Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Philippa Gregory - Żona oficera

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Philippa Gregory - Żona oficera.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 254 osób, 139 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 399 stron)

Phi​lip​pa Gre​go​ry ŻONA OFI​CE​RA Prze​ło​ży​ła z an​giel​skie​go Ur​szu​la Gard​ner

Ni​niej​sza książ​ka jest de​dy​ko​wa​na sze​re​go​we​mu Fre​de​ric​ko​wi Joh​no​wi Car​te​ro​wi z 11. Puł​ku Strzel​ców Szkoc​kich, po​le​głe​mu pod Sa​lo​ni​ka​mi 12 wrze​śnia 1917 roku w wie​ku lat dwu​dzie​stu czte​rech

Ży​je​my w praw​dzi​wie tra​gicz​nych cza​sach, to​też od​wra​ca​my się do tra​ge​dii ple​ca​mi. Do naj​gor​sze​go już do​szło, ota​cza nas mo​rze ruin, a my za​bie​ra​my się do wzno​sze​nia przy​‐ tul​nych do​mów, do snu​cia na​dziei. To nie​ła​twe za​da​nie: nie ma wy​ty​czo​nej pro​stej dro​gi ku przy​szło​ści, trze​ba co rusz za​wra​cać lub po​ko​ny​wać ja​kieś prze​szko​dy. Trze​ba nam żyć, na​wet gdy spa​dło nie​bo. D. H. Law​ren​ce, Ko​cha​nek Lady Chat​ter​ley, 1928

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ste​phen czuł bło​to w ustach, szlam na​pie​ra​ją​cy mu na po​wie​ki i wdzie​ra​ją​cy się do nosa ni​czym ro​ba​ki. Za​młó​cił bez​rad​nie rę​ko​ma w obro​nie przed cię​ża​rem przy​tła​cza​ją​cym jego twarz, cia​ło, na​wet wło​sy. Miał wra​że​nie, że strasz​li​wa miał​ka siła przy​gnia​ta go do pod​‐ ło​ża. Gdy otwo​rzył usta do krzy​ku, wy​peł​ni​ła je wil​goć i mdły smak zie​mi. Za​chły​snął się nim, za​krztu​sił, za​wal​czył o od​dech, plu​jąc i char​cząc. To​nął w mia​le, gi​‐ nął pod jego cię​ża​rem, był grze​ba​ny żyw​cem. Za​czął wio​sło​wać rę​ko​ma, od​gar​niać za​sy​‐ pu​ją​cą go zie​mię, byle od​sło​nić skra​wek twa​rzy, i wów​czas po​chwy​cił lnia​ne prze​ście​ra​‐ dło, weł​nia​ny koc, na​rzu​tę. Oczy​ma skle​jo​ny​mi tyl​ko przez sen uj​rzał bia​ły su​fit wła​sne​go domu. Wcią​gnął po​wie​trze ze świ​stem ni​czym cho​re dziec​ko, wes​tchnął z prze​ra​że​nia, prze​tarł roz​cza​pie​rzo​ną dło​nią całą twarz, prze​je​chał pal​ca​mi po war​gach i po ję​zy​ku, na któ​rym wciąż czuł ohyd​ny smak. – O Boże – wy​szep​tał ża​ło​śnie. – O Boże… O Boże… O Boże… Na​stęp​nie od​wró​cił gło​wę i zo​ba​czył ją. Sta​ła w pro​gu ra​zem z jego mat​ką, ubra​na w szla​frok na​rzu​co​ny na gru​bą ba​weł​nia​ną ko​szu​lę noc​ną, ze zmę​czo​nym ob​li​czem za​cię​tym w wy​ra​zie prze​stra​chu i… i cze​goś jesz​cze. Wpa​try​wał się w nią, chcąc roz​szy​fro​wać jej minę. Na jej twa​rzy ma​lo​wa​ła się dez​apro​ba​ta. Sto​lik noc​ny le​żał prze​wró​co​ny, brzyd​ka elek​trycz​na lamp​ka z ce​ra​micz​ną pod​sta​wą stłu​kła się, a z dzban​ka wprost na dy​wan wy​la​ła się woda, ze​braw​szy w dużą ka​łu​żę. – Prze​pra​szam – po​wie​dział za​wsty​dzo​ny, upo​ko​rzo​ny. – Przy​śni​ło mi się coś. We​szła do po​ko​ju i pod​nio​sła sto​lik na nogi. Nie prze​ry​wa​jąc oskar​ży​ciel​skie​go mil​cze​‐ nia, usta​wi​ła pu​sty dzba​nek na bla​cie, obok kła​dąc sko​ru​py lamp​ki. – Po​wi​nie​neś mi po​zwo​lić we​zwać dok​to​ra Mo​beya – ode​zwa​ła się wresz​cie. – Do​sta​‐ łeś ata​ku. Po​trzą​snął ener​gicz​nie gło​wą, czu​jąc, jak wzbie​ra w nim gniew. – To nic ta​kie​go. Po pro​stu mia​łem zły sen. – Po​wi​nie​neś za​żyć jed​ną z mo​ich pi​gu​łek na spa​nie. Naj​bar​dziej ze wszyst​kie​go Ste​phen oba​wiał się głę​bo​kie​go snu. Gdy​by spał głę​bo​ko, kosz​mar trwał​by w naj​lep​sze: za​pa​da​ją​cy się okop, roz​pacz​li​we od​gar​nia​nie zie​mi, uczu​cie du​sze​nia się trwa​ją​ce wiecz​ność i w koń​cu obez​wład​nia​ją​ca ra​dość, kie​dy na​pór pia​chu by ustą​pił, a de​li​kat​ne ręce Boy​cot​ta za​czę​ły​by strze​py​wać z jego twa​rzy grud​ki do wtó​ru uspo​ka​ja​ją​cych słów: – Już wszyst​ko do​brze, ka​pi​ta​nie. Je​stem przy panu. Za​raz pana stam​tąd wy​cią​gnie​my… Ste​phen roz​pła​kał się wte​dy, roz​pła​kał jak małe dziec​ko. Tchó​rzow​skie łzy wi​dział tyl​ko Boy​cott, któ​ry zresz​tą szyb​ko je starł brud​ny​mi, za​krwa​wio​ny​mi dłoń​mi. Al​bo​wiem ko​pał go​ły​mi rę​ko​ma, od​ma​wia​jąc uży​cia ło​pa​ty. Ko​pał za​wzię​cie ni​czym wier​ny pies szu​ka​ją​cy swe​go pana i wkrót​ce mo​gli już pła​kać oby​dwaj. Jak przy​wró​ce​ni so​bie ko​chan​ko​wie albo bliź​nia​cy. – Zej​dę na dół i za​pa​rzę so​bie her​ba​ty – oznaj​mił. – Wy wra​caj​cie do łó​żek. Nie​po​trzeb​‐

ne mi żad​ne pi​guł​ki. – Och, dał​byś spo​kój – skwi​to​wa​ła z iry​ta​cją jego mat​ka. – Jest czwar​ta nad ra​nem. To nie pora na her​ba​tę. Wstał i na​rzu​cił na ra​mio​na bon​żur​kę. Sto​jąc, do​mi​no​wał nad nią wzro​stem i mę​sko​ścią. Od​tąd był pa​nem domu, a nie cier​pią​cym męż​czy​zną tar​ga​nym kosz​ma​ra​mi. – My​ślę, że na​pi​ję się her​ba​ty i za​pa​lę pa​pie​ro​sa – po​wie​dział, na​śla​du​jąc ary​sto​kra​‐ tycz​ny ak​cent za​sły​sza​ny w oko​pach od star​szych ofi​ce​rów. – Póź​niej jesz​cze się prze​śpię. No, zmy​kaj już, mło​da damo. Od​wró​ci​ła się po​słusz​nie, choć z wy​raź​ną nie​chę​cią. – Tyl​ko nie zo​staw w kuch​ni ba​ła​ga​nu. Sprzą​ta​nie po to​bie nie na​le​ży do obo​wiąz​ków ku​char​ki. Kie​dy zbli​żył się do drzwi, umknę​ła przed nim, jak​by strach był za​raź​li​wy. – Po​wi​nie​neś mi po​zwo​lić we​zwać dok​to​ra Mo​beya – po​wtó​rzy​ła w po​ło​wie scho​dów, za​nim skrę​ci​ła w stro​nę wła​snej sy​pial​ni. – Dok​tor Mo​bey mówi, że to po​wszech​na przy​‐ pa​dłość. Współ​cze​sna me​dy​cy​na po​tra​fi le​czyć wszel​kie pro​ble​my ner​wo​we. To, co cię tra​pi, to zwy​kła hi​ste​ria. Ste​phen wy​gła​dził wąsa, a na jego uro​dzi​wej owal​nej twa​rzy po​ja​wił się znów wy​raz pew​no​ści sie​bie. Wy​buch​nął śmie​chem. – Nie je​stem hi​ste​ry​kiem – za​prze​czył. Z jego gło​su prze​bi​ja​ła mę​ska duma. – Po pro​stu jak każ​dy cza​sem mie​wam złe sny – do​dał z uśmie​chem, od​wró​cił się od niej i lek​ko zbiegł po scho​dach. W holu było ciem​no, lecz dzię​ki sła​be​mu świa​tłu wpa​da​ją​ce​mu przez pół​ko​li​ste okien​ko nad drzwia​mi fron​to​wy​mi bez tru​du wy​pa​trzył drzwi obi​te zie​lo​nym suk​nem, od​dzie​la​ją​ce część go​spo​dar​czą miesz​czą​cą się w piw​ni​cy od resz​ty domu. Ste​phen pchnął zie​lo​ne drzwi i szyb​ko zszedł po stop​niach. W kuch​ni pa​li​ło się świa​tło i na​dal było cie​pło od roz​grza​ne​go pie​ca. Boy​cott stał przy pły​cie, pod​grze​wa​jąc czaj​ni​czek do her​ba​ty. Pod​niósł wzrok na prze​kra​cza​ją​ce​go próg Ste​‐ phe​na i ob​rzu​cił go ca​łe​go jed​nym dłu​gim spoj​rze​niem. Ste​phen ode​tchnął z ulgą na jego wi​dok. – Przy​śnił mi się sen – po​wie​dział. – Za​chcia​ło mi się her​ba​ty i pro​szę, już ją szy​ku​jesz. Ni​czym ja​kiś cho​ler​ny anioł stróż. Boy​cott swo​im zwy​cza​jem roz​cią​gnął war​gi w uśmie​chu – po​wo​li i nie​co krzy​wo. Na oczach Ste​phe​na od​mie​rzył pięć czu​ba​tych ły​że​czek her​ba​ty z pusz​ki do czaj​nicz​ka, nie za​‐ wra​ca​jąc so​bie gło​wy usu​wa​niem sta​rych fu​sów. Za​lał ca​łość wrząt​kiem i od​sta​wił czaj​ni​‐ czek na pły​tę na parę chwil, się​ga​jąc w tym cza​sie po dwa kub​ki. Do każ​de​go wsy​pał czte​‐ ry ły​żecz​ki cu​kru, po czym wlał za​pa​rzo​ną czar​ną her​ba​tę. Była moc​na jak tru​ci​zna i słod​‐ ka, że aż łu​pa​ło w zę​bach; sma​ko​wa​ła rów​no​cze​śnie go​ry​czą i kwa​sko​wa​to​ścią, zu​peł​nie jak w oko​pach. Czu​jąc ten smak, czło​wiek wie​dział, że żyje, że wbrew wszyst​kie​mu wró​cił z noc​ne​go pa​tro​lu, z po​ran​nej ofen​sy​wy, z sa​mot​nej mi​sji snaj​per​skiej. Pe​łen mocy i sło​dy​‐ czy smak her​ba​ty sta​no​wił smak zwy​cię​stwa. Smak bło​ta był sma​kiem śmier​ci. Ste​phen opadł na jed​no z krze​seł przy pie​cu i zbli​żył sto​py w do​mo​wych pan​to​flach do go​rą​cych ka​‐ fli. – Do​bry Jezu! – ode​zwał się po​now​nie. – Do​praw​dy, Boy​cott, tę​sk​nię za two​im gło​sem. Tę​sk​nię za cza​sa​mi, gdy nie śni​ły mi się kosz​ma​ry. – Upił łyk her​ba​ty, sma​kiem her​ba​cia​nej go​ry​czy prze​pę​dza​jąc z ust smak wy​śnio​ne​go bło​ta. – Do​praw​dy ża​łu​ję, że do tego wszyst​‐

