Philippa Gregory
ŻONA OFICERA
Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner
Niniejsza książka jest dedykowana
szeregowemu Frederickowi Johnowi Carterowi
z 11. Pułku Strzelców Szkockich,
poległemu pod Salonikami 12 września 1917 roku
w wieku lat dwudziestu czterech
Żyjemy w prawdziwie tragicznych czasach, toteż odwracamy się do tragedii plecami. Do
najgorszego już doszło, otacza nas morze ruin, a my zabieramy się do wznoszenia przy‐
tulnych domów, do snucia nadziei. To niełatwe zadanie: nie ma wytyczonej prostej drogi
ku przyszłości, trzeba co rusz zawracać lub pokonywać jakieś przeszkody. Trzeba nam
żyć, nawet gdy spadło niebo.
D. H. Lawrence, Kochanek Lady Chatterley, 1928
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stephen czuł błoto w ustach, szlam napierający mu na powieki i wdzierający się do nosa
niczym robaki. Zamłócił bezradnie rękoma w obronie przed ciężarem przytłaczającym jego
twarz, ciało, nawet włosy. Miał wrażenie, że straszliwa miałka siła przygniata go do pod‐
łoża. Gdy otworzył usta do krzyku, wypełniła je wilgoć i mdły smak ziemi.
Zachłysnął się nim, zakrztusił, zawalczył o oddech, plując i charcząc. Tonął w miale, gi‐
nął pod jego ciężarem, był grzebany żywcem. Zaczął wiosłować rękoma, odgarniać zasy‐
pującą go ziemię, byle odsłonić skrawek twarzy, i wówczas pochwycił lniane prześciera‐
dło, wełniany koc, narzutę. Oczyma sklejonymi tylko przez sen ujrzał biały sufit własnego
domu.
Wciągnął powietrze ze świstem niczym chore dziecko, westchnął z przerażenia, przetarł
rozczapierzoną dłonią całą twarz, przejechał palcami po wargach i po języku, na którym
wciąż czuł ohydny smak.
– O Boże – wyszeptał żałośnie. – O Boże… O Boże… O Boże…
Następnie odwrócił głowę i zobaczył ją. Stała w progu razem z jego matką, ubrana w
szlafrok narzucony na grubą bawełnianą koszulę nocną, ze zmęczonym obliczem zaciętym w
wyrazie przestrachu i… i czegoś jeszcze. Wpatrywał się w nią, chcąc rozszyfrować jej
minę. Na jej twarzy malowała się dezaprobata.
Stolik nocny leżał przewrócony, brzydka elektryczna lampka z ceramiczną podstawą
stłukła się, a z dzbanka wprost na dywan wylała się woda, zebrawszy w dużą kałużę.
– Przepraszam – powiedział zawstydzony, upokorzony. – Przyśniło mi się coś.
Weszła do pokoju i podniosła stolik na nogi. Nie przerywając oskarżycielskiego milcze‐
nia, ustawiła pusty dzbanek na blacie, obok kładąc skorupy lampki.
– Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – odezwała się wreszcie. – Dosta‐
łeś ataku.
Potrząsnął energicznie głową, czując, jak wzbiera w nim gniew.
– To nic takiego. Po prostu miałem zły sen.
– Powinieneś zażyć jedną z moich pigułek na spanie.
Najbardziej ze wszystkiego Stephen obawiał się głębokiego snu. Gdyby spał głęboko,
koszmar trwałby w najlepsze: zapadający się okop, rozpaczliwe odgarnianie ziemi, uczucie
duszenia się trwające wieczność i w końcu obezwładniająca radość, kiedy napór piachu by
ustąpił, a delikatne ręce Boycotta zaczęłyby strzepywać z jego twarzy grudki do wtóru
uspokajających słów:
– Już wszystko dobrze, kapitanie. Jestem przy panu. Zaraz pana stamtąd wyciągniemy…
Stephen rozpłakał się wtedy, rozpłakał jak małe dziecko. Tchórzowskie łzy widział tylko
Boycott, który zresztą szybko je starł brudnymi, zakrwawionymi dłońmi. Albowiem kopał
gołymi rękoma, odmawiając użycia łopaty. Kopał zawzięcie niczym wierny pies szukający
swego pana i wkrótce mogli już płakać obydwaj. Jak przywróceni sobie kochankowie albo
bliźniacy.
– Zejdę na dół i zaparzę sobie herbaty – oznajmił. – Wy wracajcie do łóżek. Niepotrzeb‐
ne mi żadne pigułki.
– Och, dałbyś spokój – skwitowała z irytacją jego matka. – Jest czwarta nad ranem. To
nie pora na herbatę.
Wstał i narzucił na ramiona bonżurkę. Stojąc, dominował nad nią wzrostem i męskością.
Odtąd był panem domu, a nie cierpiącym mężczyzną targanym koszmarami.
– Myślę, że napiję się herbaty i zapalę papierosa – powiedział, naśladując arystokra‐
tyczny akcent zasłyszany w okopach od starszych oficerów. – Później jeszcze się prześpię.
No, zmykaj już, młoda damo.
Odwróciła się posłusznie, choć z wyraźną niechęcią.
– Tylko nie zostaw w kuchni bałaganu. Sprzątanie po tobie nie należy do obowiązków
kucharki.
Kiedy zbliżył się do drzwi, umknęła przed nim, jakby strach był zaraźliwy.
– Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – powtórzyła w połowie schodów,
zanim skręciła w stronę własnej sypialni. – Doktor Mobey mówi, że to powszechna przy‐
padłość. Współczesna medycyna potrafi leczyć wszelkie problemy nerwowe. To, co cię
trapi, to zwykła histeria.
Stephen wygładził wąsa, a na jego urodziwej owalnej twarzy pojawił się znów wyraz
pewności siebie. Wybuchnął śmiechem.
– Nie jestem histerykiem – zaprzeczył. Z jego głosu przebijała męska duma. – Po prostu
jak każdy czasem miewam złe sny – dodał z uśmiechem, odwrócił się od niej i lekko zbiegł
po schodach.
W holu było ciemno, lecz dzięki słabemu światłu wpadającemu przez półkoliste okienko
nad drzwiami frontowymi bez trudu wypatrzył drzwi obite zielonym suknem, oddzielające
część gospodarczą mieszczącą się w piwnicy od reszty domu. Stephen pchnął zielone
drzwi i szybko zszedł po stopniach.
W kuchni paliło się światło i nadal było ciepło od rozgrzanego pieca. Boycott stał przy
płycie, podgrzewając czajniczek do herbaty. Podniósł wzrok na przekraczającego próg Ste‐
phena i obrzucił go całego jednym długim spojrzeniem. Stephen odetchnął z ulgą na jego
widok.
– Przyśnił mi się sen – powiedział. – Zachciało mi się herbaty i proszę, już ją szykujesz.
Niczym jakiś cholerny anioł stróż.
Boycott swoim zwyczajem rozciągnął wargi w uśmiechu – powoli i nieco krzywo. Na
oczach Stephena odmierzył pięć czubatych łyżeczek herbaty z puszki do czajniczka, nie za‐
wracając sobie głowy usuwaniem starych fusów. Zalał całość wrzątkiem i odstawił czajni‐
czek na płytę na parę chwil, sięgając w tym czasie po dwa kubki. Do każdego wsypał czte‐
ry łyżeczki cukru, po czym wlał zaparzoną czarną herbatę. Była mocna jak trucizna i słod‐
ka, że aż łupało w zębach; smakowała równocześnie goryczą i kwaskowatością, zupełnie
jak w okopach. Czując ten smak, człowiek wiedział, że żyje, że wbrew wszystkiemu wrócił
z nocnego patrolu, z porannej ofensywy, z samotnej misji snajperskiej. Pełen mocy i słody‐
czy smak herbaty stanowił smak zwycięstwa. Smak błota był smakiem śmierci. Stephen
opadł na jedno z krzeseł przy piecu i zbliżył stopy w domowych pantoflach do gorących ka‐
fli.
– Dobry Jezu! – odezwał się ponownie. – Doprawdy, Boycott, tęsknię za twoim głosem.
Tęsknię za czasami, gdy nie śniły mi się koszmary. – Upił łyk herbaty, smakiem herbacianej
goryczy przepędzając z ust smak wyśnionego błota. – Doprawdy żałuję, że do tego wszyst‐
kiego doszło – dodał w przypływie rzadkiej szczerości. – Bardzo żałuję, że do tego
wszystkiego doszło.
Stephen Winters po raz pierwszy ujrzał Lily na scenie music-hallu Palais w wieczór pre‐
miery nowego przedstawienia – a jej debiutu – w dniu piątego maja tysiąc dziewięćset
dwudziestego roku. Przegapił jej solowy numer – najpierw był w barze, a potem w męskiej
toalecie. Ale podczas finału z kankanem jego kuzyn David Walters, przejazdem w Ports‐
mouth, dał mu kuksańca w żebra i wybełkotał:
– Widzisz tę dziewczynę? Nie umie wyrzucać prostej nogi. Założę się, że to Francuzka.
– Cholerni Francuzi – zareagował Stephen odruchowo. – Sprzedają piwo po pięć fran‐
ków od kufla, a to i tak szczyny.
– Widzisz ją? – nalegał David. – Ładna, nie?
Stephen przyjrzał się wskazanej kobiecie nieco zamglonym wzrokiem i zobaczył, jak
Lily nurkuje w szpagacie, a następnie zadziera wysoko głowę, uśmiechnięta od ucha do
ucha. Wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć radosnym śmiechem.
– Tak – przyznał Stephen zaskoczony. – Bardzo ładna.
– Bardzo ładna – powtórzył niewyraźnie wstawiony David.
Przyglądali się obaj, podczas gdy orkiestra finiszowała i artyści wychodzili na scenę, by
odebrać brawa. W twarzy Lily było coś pociągającego dla Stephena. Coś, czego nie potra‐
fił sprecyzować.
– Już wiem! – odezwał się nagle do Davida. – Ona wygląda tak, jak dziewczyny wyglą‐
dały kiedyś!
– Nieprawda. Ma krótkie włosy. Kiedyś żadna nie nosiła krótkich włosów.
– Wygląda tak jak kiedyś – upierał się Stephen. – Zupełnie tak jak kiedyś. Wygląda jak…
David oklaskiwał gwiazdę rewii, Sylvię de Charmante, która dygała głęboko niczym de‐
biutantka na dworze królewskim.
– Wygląda, jakby w ogóle nie było wojny – mówił dalej Stephen, wolno dobierając sło‐
wa. – Wygląda, jakby nigdy w ogóle nie było wojny.
– Idź za kulisy! – zawołał David z odzyskaną nagle stanowczością. – Skoro ci się podo‐
ba, zaproś ją gdzieś!
– Myślisz, że by się ze mną umówiła? – spytał Stephen. Kurtyna zdążyła opaść i znów
się podnieść. Lily stała na szarym końcu, widział jednak, jak się rumieni, słysząc brawa, i
dostrzegał jej szczery uśmiech.
– Och, z pewnością – odparł niefrasobliwie David. – W końcu jesteśmy bohaterami,
cholera. Mogliśmy przypiąć dzisiaj nasze medale.
– Nie wiedziałem, że masz jakieś medale. Nie wiedziałem, że przyznawali medale za
przekładanie papierów w Londynie.
– Nie wszyscy możemy być równie waleczni jak ty – rzekł David pojednawczym tonem.
– Nie wszyscy możemy rzucać się do szarży, trąbić na alarm i w pojedynkę kłaść Szwabów
na łopatki. – Klepnął Stephena w plecy. – No, wypijmy dla kurażu i umówmy się z dziew‐
czyną – zaproponował. – Może znajdzie się dla mnie jakaś jej koleżanka. Wszystkie one to
puszczalskie. Przyleci jak na zawołanie.
Przepchnął się z powrotem do baru i głośno zamówił dwie czyste whisky. Stephen wypił
swoją jednym łapczywym haustem.
– No chodźże już – ponaglił go David. – Gdzieś z tyłu powinny być jakieś tylne drzwi.
Utorowali sobie drogę pośród tłumu ludzi wylewających się z music-hallu, po czym
wziąwszy się pod ramię, ruszyli ciemną uliczką wzdłuż bocznej elewacji budynku. U wylo‐
tu alejki w namiętnym uścisku stała jakaś para; całowana kobieta miała aż przesunięty na
tył głowy kapelusik.
– Wstrętna zdzira – rzucił Stephen jadowicie. – Nienawidzę puszczalskich.
– Wszystkich nienawidzisz, kiedy sobie wypijesz – oświadczył jowialnie David. – Le‐
piej załomocz do drzwi.
Okienko w tylnych drzwiach otworzyło się po pierwszym uderzeniu. Pojawiła się w nim
twarz odźwiernego, George’a.
– Przekaż wyrazy uszanowania tancerkom – rzekł pewnie David. – Mieliśmy nadzieję,
że zdradzisz nam imię tej drobniutkiej blondynki…
Odźwierny patrzył na nich pustym wzrokiem. W blasku latarni gazowej szyling znalazł
drogę z kieszeni Stephena na zewnątrz. George otworzył drzwi i szyling przeszedł z ręki do
ręki.
– Tej młodej blondyneczki z krótkimi włosami.
– To panna Lily Valance, panowie.
– Chcielibyśmy ją zaprosić na kolację. Ją i jakąś jej przyjaciółkę…
– Niech przyprowadzi tę pulchną brunetkę, która występowała w numerze z magikiem –
wpadł w słowo kuzynowi David.
– To panna Madge Sweet, panowie.
– Zaprosimy je obie. Czy mam napisać liścik?
Odźwierny skinął głową.
Stephen wyciągnął wizytownik. W środku krył się mały srebrny ołówek automatyczny.
Na jednej z kart wizytowych nakreślił nim wymyślnym charakterem pisma: „Mój kuzyn i ja
bylibyśmy zaszczyceni, gdyby zechciała Pani udać się z nami na kolację do hotelu Queens.
Czekamy przy tylnych drzwiach”.
– Przynieś nam odpowiedź – rzucił do odźwiernego.
George skinął i właśnie miał wrócić do środka, gdy uliczką nadeszła mdło odziana ko‐
bieta w średnim wieku, przecisnęła się między dwoma mężczyznami i zniknęła w otwar‐
tych drzwiach.
– Ci dżentelmeni pytają o Lily – poinformował ją George.
Helen Pears odwróciła się i obrzuciła ich wzrokiem.
– Lily to moja córka – powiedziała cicho.
Stephen upomniał się w duchu, że skoro to matka tancerki rewiowej, nie może być damą,
w związku z czym nie ma powodu do nieśmiałości. To tylko matka jakiejś puszczalskiej,
która zapewne sama puszczała się w przeszłości.
– Jestem kapitan Stephen Winters – przedstawił się, przywołując swój wojenny status. –
A to jest kapitan David Walters. Chcieliśmy zaprosić pannę Valance i pannę Sweet na kola‐
cję.
Kobieta nawet się nie uśmiechnęła, miała czelność patrzeć mu prosto w oczy zimnym
spojrzeniem.
– W hotelu Queens – dodał szybko, aby zaświadczyć o swej zamożności.
W dalszym ciągu milczała.
– Możemy pojechać moim samochodem, szofer czeka – dorzucił.
Helen Pears skinęła głową. Nie sprawiała wrażenia zachwyconej.
– Przekażę pannie Sweet zaproszenie – odparła. – Wszakże moja córka nie przyjmuje za‐
proszeń na kolacje.
Zniknęła w korytarzu, a George – uniósłszy współczująco brwi – zamknął im drzwi
przed nosem.
– A więc to tak – pożalił się David. – Co za wiedźma…
– Idź do hotelu – poradził mu Stephen. – Spotkamy się na miejscu.
– Nie masz najmniejszych szans, póki na straży stoi jej matka.
– Mimo to spróbuję – rzekł Stephen. – Chodźmy.
– Złudne nadzieje!
Stephen wrócił uliczką razem z Davidem, po czym na rogu gestem zwrócił uwagę Boy‐
cotta, który czekał w imponującym argyllu przed głównym wejściem do music-hallu.
– Podjedź tutaj! – zawołał.
Boycott skinął głową i przestawił samochód na róg. Opuszczający music-hall pracowni‐
cy zerkali ciekawie na wóz i stojącego przy otwartych drzwiczkach mężczyznę.
Stephen wypatrzył błysk jasnych włosów Lily, tylko w części zakrytych śmiesznym kape‐
lusikiem, już z daleka, gdy szła ciemną uliczką pod ramię z matką. Obie kobiety śmiały się
z czegoś. Stephena natychmiast uderzyła łącząca je pełna ciepła zażyłość.
– Proszę o wybaczenie, pani Valance… panno Valance – zwrócił się do obydwu z
grzeczną ostrożnością. – Jestem paniom winien przeprosiny za moje wcześniejsze zacho‐
wanie. Za dużo czasu spędziłem w Belgii, gdzie zapomniałem o angielskich manierach.
Lily posłała mu szczery przyjacielski uśmiech. Jej matka przybrała wyczekującą pozę.
Stephen poczuł cień irytacji. Ta kobieta nie miała krztyny szacunku dla osób o wyższej po‐
zycji społecznej! Mimo to wykonał zapraszający gest ręką, mówiąc:
– To zrozumiałe, że na kolację jest za późno. Ale chyba mógłbym odwieźć panie do
domu? O tej porze niesłychanie trudno o wolną taksówkę.
Dostrzegł błyskawiczny ruch, gdy Lily uszczypnęła matkę w ramię. Helen Pears wahała
się tylko przez moment, po czym skinęła głową.
– Bardzo dziękujemy – powiedziała. – Mieszkamy przy Highland Road.
Wsiadła pierwsza, a za nią Lily. Stephen zajął miejsce ostatni, po czym rzucił do tuby łą‐
czącej tył wozu z kabiną szofera:
– Highland Road.
– Konkretnie sklepik spożywczy na rogu, z szyldem Pears Grocers.
– Moja rodzina też pochodzi z Portsmouth – oświadczył, rozpaczliwie pragnąc znaleźć
jakiś wspólny grunt. – Jestem Winters z tej znanej rodziny prawników.
Helen skinęła głową.
– Wiem.
– Doprawdy? Proszę o wybaczenie, nie poznałem pani.
– Nie mieliśmy okazji się spotkać. Widziałam pańską fotografię w „Hampshire Tele‐
graph”.
Zapadło niezręczne milczenie.
– Wydawało mi się, że pani nosi nazwisko Valance… – rzekł do Lily cicho Stephen.
