ci ktoś do sprzątania w wozie. Do takich rzeczy się nadaje. Robert Gower zerknął na swoją nieskazitelnie czystą koszulę, potem na łachmany taty i nic nie powiedział. - Nie potrzebuję dwóch dziewczyn - stwierdził stanowczo. - Nie dam tyle pieniędzy za nędznego kucyka i dwie dziewczyny, żeby mi się obijały po wozie. - Sama nie pójdę - powiedziałam, a w moich oczach zapłonął ogień. - Dandy i ja się nie rozstaniemy. - Zrobisz, jak ci się każe! - wykrzyknął z pasją tato. Już chciał mnie schwycić, w porę jednak uskoczyłam w bok i schowałam się za plecami Roberta Gowera. - Dandy jest przydatna - tłumaczyłam z przejęciem. - Łapie króliki i dobrze gotuje. Potrafi rzeźbić kwiaty z drewna i wyplatać kosze z wikliny. Umie robić sztuczki karciane i tańczyć. Jest bardzo piękna, mógłby ją pan pokazywać na przedstawieniu. Mogłaby zbierać pieniądze przy bramie. Okrada tylko obcych! - A nie chciałabyś sama pracować przy moich koniach? - kusił Robert Gower. - Bez Dandy nie ma mowy - oświadczyłam. Głos mi drżał, kiedy uświadomiłam sobie, że niknie szansa na ucieczkę od taty, Zimy, brudnego wozu i całego tego nieszczęsnego życia. - Nie mogę odejść bez Dandy! To jedyna osoba na całym świecie, którą kocham! Jeśli nie będę jej miała, to nikogo nie będę kochać! A co się ze mną stanie, jeśli nie będę nikogo kochać? Robert Gower spojrzał na tatę. - Gwinea - rzucił. - Gwinea za kuca, a w ramach przysługi uwolnię cię od tych dwóch kocmołuchów. Tato westchnął z ulgą. - Załatwione - powiedział, splunął w garść i obydwaj podali sobie ręce, żeby przypieczętować

umowę. - Mogą się zaraz przenieść do twojego wozu - oświadczył. - Dzisiaj ruszam w drogę. Patrzyłam, jak wtacza się z powrotem do wozu. Wcale nie ruszał tego dnia w drogę. Chciał uciec, zanim Robert Gower zmieni zdanie. Na pewno chciał uczcić fakt, że zdobył gwineę za kuca i oszukał Roberta Gowera - bogatego człowieka - na jedenaście szylingów. Ja jednak miałam wrażenie, że Robert Gower od samego początku planował, iż zapłaci za mnie i za kucyka gwineę. I być może wiedział od samego początku, że będzie też musiał zabrać Dandy. Wróciłam do wozu. Dandy wysunęła się spod kół, wywlekając za sobą dziecko. - Biorę z sobą dziecko - oświadczyła. - Nie, Dandy - zaprotestowałam, jakbym była od niej starsza i mądrzejsza. - I tak już za bardzo kusiłyśmy los. Przez cały tydzień, do końca jarmarku w Salisbury, zachowywałyśmy się, jak potrafiłyśmy najlepiej. Dandy codziennie wędrowała za miasto i wracała z mięsem na obiad. - Skąd ty to bierzesz? - wypytywałam ją zdenerwowanym szeptem, gdy nakładała na talerze gęsty gulasz pełen kawałków króliczego mięsa. - Przy drodze do Bath mieszka w takim dużym domu pewien uprzejmy dżentelmen - wyjaśniła z cichą satysfakcją. Nakrywałam właśnie do stołu, garść łyżek z rogowymi trzonkami wysypała się hałaśliwie z mojej dłoni. - Co za to musisz robić? - spytałam z niepokojem. - Nic - odparła. Obdarzyła mnie łobuzerskim uśmieszkiem spod splątanej masy czarnych włosów. - Muszę mu tylko siadać na kolanie, płakać i mówić: „Och! Proszę, tatusiu, nie”. Potem on daje