kie​go do​szło – do​dał w przy​pły​wie rzad​kiej szcze​ro​ści. – Bar​dzo ża​łu​ję, że do tego wszyst​kie​go do​szło. Ste​phen Win​ters po raz pierw​szy uj​rzał Lily na sce​nie mu​sic-hal​lu Pa​la​is w wie​czór pre​‐ mie​ry no​we​go przed​sta​wie​nia – a jej de​biu​tu – w dniu pią​te​go maja ty​siąc dzie​więć​set dwu​dzie​ste​go roku. Prze​ga​pił jej so​lo​wy nu​mer – naj​pierw był w ba​rze, a po​tem w mę​skiej to​a​le​cie. Ale pod​czas fi​na​łu z kan​ka​nem jego ku​zyn Da​vid Wal​ters, prze​jaz​dem w Por​ts​‐ mouth, dał mu kuk​sań​ca w że​bra i wy​beł​ko​tał: – Wi​dzisz tę dziew​czy​nę? Nie umie wy​rzu​cać pro​stej nogi. Za​ło​żę się, że to Fran​cuz​ka. – Cho​ler​ni Fran​cu​zi – za​re​ago​wał Ste​phen od​ru​cho​wo. – Sprze​da​ją piwo po pięć fran​‐ ków od ku​fla, a to i tak szczy​ny. – Wi​dzisz ją? – na​le​gał Da​vid. – Ład​na, nie? Ste​phen przyj​rzał się wska​za​nej ko​bie​cie nie​co za​mglo​nym wzro​kiem i zo​ba​czył, jak Lily nur​ku​je w szpa​ga​cie, a na​stęp​nie za​dzie​ra wy​so​ko gło​wę, uśmiech​nię​ta od ucha do ucha. Wy​glą​da​ła, jak​by za​raz mia​ła wy​buch​nąć ra​do​snym śmie​chem. – Tak – przy​znał Ste​phen za​sko​czo​ny. – Bar​dzo ład​na. – Bar​dzo ład​na – po​wtó​rzył nie​wy​raź​nie wsta​wio​ny Da​vid. Przy​glą​da​li się obaj, pod​czas gdy or​kie​stra fi​ni​szo​wa​ła i ar​ty​ści wy​cho​dzi​li na sce​nę, by ode​brać bra​wa. W twa​rzy Lily było coś po​cią​ga​ją​ce​go dla Ste​phe​na. Coś, cze​go nie po​tra​‐ fił spre​cy​zo​wać. – Już wiem! – ode​zwał się na​gle do Da​vi​da. – Ona wy​glą​da tak, jak dziew​czy​ny wy​glą​‐ da​ły kie​dyś! – Nie​praw​da. Ma krót​kie wło​sy. Kie​dyś żad​na nie no​si​ła krót​kich wło​sów. – Wy​glą​da tak jak kie​dyś – upie​rał się Ste​phen. – Zu​peł​nie tak jak kie​dyś. Wy​glą​da jak… Da​vid okla​ski​wał gwiaz​dę re​wii, Sy​lvię de Char​man​te, któ​ra dy​ga​ła głę​bo​ko ni​czym de​‐ biu​tant​ka na dwo​rze kró​lew​skim. – Wy​glą​da, jak​by w ogó​le nie było woj​ny – mó​wił da​lej Ste​phen, wol​no do​bie​ra​jąc sło​‐ wa. – Wy​glą​da, jak​by ni​g​dy w ogó​le nie było woj​ny. – Idź za ku​li​sy! – za​wo​łał Da​vid z od​zy​ska​ną na​gle sta​now​czo​ścią. – Sko​ro ci się po​do​‐ ba, za​proś ją gdzieś! – My​ślisz, że by się ze mną umó​wi​ła? – spy​tał Ste​phen. Kur​ty​na zdą​ży​ła opaść i znów się pod​nieść. Lily sta​ła na sza​rym koń​cu, wi​dział jed​nak, jak się ru​mie​ni, sły​sząc bra​wa, i do​strze​gał jej szcze​ry uśmiech. – Och, z pew​no​ścią – od​parł nie​fra​so​bli​wie Da​vid. – W koń​cu je​ste​śmy bo​ha​te​ra​mi, cho​le​ra. Mo​gli​śmy przy​piąć dzi​siaj na​sze me​da​le. – Nie wie​dzia​łem, że masz ja​kieś me​da​le. Nie wie​dzia​łem, że przy​zna​wa​li me​da​le za prze​kła​da​nie pa​pie​rów w Lon​dy​nie. – Nie wszy​scy mo​że​my być rów​nie wa​lecz​ni jak ty – rzekł Da​vid po​jed​naw​czym to​nem. – Nie wszy​scy mo​że​my rzu​cać się do szar​ży, trą​bić na alarm i w po​je​dyn​kę kłaść Szwa​bów na ło​pat​ki. – Klep​nął Ste​phe​na w ple​cy. – No, wy​pij​my dla ku​ra​żu i umów​my się z dziew​‐ czy​ną – za​pro​po​no​wał. – Może znaj​dzie się dla mnie ja​kaś jej ko​le​żan​ka. Wszyst​kie one to pusz​czal​skie. Przy​le​ci jak na za​wo​ła​nie. Prze​pchnął się z po​wro​tem do baru i gło​śno za​mó​wił dwie czy​ste whi​sky. Ste​phen wy​pił swo​ją jed​nym łap​czy​wym hau​stem. – No chodź​że już – po​na​glił go Da​vid. – Gdzieś z tyłu po​win​ny być ja​kieś tyl​ne drzwi.

Uto​ro​wa​li so​bie dro​gę po​śród tłu​mu lu​dzi wy​le​wa​ją​cych się z mu​sic-hal​lu, po czym wziąw​szy się pod ra​mię, ru​szy​li ciem​ną ulicz​ką wzdłuż bocz​nej ele​wa​cji bu​dyn​ku. U wy​lo​‐ tu alej​ki w na​mięt​nym uści​sku sta​ła ja​kaś para; ca​ło​wa​na ko​bie​ta mia​ła aż prze​su​nię​ty na tył gło​wy ka​pe​lu​sik. – Wstręt​na zdzi​ra – rzu​cił Ste​phen ja​do​wi​cie. – Nie​na​wi​dzę pusz​czal​skich. – Wszyst​kich nie​na​wi​dzisz, kie​dy so​bie wy​pi​jesz – oświad​czył jo​wial​nie Da​vid. – Le​‐ piej za​ło​mocz do drzwi. Okien​ko w tyl​nych drzwiach otwo​rzy​ło się po pierw​szym ude​rze​niu. Po​ja​wi​ła się w nim twarz odźwier​ne​go, Geo​r​ge’a. – Prze​każ wy​ra​zy usza​no​wa​nia tan​cer​kom – rzekł pew​nie Da​vid. – Mie​li​śmy na​dzie​ję, że zdra​dzisz nam imię tej drob​niut​kiej blon​dyn​ki… Odźwier​ny pa​trzył na nich pu​stym wzro​kiem. W bla​sku la​tar​ni ga​zo​wej szy​ling zna​lazł dro​gę z kie​sze​ni Ste​phe​na na ze​wnątrz. Geo​r​ge otwo​rzył drzwi i szy​ling prze​szedł z ręki do ręki. – Tej mło​dej blon​dy​necz​ki z krót​ki​mi wło​sa​mi. – To pan​na Lily Va​lan​ce, pa​no​wie. – Chcie​li​by​śmy ją za​pro​sić na ko​la​cję. Ją i ja​kąś jej przy​ja​ciół​kę… – Niech przy​pro​wa​dzi tę pulch​ną bru​net​kę, któ​ra wy​stę​po​wa​ła w nu​me​rze z ma​gi​kiem – wpadł w sło​wo ku​zy​no​wi Da​vid. – To pan​na Mad​ge Swe​et, pa​no​wie. – Za​pro​si​my je obie. Czy mam na​pi​sać li​ścik? Odźwier​ny ski​nął gło​wą. Ste​phen wy​cią​gnął wi​zy​tow​nik. W środ​ku krył się mały srebr​ny ołó​wek au​to​ma​tycz​ny. Na jed​nej z kart wi​zy​to​wych na​kre​ślił nim wy​myśl​nym cha​rak​te​rem pi​sma: „Mój ku​zyn i ja by​li​by​śmy za​szczy​ce​ni, gdy​by ze​chcia​ła Pani udać się z nami na ko​la​cję do ho​te​lu Qu​eens. Cze​ka​my przy tyl​nych drzwiach”. – Przy​nieś nam od​po​wiedź – rzu​cił do odźwier​ne​go. Geo​r​ge ski​nął i wła​śnie miał wró​cić do środ​ka, gdy ulicz​ką na​de​szła mdło odzia​na ko​‐ bie​ta w śred​nim wie​ku, prze​ci​snę​ła się mię​dzy dwo​ma męż​czy​zna​mi i znik​nę​ła w otwar​‐ tych drzwiach. – Ci dżen​tel​me​ni py​ta​ją o Lily – po​in​for​mo​wał ją Geo​r​ge. He​len Pe​ars od​wró​ci​ła się i ob​rzu​ci​ła ich wzro​kiem. – Lily to moja cór​ka – po​wie​dzia​ła ci​cho. Ste​phen upo​mniał się w du​chu, że sko​ro to mat​ka tan​cer​ki re​wio​wej, nie może być damą, w związ​ku z czym nie ma po​wo​du do nie​śmia​ło​ści. To tyl​ko mat​ka ja​kiejś pusz​czal​skiej, któ​ra za​pew​ne sama pusz​cza​ła się w prze​szło​ści. – Je​stem ka​pi​tan Ste​phen Win​ters – przed​sta​wił się, przy​wo​łu​jąc swój wo​jen​ny sta​tus. – A to jest ka​pi​tan Da​vid Wal​ters. Chcie​li​śmy za​pro​sić pan​nę Va​lan​ce i pan​nę Swe​et na ko​la​‐ cję. Ko​bie​ta na​wet się nie uśmiech​nę​ła, mia​ła czel​ność pa​trzeć mu pro​sto w oczy zim​nym spoj​rze​niem. – W ho​te​lu Qu​eens – do​dał szyb​ko, aby za​świad​czyć o swej za​moż​no​ści. W dal​szym cią​gu mil​cza​ła. – Mo​że​my po​je​chać moim sa​mo​cho​dem, szo​fer cze​ka – do​rzu​cił. He​len Pe​ars ski​nę​ła gło​wą. Nie spra​wia​ła wra​że​nia za​chwy​co​nej.