Zerknęła na niego spod rzęs. Stephen poczuł przypływ pożądania silnego jak głód. Lily
nie była jeszcze w pełni dojrzałą kobietą; zaledwie dziewczyną o kremowej cerze i miodo‐
wych włosach.
– Valance to mój pseudonim sceniczny – odparła. Głos miała czysty, a dykcję bez zarzu‐
tu. – Naprawdę nazywam się Lily Pears.
Wóz sunął już po Marmion Road, Stephen zaś czuł, że nie jest ani o krok bliżej celu.
– Pomyślałem, że może zechce pani dotrzymać mi towarzystwa podczas kolacji jutro?…
– zwrócił się podenerwowany do Helen. – Pani z córką. Oraz z mężem oczywiście, gdyby
także zechciał przyjść…
– Jestem wdową – ucięła Helen. Stephen znów dostrzegł ledwie zauważalny ruch dłoni
w rękawiczce, gdy Lily dała matce jakiś znak. – Dobrze, kapitanie Winters – przemówiła
po chwili ponownie. – Z miłą chęcią. Będziemy na kolacji.
– Czy mam panie odebrać po zakończonym przedstawieniu?
– Tak, dziękuję – potwierdziła Helen dystyngowanie.
Wóz zwolnił i zatrzymał się. Lily i jej matka wysiadły na chodnik, a Stephen poszedł w
ich ślady.
– W takim razie się pożegnam i będę niecierpliwie czekał na jutrzejszy wieczór – rzekł.
Helen wyciągnęła do niego rękę, którą on uścisnął, by następnie zwrócić się do Lily.
Ujął jej dłoń w rękawiczce i przez białą bawełnę poczuł ciepło jej ciała. Dziewczyna
spojrzała nań i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się tak, jakby żywiła skrytą pewność, skryte
przekonanie, że nic złego nie może jej spotkać. A Stephen, spoglądając w jej rozjaśnioną
uśmiechem twarzyczkę, raz jeszcze poczuł siłę magii młodzieńczej pewności siebie. Nie
widział takiego wyrazu twarzy od dawna, co najmniej od pierwszych dni wojny. Podofice‐
rowie z prywatnych szkół tak właśnie wyglądali: jakby życie było jedną wielką przygodą i
jakby nie czekało ich żadne rozczarowanie.
– Dobranoc, panno Pears – rzucił. – Do zobaczenia jutro wieczorem.
– Dobranoc, kapitanie Winters.
Głos miała lekki i stonowany, aczkolwiek słyszało się w nim nutę rozbawienia, jakby
lada moment mogła zachichotać na tę przepyszną zabawę w dorosłych.
Puścił jej rękę z ociąganiem, po czym stał przy samochodzie, aż zapyziałe drzwi sklepi‐
ku zamknęły się za nimi dwiema.
– Dobranoc – powtórzył.
Boycott w milczeniu zawiózł go do hotelu Queens, gdzie zjadł kolację w towarzystwie
Davida, a następnie ruszył z nim w obchód po najgorszych pubach Portsmouth, nie wyle‐
wając za kołnierz.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kolacja nie okazała się sukcesem. Lily przytłoczył złoto-karmazynowy przepych hotelu, a
Stephen czuł się niezręcznie w obecności dwu kobiet i w takiej sytuacji nie miał zbyt wiele
do powiedzenia. Omówili zaćmienie Księżyca sprzed paru dni; Stephen próbował zgady‐
wać, ile medali Wielka Brytania zdobędzie na olimpiadzie w Antwerpii, ale w końcu za‐
milkł. Nie miał Lily nic do powiedzenia. Gdyby była puszczalską, za jaką ją pierwotnie
brał, zaprosiłby ją do głośnego baru i upił, żeby pozwoliła mu się wyprowadzić do ciem‐
nego zaułka i posiąść szorstko, wprost przy murze. Wszakże kiedy obie zgrywały damy, nie
miał pojęcia, jak się zachować. Nie potrafił opanować pożądania, które czuł na widok Lily
zdenerwowanej niczym dziecko w eleganckiej restauracji, wodzącej niespokojnym wzro‐
kiem za kelnerami i gapiącej się na innych gości. Choć nie można jej było odmówić wdzię‐
ku, wyróżniała się taniością w swej skromnej niebieskiej sukience koktajlowej i frywol‐
nym kapelusiku z piórkami. Jej matka za to sprawiała wrażenie księżnej w wyszywanej ko‐
ralikami czarnej sukni i długich rękawiczkach.
Kelner, wyczuwszy zbliżającą się kolejną przerwę w rozmowie, zabrał talerzyki po de‐
serze i zastąpił je zastawą do kawy: małymi filiżankami, dzbanuszkiem ze śmietaną, cukier‐
nicą i srebrnym dzbankiem. Pani Pears oderwała wzrok od orkiestry i nalała z niego kawy
do trzech filiżanek.
– Świetna kolacja – rzucił Stephen, spodziewając się podziękowań.
Pani Pears potaknęła.
– Przypuszczam, że to dla pań spora odmiana. Mam na myśli racjonowanie żywności.
Pani Pears pokręciła głową.
– Prowadzenie sklepu ma tę zaletę, że człowiekowi nigdy niczego nie brakuje.
– Doprawdy, mamo! – wykrzyknęła Lily, wspominając wyschnięte końcówki szynki i
czerstwy chleb.
Stephen spiekł raka.
– Myślałem… Myślałem, że wszystkiego brakuje – wyjąkał. – Tak… tak nam m… mó‐
wiono.
Pani Pears uśmiechnęła się sardonicznie.
– No tak – odparła. – To zrozumiałe. Tylko że nie byłoby w ogóle żadnych braków, gdy‐
by ludzie dzielili się tym, co mieli. Tymczasem ci, których na wszystko było stać, nawet nie
odczuli ograniczeń.
– Sprzedawała pani s… s… spod lady? – spytał oburzony Stephen. – Spekulowała pani?
– Postarałam się, żeby moja córka miała co na siebie włożyć i żeby nie chodziła głodna.
Opłacałam jej lekcje baletu i śpiewu. Zarabiałam na bogaczach i samolubach, którzy wole‐
li przepłacić, niż obejść się smakiem. Skoro to nazywa pan spekulowaniem, byłam speku‐
lantką wojenną. Ale może powinien pan najpierw przyjrzeć się swoim najbliższym, kapita‐
nie, zanim zacznie pan mnie oskarżać.
Lily trzymała jasnowłosą głowę pochyloną nad filiżanką kawy. Piórka przy jej kapeluszu
drżały, tak była zażenowana.
– Ciii, mamo – napomniała szeptem.
Pani Pears wycelowała palcem obleczonym w czarną rękawiczkę w sąsiedni stolik.
– To radny Hurt, właściciel tkalni. Proszę go spytać, ile sukna i serży zachachmęcił w
ciągu czterech lat. Proszę go spytać o nieprzepisowo cienkie mundury. Ten drugi to radny
Wilson, właściciel złomowni. Jego proszę spytać o zastawę, złom i balustrady oddawane
przez ludność cywilną na cele wojenne za darmo, a sprzedawane przez niego za grube ty‐
siące. Tamten zaś to pan Askew, właściciel prochowni. Jego może pan spytać o dziewczęta
z wciąż pomarańczową cerą i o niewypały. – Przerwała na chwilę. – Korzyści z wojny
czerpali wszyscy z wyjątkiem poległych. Z wyjątkiem tych, którzy nie wrócili do domów.
Ci byli ofiarami. Reszta doskonale sobie radziła.
Ręce Stephena zaczęły się trząść od gniewu. Musiał je ukryć pod blatem i zacisnąć moc‐
no w pięści.
– Zatańczmy – odezwała się znienacka Lily. – Uwielbiam tę melodię.
Zerwała się na nogi, a Stephen odruchowo wstał za nią. Powiodła go na parkiet, pozwa‐
lając mu się objąć w pasie jednym ramieniem i wkładając rączkę w jego wolną dłoń. Poru‐
szali stopami do taktu lekko, z wdziękiem. Lily odrzuciła głowę do tyłu i uśmiechnęła się
do Stephena, którego oblicze wciąż było blade z wściekłości. Następnie zaczęła cicho nu‐
cić znaną piosenkę. W górze migotał błyszczący żyrandol. Na policzki Stephena powoli
wracała zwykła barwa. Lily nieprzerwanie śpiewała mu pozbawione sensu piosenki, jak
matka chcąca uspokoić przestraszone dziecko.
W końcu muzyka zamilkła i Lily okręciła się w miejscu, by brawami wynagrodzić orkie‐
strę. Muzycy ukłonili się. Wiodący instrumentalista skłonił się przed Lily.
– Panna Lily Valance! – ogłosił.
Lily zaczerwieniła się i zerknęła na matkę. Starsza kobieta skinęła głową i ruchem brody
wskazała scenę. Lily posłusznie ruszyła ku podwyższeniu, nie puszczając ramienia Stephe‐
na.
– Panna Lily Valance, wschodząca gwiazda Palais! – rzekł muzyk ze zrozumiałą emfazą.
– Proszę tu na mnie zaczekać – rzuciła do Stephena, po czym zadarła sięgającą łydek su‐
kienkę i wspięła się na scenę.
– „Tipperary” – zawołał ktoś. – Niech zaśpiewa „Daleka droga jest do Tipperary”!
Lily pokręciła głową z uśmiechem, zajmując miejsce na przodzie sceny.
– Zaśpiewam „Danny Boy”.
Orkiestra zagrała uwerturę, podczas której Lily stała zasłuchana jak grzeczne dziecko.
Na sali zapadła cisza, kiedy Lily unosiła drobną bladą twarz do śpiewu.
Głos miała niesłychanie czysty – bliżej mu było do klarowności chłopięcego sopranu niż
kobiecego altu piosenkarki z music-hallu. Śpiewała naturalnie, niczym ćwicząca chórzyst‐
ka. Stała z rękoma splecionymi przed sobą, nie kołysała się ani nie przytupywała, z twarzą
nieruchomo zapatrzoną w dal, poza salę balową, poza doki, poza morze zgoła, jak gdyby
próbowała wypatrzyć coś na horyzoncie bądź nawet za nim. Nie była to piosenka ciesząca
się popularnością w czasach wojny ani przywołująca pamięć o poległych: ofiarach, które
nie odniosły z wojny żadnej korzyści. Lily nigdy nie śpiewała piosenek wojennych. Wszak‐
że nikt, kto na nią spoglądał i kto słuchał jej przejmującego głosu, nie mógł nie pomyśleć o
tych, którzy przed sześcioma laty opuścili Anglię ze spokojem i nadzieją w sercu, by póź‐
niej nie powrócić do domu.
Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, nic nie mąciło ciszy na sali, zupełnie jakby ludzie mieli
dość tańczenia i udawania, że wszystko jest jak trzeba w tym nowym świecie budowanym
bez udziału młodych mężczyzn przez tych, którzy przeżyli i zachowywali się tak, jakby po‐
ległych młodzieńców nigdy nie było. W końcu jeden z pulchnych spekulantów zaklaskał w
dłonie i wzniósł toast kieliszkiem pełnym francuskiego szampana:
– Za uroczą Lily! Zaśpiewaj nam coś wesołego, dziewczyno!
Rozległ się chóralny aplauz, wszyscy zaczęli się domagać drugiej piosenki i następnej
butelki.
Lily potrząsnęła głową z lekkim uśmiechem i zeszła ze sceny. Stephen odprowadził ją do
stolika, gdzie czekał już na nich szampan w srebrnym wiaderku z lodem.
– To od nich – poinformowała pani Pears, skinieniem wskazując stolik obok. – Nie ma
potrzeby im dziękować. Lily, ukłoń się i uśmiechnij.
Lily obróciła się posłusznie, skłoniła głowę, jak kazała jej matka, i uśmiechnęła się
skromnie.
– Na Jowisza, prawdziwa z niej gwiazda! – wykrzyknął Stephen.
Lily obdarzyła go promiennym uśmiechem.
– Ja myślę! – Policzki miała zarumienione, oczy lśniące. – No ja myślę!
Kelner przyniósł okrągłe niskie kieliszki do szampana i napełnił wszystkie trzy. Lily
uniosła swój, spoglądając w stronę sąsiadów, i rozkosznie uśmiechnęła się znad jego brze‐
gu.
– Wystarczy – stwierdziła pani Pears.
Stephen wyszczerzył się do niej.
– Widzę, że trzyma pani córkę krótko – zauważył.
Kobieta potaknęła skinieniem.
– Byłam piosenkarką, zanim poznałam ojca Lily. To doświadczenie wiele mnie nauczyło.
– Mama nie spuszcza mnie z oka – oznajmiła Lily spokojnie.
– Pora wracać do domu – rzekła pani Pears. – Lily ma jutro ranne przedstawienie. Musi
się wyspać.
– Naturalnie! – Stephen skinął na kelnera, prosząc o rachunek.
Obie kobiety podniosły się i ruszyły przez parkiet, aby odebrać z szatni swoje okrycia,
podczas gdy on płacił za kolację.
Zaczekał na nie przed hotelem, na niskich białych schodkach osłoniętych pokaźną szkla‐
ną markizą. Boycott tymczasem podjechał wielkim szarym argyllem, wysiadł, obszedł wóz
dokoła, aby otworzyć szeroko tylne drzwiczki, po czym stał przy nich nieruchomo. Dwaj
mężczyźni wymienili długie spojrzenia bez słów, kiedy Stephen zapalał papierosa i zacią‐
gał się świeżym dymem. W końcu odźwierny otworzył drzwi, wypuszczając na zewnątrz
dwie kobiety okryte szalami przed chłodem majowego wieczoru. Mężczyźni przerwali mil‐
czącą komunię i drgnęli. Stephen poślinił palce, ostrożnie zdusił ognik papierosa i uniósł‐
szy rękę, chciał zatknąć niedopałek za uchem. Boycott posłał mu szybkie ostrzegawcze
spojrzenie, w dalszym ciągu nic nie mówiąc. Stephen zbeształ się w duchu, zaczerwienił i
wrzucił niedopałek do jednej z kamiennych donic pełniących straż w dole schodów.
Następnie pomógł Lily i jej matce zająć miejsca na komfortowej szarej tapicerce wozu,
po czym wsiadł za nimi. Boycott ruszył wolno w stronę Highland Road i sklepiku na rogu,
gdzie zaparkował przy krawężniku. Pani Pears weszła do ciemnego wnętrza sklepu, po‐
dziękowawszy i pożyczywszy dobrej nocy obydwóm mężczyznom, Lily zaś przystanęła w
progu, mając za plecami uchylone lekko, przeszklone drzwi. Stephen pomyślał, że dziew‐
czyna sama jest towarem, świeżutkim kąskiem, czymś, co mógłby kupić spod lady, czarno‐
rynkowym luksusem, artykułem sprzed wojny. Czymś, co mógłby kupić i pożreć do ostat‐
niego okruszka.
– Dziękuję za uroczy wieczór – powiedziała Lily niczym dobrze wychowane dziecko.
– Spotkajmy się jutro – zaproponował. – Boycott przewiezie nas wzdłuż promenady.
– Nie mogę. Mam ranne przedstawienie.
– W takim razie pojutrze. W niedzielę.
– Jeśli mama się zgodzi.
– Przyjadę o trzeciej.
– Dobrze.
Stephen zerknął nerwowo do środka. Nie dojrzał pani Pears wśród mrocznych cieni. Po‐
chylił się ku Lily. Bladą twarzyczkę miała zwróconą ku niemu, jej jasne włosy lśniły w mi‐
goczącym świetle latarni. Położył rękę na talii dziewczyny. Wydała mu się miękka pod ła‐
godnym dotykiem, niewzmocniona sztywnością gorsetu. Przypomniał sobie o innej dziew‐
czynie, o dziewczynie sprzed lat, która nosiła gorsety tylko z okazji niedzielnej mszy. W dni
powszednie jej skóra była rozgrzana i miękka pod cienką bawełnianą bluzką. Przyciągnął
Lily do siebie, a ona postąpiła kroczek do przodu. Uśmiechała się leciutko. Czuł delikatny
słodkawy zapach perfum. Dłonią wyczuwał ciepło jej skóry pod tanią sukienką koktajlową.
– Już pora, Lily – tuż za nimi odezwała się pani Pears. Stephen natychmiast cofnął rękę.
– Dobranoc, kapitanie Winters. Dziękujemy za uroczą kolację – dodała z ciemnego wnętrza
sklepu.
Drzwi otworzyły się szerzej i Lily zniknęła za nimi, uprzednio posławszy mu psotne
spojrzenie pensjonarki i machnąwszy rączką w białej rękawiczce.
W czasie krótkiej jazdy do domu Stephen siedział z przodu, obok Boycotta, napełniając
płuca świeżym powietrzem wpadającym przez otwarte okno kabiny szofera.
– Cholernie ładna dziewczyna – rzucił w pewnej chwili.
Wyjął z papierośnicy dwa papierosy i przypalił oba równocześnie, trzymając je między
wargami. Szofer skinął głową. Stephen podał mu jeden z papierosów. Boycott przyjął pa‐
pierosa, nie odrywając spojrzenia od drogi, nie mówiąc słowa podziękowania.
– Wielka szkoda, że ma taką matkę – dodał Stephen na poły do siebie. – Strasznie zasad‐
nicza z niej kobieta.
Szofer ponownie skinął głową, wydmuchując kłąb dymu.
– Wcale nie przypomina girlsy – ciągnął Stephen. – Praktycznie mógłbym ją zaprosić do
domu na podwieczorek.
Boycott posłał mu powątpiewające spojrzenie.
– No, zobaczymy – wzruszył ramionami Stephen. – Zobaczymy, jak potoczą się sprawy.
Było nie było, każdy musi się kiedyś ożenić. Nieważne z kim. – Urwał na moment. – Ona
przypomina dziewczyny sprzed wojny. Potrafię ją sobie wyobrazić, jak żyje przed wojną
na wsi, w jakimś małym gospodarstwie. Mógłbym mieszkać na wsi z dziewczyną taką jak
ona.
W kabinie zawirowało wilgotne wieczorne powietrze przesycone solą morską. Owionę‐
ło ich chłodem, wszelako obydwaj znieśli to dzielnie, w duchu ciesząc się z tej niewygody,
ze znajomego uczucia zimna.