mi pensa i posyła do kuchni, gdzie dają mi królika. Obiecał, że jutro dostanę bażanta. Spojrzałam na nią z zakłopotaniem. - W porządku - powiedziałam strapionym głosem. - Ale jak ci obieca wołowe żeberka, udziec jagnięcy albo całą tuszę, to już tam więcej nie pójdziesz. Czy uda ci się uciec, gdybyś musiała? - Ależ tak - oświadczyła beztrosko. - Siadamy obok okna, które jest zawsze otwarte. Kilka chwil i już mnie nie ma. Pokiwałam głową, ale ulżyło mi tylko trochę. Musiałam ufać Dandy w sprawie jej dziwacznych, przerażających wypadów do dorosłego świata. Nigdy nie dała się złapać. Nigdy nie została ukarana. Czy plądrowała po kieszeniach, czy tańczyła dla starszych panów, zadzierając wysoko spódnicę, zawsze bez żadnych kłopotów wracała do domu z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Przy wozie była leniwa jak dobrze odżywiony kot. Jeśli jednak wyczuła jakieś kłopoty albo zagrożenie, potrafiła się wymknąć każdemu i zniknąć jak sen. - Zawołaj ich - powiedziała, kiwając głową w stronę drzwi. Wyszłam na próg i krzyknęłam: - Robert! Jack! Obiad! Teraz mówiliśmy sobie po imieniu, taką bowiem zażyłość wymogło na nas przebywanie w jednym wozie. Jack i Dandy wymieniali czasem między sobą tajemnicze ukradkowe uśmiechy, ale nic więcej. Robert już podczas tego pierwszego wieczora, który spędziłyśmy w jego wozie, zauważył, w jaki sposób odnoszą się do siebie. Zdjął swoje wysokie buty i zaczął je smarować czernidłem, spoglądając na Dandy spod jasnych krzaczastych brwi. - Posłuchaj, Dandy - zaczął, celując w nią szczotką. - Będę z tobą szczery i ty też możesz być ze mną szczera. Wziąłem was, bo wydaje mi się, że będziecie się ładnie prezentować w moim pokazie. Mam kilka pomysłów, które zdradzę później. Nie teraz. Jeszcze nie czas. Powiem ci jednak, że dostaniesz piękny kostium, że będziesz tańczyła w takt muzyki i że wszystkie oczy będą zwrócone na ciebie. I że wszystkie dziewczyny będą ci zazdrościły. Urwał i zadowolony z efektu, jaki te słowa wywarły na jej próżnej naturze, kontynuował po chwili: - Powiem ci, czego chcę dla mojego syna. To on jest moim następcą i po mojej śmierci ten teatr

będzie należał do niego. Ale jeszcze przedtem znajdę dla niego jakąś dobrą pracowitą dziewczynę z tego samego fachu co my. Dziewczynę, która wniesie z sobą wiano, będzie miała własny występ i nazwisko. Małżeństwo talentów - dodał cicho do siebie. Ponownie umilkł, a potem przypomniał sobie, gdzie jest, i znowu zaczął mówić: - Zrobię dla was, co będę mógł - powiedział. - To wasza sprawa, za kogo zechcecie wyjść albo z kim sypiacie, ale na pewno nie zabraknie wam konkurentów, jeśli będziecie nosić się czysto i trzymać mojego pokazu. Jeśli jednak przyłapię cię na tym, że romansujesz z moim chłopakiem, albo jak wsadzi ci rękę pod spódnicę, to pamiętaj, że wyrzucę cię z tego wozu na drodze, gdziekolwiek będziemy, jakkolwiek się będziesz czuła. I nie obejrzę się. I mój chłopak też się za tobą nie obejrzy. Wie, po której stronie smaruje się chleb, i mógłby cię nawet posiąść, raz albo dwa, ale nigdy się z tobą nie ożeni. Dandy