– Prze​ka​żę pan​nie Swe​et za​pro​sze​nie – od​par​ła. – Wszak​że moja cór​ka nie przyj​mu​je za​‐ pro​szeń na ko​la​cje. Znik​nę​ła w ko​ry​ta​rzu, a Geo​r​ge – unió​sł​szy współ​czu​ją​co brwi – za​mknął im drzwi przed no​sem. – A więc to tak – po​ża​lił się Da​vid. – Co za wiedź​ma… – Idź do ho​te​lu – po​ra​dził mu Ste​phen. – Spo​tka​my się na miej​scu. – Nie masz naj​mniej​szych szans, póki na stra​ży stoi jej mat​ka. – Mimo to spró​bu​ję – rzekł Ste​phen. – Chodź​my. – Złud​ne na​dzie​je! Ste​phen wró​cił ulicz​ką ra​zem z Da​vi​dem, po czym na rogu ge​stem zwró​cił uwa​gę Boy​‐ cot​ta, któ​ry cze​kał w im​po​nu​ją​cym ar​gyl​lu przed głów​nym wej​ściem do mu​sic-hal​lu. – Pod​jedź tu​taj! – za​wo​łał. Boy​cott ski​nął gło​wą i prze​sta​wił sa​mo​chód na róg. Opusz​cza​ją​cy mu​sic-hall pra​cow​ni​‐ cy zer​ka​li cie​ka​wie na wóz i sto​ją​ce​go przy otwar​tych drzwicz​kach męż​czy​znę. Ste​phen wy​pa​trzył błysk ja​snych wło​sów Lily, tyl​ko w czę​ści za​kry​tych śmiesz​nym ka​pe​‐ lu​si​kiem, już z da​le​ka, gdy szła ciem​ną ulicz​ką pod ra​mię z mat​ką. Obie ko​bie​ty śmia​ły się z cze​goś. Ste​phe​na na​tych​miast ude​rzy​ła łą​czą​ca je peł​na cie​pła za​ży​łość. – Pro​szę o wy​ba​cze​nie, pani Va​lan​ce… pan​no Va​lan​ce – zwró​cił się do oby​dwu z grzecz​ną ostroż​no​ścią. – Je​stem pa​niom wi​nien prze​pro​si​ny za moje wcze​śniej​sze za​cho​‐ wa​nie. Za dużo cza​su spę​dzi​łem w Bel​gii, gdzie za​po​mnia​łem o an​giel​skich ma​nie​rach. Lily po​sła​ła mu szcze​ry przy​ja​ciel​ski uśmiech. Jej mat​ka przy​bra​ła wy​cze​ku​ją​cą pozę. Ste​phen po​czuł cień iry​ta​cji. Ta ko​bie​ta nie mia​ła krzty​ny sza​cun​ku dla osób o wyż​szej po​‐ zy​cji spo​łecz​nej! Mimo to wy​ko​nał za​pra​sza​ją​cy gest ręką, mó​wiąc: – To zro​zu​mia​łe, że na ko​la​cję jest za póź​no. Ale chy​ba mógł​bym od​wieźć pa​nie do domu? O tej po​rze nie​sły​cha​nie trud​no o wol​ną tak​sów​kę. Do​strzegł bły​ska​wicz​ny ruch, gdy Lily uszczyp​nę​ła mat​kę w ra​mię. He​len Pe​ars wa​ha​ła się tyl​ko przez mo​ment, po czym ski​nę​ła gło​wą. – Bar​dzo dzię​ku​je​my – po​wie​dzia​ła. – Miesz​ka​my przy Hi​gh​land Road. Wsia​dła pierw​sza, a za nią Lily. Ste​phen za​jął miej​sce ostat​ni, po czym rzu​cił do tuby łą​‐ czą​cej tył wozu z ka​bi​ną szo​fe​ra: – Hi​gh​land Road. – Kon​kret​nie skle​pik spo​żyw​czy na rogu, z szyl​dem Pe​ars Gro​cers. – Moja ro​dzi​na też po​cho​dzi z Por​ts​mouth – oświad​czył, roz​pacz​li​wie pra​gnąc zna​leźć ja​kiś wspól​ny grunt. – Je​stem Win​ters z tej zna​nej ro​dzi​ny praw​ni​ków. He​len ski​nę​ła gło​wą. – Wiem. – Do​praw​dy? Pro​szę o wy​ba​cze​nie, nie po​zna​łem pani. – Nie mie​li​śmy oka​zji się spo​tkać. Wi​dzia​łam pań​ską fo​to​gra​fię w „Hamp​shi​re Te​le​‐ graph”. Za​pa​dło nie​zręcz​ne mil​cze​nie. – Wy​da​wa​ło mi się, że pani nosi na​zwi​sko Va​lan​ce… – rzekł do Lily ci​cho Ste​phen. Zer​k​nę​ła na nie​go spod rzęs. Ste​phen po​czuł przy​pływ po​żą​da​nia sil​ne​go jak głód. Lily nie była jesz​cze w peł​ni doj​rza​łą ko​bie​tą; za​le​d​wie dziew​czy​ną o kre​mo​wej ce​rze i mio​do​‐ wych wło​sach. – Va​lan​ce to mój pseu​do​nim sce​nicz​ny – od​par​ła. Głos mia​ła czy​sty, a dyk​cję bez za​rzu​‐

tu. – Na​praw​dę na​zy​wam się Lily Pe​ars. Wóz su​nął już po Mar​mion Road, Ste​phen zaś czuł, że nie jest ani o krok bli​żej celu. – Po​my​śla​łem, że może ze​chce pani do​trzy​mać mi to​wa​rzy​stwa pod​czas ko​la​cji ju​tro?… – zwró​cił się po​de​ner​wo​wa​ny do He​len. – Pani z cór​ką. Oraz z mę​żem oczy​wi​ście, gdy​by tak​że ze​chciał przyjść… – Je​stem wdo​wą – ucię​ła He​len. Ste​phen znów do​strzegł le​d​wie za​uwa​żal​ny ruch dło​ni w rę​ka​wicz​ce, gdy Lily dała mat​ce ja​kiś znak. – Do​brze, ka​pi​ta​nie Win​ters – prze​mó​wi​ła po chwi​li po​now​nie. – Z miłą chę​cią. Bę​dzie​my na ko​la​cji. – Czy mam pa​nie ode​brać po za​koń​czo​nym przed​sta​wie​niu? – Tak, dzię​ku​ję – po​twier​dzi​ła He​len dys​tyn​go​wa​nie. Wóz zwol​nił i za​trzy​mał się. Lily i jej mat​ka wy​sia​dły na chod​nik, a Ste​phen po​szedł w ich śla​dy. – W ta​kim ra​zie się po​że​gnam i będę nie​cier​pli​wie cze​kał na ju​trzej​szy wie​czór – rzekł. He​len wy​cią​gnę​ła do nie​go rękę, któ​rą on uści​snął, by na​stęp​nie zwró​cić się do Lily. Ujął jej dłoń w rę​ka​wicz​ce i przez bia​łą ba​weł​nę po​czuł cie​pło jej cia​ła. Dziew​czy​na spoj​rza​ła nań i uśmiech​nę​ła się. Uśmiech​nę​ła się tak, jak​by ży​wi​ła skry​tą pew​ność, skry​te prze​ko​na​nie, że nic złe​go nie może jej spo​tkać. A Ste​phen, spo​glą​da​jąc w jej roz​ja​śnio​ną uśmie​chem twa​rzycz​kę, raz jesz​cze po​czuł siłę ma​gii mło​dzień​czej pew​no​ści sie​bie. Nie wi​dział ta​kie​go wy​ra​zu twa​rzy od daw​na, co naj​mniej od pierw​szych dni woj​ny. Pod​ofi​ce​‐ ro​wie z pry​wat​nych szkół tak wła​śnie wy​glą​da​li: jak​by ży​cie było jed​ną wiel​ką przy​go​dą i jak​by nie cze​ka​ło ich żad​ne roz​cza​ro​wa​nie. – Do​bra​noc, pan​no Pe​ars – rzu​cił. – Do zo​ba​cze​nia ju​tro wie​czo​rem. – Do​bra​noc, ka​pi​ta​nie Win​ters. Głos mia​ła lek​ki i sto​no​wa​ny, acz​kol​wiek sły​sza​ło się w nim nutę roz​ba​wie​nia, jak​by lada mo​ment mo​gła za​chi​cho​tać na tę prze​pysz​ną za​ba​wę w do​ro​słych. Pu​ścił jej rękę z ocią​ga​niem, po czym stał przy sa​mo​cho​dzie, aż za​py​zia​łe drzwi skle​pi​‐ ku za​mknę​ły się za nimi dwie​ma. – Do​bra​noc – po​wtó​rzył. Boy​cott w mil​cze​niu za​wiózł go do ho​te​lu Qu​eens, gdzie zjadł ko​la​cję w to​wa​rzy​stwie Da​vi​da, a na​stęp​nie ru​szył z nim w ob​chód po naj​gor​szych pu​bach Por​ts​mouth, nie wy​le​‐ wa​jąc za koł​nierz.

ROZDZIAŁ DRUGI Ko​la​cja nie oka​za​ła się suk​ce​sem. Lily przy​tło​czył zło​to-kar​ma​zy​no​wy prze​pych ho​te​lu, a Ste​phen czuł się nie​zręcz​nie w obec​no​ści dwu ko​biet i w ta​kiej sy​tu​acji nie miał zbyt wie​le do po​wie​dze​nia. Omó​wi​li za​ćmie​nie Księ​ży​ca sprzed paru dni; Ste​phen pró​bo​wał zga​dy​‐ wać, ile me​da​li Wiel​ka Bry​ta​nia zdo​bę​dzie na olim​pia​dzie w An​twer​pii, ale w koń​cu za​‐ milkł. Nie miał Lily nic do po​wie​dze​nia. Gdy​by była pusz​czal​ską, za jaką ją pier​wot​nie brał, za​pro​sił​by ją do gło​śne​go baru i upił, żeby po​zwo​li​ła mu się wy​pro​wa​dzić do ciem​‐ ne​go za​uł​ka i po​siąść szorst​ko, wprost przy mu​rze. Wszak​że kie​dy obie zgry​wa​ły damy, nie miał po​ję​cia, jak się za​cho​wać. Nie po​tra​fił opa​no​wać po​żą​da​nia, któ​re czuł na wi​dok Lily zde​ner​wo​wa​nej ni​czym dziec​ko w ele​ganc​kiej re​stau​ra​cji, wo​dzą​cej nie​spo​koj​nym wzro​‐ kiem za kel​ne​ra​mi i ga​pią​cej się na in​nych go​ści. Choć nie moż​na jej było od​mó​wić wdzię​‐ ku, wy​róż​nia​ła się ta​nio​ścią w swej skrom​nej nie​bie​skiej su​kien​ce kok​taj​lo​wej i fry​wol​‐ nym ka​pe​lu​si​ku z piór​ka​mi. Jej mat​ka za to spra​wia​ła wra​że​nie księż​nej w wy​szy​wa​nej ko​‐ ra​li​ka​mi czar​nej suk​ni i dłu​gich rę​ka​wicz​kach. Kel​ner, wy​czuw​szy zbli​ża​ją​cą się ko​lej​ną prze​rwę w roz​mo​wie, za​brał ta​le​rzy​ki po de​‐ se​rze i za​stą​pił je za​sta​wą do kawy: ma​ły​mi fi​li​żan​ka​mi, dzba​nusz​kiem ze śmie​ta​ną, cu​kier​‐ ni​cą i srebr​nym dzban​kiem. Pani Pe​ars ode​rwa​ła wzrok od or​kie​stry i na​la​ła z nie​go kawy do trzech fi​li​ża​nek. – Świet​na ko​la​cja – rzu​cił Ste​phen, spo​dzie​wa​jąc się po​dzię​ko​wań. Pani Pe​ars po​tak​nę​ła. – Przy​pusz​czam, że to dla pań spo​ra od​mia​na. Mam na my​śli ra​cjo​no​wa​nie żyw​no​ści. Pani Pe​ars po​krę​ci​ła gło​wą. – Pro​wa​dze​nie skle​pu ma tę za​le​tę, że czło​wie​ko​wi ni​g​dy ni​cze​go nie bra​ku​je. – Do​praw​dy, mamo! – wy​krzyk​nę​ła Lily, wspo​mi​na​jąc wy​schnię​te koń​ców​ki szyn​ki i czer​stwy chleb. Ste​phen spiekł raka. – My​śla​łem… My​śla​łem, że wszyst​kie​go bra​ku​je – wy​ją​kał. – Tak… tak nam m… mó​‐ wio​no. Pani Pe​ars uśmiech​nę​ła się sar​do​nicz​nie. – No tak – od​par​ła. – To zro​zu​mia​łe. Tyl​ko że nie by​ło​by w ogó​le żad​nych bra​ków, gdy​‐ by lu​dzie dzie​li​li się tym, co mie​li. Tym​cza​sem ci, któ​rych na wszyst​ko było stać, na​wet nie od​czu​li ogra​ni​czeń. – Sprze​da​wa​ła pani s… s… spod lady? – spy​tał obu​rzo​ny Ste​phen. – Spe​ku​lo​wa​ła pani? – Po​sta​ra​łam się, żeby moja cór​ka mia​ła co na sie​bie wło​żyć i żeby nie cho​dzi​ła głod​na. Opła​ca​łam jej lek​cje ba​le​tu i śpie​wu. Za​ra​bia​łam na bo​ga​czach i sa​mo​lu​bach, któ​rzy wo​le​‐ li prze​pła​cić, niż obejść się sma​kiem. Sko​ro to na​zy​wa pan spe​ku​lo​wa​niem, by​łam spe​ku​‐ lant​ką wo​jen​ną. Ale może po​wi​nien pan naj​pierw przyj​rzeć się swo​im naj​bliż​szym, ka​pi​ta​‐ nie, za​nim za​cznie pan mnie oskar​żać. Lily trzy​ma​ła ja​sno​wło​są gło​wę po​chy​lo​ną nad fi​li​żan​ką kawy. Piór​ka przy jej ka​pe​lu​szu drża​ły, tak była za​że​no​wa​na.