– Dziewczyn jest na pęczki – stwierdził Stephen oschle. – Do wyboru, do koloru. Ponoć
równy milion. Milion niezamężnych młodych kobiet. Nic, tylko przebierać. Doprawdy nie‐
ważne, którą się wybierze.
Boycott skinął głową po raz trzeci i zatrzymał się przed niebrzydkim budynkiem z cegły.
Białe parapety i schody lśniły jasno w blasku księżyca.
– Zostajesz na noc? – spytał Stephen, otwierając drzwiczki.
Szofer potaknął.
– Napijemy się później herbaty?
Odpowiedziało mu ponowne skinienie.
Stephen wysiadł z wozu, minął imponującą kutą furtkę, przeciął niewielki ogród fronto‐
wy, zaciszny o tej porze, i wspiął się po wyszorowanych białych stopniach wiodących do
drzwi wejściowych. Włożył klucz do zamka i wkroczył do holu w tej samej chwili, gdy
jego matka opuszczała salon.
– Wcześnie wróciłeś, kochanie – powitała go miło.
– Niezbyt – odparł.
– Udana kolacja?
– W hotelu Queens. Nic nadzwyczajnego.
– Z kimś, kogo bym znała?
– Z nikim takim, mamo.
Zawahała się, lecz powściągnęła ciekawość. Górę wziął rodzinny nawyk milczenia i se‐
kretności. Stephen ruszył ku schodom.
– Ojciec jeszcze nie śpi? – spytał.
– Pielęgniarka dopiero wyszła – odparła Muriel Winters. – Ale mógł już zapaść w
drzemkę. Nie hałasuj.
Stephen skinął głową i wspiął się po stopniach do sypialni ojca.
W środku było ciemno, płonęła tylko mała lampka ustawiona na obramowaniu kominka.
Płomienie zdążyły zgasnąć, lecz popiół wciąż jarzył się na czerwono. Stephen przystanął
tuż za progiem, czekając, aż wzrok przyzwyczai mu się do mroku. Wtem jego pierś ścisnęła
obręcz przerażenia, a serce mu załomotało. Tak działała na niego ciemność, bezruch i wytę‐
żanie wzroku, wiedza, że musi przeć przed siebie na wpół ślepy, podczas gdy tamci widzą
go jak na dłoni, bezpiecznie zaczajeni, mają go jak na widelcu na tle jaśniejącego horyzon‐
tu, leniwie biorą go na muszkę i łagodnie, bez pośpiechu naciskają spust.
Sięgnął ręką do tyłu i pchnął skrzydło drzwi. Jaskrawe elektryczne światło klatki scho‐
dowej zalało sypialnię, sprawiając, że Stephen zadrżał z ulgi. Poluzował kołnierzyk, skon‐
statował, że szyję i twarz ma mokre od zimnego potu.
– Cholera.
Spostrzegł, że jego ojciec nie śpi. Dużą głowę miał obróconą do drzwi, zapadnięte oczy
wytrzeszczone.
– Nienawidzę ciemności – rzucił Stephen, ruszając ku łóżku.
Przyciągnął sobie niskie krzesło z długim oparciem i zajął miejsce u wezgłowia. Prze‐
pełnione smutkiem ciemne oczy wpatrywały się w niego bez chwili przerwy. Lewa strona
twarzy starszego mężczyzny była trwale wykrzywiona wskutek porażenia wylewem. Pra‐
wa, głęboko pobrużdżona, wyglądała normalnie.
– Zaprosiłem dziewczynę na kolację – oznajmił Stephen. Ujął dłoń ojca gestem pozba‐
wionym czułości, jakby to było naczynie z gliny przekazane mu do inspekcji. Podniósł bez‐
władną rękę, po czym pozwolił jej opaść z powrotem na narzutę. – Dziewczynę z rewii –
dodał. – Nic wielkiego.
Wyprostowanym palcem oderwał jeden z palców ojca od narzuty i zaraz go puścił. Sta‐
ruszek nie miał krzty własnych sił.
– Sam jesteś jak trup, wiesz – zagaił Stephen konwersacyjnym tonem. – Niczym jeden z
naszych szlachetnych poległych. Nie spotkałoby cię to, gdyby nie Christopher, prawda?
Mama mi opowiedziała: wręczyła ci telegram, ty rzuciłeś na niego okiem, po czym padłeś,
jakby w ciebie piorun strzelił.
W sypialni zapadła cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara stojącego na kominku.
– Z mojego powodu byś nie dostał wylewu, co? – spytał Stephen, śmiejąc się hardo,
krótko. – Na pewno nie! Nie z powodu tchórza takiego jak ja. – Raz jeszcze uniósł rękę
ojca, niedbale poruszając jego bezwładnym palcem wskazującym, po czym znowu pozwo‐
lił jej opaść na łóżko. – Kto by pomyślał, że ja wrócę do domu w glorii bohatera, a Chri‐
stopher w ogóle nie wróci? – Uśmiechnął się do wpatrzonej w niego wytrzeszczonej, wy‐
krzywionej twarzy. – Bo chyba wierzysz, że jestem bohaterem? – spytał. – Wierzysz, co?
Słysząc kroki matki na schodach, podniósł się z krzesła i wygładził narzutę.
– Śpij dobrze – rzucił i wyszedł z sypialni. – Dobranoc, mamo – dodał.
Muriel wchodziła do pokoju naprzeciwko.
– Położysz się spać?
– Napiję się jeszcze herbaty z Boycottem – odpowiedział.
Uśmiechnęła się, tając irytację.
– Jesteście niczym dwaj mali chłopcy, którzy lubią szaleć po zgaszeniu świateł – wes‐
tchnęła. – Tylko nie zostawcie w kuchni niedopałków, bo kucharka się skarży. Nie zapomi‐
naj, że to ja potem muszę ją jakoś ułagodzić, nie ty.
Kiwnął głową i zszedł po schodach do obitych zielonym suknem drzwi, za którymi cze‐
kała ciepła i miło pachnąca kuchnia. Było to jedyne miejsce w całym domu, które pachnia‐
ło życiem. Sypialnia jego ojca pachniała szpitalem, a salon ściętymi kwiatami i woskiem
do polerowania mebli. Tutaj zaś unosiła się zmieszana woń jedzenia i mydlin, dymu papie‐
rosowego i prasowania. Piec jak zwykle był wciąż rozgrzany i Boycott już zaczął szyko‐
wać herbatę. Obok, na szerokim, ledwie ociosanym kuchennym stole, stał obity czajniczek i
dwa białe emaliowane kubki. Boycott nalał do nich herbaty, dosypał po cztery łyżeczki cu‐
kru i zamieszał zwyczajowo pięć razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dwaj męż‐
czyźni zasiedli w zgodnym milczeniu naprzeciwko pieca. Zgarbili się i opletli palcami
swoje kubki. Siedzieli obok siebie, stykając się barkami, łokciami i przedramionami, kuląc
się, jakby nadal tkwili w okopie. Nie rozmawiali ze sobą; oblicza mieli przepełnione spo‐
kojem.
Ubrana w bawełnianą piżamę Lily oparła się o futrynę okna i zapatrzyła w promienie księ‐
życa odbijające się w błyszczących dachówkach kamienicy naprzeciwko.
– Ależ jest przystojny – rzuciła.
Helen Pears, ścieląca łóżko i wkładająca termofor między pościel, chrząknęła niezobo‐
wiązująco.
– Twoim zdaniem nie jest przystojny?
– Kładź się, Lily. Inaczej się przeziębisz.
Lily niechętnie odeszła od okna. Helen zaciągnęła grube, pamiętające czasy wojny czar‐
ne zasłony używane przy zaciemnieniu, odcinając żółtawy blask księżyca.
– To bohater wojenny – oświadczyła dziewczyna. – Jedna z koleżanek czytała o nim w
gazecie. Zajął jakieś gospodarstwo i wystrzelał wszystkich Szwabów.
Helen uniosła kołdrę. Lily wślizgnęła się pod przykrycie z ociąganiem, pozwalając, by
matka otuliła ją jak małe dziecko.
– Ładnie zaśpiewałam?
– Jak ptaszyna.
– Podobało im się, prawda?
– Byli tobą zachwyceni.
– Posiedzisz ze mną, aż zasnę?
– Muszę trochę poszyć, usiądę tam gdzie zawsze.
Helen przyniosła koszyk z przyborami do szycia i zasiadła na bujanym fotelu z wikliny
opodal lampy. Cerowała pończochy Lily z głową pochyloną i pobrużdżoną zmarszczkami
zmęczenia. Gdy ciemne rzęsy Lily opadły na policzki, odłożyła robótkę i zgasiła lampę.
Przez chwilę stała jeszcze w ciemnościach, przyglądając się śpiącej córce, tak jak to czyni‐
ła za jej dziecięcych i dziewczęcych lat.
– Dobranoc – powiedziała cicho. – Dobranoc, najdroższa. Słodkich snów.
ROZDZIAŁ TRZECI
Lily była oczarowana sceną od najmłodszych lat, kiedy to owijała się pierzastym starym
boa matki i dreptała po mieszkanku nad sklepem, śpiewając czystym głosikiem. Wbrew
wszystkim przeciwnościom Helen Pears wycisnęła ze sklepiku zyski i odłożyła dość, by
posłać córkę na lekcje baletu i śpiewu. Oszczędzając na domowych rachunkach i chowając
pieniądze przed mężem, zapewniła Lily edukację na tyle dobrą, by ta dostała się do chórku
w Palais, music-hallu należącym do Edwardes Music Halls of Southsea, Bournemouth i
Plymouth. Nie był to szczyt ich marzeń, ale to, na co mogły sobie pozwolić. A zarazem
pierwszy krok z dala od ciasnych uliczek i ciasnej egzystencji Portsmouth.
Lily byłaby może została chórzystką i drugoplanową tancerką, gdyby już w pierwszym
tygodniu prób nie zwrócił na nią uwagi kierownik muzyczny Charlie Smith.
– Lily, umiesz śpiewać? – spytał podczas jakiejś przerwy.
Tancerki pozajmowały siedzenia w pierwszym rzędzie mrocznej sali i z nogami opartymi
o niską balustradę oddzielającą widownię od orkiestry popijały z termosów herbatę, pała‐
szowały kanapki i plotkowały. Tymczasem Charlie zaczął grać na pianinie.
– Tak – odpowiedziała zaskoczona Lily.
– A umiesz czytać nuty?
Lily skinęła głową.
– Zaśpiewaj mi to – rzekł, rzucając jej arkusz nut, i wydobył z pianina dźwięczne akordy
uwertury.
Lily, nie odrywając spojrzenia od nut, zbliżyła się do balustrady, przekroczyła ją od nie‐
chcenia i oparła się o pianino.
Gdy skończyła śpiewać, na sali panowała idealna cisza.
– Bardzo ładnie – rzucił niezobowiązująco Charlie. – Świetna fonacja.
– Wracamy do pracy! – krzyknął inspicjent zza kulis. – Pan Brett chce zobaczyć numer z
chartem. Tylko uwaga. Panna Sylvia de Charmante zjawi się dopiero po południu. Do tego
czasu zostawiamy dla niej miejsce.
Charlie mrugnął do Lily.
– Postawię ci obiad.
Tancerki wspięły się na scenę, po czym ustawiły w szeregu, pamiętając o zostawieniu
wolnego miejsca dla solistki w samym środku.
– Ona ma psa – rzucił z niesmakiem inspicjent. – Charta. Jemu też zostawcie miejsce.
Madge, musisz przesunąć się bardziej w lewo. Lily, cofnij się trochę…
– Co robi ten chart? – zainteresował się Charlie.
– Gryzie tancerki, jak przypuszczam – odparł inspicjent Mike bez cienia uśmiechu. – Za‐
czynamy od samej góry, proszę!
Udali się do jednego z robotniczych barów, jakich było pełno w uliczkach odchodzących
od Guildhall Square. Charlie pił herbatę i palił papierosy, a Lily jadła chleb ze smalcem,
popijając mlekiem.
– Obrzydliwość – skwitował Charlie.
Lily uśmiechnęła się do niego promiennie i otarła usta rękawem.
– Chciałabyś być piosenkarką? – spytał ją Charlie. – Gwiazdą?
– Oczywiście – odparła. – Która dziewczyna by nie chciała?
– Jesteś jeszcze bardzo młoda, prawda? Ile masz lat? Siedemnaście? Osiemnaście?
– Siedemnaście i pół.
Charlie wyszczerzył się.
– Mógłbym ci załatwić rolę. Brakuje nam jednego numeru. Potrzebujemy piosenkarki.
Ale nie takiej typowej. Myślisz, że dasz radę?
Lily otworzyła usta ze zdziwienia, ale zaraz posłała mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie.
– Dlaczego właśnie ja?
Charlie wzruszył ramionami.
– A dlaczego nie? Ktoś musi to zaśpiewać. Nie ma was znów tak wiele.
– Jest Madge Sweet, jest Tricia de Vogue i jest Helena West. – Lily wymieniła imiona
trzech z pięciu tancerek, odginając kolejne palce prawej ręki. – Wszystkie one umieją śpie‐
wać.
– Tak, tak – pokiwał głową Charlie. – Słyszałem. Każda kogoś udaje. Każda śpiewa w
czyimś stylu… Mnie chodzi o coś innego. Myślę o tym już od pewnego czasu. To co, chcesz
tę rolę czy nie?
Lily pokazała zęby w uśmiechu.
– Przecież powiedziałam. Chciałabym zostać gwiazdą. Oczywiście, że chcę tę rolę.
– Przyprowadź swoją mamę dziś wieczorem – zakończył rozmowę Charlie. – Jadam tu
też kolacje.
Po powrocie zastał kierownika artystycznego za kurtyną, jak rozmawiał przez telefon i
dyktował telegram do londyńskiego music-hallu Variety i panny Sylvii de Charmante, która
miała przyjechać pociągiem o jedenastej ze stacji Waterloo, lecz jak dotąd się nie pojawi‐
ła. Charlie ujął go lekko pod łokieć.
– Tę piosenkę, o której ci mówiłem, zaśpiewa Lily Pears z chórku – rzekł tonem perswa‐
zji. – Twierdziłeś, że powinniśmy spróbować. Nie widzę nikogo, kto by się do tego nada‐
wał lepiej, a w drugiej części mamy potężną dziurę.
William Brett zamachał z irytacją ręką, ucieszył się, że są jeszcze osoby, którym chce się
pracować – Bogu niech będą dzięki! – i zaraz spytał, co może uczynić, by wyciągnąć tę
zbyt dobrze opłacaną, rozwydrzoną primadonnę z hotelowego łóżka i ściągnąć ją na próbę
w Southsea.
Charlie pokiwał współczująco głową i ruszył na wskroś sceny do swego miejsca za pia‐
ninem. Zagrał kilka akordów.
– Tancerki na swoje miejsca! – rzucił z nieskończoną cierpliwością inspicjent z budki
suflera. – Będę udawał pannę Sylvię, a wy możecie tańczyć wokół mnie.
– Zaśpiewasz też sopranem? – spytał go Charlie.
Inspicjent posłał mu chmurne spojrzenie.
– Cholera, zaśpiewam wszystko i każdym głosem, byle to przedstawienie wreszcie ru‐
szyło – odparł ponuro.
Lily odczekała do popołudniowej przerwy i dopiero wtedy powiedziała koleżankom, że
zaśpiewa w przedstawieniu, po czym z dumnym uśmiechem na twarzy odbierała gratulacje
i przyjmowała całusy. Jej uśmiech był równie fałszywy jak ich pocałunki i okrzyki radości.
Członkinie trupy łączyła praca i dzieliła zazdrość. Lily, wedle słów innych dziewcząt, mia‐
ła nadzwyczajne szczęście.
– Aż mnie mdli z zazdrości! – zawołała Madge Sweet, boleśnie mocno ściskając Lily.
– Jak się uczeszesz? Jak się ubierzesz? – dopytywała Helena. – Nie masz żadnych stro‐
jów, prawda? To będzie twoje pierwsze przedstawienie?
– Przypuszczam, że mama coś dla mnie znajdzie – odparła Lily. – Sama była kiedyś pio‐
senkarką. W domu jest cała szafa jej starych kostiumów.
Dziewczyny wybuchnęły piskliwym, pełnym złośliwości śmiechem.
– Oj, panu Brettowi raczej się nie marzy stuletnia suknia! Oj, nie! – rzekła Tricia.
– Nadjedzony przez mole wachlarz!
– Turniura i krynolina!
Lily zacisnęła zęby i nie przestała się uśmiechać.
– Coś wymyślę.
– Włosy mogłabyś rozpuścić – zaproponowała Madge, wysuwając spinki z tyłu głowy
Lily. Ciężki złocisty kok wiszący tuż nad karkiem rozsupłał się i opadł długimi pasmami,
sięgając pasa. – Mogłabyś je przytrzymać tylko opaską i zaśpiewać coś dziewczyńskiego.
Coś w typie Alicji z Krainy Czarów.
– Młodziutka Lily Pears, dziecięca gwiazda! – podsunęła szyderczo Tricia.
– Nie wystąpię pod swym prawdziwym nazwiskiem – zadecydowała nagle Lily. – Wy‐
korzystam pseudonim sceniczny mamy. Ona śpiewała jako Helen Valance, a ja zaśpiewam
jako Lily Valance.
– Lily Valance! Boże, miej nas w swojej opiece! – wykrzyknęła Tricia.
– Tancerki na scenę! – zawołał inspicjent. – Numer z kwiatami. Nie zapomnijcie, proszę,
że przed wami będzie stał magik wyczarowujący z waszych koszyczków kwiaty, wstążki,
kolorowe flagi i Bóg wie co poza tym. Jego też jeszcze nie ma. Zostawcie dla niego miej‐
sce pośrodku. Koszyczków też jeszcze nie ma, ale pamiętajcie, że będziecie je wyciągały
w jego stronę, żeby sztuczka się udała. Muzyka?
– Muzyka jest – odpowiedział Charlie siedzący przy pianinie.
– Jedno z trojga to nie taki znów zły wynik – zauważył inspicjent z nieszczęśliwą miną. –
Zaczniemy, kiedy tylko będzie pan gotów, panie Smith.