zamrugała. - Rozumiesz? - rzekł Robert tonem nie dopuszczającym dyskusji. Dandy spojrzała na Jacka, chcąc się przekonać, czy powie coś w jej obronie. Był mocno zajęty polerowaniem swojego białego buta. Robił to z nisko pochyloną głową. Można by pomyśleć, że jest głuchy. Spojrzałam na jego ciemny kark i zrozumiałam, że boi się swojego ojca. I że jego ojciec mówił prawdę, kiedy powiedział, że Jack nigdy mu się nie przeciwstawi. - A co z Meridon? - spytała cierpkim tonem Dandy. - Jej jakoś nie zabraniasz podchodzić do swego drogocennego syna. Robert spojrzał na mnie przelotnie i uśmiechnął się. - Ona nie ma w sobie zadatków na ulicznicę - odparł. - Meridon oczekuje ode mnie i od Jacka jedynie możliwości jazdy na naszych koniach. Przytaknęłam. Tak właśnie było. - Widzisz? - podjął Robert. - Nie wziąłbym cię do swojego wozu, gdybym wiedział, że tobie i Jackowi zapachniało kwietniem i majem. Ale jeszcze mogę cię tu zostawić i nadal mam szansę, że znajdę twojego ojca. Nie ujechał daleko, nie mógł, skoro jego wóz ciągnie taka chabeta! Lepiej sama odejdź, jeśli tak ci się pali do Jacka. Nie będę zatrzymywał. Do niczego nie dojdzie bez mojej zgody. Dandy spojrzała na mnie ponad głową Jacka, który właśnie zabierał się do drugiego buta. Pierwszy aż się skrzył bielą. Pomyślałam, że pewnie jeszcze nigdy nie czyścił tych butów tak starannie. - W porządku - powiedziała w końcu Dandy. - Zatrzymaj sobie swego bezcennego syna. Wcale nie miałam na niego aż takiej ochoty. Na świecie jest wielu innych młodych mężczyzn. Robert spojrzał na nią promiennym wzrokiem, uwielbiał, gdy wszystko toczyło się po jego myśli. - Dobra dziewczyna! - stwierdził z aprobatą. - Teraz wszyscy możemy mieszkać razem bez większego skrępowania. Uznaję, że dałaś mi słowo, i już nic więcej nie będę mówił na ten temat. I coś ci jeszcze powiem, ślicznotko. Jeżeli zachowasz urodę, kiedy dorośniesz, to kto wie, jak wysoko będziesz mogła mierzyć. Tylko się nie zmarnuj, dziewczyno. Z takim wyglądem możesz nawet myśleć o małżeństwie z kimś z wyższej sfery! To była wystarczająca pociecha dla Dandy. Tamtego wieczora położyła się wcześnie na swoim posłaniu, rozczesała włosy i starannie je zaplotła. I przestała uśmiechać się tęsknie do Jacka - przynajmniej podczas naszego pobytu w Salisbury. Tamto upalne słoneczne lato 1805 roku było wyjątkowo piękne. Z ponurej nieszczęśliwej dziewczyny, którą byłam w wozie swojego ojczyma, zmieniłam się w zapracowanego pomocnika stajennego, dumnego z tego, co robi. Zniszczyłam spódnicę i podarłam buty. Wydawało się całkiem naturalne, że pożyczę fartuch od Jacka, a potem włożę bryczesy i starą koszulę, z których wyrósł. Już pod koniec lata ubierałam się jak chłopiec, zachwycona swobodą ruchów i tym, że mężczyźni przestali na mnie patrzeć. Fascynowało mnie błyskawiczne tempo, z jakim przenosiliśmy się z jednego miasta do drugiego. Nigdy nie zostawaliśmy dłużej niż trzy dni w jednym miejscu, wiecznie podążaliśmy przed siebie: tańczące kucyki, inteligentny ogier, szarża kawaleryjska, jazda na oklep w wykonaniu Jacka oraz opowieść o