– Ciii, mamo – na​po​mnia​ła szep​tem. Pani Pe​ars wy​ce​lo​wa​ła pal​cem ob​le​czo​nym w czar​ną rę​ka​wicz​kę w są​sied​ni sto​lik. – To rad​ny Hurt, wła​ści​ciel tkal​ni. Pro​szę go spy​tać, ile suk​na i ser​ży za​chach​mę​cił w cią​gu czte​rech lat. Pro​szę go spy​tać o nie​prze​pi​so​wo cien​kie mun​du​ry. Ten dru​gi to rad​ny Wil​son, wła​ści​ciel zło​mow​ni. Jego pro​szę spy​tać o za​sta​wę, złom i ba​lu​stra​dy od​da​wa​ne przez lud​ność cy​wil​ną na cele wo​jen​ne za dar​mo, a sprze​da​wa​ne przez nie​go za gru​be ty​‐ sią​ce. Tam​ten zaś to pan Askew, wła​ści​ciel pro​chow​ni. Jego może pan spy​tać o dziew​czę​ta z wciąż po​ma​rań​czo​wą cerą i o nie​wy​pa​ły. – Prze​rwa​ła na chwi​lę. – Ko​rzy​ści z woj​ny czer​pa​li wszy​scy z wy​jąt​kiem po​le​głych. Z wy​jąt​kiem tych, któ​rzy nie wró​ci​li do do​mów. Ci byli ofia​ra​mi. Resz​ta do​sko​na​le so​bie ra​dzi​ła. Ręce Ste​phe​na za​czę​ły się trząść od gnie​wu. Mu​siał je ukryć pod bla​tem i za​ci​snąć moc​‐ no w pię​ści. – Za​tańcz​my – ode​zwa​ła się znie​nac​ka Lily. – Uwiel​biam tę me​lo​dię. Ze​rwa​ła się na nogi, a Ste​phen od​ru​cho​wo wstał za nią. Po​wio​dła go na par​kiet, po​zwa​‐ la​jąc mu się ob​jąć w pa​sie jed​nym ra​mie​niem i wkła​da​jąc rącz​kę w jego wol​ną dłoń. Po​ru​‐ sza​li sto​pa​mi do tak​tu lek​ko, z wdzię​kiem. Lily od​rzu​ci​ła gło​wę do tyłu i uśmiech​nę​ła się do Ste​phe​na, któ​re​go ob​li​cze wciąż było bla​de z wście​kło​ści. Na​stęp​nie za​czę​ła ci​cho nu​‐ cić zna​ną pio​sen​kę. W gó​rze mi​go​tał błysz​czą​cy ży​ran​dol. Na po​licz​ki Ste​phe​na po​wo​li wra​ca​ła zwy​kła bar​wa. Lily nie​prze​rwa​nie śpie​wa​ła mu po​zba​wio​ne sen​su pio​sen​ki, jak mat​ka chcą​ca uspo​ko​ić prze​stra​szo​ne dziec​ko. W koń​cu mu​zy​ka za​mil​kła i Lily okrę​ci​ła się w miej​scu, by bra​wa​mi wy​na​gro​dzić or​kie​‐ strę. Mu​zy​cy ukło​ni​li się. Wio​dą​cy in​stru​men​ta​li​sta skło​nił się przed Lily. – Pan​na Lily Va​lan​ce! – ogło​sił. Lily za​czer​wie​ni​ła się i zer​k​nę​ła na mat​kę. Star​sza ko​bie​ta ski​nę​ła gło​wą i ru​chem bro​dy wska​za​ła sce​nę. Lily po​słusz​nie ru​szy​ła ku pod​wyż​sze​niu, nie pusz​cza​jąc ra​mie​nia Ste​phe​‐ na. – Pan​na Lily Va​lan​ce, wscho​dzą​ca gwiaz​da Pa​la​is! – rzekł mu​zyk ze zro​zu​mia​łą em​fa​zą. – Pro​szę tu na mnie za​cze​kać – rzu​ci​ła do Ste​phe​na, po czym za​dar​ła się​ga​ją​cą ły​dek su​‐ kien​kę i wspię​ła się na sce​nę. – „Tip​pe​ra​ry” – za​wo​łał ktoś. – Niech za​śpie​wa „Da​le​ka dro​ga jest do Tip​pe​ra​ry”! Lily po​krę​ci​ła gło​wą z uśmie​chem, zaj​mu​jąc miej​sce na przo​dzie sce​ny. – Za​śpie​wam „Dan​ny Boy”. Or​kie​stra za​gra​ła uwer​tu​rę, pod​czas któ​rej Lily sta​ła za​słu​cha​na jak grzecz​ne dziec​ko. Na sali za​pa​dła ci​sza, kie​dy Lily uno​si​ła drob​ną bla​dą twarz do śpie​wu. Głos mia​ła nie​sły​cha​nie czy​sty – bli​żej mu było do kla​row​no​ści chło​pię​ce​go so​pra​nu niż ko​bie​ce​go altu pio​sen​kar​ki z mu​sic-hal​lu. Śpie​wa​ła na​tu​ral​nie, ni​czym ćwi​czą​ca chó​rzyst​‐ ka. Sta​ła z rę​ko​ma sple​cio​ny​mi przed sobą, nie ko​ły​sa​ła się ani nie przy​tu​py​wa​ła, z twa​rzą nie​ru​cho​mo za​pa​trzo​ną w dal, poza salę ba​lo​wą, poza doki, poza mo​rze zgo​ła, jak gdy​by pró​bo​wa​ła wy​pa​trzyć coś na ho​ry​zon​cie bądź na​wet za nim. Nie była to pio​sen​ka cie​szą​ca się po​pu​lar​no​ścią w cza​sach woj​ny ani przy​wo​łu​ją​ca pa​mięć o po​le​głych: ofia​rach, któ​re nie od​nio​sły z woj​ny żad​nej ko​rzy​ści. Lily ni​g​dy nie śpie​wa​ła pio​se​nek wo​jen​nych. Wszak​‐ że nikt, kto na nią spo​glą​dał i kto słu​chał jej przej​mu​ją​ce​go gło​su, nie mógł nie po​my​śleć o tych, któ​rzy przed sze​ścio​ma laty opu​ści​li An​glię ze spo​ko​jem i na​dzie​ją w ser​cu, by póź​‐ niej nie po​wró​cić do domu. Gdy prze​brzmia​ła ostat​nia nuta, nic nie mą​ci​ło ci​szy na sali, zu​peł​nie jak​by lu​dzie mie​li

dość tań​cze​nia i uda​wa​nia, że wszyst​ko jest jak trze​ba w tym no​wym świe​cie bu​do​wa​nym bez udzia​łu mło​dych męż​czyzn przez tych, któ​rzy prze​ży​li i za​cho​wy​wa​li się tak, jak​by po​‐ le​głych mło​dzień​ców ni​g​dy nie było. W koń​cu je​den z pulch​nych spe​ku​lan​tów za​kla​skał w dło​nie i wzniósł to​ast kie​lisz​kiem peł​nym fran​cu​skie​go szam​pa​na: – Za uro​czą Lily! Za​śpie​waj nam coś we​so​łe​go, dziew​czy​no! Roz​legł się chó​ral​ny aplauz, wszy​scy za​czę​li się do​ma​gać dru​giej pio​sen​ki i na​stęp​nej bu​tel​ki. Lily po​trzą​snę​ła gło​wą z lek​kim uśmie​chem i ze​szła ze sce​ny. Ste​phen od​pro​wa​dził ją do sto​li​ka, gdzie cze​kał już na nich szam​pan w srebr​nym wia​der​ku z lo​dem. – To od nich – po​in​for​mo​wa​ła pani Pe​ars, ski​nie​niem wska​zu​jąc sto​lik obok. – Nie ma po​trze​by im dzię​ko​wać. Lily, ukłoń się i uśmiech​nij. Lily ob​ró​ci​ła się po​słusz​nie, skło​ni​ła gło​wę, jak ka​za​ła jej mat​ka, i uśmiech​nę​ła się skrom​nie. – Na Jo​wi​sza, praw​dzi​wa z niej gwiaz​da! – wy​krzyk​nął Ste​phen. Lily ob​da​rzy​ła go pro​mien​nym uśmie​chem. – Ja my​ślę! – Po​licz​ki mia​ła za​ru​mie​nio​ne, oczy lśnią​ce. – No ja my​ślę! Kel​ner przy​niósł okrą​głe ni​skie kie​lisz​ki do szam​pa​na i na​peł​nił wszyst​kie trzy. Lily unio​sła swój, spo​glą​da​jąc w stro​nę są​sia​dów, i roz​kosz​nie uśmiech​nę​ła się znad jego brze​‐ gu. – Wy​star​czy – stwier​dzi​ła pani Pe​ars. Ste​phen wy​szcze​rzył się do niej. – Wi​dzę, że trzy​ma pani cór​kę krót​ko – za​uwa​żył. Ko​bie​ta po​tak​nę​ła ski​nie​niem. – By​łam pio​sen​kar​ką, za​nim po​zna​łam ojca Lily. To do​świad​cze​nie wie​le mnie na​uczy​ło. – Mama nie spusz​cza mnie z oka – oznaj​mi​ła Lily spo​koj​nie. – Pora wra​cać do domu – rze​kła pani Pe​ars. – Lily ma ju​tro ran​ne przed​sta​wie​nie. Musi się wy​spać. – Na​tu​ral​nie! – Ste​phen ski​nął na kel​ne​ra, pro​sząc o ra​chu​nek. Obie ko​bie​ty pod​nio​sły się i ru​szy​ły przez par​kiet, aby ode​brać z szat​ni swo​je okry​cia, pod​czas gdy on pła​cił za ko​la​cję. Za​cze​kał na nie przed ho​te​lem, na ni​skich bia​łych schod​kach osło​nię​tych po​kaź​ną szkla​‐ ną mar​ki​zą. Boy​cott tym​cza​sem pod​je​chał wiel​kim sza​rym ar​gyl​lem, wy​siadł, ob​szedł wóz do​ko​ła, aby otwo​rzyć sze​ro​ko tyl​ne drzwicz​ki, po czym stał przy nich nie​ru​cho​mo. Dwaj męż​czyź​ni wy​mie​ni​li dłu​gie spoj​rze​nia bez słów, kie​dy Ste​phen za​pa​lał pa​pie​ro​sa i za​cią​‐ gał się świe​żym dy​mem. W koń​cu odźwier​ny otwo​rzył drzwi, wy​pusz​cza​jąc na ze​wnątrz dwie ko​bie​ty okry​te sza​la​mi przed chło​dem ma​jo​we​go wie​czo​ru. Męż​czyź​ni prze​rwa​li mil​‐ czą​cą ko​mu​nię i drgnę​li. Ste​phen po​śli​nił pal​ce, ostroż​nie zdu​sił ognik pa​pie​ro​sa i unió​sł​‐ szy rękę, chciał za​tknąć nie​do​pa​łek za uchem. Boy​cott po​słał mu szyb​kie ostrze​gaw​cze spoj​rze​nie, w dal​szym cią​gu nic nie mó​wiąc. Ste​phen zbesz​tał się w du​chu, za​czer​wie​nił i wrzu​cił nie​do​pa​łek do jed​nej z ka​mien​nych do​nic peł​nią​cych straż w dole scho​dów. Na​stęp​nie po​mógł Lily i jej mat​ce za​jąć miej​sca na kom​for​to​wej sza​rej ta​pi​cer​ce wozu, po czym wsiadł za nimi. Boy​cott ru​szył wol​no w stro​nę Hi​gh​land Road i skle​pi​ku na rogu, gdzie za​par​ko​wał przy kra​węż​ni​ku. Pani Pe​ars we​szła do ciem​ne​go wnę​trza skle​pu, po​‐ dzię​ko​waw​szy i po​ży​czyw​szy do​brej nocy oby​dwóm męż​czy​znom, Lily zaś przy​sta​nę​ła w pro​gu, ma​jąc za ple​ca​mi uchy​lo​ne lek​ko, prze​szklo​ne drzwi. Ste​phen po​my​ślał, że dziew​‐