Helen Pears zamknęła sklep wcześniej, żeby odebrać Lily z music-hallu i odprowadzić ją
do domu. Wiedziała, że jej córka jest już dość duża, by wracać do domu w pojedynkę, i
miała świadomość, że mężczyźni przy tylnym wyjściu zaczną się gromadzić dopiero po
premierze. Wszakże Lily była jej jedynym dzieckiem, a ponadto jedyną osobą, jaką kiedy‐
kolwiek kochała. Przez całe życie z podniesionym czołem znosiła kolejne rozczarowania:
nieudaną karierę sceniczną, podupadły sklepik, męża, który zaciągnął się do armii powodo‐
wany pijacką brawurą i trafił na okręt wysadzony wkrótce po wypłynięciu z portu, zanim
zdążył oddać pierwszą niszczycielską salwę. Wyłącznie narodziny jasnowłosej córeczki
stanowiły niczym nie zmąconą radość. Wyłącznie przyszłość Lily niosła jakąś nadzieję.
Po wyjściu z budynku Lily milczała, dopóki nie znalazły się na środku ulicy, po czym na
jednym wydechu oznajmiła matce, że zaśpiewa partię solową. Helen zatrzymała się na to‐
rach tramwajowych i uścisnęła rękę córki tak mocno, że ta aż krzyknęła z bólu.
– Zrobiłaś pierwszy krok – rzekła Helen. – To twój pierwszy sezon, a już zaszłaś dalej
niż ja. Musisz wykorzystać swoją szansę, Lily. Musimy się postarać, żebyś odniosła suk‐
ces.
Lily uśmiechnęła się do niej.
– Jak tylko zacznę porządnie zarabiać, sprzedamy sklep – obiecała. – Jak tylko zacznę
porządnie zarabiać, kupię ci dom w Southsea, nad samym morzem, w jakimś urokliwym
miejscu.
– Porozmawiam z panem Smithem – powiedziała Helen zdecydowanym tonem. – I z pa‐
nem Brettem również, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Charlie poprosił, żebyśmy zobaczyły się z nim dzisiaj wieczorem – poinformowała
Lily, wyznaczając dalszy kierunek. – Chce z tobą porozmawiać.
Charlie Smith siedział przy oknie. Uniósł się lekko z miejsca na ich widok i wymienił
uścisk dłoni z Helen. Kelnerka przyniosła im porcelitowe białe kubki z herbatą, które po‐
stawiła na wyszorowanym do czysta drewnianym blacie.
– Możemy wrócić i zrobić próbę – oznajmił. – I tak miałem pracować do późna. Dosta‐
liśmy nuty dla Sylvii de Charmante, które muszę dostosować pod naszą orkiestrę. Możemy
przy okazji przećwiczyć piosenkę Lily. Mam już pewien pomysł.
– Tylko żeby nie było to nic pozbawionego smaku – zastrzegła Helen.
Charlie nie spuścił wzroku pod jej zdeterminowanym spojrzeniem.
– Pani córka ma klasę – stwierdził. – Chcemy, by ją zachowała.
Gdy wrócili do music-hallu, w budynku było zimno, cicho i pusto. Dało się wyczuć za‐
starzałą woń piwa i papierosów. Rzędy siedzeń ciągnęły się od sceny w głąb przestronnej
sali, niknąć w mroku. Pomalowane jasną farbą balkony zdawały się zawieszone w zakurzo‐
nym powietrzu. Wewnątrz panował spokój przypominający spokój świątyni, spokój wycze‐
kiwania. Za całe oświetlenie służyła zielona lampka na pianinie Charliego. Przecinające
scenę Lily i Helen zdawały się duchami dawnych piosenkarek w milczeniu zbliżających się
do widowni, która tymczasem zniknęła – powołana i utracona na zawsze.
Po lewej stronie sceny znajdował się chybotliwy podest ze schodkami. Helen ruszyła
nim ostrożnie, kierując się do pierwszego rzędu.
– Prosimy o trochę światła! – krzyknął Charlie do technika krzątającego się za kurtyną.
Zapaliło się słabe oświetlenie widowni i jeden jupiter.
– Niech pani siada – rzucił Charlie do Helen. – Zaraz coś pani pokażę.
Lily stała swobodnie na samym środku sceny, uśmiechając się do matki.
– Znasz to? – spytał Charlie, wręczając jej arkusz z nutami.
Dziewczyna sapnęła ze zdziwienia i zachichotała.
– Znam! – odparła. – Ale nigdy tego nie śpiewałam.
– No to spróbuj teraz – zachęcił. Zagrał kilka pierwszych taktów i skinął głową Helen. –
Niech pani słucha.
Metrum było miarowe, jak w hymnie. Helen znała te czyste proste dźwięki, lecz nie ko‐
jarzyła ich z żadną piosenką. Wtem Lily, wciąż w półcieniu sceny, odrzuciła głowę do tyłu
i zaczęła śpiewać „Jezu, pozostań mą radością”. Helen poczuła szczypanie łez pod powie‐
kami, gdy ku kopulastemu sklepieniu pomknęły nuty melodii w idealnej harmonii ze słowa‐
mi piosenki. Było to doznanie przejmujące niczym śpiew kosa na pustyni. Kiedy Lily za‐
milkła i przebrzmiał ostatni akord, Helen uzmysłowiła sobie, że policzki ma mokre.
– To było piękne – powiedziała. Zaczęła przekopywać torebkę w poszukiwaniu chus‐
teczki do nosa. – Po prostu piękne – powtórzyła.
– Coś takiego nie nadaje się do music-hallu! – oburzyła się Lily. Odwróciła się do Char‐
liego i dodała: – Nie mogę zaśpiewać czegoś takiego przy publiczności.
Charlie uśmiechnął się do niej szeroko i spoglądając na Helen, rzucił:
– Niech pani sobie wyobrazi Lily w stroju chórzystki. W czerwonej sukni, białej komży i
białej kryzie.
– W niebieskiej – skorygowała go natychmiast Helen. – Niebieski podkreśla barwę jej
oczu.
– W niebieskiej sukni – podchwycił Charlie. – Lily w niebieskiej sukni wychodzi zza
kulis, nikt nie wie, czego się spodziewać. Lily śpiewa tak jak przed chwilą. Z prostotą. Ni‐
czym anioł. Cała widownia płacze. Starsze panie, ladacznice, pijacy z nosami w kuflach.
Wszyscy ronią łzy i z mety pałają do Lily uczuciem…
– Raczej zrywają boki ze śmiechu – przerwała mu dziewczyna.
Charlie pokręcił głową.
– Ja znam tych ludzi – powiedział. – Robię to, co robię, od dłuższego czasu i wiem, co
działa na ludzi. Ludzie lubią czysto wodewilowe „tararabum-dera”, ale lubią też numery z
klasą. Lubią od czasu do czasu otrzeć się o prawdziwe piękno. Lubią sobie popłakać.
Helen potaknęła.
– Ma pan rację – rzekła. – Ale jeśli zaczną narzekać…
Charlie nie dał jej skończyć.
– Nie tutaj. Być może w Londynie. Być może w Birmingham. Bez wątpienia w Glasgow.
Jednakże nie tutaj. Ani nigdzie na trasie. Nasi widzowie chcą się zabawić, chcą się po‐
śmiać i chcą sobie popłakać. Będą nią zachwyceni.
– Jestem dziewczyną z chórku! – zaprotestowała Lily. – Nie z chóru!
– Nie dziewczyną z chóru – zgodził się z nią Charlie. Kiwnął głową do Helen. – Niech
pani dalej sobie wyobraża komżę i kryzę. Niech pani sobie wyobraża świąteczne kartki,
kolędy i wesela. – Wstał od pianina i ruszył w stronę Lily. – Rozpuść włosy. – Stanąwszy
za nią, zmiął partyturę w wachlarz. – Zasłoń tym połowę twarzy. – Odwróciwszy się do
Helen, dodał: – Niech pani sobie wyobrazi rażący jupiter i ani grama makijażu. Może tylko
odrobinę białego pudru. Żadnej szminki. – Ujął włosy Lily w garść, pozornie je skracając,
tak że przypominały fryzurkę na pazia. – Nie dziewczyną z chóru, tylko chłopcem z chóru –
zakończył przemowę. – Czyż nie jestem genialny?
Odpowiedziała mu przedłużająca się cisza.
– Nie może pan ściąć jej włosów – odezwała się wreszcie Helen, nie tając gniewu.
– Nie zetnę ich, tylko skrócę, żeby były równej długości z każdej strony. Lily nosi prze‐
działek z boku, więc będą jej sięgać co najmniej do połowy ucha. Nasmarujemy je odrobi‐
nę brylantyną i odgarniemy z twarzy. Nic przesadnie świecącego ani tłustego. Ot, żeby
sprawiała wrażenie świeżo wykąpanego chłopca. Wyszorowanego chórzystę. Aniołka z
nieba.
Lily zachichotała mimowolnie, nie zmieniając jednak pozycji. W dalszym ciągu zasłania‐
ła dolną część twarzy zmiętą partyturą, podczas gdy Charlie obiema rękoma podtrzymywał
jej jasne włosy nad karkiem.
– Wypisz wymaluj młoda Vesta Tilley – rzuciła z niedowierzaniem w głosie Helen.
– Przepyszna – potaknął Charlie.
– Wysmakowana – poprawiła go Helen.
– Istna seksbomba – skwitował Charlie, patrząc ponad ramieniem Lily. – Po prostu cu‐
downa. W całej Anglii nie znajdzie się uczeń prywatnej szkoły, który by nie padł przed nią
na kolana i nie chciał oddać za nią życia. Dobrze mówię?
Helen skinęła głową. Wyczuwając jej zgodę, puścił włosy Lily i odebrał od niej udawa‐
ny wachlarz.
– Co o tym sądzisz, Lily? – spytał.
Wzruszyła ramionami i pokazała wszystkie zęby w uśmiechu.
– Chciałam obciąć włosy od wieków.
Roześmiał się, słysząc jej odpowiedź.
– Tylko tyle?
– Mama kazała mi zapuszczać włosy – ciągnęła Lily. – Skoro mogę je obciąć na pazia,
zaśpiewam, cokolwiek zechcesz!
Nie było więcej prób. Lily zaśpiewała „Jezu, pozostań mą radością” jeszcze raz tego sa‐
mego wieczora z Charliem, po czym dostała od niego nuty i polecenie wyuczenia się słów
na pamięć i poćwiczenia ze swoją nauczycielką śpiewu. Pan Brett, kierownik artystyczny
music-hallu, z rezygnacją przystał na ten eksperyment. Charlie marudził mu o numerze z
chórzystą od lat, a odkąd magik zabalował w Swansea, panna Sylvia de Charmante zaś nie
mogła dojechać z Londynu, nie miał czasu ani sił na kłótnię, a tym bardziej przesłuchania.
Poza tym Charlie Smith rzadko się mylił.
– No więc co będziesz śpiewać? – dopytywały ją koleżanki w garderobie.
Kostiumy wiszące na wieszakach rozpychały się w niedużym pomieszczeniu, okryte ca‐
łunami bawełnianych pokrowców chroniących je przed zabrudzeniem. Lily – jako najmłod‐
sza tancerka z najkrótszym stażem – trzymała swoją szczotkę do włosów i grzebień na kra‐
wędzi blatu stojącego najbliżej drzwi i najsilniej napastowanego przez wiszące suknie.
– Coś z klasycznego repertuaru – odparła. – Za radą Charliego Smitha.
– Charlie Smith ma nie po kolei w głowie – zauważyła Madge. – Powinnaś pomówić z
panem Brettem i zapowiedzieć, że nie będziesz śpiewać czegoś takiego.
– Nie mogę tego zrobić.
– Musisz – naciskała na nią Helena. – Nie wolno im ciebie zmuszać do śpiewania cze‐
goś, czego nikt nie chce słuchać. Powinnaś raczej zaśpiewać „Niebieskie oczy”. – Zanuciła
chropawo refren, popatrując znacząco na Lily.
– Albo „Spacerując z dziewczyną” – podsunęła inna tancerka. I zaśpiewała otwierającą
zwrotkę.
– Nie! – wykrzyknęła któraś z dziewcząt. – To nie w stylu Lily! Ona powinna zaśpiewać
coś pieprznego…
Przez garderobę przetoczył się chóralny śmiech, z którego przebijał sarkazm.
– Już widzę, jak śpiewa coś pieprznego, a pani Pears poprawia jej podwiązkę w trakcie
refrenu! – judziła Susie. – No więc? Co na siebie włożysz?
– Długą niebieską suknię – skłamała Lily. – Charlie powiedział nam, w czym mnie wi‐
dzi, i mama już szyje mi strój.
– Nie rozniecisz w mieście płomienia – podsumowała Madge, nie tając zadowolenia. –
Piosenka z klasycznego repertuaru i suknia domowej roboty! Jednak nie jesteś taką szczę‐
ściarą, za jaką cię miałam.
– Numer pewnie spadnie z afisza zaraz po premierze – dorzuciła Susie. – Przedstawie‐
nie i tak jest za długie.
Lily trzymała głowę spuszczoną, a usta zamknięte.
W wieczór poprzedzający próbę kostiumową pani i panna Pears udały się tramwajem do
Southsea, najlepszej dzielnicy miasta, do fryzjera na Commercial Road.
– W żadnym razie nie do fryzjerki – zarządził Charlie. – Kobiety nie mają bladego poję‐
cia o strzyżeniu. Obetniesz się w zakładzie fryzjerskim U Davida na Commercial Road. Za‐
pisałem cię do niego na siódmą. Zostanie w pracy dłużej, żebyś mogła się czuć swobodnie
bez towarzystwa innych klientów.
Helen zmarszczyła czoło.
– Nie martw się, mamo! – pocieszyła ją Lily. – Wszystko będzie dobrze.
Zakład fryzjerski był już zamknięty, tak jak zapowiedział Charlie. Żaluzje dyskretnie
opuszczono.
– Charlie Smith przekazał mi, że mam strzyc na pazia – powiedział David do Lily, która
siedziała wygodnie na krześle fryzjerskim, opierając stopy o podpórkę i przyglądając się
swemu odbiciu w lustrze.
– Bez grzywki, jednakowa długość ze wszystkich stron – potaknęła. – Na chłopczycę.
David skinął głową i zaczął wyjmować spinki z włosów Lily. Jej jedwabiste jasne wło‐
sy opadły na ramiona. Fryzjer zerknął na Helen.
– Jest pani pewna?
– Mnie proszę nie pytać, bo się rozpłaczę – odparła matka dziewczyny. – Proszę strzyc.
Wbiła wzrok w podłogę, lecz i tak słyszała trzaskanie nożyc i szelest miękkich kosmy‐
ków opadających na ziemię. Posadzkę wyłożono wzorzystym linoleum, które było zarazem
eleganckie i łatwe do utrzymania w czystości. Kątem oka Helen dojrzała opadający lok
barwy głębokiego złota.
– Może już pani spojrzeć – odezwał się David.
Helen podniosła wzrok.
Lily wyglądała oszałamiająco.
Helen najpierw dostrzegła smukłą szyję córki i to, jak ta trzyma głowę. Widziała wyraź‐
nie delikatny kształt czaszki i małe uszy. Wolnym krokiem obeszła krzesło, aby spojrzeć na
Lily z przodu. Dziewczyna miała włosy zaczesane gładko na jedną stronę i zatknięte za
oboje uszu. Matka patrzyła na nią jak na kogoś obcego, po raz pierwszy napawając się peł‐
nią odsłoniętych rysów. Wszystko miała jak na dłoni: kości policzkowe, czoło, nos. Krzy‐
wiznę warg i duże niebieskie oczy okolone ciemnymi rzęsami. Lily stanowiła ucieleśnienie
cudnego androgynicznego obiektu pożądania. Poety z czasów romantyzmu albo Joanny
d’Arc.
David obserwował twarz Helen, uśmiechając się lekko.
– Charlie to bystry mężczyzna – powiedział cicho. – Myślę, że mamy tu kogoś bardzo
wyjątkowego.
Helen potaknęła w milczeniu, nie odrywając spojrzenia od córki wyraźnie urzeczonej
własną urodą.
– I co myślisz, Lily?
– Ale kawał! – wyszeptała dziewczyna, z zachwytem wpatrując się w swoje odbicie. –
Ale pyszny kawał!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nazajutrz w garderobie rozległy się okrzyki i piski, kiedy Lily zdjęła kloszowy kapelusik,
odsłaniając krótką fryzurkę, jednakże dziewczęta były zbyt zaabsorbowane swoimi spra‐
wami, żeby ją wypytywać. Poranna próba techniczna wypadła tak źle, jak wszyscy się spo‐
dziewali. Choć scenografię i rekwizyty w dużym stopniu uproszczono na cele objazdowego
przedstawienia, które wiązało się z koniecznością ciągłego składania i rozkładania przed‐
miotów w miarę przemieszczania się wzdłuż południowego wybrzeża, zmiany na scenie nie
przebiegały gładko i wymagały długich ćwiczeń personelu starającego się zachowywać
sprawnie i bezszelestnie, podczas gdy komik opowiadał kawały przed kurtyną, a tancerki
gnały na złamanie karku po kamiennych stopniach za kulisami, by jak najszybciej się prze‐
brać.
– Skręcę łeb na tych cholernych schodach! – zaklęła Madge, zbiegając po stopniach w
wysokich srebrzystych szpilkach.
Próba przeciągnęła się aż na przerwę obiadową. Dziewczyny pogryzały kanapki na boku
i piły ukradkiem herbatę, a William Brett z niespożytą cierpliwością raz jeszcze tłumaczył
technikom, jakie chce mieć oświetlenie do każdego numeru. O trzeciej po południu jeden z
młodszych mężczyzn poszedł kupić paszteciki dla wszystkich. Lily chciała zjeść swoją por‐
cję w garderobie.
– Nie tutaj! Nie tutaj! – darła się Susie. – Mike cię zabije, jak zobaczy, że przyniosłaś je‐
dzenie do garderoby!
Lily zamarła w progu, wycofała się na korytarz, po czym uporała się z pasztecikiem w
trzech dużych kęsach. Przerwa na obiad zaczęła się o czwartej.
– Próba generalna o szóstej. Wracamy pół godziny wcześniej – zapowiedział William. –
Zagramy tak, jakbyśmy mieli widownię. Bez taryfy ulgowej. Jutro premiera, zobaczmy
więc, jak to naprawdę wygląda. Tylko żeby się obyło bez żadnych zmian i bez wypadków.
W posępnym nastroju udali się do ulubionego baru Charliego. Była z nimi Sylvia de
Charmante, która tego samego dnia przybyła z Londynu autem jakiegoś dżentelmena, szafu‐
jąc przeprosinami. Nie zabrakło też pijanego magika. Panna de Charmante stanowiła ucie‐
leśnienie łaskawości, obiecując barmance darmowy bilet na przedstawienie, o ile ta przy‐
rządzi dla niej herbatę zgodnie ze wskazówkami. Charlie siedział przy tym samym stoliku
co zawsze, zachowując sardoniczny wyraz twarzy i milczenie.
– Podoba ci się moja nowa fryzura? – spytała go w końcu Lily.
Skinął głową.
– Jest taka, jak sobie wyobrażałem.
Lily spodziewała się, że Charlie powie coś więcej, lecz on tylko popijał herbatę i
uśmiechał się do niej.
– Masz tremę? – odezwał się po długiej chwili ciszy.
– Jestem skamieniała ze strachu! – odrzekła Lily, śmiejąc się niepewnie.
Charlie wyszczerzył zęby.
– Poradzisz sobie – powiedział. – Założyłem się, że tak będzie. Postawiłem na ciebie
Philippa Gregory ŻONA OFICERA Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner
Niniejsza książka jest dedykowana szeregowemu Frederickowi Johnowi Carterowi z 11. Pułku Strzelców Szkockich, poległemu pod Salonikami 12 września 1917 roku w wieku lat dwudziestu czterech
Żyjemy w prawdziwie tragicznych czasach, toteż odwracamy się do tragedii plecami. Do najgorszego już doszło, otacza nas morze ruin, a my zabieramy się do wznoszenia przy‐ tulnych domów, do snucia nadziei. To niełatwe zadanie: nie ma wytyczonej prostej drogi ku przyszłości, trzeba co rusz zawracać lub pokonywać jakieś przeszkody. Trzeba nam żyć, nawet gdy spadło niebo. D. H. Lawrence, Kochanek Lady Chatterley, 1928
ROZDZIAŁ PIERWSZY Stephen czuł błoto w ustach, szlam napierający mu na powieki i wdzierający się do nosa niczym robaki. Zamłócił bezradnie rękoma w obronie przed ciężarem przytłaczającym jego twarz, ciało, nawet włosy. Miał wrażenie, że straszliwa miałka siła przygniata go do pod‐ łoża. Gdy otworzył usta do krzyku, wypełniła je wilgoć i mdły smak ziemi. Zachłysnął się nim, zakrztusił, zawalczył o oddech, plując i charcząc. Tonął w miale, gi‐ nął pod jego ciężarem, był grzebany żywcem. Zaczął wiosłować rękoma, odgarniać zasy‐ pującą go ziemię, byle odsłonić skrawek twarzy, i wówczas pochwycił lniane prześciera‐ dło, wełniany koc, narzutę. Oczyma sklejonymi tylko przez sen ujrzał biały sufit własnego domu. Wciągnął powietrze ze świstem niczym chore dziecko, westchnął z przerażenia, przetarł rozczapierzoną dłonią całą twarz, przejechał palcami po wargach i po języku, na którym wciąż czuł ohydny smak. – O Boże – wyszeptał żałośnie. – O Boże… O Boże… O Boże… Następnie odwrócił głowę i zobaczył ją. Stała w progu razem z jego matką, ubrana w szlafrok narzucony na grubą bawełnianą koszulę nocną, ze zmęczonym obliczem zaciętym w wyrazie przestrachu i… i czegoś jeszcze. Wpatrywał się w nią, chcąc rozszyfrować jej minę. Na jej twarzy malowała się dezaprobata. Stolik nocny leżał przewrócony, brzydka elektryczna lampka z ceramiczną podstawą stłukła się, a z dzbanka wprost na dywan wylała się woda, zebrawszy w dużą kałużę. – Przepraszam – powiedział zawstydzony, upokorzony. – Przyśniło mi się coś. Weszła do pokoju i podniosła stolik na nogi. Nie przerywając oskarżycielskiego milcze‐ nia, ustawiła pusty dzbanek na blacie, obok kładąc skorupy lampki. – Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – odezwała się wreszcie. – Dosta‐ łeś ataku. Potrząsnął energicznie głową, czując, jak wzbiera w nim gniew. – To nic takiego. Po prostu miałem zły sen. – Powinieneś zażyć jedną z moich pigułek na spanie. Najbardziej ze wszystkiego Stephen obawiał się głębokiego snu. Gdyby spał głęboko, koszmar trwałby w najlepsze: zapadający się okop, rozpaczliwe odgarnianie ziemi, uczucie duszenia się trwające wieczność i w końcu obezwładniająca radość, kiedy napór piachu by ustąpił, a delikatne ręce Boycotta zaczęłyby strzepywać z jego twarzy grudki do wtóru uspokajających słów: – Już wszystko dobrze, kapitanie. Jestem przy panu. Zaraz pana stamtąd wyciągniemy… Stephen rozpłakał się wtedy, rozpłakał jak małe dziecko. Tchórzowskie łzy widział tylko Boycott, który zresztą szybko je starł brudnymi, zakrwawionymi dłońmi. Albowiem kopał gołymi rękoma, odmawiając użycia łopaty. Kopał zawzięcie niczym wierny pies szukający swego pana i wkrótce mogli już płakać obydwaj. Jak przywróceni sobie kochankowie albo bliźniacy. – Zejdę na dół i zaparzę sobie herbaty – oznajmił. – Wy wracajcie do łóżek. Niepotrzeb‐
ne mi żadne pigułki. – Och, dałbyś spokój – skwitowała z irytacją jego matka. – Jest czwarta nad ranem. To nie pora na herbatę. Wstał i narzucił na ramiona bonżurkę. Stojąc, dominował nad nią wzrostem i męskością. Odtąd był panem domu, a nie cierpiącym mężczyzną targanym koszmarami. – Myślę, że napiję się herbaty i zapalę papierosa – powiedział, naśladując arystokra‐ tyczny akcent zasłyszany w okopach od starszych oficerów. – Później jeszcze się prześpię. No, zmykaj już, młoda damo. Odwróciła się posłusznie, choć z wyraźną niechęcią. – Tylko nie zostaw w kuchni bałaganu. Sprzątanie po tobie nie należy do obowiązków kucharki. Kiedy zbliżył się do drzwi, umknęła przed nim, jakby strach był zaraźliwy. – Powinieneś mi pozwolić wezwać doktora Mobeya – powtórzyła w połowie schodów, zanim skręciła w stronę własnej sypialni. – Doktor Mobey mówi, że to powszechna przy‐ padłość. Współczesna medycyna potrafi leczyć wszelkie problemy nerwowe. To, co cię trapi, to zwykła histeria. Stephen wygładził wąsa, a na jego urodziwej owalnej twarzy pojawił się znów wyraz pewności siebie. Wybuchnął śmiechem. – Nie jestem histerykiem – zaprzeczył. Z jego głosu przebijała męska duma. – Po prostu jak każdy czasem miewam złe sny – dodał z uśmiechem, odwrócił się od niej i lekko zbiegł po schodach. W holu było ciemno, lecz dzięki słabemu światłu wpadającemu przez półkoliste okienko nad drzwiami frontowymi bez trudu wypatrzył drzwi obite zielonym suknem, oddzielające część gospodarczą mieszczącą się w piwnicy od reszty domu. Stephen pchnął zielone drzwi i szybko zszedł po stopniach. W kuchni paliło się światło i nadal było ciepło od rozgrzanego pieca. Boycott stał przy płycie, podgrzewając czajniczek do herbaty. Podniósł wzrok na przekraczającego próg Ste‐ phena i obrzucił go całego jednym długim spojrzeniem. Stephen odetchnął z ulgą na jego widok. – Przyśnił mi się sen – powiedział. – Zachciało mi się herbaty i proszę, już ją szykujesz. Niczym jakiś cholerny anioł stróż. Boycott swoim zwyczajem rozciągnął wargi w uśmiechu – powoli i nieco krzywo. Na oczach Stephena odmierzył pięć czubatych łyżeczek herbaty z puszki do czajniczka, nie za‐ wracając sobie głowy usuwaniem starych fusów. Zalał całość wrzątkiem i odstawił czajni‐ czek na płytę na parę chwil, sięgając w tym czasie po dwa kubki. Do każdego wsypał czte‐ ry łyżeczki cukru, po czym wlał zaparzoną czarną herbatę. Była mocna jak trucizna i słod‐ ka, że aż łupało w zębach; smakowała równocześnie goryczą i kwaskowatością, zupełnie jak w okopach. Czując ten smak, człowiek wiedział, że żyje, że wbrew wszystkiemu wrócił z nocnego patrolu, z porannej ofensywy, z samotnej misji snajperskiej. Pełen mocy i słody‐ czy smak herbaty stanowił smak zwycięstwa. Smak błota był smakiem śmierci. Stephen opadł na jedno z krzeseł przy piecu i zbliżył stopy w domowych pantoflach do gorących ka‐ fli. – Dobry Jezu! – odezwał się ponownie. – Doprawdy, Boycott, tęsknię za twoim głosem. Tęsknię za czasami, gdy nie śniły mi się koszmary. – Upił łyk herbaty, smakiem herbacianej goryczy przepędzając z ust smak wyśnionego błota. – Doprawdy żałuję, że do tego wszyst‐
kiego doszło – dodał w przypływie rzadkiej szczerości. – Bardzo żałuję, że do tego wszystkiego doszło. Stephen Winters po raz pierwszy ujrzał Lily na scenie music-hallu Palais w wieczór pre‐ miery nowego przedstawienia – a jej debiutu – w dniu piątego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Przegapił jej solowy numer – najpierw był w barze, a potem w męskiej toalecie. Ale podczas finału z kankanem jego kuzyn David Walters, przejazdem w Ports‐ mouth, dał mu kuksańca w żebra i wybełkotał: – Widzisz tę dziewczynę? Nie umie wyrzucać prostej nogi. Założę się, że to Francuzka. – Cholerni Francuzi – zareagował Stephen odruchowo. – Sprzedają piwo po pięć fran‐ ków od kufla, a to i tak szczyny. – Widzisz ją? – nalegał David. – Ładna, nie? Stephen przyjrzał się wskazanej kobiecie nieco zamglonym wzrokiem i zobaczył, jak Lily nurkuje w szpagacie, a następnie zadziera wysoko głowę, uśmiechnięta od ucha do ucha. Wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć radosnym śmiechem. – Tak – przyznał Stephen zaskoczony. – Bardzo ładna. – Bardzo ładna – powtórzył niewyraźnie wstawiony David. Przyglądali się obaj, podczas gdy orkiestra finiszowała i artyści wychodzili na scenę, by odebrać brawa. W twarzy Lily było coś pociągającego dla Stephena. Coś, czego nie potra‐ fił sprecyzować. – Już wiem! – odezwał się nagle do Davida. – Ona wygląda tak, jak dziewczyny wyglą‐ dały kiedyś! – Nieprawda. Ma krótkie włosy. Kiedyś żadna nie nosiła krótkich włosów. – Wygląda tak jak kiedyś – upierał się Stephen. – Zupełnie tak jak kiedyś. Wygląda jak… David oklaskiwał gwiazdę rewii, Sylvię de Charmante, która dygała głęboko niczym de‐ biutantka na dworze królewskim. – Wygląda, jakby w ogóle nie było wojny – mówił dalej Stephen, wolno dobierając sło‐ wa. – Wygląda, jakby nigdy w ogóle nie było wojny. – Idź za kulisy! – zawołał David z odzyskaną nagle stanowczością. – Skoro ci się podo‐ ba, zaproś ją gdzieś! – Myślisz, że by się ze mną umówiła? – spytał Stephen. Kurtyna zdążyła opaść i znów się podnieść. Lily stała na szarym końcu, widział jednak, jak się rumieni, słysząc brawa, i dostrzegał jej szczery uśmiech. – Och, z pewnością – odparł niefrasobliwie David. – W końcu jesteśmy bohaterami, cholera. Mogliśmy przypiąć dzisiaj nasze medale. – Nie wiedziałem, że masz jakieś medale. Nie wiedziałem, że przyznawali medale za przekładanie papierów w Londynie. – Nie wszyscy możemy być równie waleczni jak ty – rzekł David pojednawczym tonem. – Nie wszyscy możemy rzucać się do szarży, trąbić na alarm i w pojedynkę kłaść Szwabów na łopatki. – Klepnął Stephena w plecy. – No, wypijmy dla kurażu i umówmy się z dziew‐ czyną – zaproponował. – Może znajdzie się dla mnie jakaś jej koleżanka. Wszystkie one to puszczalskie. Przyleci jak na zawołanie. Przepchnął się z powrotem do baru i głośno zamówił dwie czyste whisky. Stephen wypił swoją jednym łapczywym haustem. – No chodźże już – ponaglił go David. – Gdzieś z tyłu powinny być jakieś tylne drzwi.
Utorowali sobie drogę pośród tłumu ludzi wylewających się z music-hallu, po czym wziąwszy się pod ramię, ruszyli ciemną uliczką wzdłuż bocznej elewacji budynku. U wylo‐ tu alejki w namiętnym uścisku stała jakaś para; całowana kobieta miała aż przesunięty na tył głowy kapelusik. – Wstrętna zdzira – rzucił Stephen jadowicie. – Nienawidzę puszczalskich. – Wszystkich nienawidzisz, kiedy sobie wypijesz – oświadczył jowialnie David. – Le‐ piej załomocz do drzwi. Okienko w tylnych drzwiach otworzyło się po pierwszym uderzeniu. Pojawiła się w nim twarz odźwiernego, George’a. – Przekaż wyrazy uszanowania tancerkom – rzekł pewnie David. – Mieliśmy nadzieję, że zdradzisz nam imię tej drobniutkiej blondynki… Odźwierny patrzył na nich pustym wzrokiem. W blasku latarni gazowej szyling znalazł drogę z kieszeni Stephena na zewnątrz. George otworzył drzwi i szyling przeszedł z ręki do ręki. – Tej młodej blondyneczki z krótkimi włosami. – To panna Lily Valance, panowie. – Chcielibyśmy ją zaprosić na kolację. Ją i jakąś jej przyjaciółkę… – Niech przyprowadzi tę pulchną brunetkę, która występowała w numerze z magikiem – wpadł w słowo kuzynowi David. – To panna Madge Sweet, panowie. – Zaprosimy je obie. Czy mam napisać liścik? Odźwierny skinął głową. Stephen wyciągnął wizytownik. W środku krył się mały srebrny ołówek automatyczny. Na jednej z kart wizytowych nakreślił nim wymyślnym charakterem pisma: „Mój kuzyn i ja bylibyśmy zaszczyceni, gdyby zechciała Pani udać się z nami na kolację do hotelu Queens. Czekamy przy tylnych drzwiach”. – Przynieś nam odpowiedź – rzucił do odźwiernego. George skinął i właśnie miał wrócić do środka, gdy uliczką nadeszła mdło odziana ko‐ bieta w średnim wieku, przecisnęła się między dwoma mężczyznami i zniknęła w otwar‐ tych drzwiach. – Ci dżentelmeni pytają o Lily – poinformował ją George. Helen Pears odwróciła się i obrzuciła ich wzrokiem. – Lily to moja córka – powiedziała cicho. Stephen upomniał się w duchu, że skoro to matka tancerki rewiowej, nie może być damą, w związku z czym nie ma powodu do nieśmiałości. To tylko matka jakiejś puszczalskiej, która zapewne sama puszczała się w przeszłości. – Jestem kapitan Stephen Winters – przedstawił się, przywołując swój wojenny status. – A to jest kapitan David Walters. Chcieliśmy zaprosić pannę Valance i pannę Sweet na kola‐ cję. Kobieta nawet się nie uśmiechnęła, miała czelność patrzeć mu prosto w oczy zimnym spojrzeniem. – W hotelu Queens – dodał szybko, aby zaświadczyć o swej zamożności. W dalszym ciągu milczała. – Możemy pojechać moim samochodem, szofer czeka – dorzucił. Helen Pears skinęła głową. Nie sprawiała wrażenia zachwyconej.