czy​na sama jest to​wa​rem, świe​żut​kim ką​skiem, czymś, co mógł​by ku​pić spod lady, czar​no​‐ ryn​ko​wym luk​su​sem, ar​ty​ku​łem sprzed woj​ny. Czymś, co mógł​by ku​pić i po​żreć do ostat​‐ nie​go okrusz​ka. – Dzię​ku​ję za uro​czy wie​czór – po​wie​dzia​ła Lily ni​czym do​brze wy​cho​wa​ne dziec​ko. – Spo​tkaj​my się ju​tro – za​pro​po​no​wał. – Boy​cott prze​wie​zie nas wzdłuż pro​me​na​dy. – Nie mogę. Mam ran​ne przed​sta​wie​nie. – W ta​kim ra​zie po​ju​trze. W nie​dzie​lę. – Je​śli mama się zgo​dzi. – Przy​ja​dę o trze​ciej. – Do​brze. Ste​phen zer​k​nął ner​wo​wo do środ​ka. Nie doj​rzał pani Pe​ars wśród mrocz​nych cie​ni. Po​‐ chy​lił się ku Lily. Bla​dą twa​rzycz​kę mia​ła zwró​co​ną ku nie​mu, jej ja​sne wło​sy lśni​ły w mi​‐ go​czą​cym świe​tle la​tar​ni. Po​ło​żył rękę na ta​lii dziew​czy​ny. Wy​da​ła mu się mięk​ka pod ła​‐ god​nym do​ty​kiem, nie​wzmoc​nio​na sztyw​no​ścią gor​se​tu. Przy​po​mniał so​bie o in​nej dziew​‐ czy​nie, o dziew​czy​nie sprzed lat, któ​ra no​si​ła gor​se​ty tyl​ko z oka​zji nie​dziel​nej mszy. W dni po​wsze​dnie jej skó​ra była roz​grza​na i mięk​ka pod cien​ką ba​weł​nia​ną bluz​ką. Przy​cią​gnął Lily do sie​bie, a ona po​stą​pi​ła kro​czek do przo​du. Uśmie​cha​ła się le​ciut​ko. Czuł de​li​kat​ny słod​ka​wy za​pach per​fum. Dło​nią wy​czu​wał cie​pło jej skó​ry pod ta​nią su​kien​ką kok​taj​lo​wą. – Już pora, Lily – tuż za nimi ode​zwa​ła się pani Pe​ars. Ste​phen na​tych​miast cof​nął rękę. – Do​bra​noc, ka​pi​ta​nie Win​ters. Dzię​ku​je​my za uro​czą ko​la​cję – do​da​ła z ciem​ne​go wnę​trza skle​pu. Drzwi otwo​rzy​ły się sze​rzej i Lily znik​nę​ła za nimi, uprzed​nio po​sław​szy mu psot​ne spoj​rze​nie pen​sjo​nar​ki i mach​nąw​szy rącz​ką w bia​łej rę​ka​wicz​ce. W cza​sie krót​kiej jaz​dy do domu Ste​phen sie​dział z przo​du, obok Boy​cot​ta, na​peł​nia​jąc płu​ca świe​żym po​wie​trzem wpa​da​ją​cym przez otwar​te okno ka​bi​ny szo​fe​ra. – Cho​ler​nie ład​na dziew​czy​na – rzu​cił w pew​nej chwi​li. Wy​jął z pa​pie​ro​śni​cy dwa pa​pie​ro​sy i przy​pa​lił oba rów​no​cze​śnie, trzy​ma​jąc je mię​dzy war​ga​mi. Szo​fer ski​nął gło​wą. Ste​phen po​dał mu je​den z pa​pie​ro​sów. Boy​cott przy​jął pa​‐ pie​ro​sa, nie od​ry​wa​jąc spoj​rze​nia od dro​gi, nie mó​wiąc sło​wa po​dzię​ko​wa​nia. – Wiel​ka szko​da, że ma taką mat​kę – do​dał Ste​phen na poły do sie​bie. – Strasz​nie za​sad​‐ ni​cza z niej ko​bie​ta. Szo​fer po​now​nie ski​nął gło​wą, wy​dmu​chu​jąc kłąb dymu. – Wca​le nie przy​po​mi​na girl​sy – cią​gnął Ste​phen. – Prak​tycz​nie mógł​bym ją za​pro​sić do domu na pod​wie​czo​rek. Boy​cott po​słał mu po​wąt​pie​wa​ją​ce spoj​rze​nie. – No, zo​ba​czy​my – wzru​szył ra​mio​na​mi Ste​phen. – Zo​ba​czy​my, jak po​to​czą się spra​wy. Było nie było, każ​dy musi się kie​dyś oże​nić. Nie​waż​ne z kim. – Urwał na mo​ment. – Ona przy​po​mi​na dziew​czy​ny sprzed woj​ny. Po​tra​fię ją so​bie wy​obra​zić, jak żyje przed woj​ną na wsi, w ja​kimś ma​łym go​spo​dar​stwie. Mógł​bym miesz​kać na wsi z dziew​czy​ną taką jak ona. W ka​bi​nie za​wi​ro​wa​ło wil​got​ne wie​czor​ne po​wie​trze prze​sy​co​ne solą mor​ską. Owio​nę​‐ ło ich chło​dem, wsze​la​ko oby​dwaj znie​śli to dziel​nie, w du​chu cie​sząc się z tej nie​wy​go​dy, ze zna​jo​me​go uczu​cia zim​na. – Dziew​czyn jest na pęcz​ki – stwier​dził Ste​phen oschle. – Do wy​bo​ru, do ko​lo​ru. Po​noć rów​ny mi​lion. Mi​lion nie​za​męż​nych mło​dych ko​biet. Nic, tyl​ko prze​bie​rać. Do​praw​dy nie​‐

waż​ne, któ​rą się wy​bie​rze. Boy​cott ski​nął gło​wą po raz trze​ci i za​trzy​mał się przed nie​brzyd​kim bu​dyn​kiem z ce​gły. Bia​łe pa​ra​pe​ty i scho​dy lśni​ły ja​sno w bla​sku księ​ży​ca. – Zo​sta​jesz na noc? – spy​tał Ste​phen, otwie​ra​jąc drzwicz​ki. Szo​fer po​tak​nął. – Na​pi​je​my się póź​niej her​ba​ty? Od​po​wie​dzia​ło mu po​now​ne ski​nie​nie. Ste​phen wy​siadł z wozu, mi​nął im​po​nu​ją​cą kutą furt​kę, prze​ciął nie​wiel​ki ogród fron​to​‐ wy, za​cisz​ny o tej po​rze, i wspiął się po wy​szo​ro​wa​nych bia​łych stop​niach wio​dą​cych do drzwi wej​ścio​wych. Wło​żył klucz do zam​ka i wkro​czył do holu w tej sa​mej chwi​li, gdy jego mat​ka opusz​cza​ła sa​lon. – Wcze​śnie wró​ci​łeś, ko​cha​nie – po​wi​ta​ła go miło. – Nie​zbyt – od​parł. – Uda​na ko​la​cja? – W ho​te​lu Qu​eens. Nic nad​zwy​czaj​ne​go. – Z kimś, kogo bym zna​ła? – Z ni​kim ta​kim, mamo. Za​wa​ha​ła się, lecz po​wścią​gnę​ła cie​ka​wość. Górę wziął ro​dzin​ny na​wyk mil​cze​nia i se​‐ kret​no​ści. Ste​phen ru​szył ku scho​dom. – Oj​ciec jesz​cze nie śpi? – spy​tał. – Pie​lę​gniar​ka do​pie​ro wy​szła – od​par​ła Mu​riel Win​ters. – Ale mógł już za​paść w drzem​kę. Nie ha​ła​suj. Ste​phen ski​nął gło​wą i wspiął się po stop​niach do sy​pial​ni ojca. W środ​ku było ciem​no, pło​nę​ła tyl​ko mała lamp​ka usta​wio​na na ob​ra​mo​wa​niu ko​min​ka. Pło​mie​nie zdą​ży​ły zga​snąć, lecz po​piół wciąż ja​rzył się na czer​wo​no. Ste​phen przy​sta​nął tuż za pro​giem, cze​ka​jąc, aż wzrok przy​zwy​czai mu się do mro​ku. Wtem jego pierś ści​snę​ła ob​ręcz prze​ra​że​nia, a ser​ce mu za​ło​mo​ta​ło. Tak dzia​ła​ła na nie​go ciem​ność, bez​ruch i wy​tę​‐ ża​nie wzro​ku, wie​dza, że musi przeć przed sie​bie na wpół śle​py, pod​czas gdy tam​ci wi​dzą go jak na dło​ni, bez​piecz​nie za​cza​je​ni, mają go jak na wi​del​cu na tle ja​śnie​ją​ce​go ho​ry​zon​‐ tu, le​ni​wie bio​rą go na musz​kę i ła​god​nie, bez po​śpie​chu na​ci​ska​ją spust. Się​gnął ręką do tyłu i pchnął skrzy​dło drzwi. Ja​skra​we elek​trycz​ne świa​tło klat​ki scho​‐ do​wej za​la​ło sy​pial​nię, spra​wia​jąc, że Ste​phen za​drżał z ulgi. Po​lu​zo​wał koł​nie​rzyk, skon​‐ sta​to​wał, że szy​ję i twarz ma mo​kre od zim​ne​go potu. – Cho​le​ra. Spo​strzegł, że jego oj​ciec nie śpi. Dużą gło​wę miał ob​ró​co​ną do drzwi, za​pad​nię​te oczy wy​trzesz​czo​ne. – Nie​na​wi​dzę ciem​no​ści – rzu​cił Ste​phen, ru​sza​jąc ku łóż​ku. Przy​cią​gnął so​bie ni​skie krze​sło z dłu​gim opar​ciem i za​jął miej​sce u wez​gło​wia. Prze​‐ peł​nio​ne smut​kiem ciem​ne oczy wpa​try​wa​ły się w nie​go bez chwi​li prze​rwy. Lewa stro​na twa​rzy star​sze​go męż​czy​zny była trwa​le wy​krzy​wio​na wsku​tek po​ra​że​nia wy​le​wem. Pra​‐ wa, głę​bo​ko po​bruż​dżo​na, wy​glą​da​ła nor​mal​nie. – Za​pro​si​łem dziew​czy​nę na ko​la​cję – oznaj​mił Ste​phen. Ujął dłoń ojca ge​stem po​zba​‐ wio​nym czu​ło​ści, jak​by to było na​czy​nie z gli​ny prze​ka​za​ne mu do in​spek​cji. Pod​niósł bez​‐ wład​ną rękę, po czym po​zwo​lił jej opaść z po​wro​tem na na​rzu​tę. – Dziew​czy​nę z re​wii – do​dał. – Nic wiel​kie​go.

Wy​pro​sto​wa​nym pal​cem ode​rwał je​den z pal​ców ojca od na​rzu​ty i za​raz go pu​ścił. Sta​‐ ru​szek nie miał krzty wła​snych sił. – Sam je​steś jak trup, wiesz – za​ga​ił Ste​phen kon​wer​sa​cyj​nym to​nem. – Ni​czym je​den z na​szych szla​chet​nych po​le​głych. Nie spo​tka​ło​by cię to, gdy​by nie Chri​sto​pher, praw​da? Mama mi opo​wie​dzia​ła: wrę​czy​ła ci te​le​gram, ty rzu​ci​łeś na nie​go okiem, po czym pa​dłeś, jak​by w cie​bie pio​run strze​lił. W sy​pial​ni za​pa​dła ci​sza, któ​rą prze​ry​wa​ło tyl​ko ty​ka​nie ze​ga​ra sto​ją​ce​go na ko​min​ku. – Z mo​je​go po​wo​du byś nie do​stał wy​le​wu, co? – spy​tał Ste​phen, śmie​jąc się har​do, krót​ko. – Na pew​no nie! Nie z po​wo​du tchó​rza ta​kie​go jak ja. – Raz jesz​cze uniósł rękę ojca, nie​dba​le po​ru​sza​jąc jego bez​wład​nym pal​cem wska​zu​ją​cym, po czym zno​wu po​zwo​‐ lił jej opaść na łóż​ko. – Kto by po​my​ślał, że ja wró​cę do domu w glo​rii bo​ha​te​ra, a Chri​‐ sto​pher w ogó​le nie wró​ci? – Uśmiech​nął się do wpa​trzo​nej w nie​go wy​trzesz​czo​nej, wy​‐ krzy​wio​nej twa​rzy. – Bo chy​ba wie​rzysz, że je​stem bo​ha​te​rem? – spy​tał. – Wie​rzysz, co? Sły​sząc kro​ki mat​ki na scho​dach, pod​niósł się z krze​sła i wy​gła​dził na​rzu​tę. – Śpij do​brze – rzu​cił i wy​szedł z sy​pial​ni. – Do​bra​noc, mamo – do​dał. Mu​riel wcho​dzi​ła do po​ko​ju na​prze​ciw​ko. – Po​ło​żysz się spać? – Na​pi​ję się jesz​cze her​ba​ty z Boy​cot​tem – od​po​wie​dział. Uśmiech​nę​ła się, ta​jąc iry​ta​cję. – Je​ste​ście ni​czym dwaj mali chłop​cy, któ​rzy lu​bią sza​leć po zga​sze​niu świa​teł – wes​‐ tchnę​ła. – Tyl​ko nie zo​staw​cie w kuch​ni nie​do​pał​ków, bo ku​char​ka się skar​ży. Nie za​po​mi​‐ naj, że to ja po​tem mu​szę ją ja​koś uła​go​dzić, nie ty. Kiw​nął gło​wą i zszedł po scho​dach do obi​tych zie​lo​nym suk​nem drzwi, za któ​ry​mi cze​‐ ka​ła cie​pła i miło pach​ną​ca kuch​nia. Było to je​dy​ne miej​sce w ca​łym domu, któ​re pach​nia​‐ ło ży​ciem. Sy​pial​nia jego ojca pach​nia​ła szpi​ta​lem, a sa​lon ścię​ty​mi kwia​ta​mi i wo​skiem do po​le​ro​wa​nia me​bli. Tu​taj zaś uno​si​ła się zmie​sza​na woń je​dze​nia i my​dlin, dymu pa​pie​‐ ro​so​we​go i pra​so​wa​nia. Piec jak zwy​kle był wciąż roz​grza​ny i Boy​cott już za​czął szy​ko​‐ wać her​ba​tę. Obok, na sze​ro​kim, le​d​wie ocio​sa​nym ku​chen​nym sto​le, stał obi​ty czaj​ni​czek i dwa bia​łe ema​lio​wa​ne kub​ki. Boy​cott na​lał do nich her​ba​ty, do​sy​pał po czte​ry ły​żecz​ki cu​‐ kru i za​mie​szał zwy​cza​jo​wo pięć razy, zgod​nie z ru​chem wska​zó​wek ze​ga​ra. Dwaj męż​‐ czyź​ni za​sie​dli w zgod​nym mil​cze​niu na​prze​ciw​ko pie​ca. Zgar​bi​li się i ople​tli pal​ca​mi swo​je kub​ki. Sie​dzie​li obok sie​bie, sty​ka​jąc się bar​ka​mi, łok​cia​mi i przed​ra​mio​na​mi, ku​ląc się, jak​by na​dal tkwi​li w oko​pie. Nie roz​ma​wia​li ze sobą; ob​li​cza mie​li prze​peł​nio​ne spo​‐ ko​jem. Ubra​na w ba​weł​nia​ną pi​ża​mę Lily opar​ła się o fu​try​nę okna i za​pa​trzy​ła w pro​mie​nie księ​‐ ży​ca od​bi​ja​ją​ce się w błysz​czą​cych da​chów​kach ka​mie​ni​cy na​prze​ciw​ko. – Ależ jest przy​stoj​ny – rzu​ci​ła. He​len Pe​ars, ście​lą​ca łóż​ko i wkła​da​ją​ca ter​mo​for mię​dzy po​ściel, chrząk​nę​ła nie​zo​bo​‐ wią​zu​ją​co. – Two​im zda​niem nie jest przy​stoj​ny? – Kładź się, Lily. Ina​czej się prze​zię​bisz. Lily nie​chęt​nie ode​szła od okna. He​len za​cią​gnę​ła gru​be, pa​mię​ta​ją​ce cza​sy woj​ny czar​‐ ne za​sło​ny uży​wa​ne przy za​ciem​nie​niu, od​ci​na​jąc żół​ta​wy blask księ​ży​ca. – To bo​ha​ter wo​jen​ny – oświad​czy​ła dziew​czy​na. – Jed​na z ko​le​ża​nek czy​ta​ła o nim w