– Przekażę pannie Sweet zaproszenie – odparła. – Wszakże moja córka nie przyjmuje za‐ proszeń na kolacje. Zniknęła w korytarzu, a George – uniósłszy współczująco brwi – zamknął im drzwi przed nosem. – A więc to tak – pożalił się David. – Co za wiedźma… – Idź do hotelu – poradził mu Stephen. – Spotkamy się na miejscu. – Nie masz najmniejszych szans, póki na straży stoi jej matka. – Mimo to spróbuję – rzekł Stephen. – Chodźmy. – Złudne nadzieje! Stephen wrócił uliczką razem z Davidem, po czym na rogu gestem zwrócił uwagę Boy‐ cotta, który czekał w imponującym argyllu przed głównym wejściem do music-hallu. – Podjedź tutaj! – zawołał. Boycott skinął głową i przestawił samochód na róg. Opuszczający music-hall pracowni‐ cy zerkali ciekawie na wóz i stojącego przy otwartych drzwiczkach mężczyznę. Stephen wypatrzył błysk jasnych włosów Lily, tylko w części zakrytych śmiesznym kape‐ lusikiem, już z daleka, gdy szła ciemną uliczką pod ramię z matką. Obie kobiety śmiały się z czegoś. Stephena natychmiast uderzyła łącząca je pełna ciepła zażyłość. – Proszę o wybaczenie, pani Valance… panno Valance – zwrócił się do obydwu z grzeczną ostrożnością. – Jestem paniom winien przeprosiny za moje wcześniejsze zacho‐ wanie. Za dużo czasu spędziłem w Belgii, gdzie zapomniałem o angielskich manierach. Lily posłała mu szczery przyjacielski uśmiech. Jej matka przybrała wyczekującą pozę. Stephen poczuł cień irytacji. Ta kobieta nie miała krztyny szacunku dla osób o wyższej po‐ zycji społecznej! Mimo to wykonał zapraszający gest ręką, mówiąc: – To zrozumiałe, że na kolację jest za późno. Ale chyba mógłbym odwieźć panie do domu? O tej porze niesłychanie trudno o wolną taksówkę. Dostrzegł błyskawiczny ruch, gdy Lily uszczypnęła matkę w ramię. Helen Pears wahała się tylko przez moment, po czym skinęła głową. – Bardzo dziękujemy – powiedziała. – Mieszkamy przy Highland Road. Wsiadła pierwsza, a za nią Lily. Stephen zajął miejsce ostatni, po czym rzucił do tuby łą‐ czącej tył wozu z kabiną szofera: – Highland Road. – Konkretnie sklepik spożywczy na rogu, z szyldem Pears Grocers. – Moja rodzina też pochodzi z Portsmouth – oświadczył, rozpaczliwie pragnąc znaleźć jakiś wspólny grunt. – Jestem Winters z tej znanej rodziny prawników. Helen skinęła głową. – Wiem. – Doprawdy? Proszę o wybaczenie, nie poznałem pani. – Nie mieliśmy okazji się spotkać. Widziałam pańską fotografię w „Hampshire Tele‐ graph”. Zapadło niezręczne milczenie. – Wydawało mi się, że pani nosi nazwisko Valance… – rzekł do Lily cicho Stephen. Zerknęła na niego spod rzęs. Stephen poczuł przypływ pożądania silnego jak głód. Lily nie była jeszcze w pełni dojrzałą kobietą; zaledwie dziewczyną o kremowej cerze i miodo‐ wych włosach. – Valance to mój pseudonim sceniczny – odparła. Głos miała czysty, a dykcję bez zarzu‐
tu. – Naprawdę nazywam się Lily Pears. Wóz sunął już po Marmion Road, Stephen zaś czuł, że nie jest ani o krok bliżej celu. – Pomyślałem, że może zechce pani dotrzymać mi towarzystwa podczas kolacji jutro?… – zwrócił się podenerwowany do Helen. – Pani z córką. Oraz z mężem oczywiście, gdyby także zechciał przyjść… – Jestem wdową – ucięła Helen. Stephen znów dostrzegł ledwie zauważalny ruch dłoni w rękawiczce, gdy Lily dała matce jakiś znak. – Dobrze, kapitanie Winters – przemówiła po chwili ponownie. – Z miłą chęcią. Będziemy na kolacji. – Czy mam panie odebrać po zakończonym przedstawieniu? – Tak, dziękuję – potwierdziła Helen dystyngowanie. Wóz zwolnił i zatrzymał się. Lily i jej matka wysiadły na chodnik, a Stephen poszedł w ich ślady. – W takim razie się pożegnam i będę niecierpliwie czekał na jutrzejszy wieczór – rzekł. Helen wyciągnęła do niego rękę, którą on uścisnął, by następnie zwrócić się do Lily. Ujął jej dłoń w rękawiczce i przez białą bawełnę poczuł ciepło jej ciała. Dziewczyna spojrzała nań i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się tak, jakby żywiła skrytą pewność, skryte przekonanie, że nic złego nie może jej spotkać. A Stephen, spoglądając w jej rozjaśnioną uśmiechem twarzyczkę, raz jeszcze poczuł siłę magii młodzieńczej pewności siebie. Nie widział takiego wyrazu twarzy od dawna, co najmniej od pierwszych dni wojny. Podofice‐ rowie z prywatnych szkół tak właśnie wyglądali: jakby życie było jedną wielką przygodą i jakby nie czekało ich żadne rozczarowanie. – Dobranoc, panno Pears – rzucił. – Do zobaczenia jutro wieczorem. – Dobranoc, kapitanie Winters. Głos miała lekki i stonowany, aczkolwiek słyszało się w nim nutę rozbawienia, jakby lada moment mogła zachichotać na tę przepyszną zabawę w dorosłych. Puścił jej rękę z ociąganiem, po czym stał przy samochodzie, aż zapyziałe drzwi sklepi‐ ku zamknęły się za nimi dwiema. – Dobranoc – powtórzył. Boycott w milczeniu zawiózł go do hotelu Queens, gdzie zjadł kolację w towarzystwie Davida, a następnie ruszył z nim w obchód po najgorszych pubach Portsmouth, nie wyle‐ wając za kołnierz.
ROZDZIAŁ DRUGI Kolacja nie okazała się sukcesem. Lily przytłoczył złoto-karmazynowy przepych hotelu, a Stephen czuł się niezręcznie w obecności dwu kobiet i w takiej sytuacji nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Omówili zaćmienie Księżyca sprzed paru dni; Stephen próbował zgady‐ wać, ile medali Wielka Brytania zdobędzie na olimpiadzie w Antwerpii, ale w końcu za‐ milkł. Nie miał Lily nic do powiedzenia. Gdyby była puszczalską, za jaką ją pierwotnie brał, zaprosiłby ją do głośnego baru i upił, żeby pozwoliła mu się wyprowadzić do ciem‐ nego zaułka i posiąść szorstko, wprost przy murze. Wszakże kiedy obie zgrywały damy, nie miał pojęcia, jak się zachować. Nie potrafił opanować pożądania, które czuł na widok Lily zdenerwowanej niczym dziecko w eleganckiej restauracji, wodzącej niespokojnym wzro‐ kiem za kelnerami i gapiącej się na innych gości. Choć nie można jej było odmówić wdzię‐ ku, wyróżniała się taniością w swej skromnej niebieskiej sukience koktajlowej i frywol‐ nym kapelusiku z piórkami. Jej matka za to sprawiała wrażenie księżnej w wyszywanej ko‐ ralikami czarnej sukni i długich rękawiczkach. Kelner, wyczuwszy zbliżającą się kolejną przerwę w rozmowie, zabrał talerzyki po de‐ serze i zastąpił je zastawą do kawy: małymi filiżankami, dzbanuszkiem ze śmietaną, cukier‐ nicą i srebrnym dzbankiem. Pani Pears oderwała wzrok od orkiestry i nalała z niego kawy do trzech filiżanek. – Świetna kolacja – rzucił Stephen, spodziewając się podziękowań. Pani Pears potaknęła. – Przypuszczam, że to dla pań spora odmiana. Mam na myśli racjonowanie żywności. Pani Pears pokręciła głową. – Prowadzenie sklepu ma tę zaletę, że człowiekowi nigdy niczego nie brakuje. – Doprawdy, mamo! – wykrzyknęła Lily, wspominając wyschnięte końcówki szynki i czerstwy chleb. Stephen spiekł raka. – Myślałem… Myślałem, że wszystkiego brakuje – wyjąkał. – Tak… tak nam m… mó‐ wiono. Pani Pears uśmiechnęła się sardonicznie. – No tak – odparła. – To zrozumiałe. Tylko że nie byłoby w ogóle żadnych braków, gdy‐ by ludzie dzielili się tym, co mieli. Tymczasem ci, których na wszystko było stać, nawet nie odczuli ograniczeń. – Sprzedawała pani s… s… spod lady? – spytał oburzony Stephen. – Spekulowała pani? – Postarałam się, żeby moja córka miała co na siebie włożyć i żeby nie chodziła głodna. Opłacałam jej lekcje baletu i śpiewu. Zarabiałam na bogaczach i samolubach, którzy wole‐ li przepłacić, niż obejść się smakiem. Skoro to nazywa pan spekulowaniem, byłam speku‐ lantką wojenną. Ale może powinien pan najpierw przyjrzeć się swoim najbliższym, kapita‐ nie, zanim zacznie pan mnie oskarżać. Lily trzymała jasnowłosą głowę pochyloną nad filiżanką kawy. Piórka przy jej kapeluszu drżały, tak była zażenowana.
– Ciii, mamo – napomniała szeptem. Pani Pears wycelowała palcem obleczonym w czarną rękawiczkę w sąsiedni stolik. – To radny Hurt, właściciel tkalni. Proszę go spytać, ile sukna i serży zachachmęcił w ciągu czterech lat. Proszę go spytać o nieprzepisowo cienkie mundury. Ten drugi to radny Wilson, właściciel złomowni. Jego proszę spytać o zastawę, złom i balustrady oddawane przez ludność cywilną na cele wojenne za darmo, a sprzedawane przez niego za grube ty‐ siące. Tamten zaś to pan Askew, właściciel prochowni. Jego może pan spytać o dziewczęta z wciąż pomarańczową cerą i o niewypały. – Przerwała na chwilę. – Korzyści z wojny czerpali wszyscy z wyjątkiem poległych. Z wyjątkiem tych, którzy nie wrócili do domów. Ci byli ofiarami. Reszta doskonale sobie radziła. Ręce Stephena zaczęły się trząść od gniewu. Musiał je ukryć pod blatem i zacisnąć moc‐ no w pięści. – Zatańczmy – odezwała się znienacka Lily. – Uwielbiam tę melodię. Zerwała się na nogi, a Stephen odruchowo wstał za nią. Powiodła go na parkiet, pozwa‐ lając mu się objąć w pasie jednym ramieniem i wkładając rączkę w jego wolną dłoń. Poru‐ szali stopami do taktu lekko, z wdziękiem. Lily odrzuciła głowę do tyłu i uśmiechnęła się do Stephena, którego oblicze wciąż było blade z wściekłości. Następnie zaczęła cicho nu‐ cić znaną piosenkę. W górze migotał błyszczący żyrandol. Na policzki Stephena powoli wracała zwykła barwa. Lily nieprzerwanie śpiewała mu pozbawione sensu piosenki, jak matka chcąca uspokoić przestraszone dziecko. W końcu muzyka zamilkła i Lily okręciła się w miejscu, by brawami wynagrodzić orkie‐ strę. Muzycy ukłonili się. Wiodący instrumentalista skłonił się przed Lily. – Panna Lily Valance! – ogłosił. Lily zaczerwieniła się i zerknęła na matkę. Starsza kobieta skinęła głową i ruchem brody wskazała scenę. Lily posłusznie ruszyła ku podwyższeniu, nie puszczając ramienia Stephe‐ na. – Panna Lily Valance, wschodząca gwiazda Palais! – rzekł muzyk ze zrozumiałą emfazą. – Proszę tu na mnie zaczekać – rzuciła do Stephena, po czym zadarła sięgającą łydek su‐ kienkę i wspięła się na scenę. – „Tipperary” – zawołał ktoś. – Niech zaśpiewa „Daleka droga jest do Tipperary”! Lily pokręciła głową z uśmiechem, zajmując miejsce na przodzie sceny. – Zaśpiewam „Danny Boy”. Orkiestra zagrała uwerturę, podczas której Lily stała zasłuchana jak grzeczne dziecko. Na sali zapadła cisza, kiedy Lily unosiła drobną bladą twarz do śpiewu. Głos miała niesłychanie czysty – bliżej mu było do klarowności chłopięcego sopranu niż kobiecego altu piosenkarki z music-hallu. Śpiewała naturalnie, niczym ćwicząca chórzyst‐ ka. Stała z rękoma splecionymi przed sobą, nie kołysała się ani nie przytupywała, z twarzą nieruchomo zapatrzoną w dal, poza salę balową, poza doki, poza morze zgoła, jak gdyby próbowała wypatrzyć coś na horyzoncie bądź nawet za nim. Nie była to piosenka ciesząca się popularnością w czasach wojny ani przywołująca pamięć o poległych: ofiarach, które nie odniosły z wojny żadnej korzyści. Lily nigdy nie śpiewała piosenek wojennych. Wszak‐ że nikt, kto na nią spoglądał i kto słuchał jej przejmującego głosu, nie mógł nie pomyśleć o tych, którzy przed sześcioma laty opuścili Anglię ze spokojem i nadzieją w sercu, by póź‐ niej nie powrócić do domu. Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, nic nie mąciło ciszy na sali, zupełnie jakby ludzie mieli
dość tańczenia i udawania, że wszystko jest jak trzeba w tym nowym świecie budowanym bez udziału młodych mężczyzn przez tych, którzy przeżyli i zachowywali się tak, jakby po‐ ległych młodzieńców nigdy nie było. W końcu jeden z pulchnych spekulantów zaklaskał w dłonie i wzniósł toast kieliszkiem pełnym francuskiego szampana: – Za uroczą Lily! Zaśpiewaj nam coś wesołego, dziewczyno! Rozległ się chóralny aplauz, wszyscy zaczęli się domagać drugiej piosenki i następnej butelki. Lily potrząsnęła głową z lekkim uśmiechem i zeszła ze sceny. Stephen odprowadził ją do stolika, gdzie czekał już na nich szampan w srebrnym wiaderku z lodem. – To od nich – poinformowała pani Pears, skinieniem wskazując stolik obok. – Nie ma potrzeby im dziękować. Lily, ukłoń się i uśmiechnij. Lily obróciła się posłusznie, skłoniła głowę, jak kazała jej matka, i uśmiechnęła się skromnie. – Na Jowisza, prawdziwa z niej gwiazda! – wykrzyknął Stephen. Lily obdarzyła go promiennym uśmiechem. – Ja myślę! – Policzki miała zarumienione, oczy lśniące. – No ja myślę! Kelner przyniósł okrągłe niskie kieliszki do szampana i napełnił wszystkie trzy. Lily uniosła swój, spoglądając w stronę sąsiadów, i rozkosznie uśmiechnęła się znad jego brze‐ gu. – Wystarczy – stwierdziła pani Pears. Stephen wyszczerzył się do niej. – Widzę, że trzyma pani córkę krótko – zauważył. Kobieta potaknęła skinieniem. – Byłam piosenkarką, zanim poznałam ojca Lily. To doświadczenie wiele mnie nauczyło. – Mama nie spuszcza mnie z oka – oznajmiła Lily spokojnie. – Pora wracać do domu – rzekła pani Pears. – Lily ma jutro ranne przedstawienie. Musi się wyspać. – Naturalnie! – Stephen skinął na kelnera, prosząc o rachunek. Obie kobiety podniosły się i ruszyły przez parkiet, aby odebrać z szatni swoje okrycia, podczas gdy on płacił za kolację. Zaczekał na nie przed hotelem, na niskich białych schodkach osłoniętych pokaźną szkla‐ ną markizą. Boycott tymczasem podjechał wielkim szarym argyllem, wysiadł, obszedł wóz dokoła, aby otworzyć szeroko tylne drzwiczki, po czym stał przy nich nieruchomo. Dwaj mężczyźni wymienili długie spojrzenia bez słów, kiedy Stephen zapalał papierosa i zacią‐ gał się świeżym dymem. W końcu odźwierny otworzył drzwi, wypuszczając na zewnątrz dwie kobiety okryte szalami przed chłodem majowego wieczoru. Mężczyźni przerwali mil‐ czącą komunię i drgnęli. Stephen poślinił palce, ostrożnie zdusił ognik papierosa i uniósł‐ szy rękę, chciał zatknąć niedopałek za uchem. Boycott posłał mu szybkie ostrzegawcze spojrzenie, w dalszym ciągu nic nie mówiąc. Stephen zbeształ się w duchu, zaczerwienił i wrzucił niedopałek do jednej z kamiennych donic pełniących straż w dole schodów. Następnie pomógł Lily i jej matce zająć miejsca na komfortowej szarej tapicerce wozu, po czym wsiadł za nimi. Boycott ruszył wolno w stronę Highland Road i sklepiku na rogu, gdzie zaparkował przy krawężniku. Pani Pears weszła do ciemnego wnętrza sklepu, po‐ dziękowawszy i pożyczywszy dobrej nocy obydwóm mężczyznom, Lily zaś przystanęła w progu, mając za plecami uchylone lekko, przeszklone drzwi. Stephen pomyślał, że dziew‐
czyna sama jest towarem, świeżutkim kąskiem, czymś, co mógłby kupić spod lady, czarno‐ rynkowym luksusem, artykułem sprzed wojny. Czymś, co mógłby kupić i pożreć do ostat‐ niego okruszka. – Dziękuję za uroczy wieczór – powiedziała Lily niczym dobrze wychowane dziecko. – Spotkajmy się jutro – zaproponował. – Boycott przewiezie nas wzdłuż promenady. – Nie mogę. Mam ranne przedstawienie. – W takim razie pojutrze. W niedzielę. – Jeśli mama się zgodzi. – Przyjadę o trzeciej. – Dobrze. Stephen zerknął nerwowo do środka. Nie dojrzał pani Pears wśród mrocznych cieni. Po‐ chylił się ku Lily. Bladą twarzyczkę miała zwróconą ku niemu, jej jasne włosy lśniły w mi‐ goczącym świetle latarni. Położył rękę na talii dziewczyny. Wydała mu się miękka pod ła‐ godnym dotykiem, niewzmocniona sztywnością gorsetu. Przypomniał sobie o innej dziew‐ czynie, o dziewczynie sprzed lat, która nosiła gorsety tylko z okazji niedzielnej mszy. W dni powszednie jej skóra była rozgrzana i miękka pod cienką bawełnianą bluzką. Przyciągnął Lily do siebie, a ona postąpiła kroczek do przodu. Uśmiechała się leciutko. Czuł delikatny słodkawy zapach perfum. Dłonią wyczuwał ciepło jej skóry pod tanią sukienką koktajlową. – Już pora, Lily – tuż za nimi odezwała się pani Pears. Stephen natychmiast cofnął rękę. – Dobranoc, kapitanie Winters. Dziękujemy za uroczą kolację – dodała z ciemnego wnętrza sklepu. Drzwi otworzyły się szerzej i Lily zniknęła za nimi, uprzednio posławszy mu psotne spojrzenie pensjonarki i machnąwszy rączką w białej rękawiczce. W czasie krótkiej jazdy do domu Stephen siedział z przodu, obok Boycotta, napełniając płuca świeżym powietrzem wpadającym przez otwarte okno kabiny szofera. – Cholernie ładna dziewczyna – rzucił w pewnej chwili. Wyjął z papierośnicy dwa papierosy i przypalił oba równocześnie, trzymając je między wargami. Szofer skinął głową. Stephen podał mu jeden z papierosów. Boycott przyjął pa‐ pierosa, nie odrywając spojrzenia od drogi, nie mówiąc słowa podziękowania. – Wielka szkoda, że ma taką matkę – dodał Stephen na poły do siebie. – Strasznie zasad‐ nicza z niej kobieta. Szofer ponownie skinął głową, wydmuchując kłąb dymu. – Wcale nie przypomina girlsy – ciągnął Stephen. – Praktycznie mógłbym ją zaprosić do domu na podwieczorek. Boycott posłał mu powątpiewające spojrzenie. – No, zobaczymy – wzruszył ramionami Stephen. – Zobaczymy, jak potoczą się sprawy. Było nie było, każdy musi się kiedyś ożenić. Nieważne z kim. – Urwał na moment. – Ona przypomina dziewczyny sprzed wojny. Potrafię ją sobie wyobrazić, jak żyje przed wojną na wsi, w jakimś małym gospodarstwie. Mógłbym mieszkać na wsi z dziewczyną taką jak ona. W kabinie zawirowało wilgotne wieczorne powietrze przesycone solą morską. Owionę‐ ło ich chłodem, wszelako obydwaj znieśli to dzielnie, w duchu ciesząc się z tej niewygody, ze znajomego uczucia zimna. – Dziewczyn jest na pęczki – stwierdził Stephen oschle. – Do wyboru, do koloru. Ponoć równy milion. Milion niezamężnych młodych kobiet. Nic, tylko przebierać. Doprawdy nie‐
ważne, którą się wybierze. Boycott skinął głową po raz trzeci i zatrzymał się przed niebrzydkim budynkiem z cegły. Białe parapety i schody lśniły jasno w blasku księżyca. – Zostajesz na noc? – spytał Stephen, otwierając drzwiczki. Szofer potaknął. – Napijemy się później herbaty? Odpowiedziało mu ponowne skinienie. Stephen wysiadł z wozu, minął imponującą kutą furtkę, przeciął niewielki ogród fronto‐ wy, zaciszny o tej porze, i wspiął się po wyszorowanych białych stopniach wiodących do drzwi wejściowych. Włożył klucz do zamka i wkroczył do holu w tej samej chwili, gdy jego matka opuszczała salon. – Wcześnie wróciłeś, kochanie – powitała go miło. – Niezbyt – odparł. – Udana kolacja? – W hotelu Queens. Nic nadzwyczajnego. – Z kimś, kogo bym znała? – Z nikim takim, mamo. Zawahała się, lecz powściągnęła ciekawość. Górę wziął rodzinny nawyk milczenia i se‐ kretności. Stephen ruszył ku schodom. – Ojciec jeszcze nie śpi? – spytał. – Pielęgniarka dopiero wyszła – odparła Muriel Winters. – Ale mógł już zapaść w drzemkę. Nie hałasuj. Stephen skinął głową i wspiął się po stopniach do sypialni ojca. W środku było ciemno, płonęła tylko mała lampka ustawiona na obramowaniu kominka. Płomienie zdążyły zgasnąć, lecz popiół wciąż jarzył się na czerwono. Stephen przystanął tuż za progiem, czekając, aż wzrok przyzwyczai mu się do mroku. Wtem jego pierś ścisnęła obręcz przerażenia, a serce mu załomotało. Tak działała na niego ciemność, bezruch i wytę‐ żanie wzroku, wiedza, że musi przeć przed siebie na wpół ślepy, podczas gdy tamci widzą go jak na dłoni, bezpiecznie zaczajeni, mają go jak na widelcu na tle jaśniejącego horyzon‐ tu, leniwie biorą go na muszkę i łagodnie, bez pośpiechu naciskają spust. Sięgnął ręką do tyłu i pchnął skrzydło drzwi. Jaskrawe elektryczne światło klatki scho‐ dowej zalało sypialnię, sprawiając, że Stephen zadrżał z ulgi. Poluzował kołnierzyk, skon‐ statował, że szyję i twarz ma mokre od zimnego potu. – Cholera. Spostrzegł, że jego ojciec nie śpi. Dużą głowę miał obróconą do drzwi, zapadnięte oczy wytrzeszczone. – Nienawidzę ciemności – rzucił Stephen, ruszając ku łóżku. Przyciągnął sobie niskie krzesło z długim oparciem i zajął miejsce u wezgłowia. Prze‐ pełnione smutkiem ciemne oczy wpatrywały się w niego bez chwili przerwy. Lewa strona twarzy starszego mężczyzny była trwale wykrzywiona wskutek porażenia wylewem. Pra‐ wa, głęboko pobrużdżona, wyglądała normalnie. – Zaprosiłem dziewczynę na kolację – oznajmił Stephen. Ujął dłoń ojca gestem pozba‐ wionym czułości, jakby to było naczynie z gliny przekazane mu do inspekcji. Podniósł bez‐ władną rękę, po czym pozwolił jej opaść z powrotem na narzutę. – Dziewczynę z rewii – dodał. – Nic wielkiego.