ga​ze​cie. Za​jął ja​kieś go​spo​dar​stwo i wy​strze​lał wszyst​kich Szwa​bów. He​len unio​sła koł​drę. Lily wśli​zgnę​ła się pod przy​kry​cie z ocią​ga​niem, po​zwa​la​jąc, by mat​ka otu​li​ła ją jak małe dziec​ko. – Ład​nie za​śpie​wa​łam? – Jak pta​szy​na. – Po​do​ba​ło im się, praw​da? – Byli tobą za​chwy​ce​ni. – Po​sie​dzisz ze mną, aż za​snę? – Mu​szę tro​chę po​szyć, usią​dę tam gdzie za​wsze. He​len przy​nio​sła ko​szyk z przy​bo​ra​mi do szy​cia i za​sia​dła na bu​ja​nym fo​te​lu z wi​kli​ny opo​dal lam​py. Ce​ro​wa​ła poń​czo​chy Lily z gło​wą po​chy​lo​ną i po​bruż​dżo​ną zmarszcz​ka​mi zmę​cze​nia. Gdy ciem​ne rzę​sy Lily opa​dły na po​licz​ki, odło​ży​ła ro​bót​kę i zga​si​ła lam​pę. Przez chwi​lę sta​ła jesz​cze w ciem​no​ściach, przy​glą​da​jąc się śpią​cej cór​ce, tak jak to czy​ni​‐ ła za jej dzie​cię​cych i dziew​czę​cych lat. – Do​bra​noc – po​wie​dzia​ła ci​cho. – Do​bra​noc, naj​droż​sza. Słod​kich snów.

ROZDZIAŁ TRZECI Lily była ocza​ro​wa​na sce​ną od naj​młod​szych lat, kie​dy to owi​ja​ła się pie​rza​stym sta​rym boa mat​ki i drep​ta​ła po miesz​kan​ku nad skle​pem, śpie​wa​jąc czy​stym gło​si​kiem. Wbrew wszyst​kim prze​ciw​no​ściom He​len Pe​ars wy​ci​snę​ła ze skle​pi​ku zy​ski i odło​ży​ła dość, by po​słać cór​kę na lek​cje ba​le​tu i śpie​wu. Oszczę​dza​jąc na do​mo​wych ra​chun​kach i cho​wa​jąc pie​nią​dze przed mę​żem, za​pew​ni​ła Lily edu​ka​cję na tyle do​brą, by ta do​sta​ła się do chór​ku w Pa​la​is, mu​sic-hal​lu na​le​żą​cym do Edwar​des Mu​sic Halls of So​uth​sea, Bo​ur​ne​mo​uth i Ply​mo​uth. Nie był to szczyt ich ma​rzeń, ale to, na co mo​gły so​bie po​zwo​lić. A za​ra​zem pierw​szy krok z dala od cia​snych uli​czek i cia​snej eg​zy​sten​cji Por​ts​mouth. Lily by​ła​by może zo​sta​ła chó​rzyst​ką i dru​go​pla​no​wą tan​cer​ką, gdy​by już w pierw​szym ty​go​dniu prób nie zwró​cił na nią uwa​gi kie​row​nik mu​zycz​ny Char​lie Smith. – Lily, umiesz śpie​wać? – spy​tał pod​czas ja​kiejś prze​rwy. Tan​cer​ki po​zaj​mo​wa​ły sie​dze​nia w pierw​szym rzę​dzie mrocz​nej sali i z no​ga​mi opar​ty​mi o ni​ską ba​lu​stra​dę od​dzie​la​ją​cą wi​dow​nię od or​kie​stry po​pi​ja​ły z ter​mo​sów her​ba​tę, pa​ła​‐ szo​wa​ły ka​nap​ki i plot​ko​wa​ły. Tym​cza​sem Char​lie za​czął grać na pia​ni​nie. – Tak – od​po​wie​dzia​ła za​sko​czo​na Lily. – A umiesz czy​tać nuty? Lily ski​nę​ła gło​wą. – Za​śpie​waj mi to – rzekł, rzu​ca​jąc jej ar​kusz nut, i wy​do​był z pia​ni​na dźwięcz​ne akor​dy uwer​tu​ry. Lily, nie od​ry​wa​jąc spoj​rze​nia od nut, zbli​ży​ła się do ba​lu​stra​dy, prze​kro​czy​ła ją od nie​‐ chce​nia i opar​ła się o pia​ni​no. Gdy skoń​czy​ła śpie​wać, na sali pa​no​wa​ła ide​al​na ci​sza. – Bar​dzo ład​nie – rzu​cił nie​zo​bo​wią​zu​ją​co Char​lie. – Świet​na fo​na​cja. – Wra​ca​my do pra​cy! – krzyk​nął in​spi​cjent zza ku​lis. – Pan Brett chce zo​ba​czyć nu​mer z char​tem. Tyl​ko uwa​ga. Pan​na Sy​lvia de Char​man​te zja​wi się do​pie​ro po po​łu​dniu. Do tego cza​su zo​sta​wia​my dla niej miej​sce. Char​lie mru​gnął do Lily. – Po​sta​wię ci obiad. Tan​cer​ki wspię​ły się na sce​nę, po czym usta​wi​ły w sze​re​gu, pa​mię​ta​jąc o zo​sta​wie​niu wol​ne​go miej​sca dla so​list​ki w sa​mym środ​ku. – Ona ma psa – rzu​cił z nie​sma​kiem in​spi​cjent. – Char​ta. Jemu też zo​staw​cie miej​sce. Mad​ge, mu​sisz prze​su​nąć się bar​dziej w lewo. Lily, cof​nij się tro​chę… – Co robi ten chart? – za​in​te​re​so​wał się Char​lie. – Gry​zie tan​cer​ki, jak przy​pusz​czam – od​parł in​spi​cjent Mike bez cie​nia uśmie​chu. – Za​‐ czy​na​my od sa​mej góry, pro​szę! Uda​li się do jed​ne​go z ro​bot​ni​czych ba​rów, ja​kich było peł​no w ulicz​kach od​cho​dzą​cych od Gu​il​dhall Squ​are. Char​lie pił her​ba​tę i pa​lił pa​pie​ro​sy, a Lily ja​dła chleb ze smal​cem, po​pi​ja​jąc mle​kiem. – Obrzy​dli​wość – skwi​to​wał Char​lie.

Lily uśmiech​nę​ła się do nie​go pro​mien​nie i otar​ła usta rę​ka​wem. – Chcia​ła​byś być pio​sen​kar​ką? – spy​tał ją Char​lie. – Gwiaz​dą? – Oczy​wi​ście – od​par​ła. – Któ​ra dziew​czy​na by nie chcia​ła? – Je​steś jesz​cze bar​dzo mło​da, praw​da? Ile masz lat? Sie​dem​na​ście? Osiem​na​ście? – Sie​dem​na​ście i pół. Char​lie wy​szcze​rzył się. – Mógł​bym ci za​ła​twić rolę. Bra​ku​je nam jed​ne​go nu​me​ru. Po​trze​bu​je​my pio​sen​kar​ki. Ale nie ta​kiej ty​po​wej. My​ślisz, że dasz radę? Lily otwo​rzy​ła usta ze zdzi​wie​nia, ale za​raz po​sła​ła męż​czyź​nie po​dejrz​li​we spoj​rze​nie. – Dla​cze​go wła​śnie ja? Char​lie wzru​szył ra​mio​na​mi. – A dla​cze​go nie? Ktoś musi to za​śpie​wać. Nie ma was znów tak wie​le. – Jest Mad​ge Swe​et, jest Tri​cia de Vo​gue i jest He​le​na West. – Lily wy​mie​ni​ła imio​na trzech z pię​ciu tan​ce​rek, od​gi​na​jąc ko​lej​ne pal​ce pra​wej ręki. – Wszyst​kie one umie​ją śpie​‐ wać. – Tak, tak – po​ki​wał gło​wą Char​lie. – Sły​sza​łem. Każ​da ko​goś uda​je. Każ​da śpie​wa w czy​imś sty​lu… Mnie cho​dzi o coś in​ne​go. My​ślę o tym już od pew​ne​go cza​su. To co, chcesz tę rolę czy nie? Lily po​ka​za​ła zęby w uśmie​chu. – Prze​cież po​wie​dzia​łam. Chcia​ła​bym zo​stać gwiaz​dą. Oczy​wi​ście, że chcę tę rolę. – Przy​pro​wadź swo​ją mamę dziś wie​czo​rem – za​koń​czył roz​mo​wę Char​lie. – Ja​dam tu też ko​la​cje. Po po​wro​cie za​stał kie​row​ni​ka ar​ty​stycz​ne​go za kur​ty​ną, jak roz​ma​wiał przez te​le​fon i dyk​to​wał te​le​gram do lon​dyń​skie​go mu​sic-hal​lu Va​rie​ty i pan​ny Sy​lvii de Char​man​te, któ​ra mia​ła przy​je​chać po​cią​giem o je​de​na​stej ze sta​cji Wa​ter​loo, lecz jak do​tąd się nie po​ja​wi​‐ ła. Char​lie ujął go lek​ko pod ło​kieć. – Tę pio​sen​kę, o któ​rej ci mó​wi​łem, za​śpie​wa Lily Pe​ars z chór​ku – rzekł to​nem per​swa​‐ zji. – Twier​dzi​łeś, że po​win​ni​śmy spró​bo​wać. Nie wi​dzę ni​ko​go, kto by się do tego nada​‐ wał le​piej, a w dru​giej czę​ści mamy po​tęż​ną dziu​rę. Wil​liam Brett za​ma​chał z iry​ta​cją ręką, ucie​szył się, że są jesz​cze oso​by, któ​rym chce się pra​co​wać – Bogu niech będą dzię​ki! – i za​raz spy​tał, co może uczy​nić, by wy​cią​gnąć tę zbyt do​brze opła​ca​ną, roz​wy​drzo​ną pri​ma​don​nę z ho​te​lo​we​go łóż​ka i ścią​gnąć ją na pró​bę w So​uth​sea. Char​lie po​ki​wał współ​czu​ją​co gło​wą i ru​szył na wskroś sce​ny do swe​go miej​sca za pia​‐ ni​nem. Za​grał kil​ka akor​dów. – Tan​cer​ki na swo​je miej​sca! – rzu​cił z nie​skoń​czo​ną cier​pli​wo​ścią in​spi​cjent z bud​ki su​fle​ra. – Będę uda​wał pan​nę Sy​lvię, a wy mo​że​cie tań​czyć wo​kół mnie. – Za​śpie​wasz też so​pra​nem? – spy​tał go Char​lie. In​spi​cjent po​słał mu chmur​ne spoj​rze​nie. – Cho​le​ra, za​śpie​wam wszyst​ko i każ​dym gło​sem, byle to przed​sta​wie​nie wresz​cie ru​‐ szy​ło – od​parł po​nu​ro. Lily od​cze​ka​ła do po​po​łu​dnio​wej prze​rwy i do​pie​ro wte​dy po​wie​dzia​ła ko​le​żan​kom, że za​śpie​wa w przed​sta​wie​niu, po czym z dum​nym uśmie​chem na twa​rzy od​bie​ra​ła gra​tu​la​cje i przyj​mo​wa​ła ca​łu​sy. Jej uśmiech był rów​nie fał​szy​wy jak ich po​ca​łun​ki i okrzy​ki ra​do​ści. Człon​ki​nie tru​py łą​czy​ła pra​ca i dzie​li​ła za​zdrość. Lily, we​dle słów in​nych dziew​cząt, mia​‐

ła nad​zwy​czaj​ne szczę​ście. – Aż mnie mdli z za​zdro​ści! – za​wo​ła​ła Mad​ge Swe​et, bo​le​śnie moc​no ści​ska​jąc Lily. – Jak się ucze​szesz? Jak się ubie​rzesz? – do​py​ty​wa​ła He​le​na. – Nie masz żad​nych stro​‐ jów, praw​da? To bę​dzie two​je pierw​sze przed​sta​wie​nie? – Przy​pusz​czam, że mama coś dla mnie znaj​dzie – od​par​ła Lily. – Sama była kie​dyś pio​‐ sen​kar​ką. W domu jest cała sza​fa jej sta​rych ko​stiu​mów. Dziew​czy​ny wy​buch​nę​ły pi​skli​wym, peł​nym zło​śli​wo​ści śmie​chem. – Oj, panu Bret​to​wi ra​czej się nie ma​rzy stu​let​nia suk​nia! Oj, nie! – rze​kła Tri​cia. – Nad​je​dzo​ny przez mole wa​chlarz! – Tur​niu​ra i kry​no​li​na! Lily za​ci​snę​ła zęby i nie prze​sta​ła się uśmie​chać. – Coś wy​my​ślę. – Wło​sy mo​gła​byś roz​pu​ścić – za​pro​po​no​wa​ła Mad​ge, wy​su​wa​jąc spin​ki z tyłu gło​wy Lily. Cięż​ki zło​ci​sty kok wi​szą​cy tuż nad kar​kiem roz​su​płał się i opadł dłu​gi​mi pa​sma​mi, się​ga​jąc pasa. – Mo​gła​byś je przy​trzy​mać tyl​ko opa​ską i za​śpie​wać coś dziew​czyń​skie​go. Coś w ty​pie Ali​cji z Kra​iny Cza​rów. – Mło​dziut​ka Lily Pe​ars, dzie​cię​ca gwiaz​da! – pod​su​nę​ła szy​der​czo Tri​cia. – Nie wy​stą​pię pod swym praw​dzi​wym na​zwi​skiem – za​de​cy​do​wa​ła na​gle Lily. – Wy​‐ ko​rzy​stam pseu​do​nim sce​nicz​ny mamy. Ona śpie​wa​ła jako He​len Va​lan​ce, a ja za​śpie​wam jako Lily Va​lan​ce. – Lily Va​lan​ce! Boże, miej nas w swo​jej opie​ce! – wy​krzyk​nę​ła Tri​cia. – Tan​cer​ki na sce​nę! – za​wo​łał in​spi​cjent. – Nu​mer z kwia​ta​mi. Nie za​po​mnij​cie, pro​szę, że przed wami bę​dzie stał ma​gik wy​cza​ro​wu​ją​cy z wa​szych ko​szycz​ków kwia​ty, wstąż​ki, ko​lo​ro​we fla​gi i Bóg wie co poza tym. Jego też jesz​cze nie ma. Zo​staw​cie dla nie​go miej​‐ sce po​środ​ku. Ko​szycz​ków też jesz​cze nie ma, ale pa​mię​taj​cie, że bę​dzie​cie je wy​cią​ga​ły w jego stro​nę, żeby sztucz​ka się uda​ła. Mu​zy​ka? – Mu​zy​ka jest – od​po​wie​dział Char​lie sie​dzą​cy przy pia​ni​nie. – Jed​no z troj​ga to nie taki znów zły wy​nik – za​uwa​żył in​spi​cjent z nie​szczę​śli​wą miną. – Za​cznie​my, kie​dy tyl​ko bę​dzie pan go​tów, pa​nie Smith. He​len Pe​ars za​mknę​ła sklep wcze​śniej, żeby ode​brać Lily z mu​sic-hal​lu i od​pro​wa​dzić ją do domu. Wie​dzia​ła, że jej cór​ka jest już dość duża, by wra​cać do domu w po​je​dyn​kę, i mia​ła świa​do​mość, że męż​czyź​ni przy tyl​nym wyj​ściu za​czną się gro​ma​dzić do​pie​ro po pre​mie​rze. Wszak​że Lily była jej je​dy​nym dziec​kiem, a po​nad​to je​dy​ną oso​bą, jaką kie​dy​‐ kol​wiek ko​cha​ła. Przez całe ży​cie z pod​nie​sio​nym czo​łem zno​si​ła ko​lej​ne roz​cza​ro​wa​nia: nie​uda​ną ka​rie​rę sce​nicz​ną, pod​upa​dły skle​pik, męża, któ​ry za​cią​gnął się do ar​mii po​wo​do​‐ wa​ny pi​jac​ką bra​wu​rą i tra​fił na okręt wy​sa​dzo​ny wkrót​ce po wy​pły​nię​ciu z por​tu, za​nim zdą​żył od​dać pierw​szą nisz​czy​ciel​ską sal​wę. Wy​łącz​nie na​ro​dzi​ny ja​sno​wło​sej có​recz​ki sta​no​wi​ły ni​czym nie zmą​co​ną ra​dość. Wy​łącz​nie przy​szłość Lily nio​sła ja​kąś na​dzie​ję. Po wyj​ściu z bu​dyn​ku Lily mil​cza​ła, do​pó​ki nie zna​la​zły się na środ​ku uli​cy, po czym na jed​nym wy​de​chu oznaj​mi​ła mat​ce, że za​śpie​wa par​tię so​lo​wą. He​len za​trzy​ma​ła się na to​‐ rach tram​wa​jo​wych i uści​snę​ła rękę cór​ki tak moc​no, że ta aż krzyk​nę​ła z bólu. – Zro​bi​łaś pierw​szy krok – rze​kła He​len. – To twój pierw​szy se​zon, a już za​szłaś da​lej niż ja. Mu​sisz wy​ko​rzy​stać swo​ją szan​sę, Lily. Mu​si​my się po​sta​rać, że​byś od​nio​sła suk​‐ ces.

Lily uśmiech​nę​ła się do niej. – Jak tyl​ko za​cznę po​rząd​nie za​ra​biać, sprze​da​my sklep – obie​ca​ła. – Jak tyl​ko za​cznę po​rząd​nie za​ra​biać, ku​pię ci dom w So​uth​sea, nad sa​mym mo​rzem, w ja​kimś uro​kli​wym miej​scu. – Po​roz​ma​wiam z pa​nem Smi​them – po​wie​dzia​ła He​len zde​cy​do​wa​nym to​nem. – I z pa​‐ nem Bret​tem rów​nież, je​śli zaj​dzie taka po​trze​ba. – Char​lie po​pro​sił, że​by​śmy zo​ba​czy​ły się z nim dzi​siaj wie​czo​rem – po​in​for​mo​wa​ła Lily, wy​zna​cza​jąc dal​szy kie​ru​nek. – Chce z tobą po​roz​ma​wiać. Char​lie Smith sie​dział przy oknie. Uniósł się lek​ko z miej​sca na ich wi​dok i wy​mie​nił uścisk dło​ni z He​len. Kel​ner​ka przy​nio​sła im por​ce​li​to​we bia​łe kub​ki z her​ba​tą, któ​re po​‐ sta​wi​ła na wy​szo​ro​wa​nym do czy​sta drew​nia​nym bla​cie. – Mo​że​my wró​cić i zro​bić pró​bę – oznaj​mił. – I tak mia​łem pra​co​wać do póź​na. Do​sta​‐ li​śmy nuty dla Sy​lvii de Char​man​te, któ​re mu​szę do​sto​so​wać pod na​szą or​kie​strę. Mo​że​my przy oka​zji prze​ćwi​czyć pio​sen​kę Lily. Mam już pe​wien po​mysł. – Tyl​ko żeby nie było to nic po​zba​wio​ne​go sma​ku – za​strze​gła He​len. Char​lie nie spu​ścił wzro​ku pod jej zde​ter​mi​no​wa​nym spoj​rze​niem. – Pani cór​ka ma kla​sę – stwier​dził. – Chce​my, by ją za​cho​wa​ła. Gdy wró​ci​li do mu​sic-hal​lu, w bu​dyn​ku było zim​no, ci​cho i pu​sto. Dało się wy​czuć za​‐ sta​rza​łą woń piwa i pa​pie​ro​sów. Rzę​dy sie​dzeń cią​gnę​ły się od sce​ny w głąb prze​stron​nej sali, nik​nąć w mro​ku. Po​ma​lo​wa​ne ja​sną far​bą bal​ko​ny zda​wa​ły się za​wie​szo​ne w za​ku​rzo​‐ nym po​wie​trzu. We​wnątrz pa​no​wał spo​kój przy​po​mi​na​ją​cy spo​kój świą​ty​ni, spo​kój wy​cze​‐ ki​wa​nia. Za całe oświe​tle​nie słu​ży​ła zie​lo​na lamp​ka na pia​ni​nie Char​lie​go. Prze​ci​na​ją​ce sce​nę Lily i He​len zda​wa​ły się du​cha​mi daw​nych pio​sen​ka​rek w mil​cze​niu zbli​ża​ją​cych się do wi​dow​ni, któ​ra tym​cza​sem znik​nę​ła – po​wo​ła​na i utra​co​na na za​wsze. Po le​wej stro​nie sce​ny znaj​do​wał się chy​bo​tli​wy po​dest ze schod​ka​mi. He​len ru​szy​ła nim ostroż​nie, kie​ru​jąc się do pierw​sze​go rzę​du. – Pro​si​my o tro​chę świa​tła! – krzyk​nął Char​lie do tech​ni​ka krzą​ta​ją​ce​go się za kur​ty​ną. Za​pa​li​ło się sła​be oświe​tle​nie wi​dow​ni i je​den ju​pi​ter. – Niech pani sia​da – rzu​cił Char​lie do He​len. – Za​raz coś pani po​ka​żę. Lily sta​ła swo​bod​nie na sa​mym środ​ku sce​ny, uśmie​cha​jąc się do mat​ki. – Znasz to? – spy​tał Char​lie, wrę​cza​jąc jej ar​kusz z nu​ta​mi. Dziew​czy​na sap​nę​ła ze zdzi​wie​nia i za​chi​cho​ta​ła. – Znam! – od​par​ła. – Ale ni​g​dy tego nie śpie​wa​łam. – No to spró​buj te​raz – za​chę​cił. Za​grał kil​ka pierw​szych tak​tów i ski​nął gło​wą He​len. – Niech pani słu​cha. Me​trum było mia​ro​we, jak w hym​nie. He​len zna​ła te czy​ste pro​ste dźwię​ki, lecz nie ko​‐ ja​rzy​ła ich z żad​ną pio​sen​ką. Wtem Lily, wciąż w pół​cie​niu sce​ny, od​rzu​ci​ła gło​wę do tyłu i za​czę​ła śpie​wać „Jezu, po​zo​stań mą ra​do​ścią”. He​len po​czu​ła szczy​pa​nie łez pod po​wie​‐ ka​mi, gdy ku ko​pu​la​ste​mu skle​pie​niu po​mknę​ły nuty me​lo​dii w ide​al​nej har​mo​nii ze sło​wa​‐ mi pio​sen​ki. Było to do​zna​nie przej​mu​ją​ce ni​czym śpiew kosa na pu​sty​ni. Kie​dy Lily za​‐ mil​kła i prze​brzmiał ostat​ni akord, He​len uzmy​sło​wi​ła so​bie, że po​licz​ki ma mo​kre. – To było pięk​ne – po​wie​dzia​ła. Za​czę​ła prze​ko​py​wać to​reb​kę w po​szu​ki​wa​niu chu​s​‐ tecz​ki do nosa. – Po pro​stu pięk​ne – po​wtó​rzy​ła. – Coś ta​kie​go nie na​da​je się do mu​sic-hal​lu! – obu​rzy​ła się Lily. Od​wró​ci​ła się do Char​‐