Wyprostowanym palcem oderwał jeden z palców ojca od narzuty i zaraz go puścił. Sta‐ ruszek nie miał krzty własnych sił. – Sam jesteś jak trup, wiesz – zagaił Stephen konwersacyjnym tonem. – Niczym jeden z naszych szlachetnych poległych. Nie spotkałoby cię to, gdyby nie Christopher, prawda? Mama mi opowiedziała: wręczyła ci telegram, ty rzuciłeś na niego okiem, po czym padłeś, jakby w ciebie piorun strzelił. W sypialni zapadła cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara stojącego na kominku. – Z mojego powodu byś nie dostał wylewu, co? – spytał Stephen, śmiejąc się hardo, krótko. – Na pewno nie! Nie z powodu tchórza takiego jak ja. – Raz jeszcze uniósł rękę ojca, niedbale poruszając jego bezwładnym palcem wskazującym, po czym znowu pozwo‐ lił jej opaść na łóżko. – Kto by pomyślał, że ja wrócę do domu w glorii bohatera, a Chri‐ stopher w ogóle nie wróci? – Uśmiechnął się do wpatrzonej w niego wytrzeszczonej, wy‐ krzywionej twarzy. – Bo chyba wierzysz, że jestem bohaterem? – spytał. – Wierzysz, co? Słysząc kroki matki na schodach, podniósł się z krzesła i wygładził narzutę. – Śpij dobrze – rzucił i wyszedł z sypialni. – Dobranoc, mamo – dodał. Muriel wchodziła do pokoju naprzeciwko. – Położysz się spać? – Napiję się jeszcze herbaty z Boycottem – odpowiedział. Uśmiechnęła się, tając irytację. – Jesteście niczym dwaj mali chłopcy, którzy lubią szaleć po zgaszeniu świateł – wes‐ tchnęła. – Tylko nie zostawcie w kuchni niedopałków, bo kucharka się skarży. Nie zapomi‐ naj, że to ja potem muszę ją jakoś ułagodzić, nie ty. Kiwnął głową i zszedł po schodach do obitych zielonym suknem drzwi, za którymi cze‐ kała ciepła i miło pachnąca kuchnia. Było to jedyne miejsce w całym domu, które pachnia‐ ło życiem. Sypialnia jego ojca pachniała szpitalem, a salon ściętymi kwiatami i woskiem do polerowania mebli. Tutaj zaś unosiła się zmieszana woń jedzenia i mydlin, dymu papie‐ rosowego i prasowania. Piec jak zwykle był wciąż rozgrzany i Boycott już zaczął szyko‐ wać herbatę. Obok, na szerokim, ledwie ociosanym kuchennym stole, stał obity czajniczek i dwa białe emaliowane kubki. Boycott nalał do nich herbaty, dosypał po cztery łyżeczki cu‐ kru i zamieszał zwyczajowo pięć razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dwaj męż‐ czyźni zasiedli w zgodnym milczeniu naprzeciwko pieca. Zgarbili się i opletli palcami swoje kubki. Siedzieli obok siebie, stykając się barkami, łokciami i przedramionami, kuląc się, jakby nadal tkwili w okopie. Nie rozmawiali ze sobą; oblicza mieli przepełnione spo‐ kojem. Ubrana w bawełnianą piżamę Lily oparła się o futrynę okna i zapatrzyła w promienie księ‐ życa odbijające się w błyszczących dachówkach kamienicy naprzeciwko. – Ależ jest przystojny – rzuciła. Helen Pears, ścieląca łóżko i wkładająca termofor między pościel, chrząknęła niezobo‐ wiązująco. – Twoim zdaniem nie jest przystojny? – Kładź się, Lily. Inaczej się przeziębisz. Lily niechętnie odeszła od okna. Helen zaciągnęła grube, pamiętające czasy wojny czar‐ ne zasłony używane przy zaciemnieniu, odcinając żółtawy blask księżyca. – To bohater wojenny – oświadczyła dziewczyna. – Jedna z koleżanek czytała o nim w
gazecie. Zajął jakieś gospodarstwo i wystrzelał wszystkich Szwabów. Helen uniosła kołdrę. Lily wślizgnęła się pod przykrycie z ociąganiem, pozwalając, by matka otuliła ją jak małe dziecko. – Ładnie zaśpiewałam? – Jak ptaszyna. – Podobało im się, prawda? – Byli tobą zachwyceni. – Posiedzisz ze mną, aż zasnę? – Muszę trochę poszyć, usiądę tam gdzie zawsze. Helen przyniosła koszyk z przyborami do szycia i zasiadła na bujanym fotelu z wikliny opodal lampy. Cerowała pończochy Lily z głową pochyloną i pobrużdżoną zmarszczkami zmęczenia. Gdy ciemne rzęsy Lily opadły na policzki, odłożyła robótkę i zgasiła lampę. Przez chwilę stała jeszcze w ciemnościach, przyglądając się śpiącej córce, tak jak to czyni‐ ła za jej dziecięcych i dziewczęcych lat. – Dobranoc – powiedziała cicho. – Dobranoc, najdroższa. Słodkich snów.
ROZDZIAŁ TRZECI Lily była oczarowana sceną od najmłodszych lat, kiedy to owijała się pierzastym starym boa matki i dreptała po mieszkanku nad sklepem, śpiewając czystym głosikiem. Wbrew wszystkim przeciwnościom Helen Pears wycisnęła ze sklepiku zyski i odłożyła dość, by posłać córkę na lekcje baletu i śpiewu. Oszczędzając na domowych rachunkach i chowając pieniądze przed mężem, zapewniła Lily edukację na tyle dobrą, by ta dostała się do chórku w Palais, music-hallu należącym do Edwardes Music Halls of Southsea, Bournemouth i Plymouth. Nie był to szczyt ich marzeń, ale to, na co mogły sobie pozwolić. A zarazem pierwszy krok z dala od ciasnych uliczek i ciasnej egzystencji Portsmouth. Lily byłaby może została chórzystką i drugoplanową tancerką, gdyby już w pierwszym tygodniu prób nie zwrócił na nią uwagi kierownik muzyczny Charlie Smith. – Lily, umiesz śpiewać? – spytał podczas jakiejś przerwy. Tancerki pozajmowały siedzenia w pierwszym rzędzie mrocznej sali i z nogami opartymi o niską balustradę oddzielającą widownię od orkiestry popijały z termosów herbatę, pała‐ szowały kanapki i plotkowały. Tymczasem Charlie zaczął grać na pianinie. – Tak – odpowiedziała zaskoczona Lily. – A umiesz czytać nuty? Lily skinęła głową. – Zaśpiewaj mi to – rzekł, rzucając jej arkusz nut, i wydobył z pianina dźwięczne akordy uwertury. Lily, nie odrywając spojrzenia od nut, zbliżyła się do balustrady, przekroczyła ją od nie‐ chcenia i oparła się o pianino. Gdy skończyła śpiewać, na sali panowała idealna cisza. – Bardzo ładnie – rzucił niezobowiązująco Charlie. – Świetna fonacja. – Wracamy do pracy! – krzyknął inspicjent zza kulis. – Pan Brett chce zobaczyć numer z chartem. Tylko uwaga. Panna Sylvia de Charmante zjawi się dopiero po południu. Do tego czasu zostawiamy dla niej miejsce. Charlie mrugnął do Lily. – Postawię ci obiad. Tancerki wspięły się na scenę, po czym ustawiły w szeregu, pamiętając o zostawieniu wolnego miejsca dla solistki w samym środku. – Ona ma psa – rzucił z niesmakiem inspicjent. – Charta. Jemu też zostawcie miejsce. Madge, musisz przesunąć się bardziej w lewo. Lily, cofnij się trochę… – Co robi ten chart? – zainteresował się Charlie. – Gryzie tancerki, jak przypuszczam – odparł inspicjent Mike bez cienia uśmiechu. – Za‐ czynamy od samej góry, proszę! Udali się do jednego z robotniczych barów, jakich było pełno w uliczkach odchodzących od Guildhall Square. Charlie pił herbatę i palił papierosy, a Lily jadła chleb ze smalcem, popijając mlekiem. – Obrzydliwość – skwitował Charlie.
Lily uśmiechnęła się do niego promiennie i otarła usta rękawem. – Chciałabyś być piosenkarką? – spytał ją Charlie. – Gwiazdą? – Oczywiście – odparła. – Która dziewczyna by nie chciała? – Jesteś jeszcze bardzo młoda, prawda? Ile masz lat? Siedemnaście? Osiemnaście? – Siedemnaście i pół. Charlie wyszczerzył się. – Mógłbym ci załatwić rolę. Brakuje nam jednego numeru. Potrzebujemy piosenkarki. Ale nie takiej typowej. Myślisz, że dasz radę? Lily otworzyła usta ze zdziwienia, ale zaraz posłała mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie. – Dlaczego właśnie ja? Charlie wzruszył ramionami. – A dlaczego nie? Ktoś musi to zaśpiewać. Nie ma was znów tak wiele. – Jest Madge Sweet, jest Tricia de Vogue i jest Helena West. – Lily wymieniła imiona trzech z pięciu tancerek, odginając kolejne palce prawej ręki. – Wszystkie one umieją śpie‐ wać. – Tak, tak – pokiwał głową Charlie. – Słyszałem. Każda kogoś udaje. Każda śpiewa w czyimś stylu… Mnie chodzi o coś innego. Myślę o tym już od pewnego czasu. To co, chcesz tę rolę czy nie? Lily pokazała zęby w uśmiechu. – Przecież powiedziałam. Chciałabym zostać gwiazdą. Oczywiście, że chcę tę rolę. – Przyprowadź swoją mamę dziś wieczorem – zakończył rozmowę Charlie. – Jadam tu też kolacje. Po powrocie zastał kierownika artystycznego za kurtyną, jak rozmawiał przez telefon i dyktował telegram do londyńskiego music-hallu Variety i panny Sylvii de Charmante, która miała przyjechać pociągiem o jedenastej ze stacji Waterloo, lecz jak dotąd się nie pojawi‐ ła. Charlie ujął go lekko pod łokieć. – Tę piosenkę, o której ci mówiłem, zaśpiewa Lily Pears z chórku – rzekł tonem perswa‐ zji. – Twierdziłeś, że powinniśmy spróbować. Nie widzę nikogo, kto by się do tego nada‐ wał lepiej, a w drugiej części mamy potężną dziurę. William Brett zamachał z irytacją ręką, ucieszył się, że są jeszcze osoby, którym chce się pracować – Bogu niech będą dzięki! – i zaraz spytał, co może uczynić, by wyciągnąć tę zbyt dobrze opłacaną, rozwydrzoną primadonnę z hotelowego łóżka i ściągnąć ją na próbę w Southsea. Charlie pokiwał współczująco głową i ruszył na wskroś sceny do swego miejsca za pia‐ ninem. Zagrał kilka akordów. – Tancerki na swoje miejsca! – rzucił z nieskończoną cierpliwością inspicjent z budki suflera. – Będę udawał pannę Sylvię, a wy możecie tańczyć wokół mnie. – Zaśpiewasz też sopranem? – spytał go Charlie. Inspicjent posłał mu chmurne spojrzenie. – Cholera, zaśpiewam wszystko i każdym głosem, byle to przedstawienie wreszcie ru‐ szyło – odparł ponuro. Lily odczekała do popołudniowej przerwy i dopiero wtedy powiedziała koleżankom, że zaśpiewa w przedstawieniu, po czym z dumnym uśmiechem na twarzy odbierała gratulacje i przyjmowała całusy. Jej uśmiech był równie fałszywy jak ich pocałunki i okrzyki radości. Członkinie trupy łączyła praca i dzieliła zazdrość. Lily, wedle słów innych dziewcząt, mia‐
ła nadzwyczajne szczęście. – Aż mnie mdli z zazdrości! – zawołała Madge Sweet, boleśnie mocno ściskając Lily. – Jak się uczeszesz? Jak się ubierzesz? – dopytywała Helena. – Nie masz żadnych stro‐ jów, prawda? To będzie twoje pierwsze przedstawienie? – Przypuszczam, że mama coś dla mnie znajdzie – odparła Lily. – Sama była kiedyś pio‐ senkarką. W domu jest cała szafa jej starych kostiumów. Dziewczyny wybuchnęły piskliwym, pełnym złośliwości śmiechem. – Oj, panu Brettowi raczej się nie marzy stuletnia suknia! Oj, nie! – rzekła Tricia. – Nadjedzony przez mole wachlarz! – Turniura i krynolina! Lily zacisnęła zęby i nie przestała się uśmiechać. – Coś wymyślę. – Włosy mogłabyś rozpuścić – zaproponowała Madge, wysuwając spinki z tyłu głowy Lily. Ciężki złocisty kok wiszący tuż nad karkiem rozsupłał się i opadł długimi pasmami, sięgając pasa. – Mogłabyś je przytrzymać tylko opaską i zaśpiewać coś dziewczyńskiego. Coś w typie Alicji z Krainy Czarów. – Młodziutka Lily Pears, dziecięca gwiazda! – podsunęła szyderczo Tricia. – Nie wystąpię pod swym prawdziwym nazwiskiem – zadecydowała nagle Lily. – Wy‐ korzystam pseudonim sceniczny mamy. Ona śpiewała jako Helen Valance, a ja zaśpiewam jako Lily Valance. – Lily Valance! Boże, miej nas w swojej opiece! – wykrzyknęła Tricia. – Tancerki na scenę! – zawołał inspicjent. – Numer z kwiatami. Nie zapomnijcie, proszę, że przed wami będzie stał magik wyczarowujący z waszych koszyczków kwiaty, wstążki, kolorowe flagi i Bóg wie co poza tym. Jego też jeszcze nie ma. Zostawcie dla niego miej‐ sce pośrodku. Koszyczków też jeszcze nie ma, ale pamiętajcie, że będziecie je wyciągały w jego stronę, żeby sztuczka się udała. Muzyka? – Muzyka jest – odpowiedział Charlie siedzący przy pianinie. – Jedno z trojga to nie taki znów zły wynik – zauważył inspicjent z nieszczęśliwą miną. – Zaczniemy, kiedy tylko będzie pan gotów, panie Smith. Helen Pears zamknęła sklep wcześniej, żeby odebrać Lily z music-hallu i odprowadzić ją do domu. Wiedziała, że jej córka jest już dość duża, by wracać do domu w pojedynkę, i miała świadomość, że mężczyźni przy tylnym wyjściu zaczną się gromadzić dopiero po premierze. Wszakże Lily była jej jedynym dzieckiem, a ponadto jedyną osobą, jaką kiedy‐ kolwiek kochała. Przez całe życie z podniesionym czołem znosiła kolejne rozczarowania: nieudaną karierę sceniczną, podupadły sklepik, męża, który zaciągnął się do armii powodo‐ wany pijacką brawurą i trafił na okręt wysadzony wkrótce po wypłynięciu z portu, zanim zdążył oddać pierwszą niszczycielską salwę. Wyłącznie narodziny jasnowłosej córeczki stanowiły niczym nie zmąconą radość. Wyłącznie przyszłość Lily niosła jakąś nadzieję. Po wyjściu z budynku Lily milczała, dopóki nie znalazły się na środku ulicy, po czym na jednym wydechu oznajmiła matce, że zaśpiewa partię solową. Helen zatrzymała się na to‐ rach tramwajowych i uścisnęła rękę córki tak mocno, że ta aż krzyknęła z bólu. – Zrobiłaś pierwszy krok – rzekła Helen. – To twój pierwszy sezon, a już zaszłaś dalej niż ja. Musisz wykorzystać swoją szansę, Lily. Musimy się postarać, żebyś odniosła suk‐ ces.
Lily uśmiechnęła się do niej. – Jak tylko zacznę porządnie zarabiać, sprzedamy sklep – obiecała. – Jak tylko zacznę porządnie zarabiać, kupię ci dom w Southsea, nad samym morzem, w jakimś urokliwym miejscu. – Porozmawiam z panem Smithem – powiedziała Helen zdecydowanym tonem. – I z pa‐ nem Brettem również, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Charlie poprosił, żebyśmy zobaczyły się z nim dzisiaj wieczorem – poinformowała Lily, wyznaczając dalszy kierunek. – Chce z tobą porozmawiać. Charlie Smith siedział przy oknie. Uniósł się lekko z miejsca na ich widok i wymienił uścisk dłoni z Helen. Kelnerka przyniosła im porcelitowe białe kubki z herbatą, które po‐ stawiła na wyszorowanym do czysta drewnianym blacie. – Możemy wrócić i zrobić próbę – oznajmił. – I tak miałem pracować do późna. Dosta‐ liśmy nuty dla Sylvii de Charmante, które muszę dostosować pod naszą orkiestrę. Możemy przy okazji przećwiczyć piosenkę Lily. Mam już pewien pomysł. – Tylko żeby nie było to nic pozbawionego smaku – zastrzegła Helen. Charlie nie spuścił wzroku pod jej zdeterminowanym spojrzeniem. – Pani córka ma klasę – stwierdził. – Chcemy, by ją zachowała. Gdy wrócili do music-hallu, w budynku było zimno, cicho i pusto. Dało się wyczuć za‐ starzałą woń piwa i papierosów. Rzędy siedzeń ciągnęły się od sceny w głąb przestronnej sali, niknąć w mroku. Pomalowane jasną farbą balkony zdawały się zawieszone w zakurzo‐ nym powietrzu. Wewnątrz panował spokój przypominający spokój świątyni, spokój wycze‐ kiwania. Za całe oświetlenie służyła zielona lampka na pianinie Charliego. Przecinające scenę Lily i Helen zdawały się duchami dawnych piosenkarek w milczeniu zbliżających się do widowni, która tymczasem zniknęła – powołana i utracona na zawsze. Po lewej stronie sceny znajdował się chybotliwy podest ze schodkami. Helen ruszyła nim ostrożnie, kierując się do pierwszego rzędu. – Prosimy o trochę światła! – krzyknął Charlie do technika krzątającego się za kurtyną. Zapaliło się słabe oświetlenie widowni i jeden jupiter. – Niech pani siada – rzucił Charlie do Helen. – Zaraz coś pani pokażę. Lily stała swobodnie na samym środku sceny, uśmiechając się do matki. – Znasz to? – spytał Charlie, wręczając jej arkusz z nutami. Dziewczyna sapnęła ze zdziwienia i zachichotała. – Znam! – odparła. – Ale nigdy tego nie śpiewałam. – No to spróbuj teraz – zachęcił. Zagrał kilka pierwszych taktów i skinął głową Helen. – Niech pani słucha. Metrum było miarowe, jak w hymnie. Helen znała te czyste proste dźwięki, lecz nie ko‐ jarzyła ich z żadną piosenką. Wtem Lily, wciąż w półcieniu sceny, odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła śpiewać „Jezu, pozostań mą radością”. Helen poczuła szczypanie łez pod powie‐ kami, gdy ku kopulastemu sklepieniu pomknęły nuty melodii w idealnej harmonii ze słowa‐ mi piosenki. Było to doznanie przejmujące niczym śpiew kosa na pustyni. Kiedy Lily za‐ milkła i przebrzmiał ostatni akord, Helen uzmysłowiła sobie, że policzki ma mokre. – To było piękne – powiedziała. Zaczęła przekopywać torebkę w poszukiwaniu chus‐ teczki do nosa. – Po prostu piękne – powtórzyła. – Coś takiego nie nadaje się do music-hallu! – oburzyła się Lily. Odwróciła się do Char‐
liego i dodała: – Nie mogę zaśpiewać czegoś takiego przy publiczności. Charlie uśmiechnął się do niej szeroko i spoglądając na Helen, rzucił: – Niech pani sobie wyobrazi Lily w stroju chórzystki. W czerwonej sukni, białej komży i białej kryzie. – W niebieskiej – skorygowała go natychmiast Helen. – Niebieski podkreśla barwę jej oczu. – W niebieskiej sukni – podchwycił Charlie. – Lily w niebieskiej sukni wychodzi zza kulis, nikt nie wie, czego się spodziewać. Lily śpiewa tak jak przed chwilą. Z prostotą. Ni‐ czym anioł. Cała widownia płacze. Starsze panie, ladacznice, pijacy z nosami w kuflach. Wszyscy ronią łzy i z mety pałają do Lily uczuciem… – Raczej zrywają boki ze śmiechu – przerwała mu dziewczyna. Charlie pokręcił głową. – Ja znam tych ludzi – powiedział. – Robię to, co robię, od dłuższego czasu i wiem, co działa na ludzi. Ludzie lubią czysto wodewilowe „tararabum-dera”, ale lubią też numery z klasą. Lubią od czasu do czasu otrzeć się o prawdziwe piękno. Lubią sobie popłakać. Helen potaknęła. – Ma pan rację – rzekła. – Ale jeśli zaczną narzekać… Charlie nie dał jej skończyć. – Nie tutaj. Być może w Londynie. Być może w Birmingham. Bez wątpienia w Glasgow. Jednakże nie tutaj. Ani nigdzie na trasie. Nasi widzowie chcą się zabawić, chcą się po‐ śmiać i chcą sobie popłakać. Będą nią zachwyceni. – Jestem dziewczyną z chórku! – zaprotestowała Lily. – Nie z chóru! – Nie dziewczyną z chóru – zgodził się z nią Charlie. Kiwnął głową do Helen. – Niech pani dalej sobie wyobraża komżę i kryzę. Niech pani sobie wyobraża świąteczne kartki, kolędy i wesela. – Wstał od pianina i ruszył w stronę Lily. – Rozpuść włosy. – Stanąwszy za nią, zmiął partyturę w wachlarz. – Zasłoń tym połowę twarzy. – Odwróciwszy się do Helen, dodał: – Niech pani sobie wyobrazi rażący jupiter i ani grama makijażu. Może tylko odrobinę białego pudru. Żadnej szminki. – Ujął włosy Lily w garść, pozornie je skracając, tak że przypominały fryzurkę na pazia. – Nie dziewczyną z chóru, tylko chłopcem z chóru – zakończył przemowę. – Czyż nie jestem genialny? Odpowiedziała mu przedłużająca się cisza. – Nie może pan ściąć jej włosów – odezwała się wreszcie Helen, nie tając gniewu. – Nie zetnę ich, tylko skrócę, żeby były równej długości z każdej strony. Lily nosi prze‐ działek z boku, więc będą jej sięgać co najmniej do połowy ucha. Nasmarujemy je odrobi‐ nę brylantyną i odgarniemy z twarzy. Nic przesadnie świecącego ani tłustego. Ot, żeby sprawiała wrażenie świeżo wykąpanego chłopca. Wyszorowanego chórzystę. Aniołka z nieba. Lily zachichotała mimowolnie, nie zmieniając jednak pozycji. W dalszym ciągu zasłania‐ ła dolną część twarzy zmiętą partyturą, podczas gdy Charlie obiema rękoma podtrzymywał jej jasne włosy nad karkiem. – Wypisz wymaluj młoda Vesta Tilley – rzuciła z niedowierzaniem w głosie Helen. – Przepyszna – potaknął Charlie. – Wysmakowana – poprawiła go Helen. – Istna seksbomba – skwitował Charlie, patrząc ponad ramieniem Lily. – Po prostu cu‐ downa. W całej Anglii nie znajdzie się uczeń prywatnej szkoły, który by nie padł przed nią
na kolana i nie chciał oddać za nią życia. Dobrze mówię? Helen skinęła głową. Wyczuwając jej zgodę, puścił włosy Lily i odebrał od niej udawa‐ ny wachlarz. – Co o tym sądzisz, Lily? – spytał. Wzruszyła ramionami i pokazała wszystkie zęby w uśmiechu. – Chciałam obciąć włosy od wieków. Roześmiał się, słysząc jej odpowiedź. – Tylko tyle? – Mama kazała mi zapuszczać włosy – ciągnęła Lily. – Skoro mogę je obciąć na pazia, zaśpiewam, cokolwiek zechcesz! Nie było więcej prób. Lily zaśpiewała „Jezu, pozostań mą radością” jeszcze raz tego sa‐ mego wieczora z Charliem, po czym dostała od niego nuty i polecenie wyuczenia się słów na pamięć i poćwiczenia ze swoją nauczycielką śpiewu. Pan Brett, kierownik artystyczny music-hallu, z rezygnacją przystał na ten eksperyment. Charlie marudził mu o numerze z chórzystą od lat, a odkąd magik zabalował w Swansea, panna Sylvia de Charmante zaś nie mogła dojechać z Londynu, nie miał czasu ani sił na kłótnię, a tym bardziej przesłuchania. Poza tym Charlie Smith rzadko się mylił. – No więc co będziesz śpiewać? – dopytywały ją koleżanki w garderobie. Kostiumy wiszące na wieszakach rozpychały się w niedużym pomieszczeniu, okryte ca‐ łunami bawełnianych pokrowców chroniących je przed zabrudzeniem. Lily – jako najmłod‐ sza tancerka z najkrótszym stażem – trzymała swoją szczotkę do włosów i grzebień na kra‐ wędzi blatu stojącego najbliżej drzwi i najsilniej napastowanego przez wiszące suknie. – Coś z klasycznego repertuaru – odparła. – Za radą Charliego Smitha. – Charlie Smith ma nie po kolei w głowie – zauważyła Madge. – Powinnaś pomówić z panem Brettem i zapowiedzieć, że nie będziesz śpiewać czegoś takiego. – Nie mogę tego zrobić. – Musisz – naciskała na nią Helena. – Nie wolno im ciebie zmuszać do śpiewania cze‐ goś, czego nikt nie chce słuchać. Powinnaś raczej zaśpiewać „Niebieskie oczy”. – Zanuciła chropawo refren, popatrując znacząco na Lily. – Albo „Spacerując z dziewczyną” – podsunęła inna tancerka. I zaśpiewała otwierającą zwrotkę. – Nie! – wykrzyknęła któraś z dziewcząt. – To nie w stylu Lily! Ona powinna zaśpiewać coś pieprznego… Przez garderobę przetoczył się chóralny śmiech, z którego przebijał sarkazm. – Już widzę, jak śpiewa coś pieprznego, a pani Pears poprawia jej podwiązkę w trakcie refrenu! – judziła Susie. – No więc? Co na siebie włożysz? – Długą niebieską suknię – skłamała Lily. – Charlie powiedział nam, w czym mnie wi‐ dzi, i mama już szyje mi strój. – Nie rozniecisz w mieście płomienia – podsumowała Madge, nie tając zadowolenia. – Piosenka z klasycznego repertuaru i suknia domowej roboty! Jednak nie jesteś taką szczę‐ ściarą, za jaką cię miałam. – Numer pewnie spadnie z afisza zaraz po premierze – dorzuciła Susie. – Przedstawie‐ nie i tak jest za długie. Lily trzymała głowę spuszczoną, a usta zamknięte.
W wieczór poprzedzający próbę kostiumową pani i panna Pears udały się tramwajem do Southsea, najlepszej dzielnicy miasta, do fryzjera na Commercial Road. – W żadnym razie nie do fryzjerki – zarządził Charlie. – Kobiety nie mają bladego poję‐ cia o strzyżeniu. Obetniesz się w zakładzie fryzjerskim U Davida na Commercial Road. Za‐ pisałem cię do niego na siódmą. Zostanie w pracy dłużej, żebyś mogła się czuć swobodnie bez towarzystwa innych klientów. Helen zmarszczyła czoło. – Nie martw się, mamo! – pocieszyła ją Lily. – Wszystko będzie dobrze. Zakład fryzjerski był już zamknięty, tak jak zapowiedział Charlie. Żaluzje dyskretnie opuszczono. – Charlie Smith przekazał mi, że mam strzyc na pazia – powiedział David do Lily, która siedziała wygodnie na krześle fryzjerskim, opierając stopy o podpórkę i przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. – Bez grzywki, jednakowa długość ze wszystkich stron – potaknęła. – Na chłopczycę. David skinął głową i zaczął wyjmować spinki z włosów Lily. Jej jedwabiste jasne wło‐ sy opadły na ramiona. Fryzjer zerknął na Helen. – Jest pani pewna? – Mnie proszę nie pytać, bo się rozpłaczę – odparła matka dziewczyny. – Proszę strzyc. Wbiła wzrok w podłogę, lecz i tak słyszała trzaskanie nożyc i szelest miękkich kosmy‐ ków opadających na ziemię. Posadzkę wyłożono wzorzystym linoleum, które było zarazem eleganckie i łatwe do utrzymania w czystości. Kątem oka Helen dojrzała opadający lok barwy głębokiego złota. – Może już pani spojrzeć – odezwał się David. Helen podniosła wzrok. Lily wyglądała oszałamiająco. Helen najpierw dostrzegła smukłą szyję córki i to, jak ta trzyma głowę. Widziała wyraź‐ nie delikatny kształt czaszki i małe uszy. Wolnym krokiem obeszła krzesło, aby spojrzeć na Lily z przodu. Dziewczyna miała włosy zaczesane gładko na jedną stronę i zatknięte za oboje uszu. Matka patrzyła na nią jak na kogoś obcego, po raz pierwszy napawając się peł‐ nią odsłoniętych rysów. Wszystko miała jak na dłoni: kości policzkowe, czoło, nos. Krzy‐ wiznę warg i duże niebieskie oczy okolone ciemnymi rzęsami. Lily stanowiła ucieleśnienie cudnego androgynicznego obiektu pożądania. Poety z czasów romantyzmu albo Joanny d’Arc. David obserwował twarz Helen, uśmiechając się lekko. – Charlie to bystry mężczyzna – powiedział cicho. – Myślę, że mamy tu kogoś bardzo wyjątkowego. Helen potaknęła w milczeniu, nie odrywając spojrzenia od córki wyraźnie urzeczonej własną urodą. – I co myślisz, Lily? – Ale kawał! – wyszeptała dziewczyna, z zachwytem wpatrując się w swoje odbicie. – Ale pyszny kawał!
ROZDZIAŁ CZWARTY Nazajutrz w garderobie rozległy się okrzyki i piski, kiedy Lily zdjęła kloszowy kapelusik, odsłaniając krótką fryzurkę, jednakże dziewczęta były zbyt zaabsorbowane swoimi spra‐ wami, żeby ją wypytywać. Poranna próba techniczna wypadła tak źle, jak wszyscy się spo‐ dziewali. Choć scenografię i rekwizyty w dużym stopniu uproszczono na cele objazdowego przedstawienia, które wiązało się z koniecznością ciągłego składania i rozkładania przed‐ miotów w miarę przemieszczania się wzdłuż południowego wybrzeża, zmiany na scenie nie przebiegały gładko i wymagały długich ćwiczeń personelu starającego się zachowywać sprawnie i bezszelestnie, podczas gdy komik opowiadał kawały przed kurtyną, a tancerki gnały na złamanie karku po kamiennych stopniach za kulisami, by jak najszybciej się prze‐ brać. – Skręcę łeb na tych cholernych schodach! – zaklęła Madge, zbiegając po stopniach w wysokich srebrzystych szpilkach. Próba przeciągnęła się aż na przerwę obiadową. Dziewczyny pogryzały kanapki na boku i piły ukradkiem herbatę, a William Brett z niespożytą cierpliwością raz jeszcze tłumaczył technikom, jakie chce mieć oświetlenie do każdego numeru. O trzeciej po południu jeden z młodszych mężczyzn poszedł kupić paszteciki dla wszystkich. Lily chciała zjeść swoją por‐ cję w garderobie. – Nie tutaj! Nie tutaj! – darła się Susie. – Mike cię zabije, jak zobaczy, że przyniosłaś je‐ dzenie do garderoby! Lily zamarła w progu, wycofała się na korytarz, po czym uporała się z pasztecikiem w trzech dużych kęsach. Przerwa na obiad zaczęła się o czwartej. – Próba generalna o szóstej. Wracamy pół godziny wcześniej – zapowiedział William. – Zagramy tak, jakbyśmy mieli widownię. Bez taryfy ulgowej. Jutro premiera, zobaczmy więc, jak to naprawdę wygląda. Tylko żeby się obyło bez żadnych zmian i bez wypadków. W posępnym nastroju udali się do ulubionego baru Charliego. Była z nimi Sylvia de Charmante, która tego samego dnia przybyła z Londynu autem jakiegoś dżentelmena, szafu‐ jąc przeprosinami. Nie zabrakło też pijanego magika. Panna de Charmante stanowiła ucie‐ leśnienie łaskawości, obiecując barmance darmowy bilet na przedstawienie, o ile ta przy‐ rządzi dla niej herbatę zgodnie ze wskazówkami. Charlie siedział przy tym samym stoliku co zawsze, zachowując sardoniczny wyraz twarzy i milczenie. – Podoba ci się moja nowa fryzura? – spytała go w końcu Lily. Skinął głową. – Jest taka, jak sobie wyobrażałem. Lily spodziewała się, że Charlie powie coś więcej, lecz on tylko popijał herbatę i uśmiechał się do niej. – Masz tremę? – odezwał się po długiej chwili ciszy. – Jestem skamieniała ze strachu! – odrzekła Lily, śmiejąc się niepewnie. Charlie wyszczerzył zęby. – Poradzisz sobie – powiedział. – Założyłem się, że tak będzie. Postawiłem na ciebie