lie​go i do​da​ła: – Nie mogę za​śpie​wać cze​goś ta​kie​go przy pu​blicz​no​ści. Char​lie uśmiech​nął się do niej sze​ro​ko i spo​glą​da​jąc na He​len, rzu​cił: – Niech pani so​bie wy​obra​zi Lily w stro​ju chó​rzyst​ki. W czer​wo​nej suk​ni, bia​łej kom​ży i bia​łej kry​zie. – W nie​bie​skiej – sko​ry​go​wa​ła go na​tych​miast He​len. – Nie​bie​ski pod​kre​śla bar​wę jej oczu. – W nie​bie​skiej suk​ni – pod​chwy​cił Char​lie. – Lily w nie​bie​skiej suk​ni wy​cho​dzi zza ku​lis, nikt nie wie, cze​go się spo​dzie​wać. Lily śpie​wa tak jak przed chwi​lą. Z pro​sto​tą. Ni​‐ czym anioł. Cała wi​dow​nia pła​cze. Star​sze pa​nie, la​dacz​ni​ce, pi​ja​cy z no​sa​mi w ku​flach. Wszy​scy ro​nią łzy i z mety pa​ła​ją do Lily uczu​ciem… – Ra​czej zry​wa​ją boki ze śmie​chu – prze​rwa​ła mu dziew​czy​na. Char​lie po​krę​cił gło​wą. – Ja znam tych lu​dzi – po​wie​dział. – Ro​bię to, co ro​bię, od dłuż​sze​go cza​su i wiem, co dzia​ła na lu​dzi. Lu​dzie lu​bią czy​sto wo​de​wi​lo​we „ta​ra​ra​bum-dera”, ale lu​bią też nu​me​ry z kla​są. Lu​bią od cza​su do cza​su otrzeć się o praw​dzi​we pięk​no. Lu​bią so​bie po​pła​kać. He​len po​tak​nę​ła. – Ma pan ra​cję – rze​kła. – Ale je​śli za​czną na​rze​kać… Char​lie nie dał jej skoń​czyć. – Nie tu​taj. Być może w Lon​dy​nie. Być może w Bir​ming​ham. Bez wąt​pie​nia w Glas​gow. Jed​nak​że nie tu​taj. Ani ni​g​dzie na tra​sie. Nasi wi​dzo​wie chcą się za​ba​wić, chcą się po​‐ śmiać i chcą so​bie po​pła​kać. Będą nią za​chwy​ce​ni. – Je​stem dziew​czy​ną z chór​ku! – za​pro​te​sto​wa​ła Lily. – Nie z chó​ru! – Nie dziew​czy​ną z chó​ru – zgo​dził się z nią Char​lie. Kiw​nął gło​wą do He​len. – Niech pani da​lej so​bie wy​obra​ża kom​żę i kry​zę. Niech pani so​bie wy​obra​ża świą​tecz​ne kart​ki, ko​lę​dy i we​se​la. – Wstał od pia​ni​na i ru​szył w stro​nę Lily. – Roz​puść wło​sy. – Sta​nąw​szy za nią, zmiął par​ty​tu​rę w wa​chlarz. – Za​słoń tym po​ło​wę twa​rzy. – Od​wró​ciw​szy się do He​len, do​dał: – Niech pani so​bie wy​obra​zi ra​żą​cy ju​pi​ter i ani gra​ma ma​ki​ja​żu. Może tyl​ko odro​bi​nę bia​łe​go pu​dru. Żad​nej szmin​ki. – Ujął wło​sy Lily w garść, po​zor​nie je skra​ca​jąc, tak że przy​po​mi​na​ły fry​zur​kę na pa​zia. – Nie dziew​czy​ną z chó​ru, tyl​ko chłop​cem z chó​ru – za​koń​czył prze​mo​wę. – Czyż nie je​stem ge​nial​ny? Od​po​wie​dzia​ła mu prze​dłu​ża​ją​ca się ci​sza. – Nie może pan ściąć jej wło​sów – ode​zwa​ła się wresz​cie He​len, nie ta​jąc gnie​wu. – Nie ze​tnę ich, tyl​ko skró​cę, żeby były rów​nej dłu​go​ści z każ​dej stro​ny. Lily nosi prze​‐ dzia​łek z boku, więc będą jej się​gać co naj​mniej do po​ło​wy ucha. Na​sma​ru​je​my je odro​bi​‐ nę bry​lan​ty​ną i od​gar​nie​my z twa​rzy. Nic prze​sad​nie świe​cą​ce​go ani tłu​ste​go. Ot, żeby spra​wia​ła wra​że​nie świe​żo wy​ką​pa​ne​go chłop​ca. Wy​szo​ro​wa​ne​go chó​rzy​stę. Anioł​ka z nie​ba. Lily za​chi​cho​ta​ła mi​mo​wol​nie, nie zmie​nia​jąc jed​nak po​zy​cji. W dal​szym cią​gu za​sła​nia​‐ ła dol​ną część twa​rzy zmię​tą par​ty​tu​rą, pod​czas gdy Char​lie obie​ma rę​ko​ma pod​trzy​my​wał jej ja​sne wło​sy nad kar​kiem. – Wy​pisz wy​ma​luj mło​da Ve​sta Til​ley – rzu​ci​ła z nie​do​wie​rza​niem w gło​sie He​len. – Prze​pysz​na – po​tak​nął Char​lie. – Wy​sma​ko​wa​na – po​pra​wi​ła go He​len. – Ist​na seks​bom​ba – skwi​to​wał Char​lie, pa​trząc po​nad ra​mie​niem Lily. – Po pro​stu cu​‐ dow​na. W ca​łej An​glii nie znaj​dzie się uczeń pry​wat​nej szko​ły, któ​ry by nie padł przed nią

na ko​la​na i nie chciał od​dać za nią ży​cia. Do​brze mó​wię? He​len ski​nę​ła gło​wą. Wy​czu​wa​jąc jej zgo​dę, pu​ścił wło​sy Lily i ode​brał od niej uda​wa​‐ ny wa​chlarz. – Co o tym są​dzisz, Lily? – spy​tał. Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi i po​ka​za​ła wszyst​kie zęby w uśmie​chu. – Chcia​łam ob​ciąć wło​sy od wie​ków. Ro​ze​śmiał się, sły​sząc jej od​po​wiedź. – Tyl​ko tyle? – Mama ka​za​ła mi za​pusz​czać wło​sy – cią​gnę​ła Lily. – Sko​ro mogę je ob​ciąć na pa​zia, za​śpie​wam, co​kol​wiek ze​chcesz! Nie było wię​cej prób. Lily za​śpie​wa​ła „Jezu, po​zo​stań mą ra​do​ścią” jesz​cze raz tego sa​‐ me​go wie​czo​ra z Char​liem, po czym do​sta​ła od nie​go nuty i po​le​ce​nie wy​ucze​nia się słów na pa​mięć i po​ćwi​cze​nia ze swo​ją na​uczy​ciel​ką śpie​wu. Pan Brett, kie​row​nik ar​ty​stycz​ny mu​sic-hal​lu, z re​zy​gna​cją przy​stał na ten eks​pe​ry​ment. Char​lie ma​ru​dził mu o nu​me​rze z chó​rzy​stą od lat, a od​kąd ma​gik za​ba​lo​wał w Swan​sea, pan​na Sy​lvia de Char​man​te zaś nie mo​gła do​je​chać z Lon​dy​nu, nie miał cza​su ani sił na kłót​nię, a tym bar​dziej prze​słu​cha​nia. Poza tym Char​lie Smith rzad​ko się my​lił. – No więc co bę​dziesz śpie​wać? – do​py​ty​wa​ły ją ko​le​żan​ki w gar​de​ro​bie. Ko​stiu​my wi​szą​ce na wie​sza​kach roz​py​cha​ły się w nie​du​żym po​miesz​cze​niu, okry​te ca​‐ łu​na​mi ba​weł​nia​nych po​krow​ców chro​nią​cych je przed za​bru​dze​niem. Lily – jako naj​młod​‐ sza tan​cer​ka z naj​krót​szym sta​żem – trzy​ma​ła swo​ją szczot​kę do wło​sów i grze​bień na kra​‐ wę​dzi bla​tu sto​ją​ce​go naj​bli​żej drzwi i naj​sil​niej na​pa​sto​wa​ne​go przez wi​szą​ce suk​nie. – Coś z kla​sycz​ne​go re​per​tu​aru – od​par​ła. – Za radą Char​lie​go Smi​tha. – Char​lie Smith ma nie po ko​lei w gło​wie – za​uwa​ży​ła Mad​ge. – Po​win​naś po​mó​wić z pa​nem Bret​tem i za​po​wie​dzieć, że nie bę​dziesz śpie​wać cze​goś ta​kie​go. – Nie mogę tego zro​bić. – Mu​sisz – na​ci​ska​ła na nią He​le​na. – Nie wol​no im cie​bie zmu​szać do śpie​wa​nia cze​‐ goś, cze​go nikt nie chce słu​chać. Po​win​naś ra​czej za​śpie​wać „Nie​bie​skie oczy”. – Za​nu​ci​ła chro​pa​wo re​fren, po​pa​tru​jąc zna​czą​co na Lily. – Albo „Spa​ce​ru​jąc z dziew​czy​ną” – pod​su​nę​ła inna tan​cer​ka. I za​śpie​wa​ła otwie​ra​ją​cą zwrot​kę. – Nie! – wy​krzyk​nę​ła któ​raś z dziew​cząt. – To nie w sty​lu Lily! Ona po​win​na za​śpie​wać coś pie​prz​ne​go… Przez gar​de​ro​bę prze​to​czył się chó​ral​ny śmiech, z któ​re​go prze​bi​jał sar​kazm. – Już wi​dzę, jak śpie​wa coś pie​prz​ne​go, a pani Pe​ars po​pra​wia jej pod​wiąz​kę w trak​cie re​fre​nu! – ju​dzi​ła Su​sie. – No więc? Co na sie​bie wło​żysz? – Dłu​gą nie​bie​ską suk​nię – skła​ma​ła Lily. – Char​lie po​wie​dział nam, w czym mnie wi​‐ dzi, i mama już szy​je mi strój. – Nie roz​nie​cisz w mie​ście pło​mie​nia – pod​su​mo​wa​ła Mad​ge, nie ta​jąc za​do​wo​le​nia. – Pio​sen​ka z kla​sycz​ne​go re​per​tu​aru i suk​nia do​mo​wej ro​bo​ty! Jed​nak nie je​steś taką szczę​‐ ścia​rą, za jaką cię mia​łam. – Nu​mer pew​nie spad​nie z afi​sza za​raz po pre​mie​rze – do​rzu​ci​ła Su​sie. – Przed​sta​wie​‐ nie i tak jest za dłu​gie. Lily trzy​ma​ła gło​wę spusz​czo​ną, a usta za​mknię​te.

W wie​czór po​prze​dza​ją​cy pró​bę ko​stiu​mo​wą pani i pan​na Pe​ars uda​ły się tram​wa​jem do So​uth​sea, naj​lep​szej dziel​ni​cy mia​sta, do fry​zje​ra na Com​mer​cial Road. – W żad​nym ra​zie nie do fry​zjer​ki – za​rzą​dził Char​lie. – Ko​bie​ty nie mają bla​de​go po​ję​‐ cia o strzy​że​niu. Obe​tniesz się w za​kła​dzie fry​zjer​skim U Da​vi​da na Com​mer​cial Road. Za​‐ pi​sa​łem cię do nie​go na siód​mą. Zo​sta​nie w pra​cy dłu​żej, że​byś mo​gła się czuć swo​bod​nie bez to​wa​rzy​stwa in​nych klien​tów. He​len zmarsz​czy​ła czo​ło. – Nie martw się, mamo! – po​cie​szy​ła ją Lily. – Wszyst​ko bę​dzie do​brze. Za​kład fry​zjer​ski był już za​mknię​ty, tak jak za​po​wie​dział Char​lie. Ża​lu​zje dys​kret​nie opusz​czo​no. – Char​lie Smith prze​ka​zał mi, że mam strzyc na pa​zia – po​wie​dział Da​vid do Lily, któ​ra sie​dzia​ła wy​god​nie na krze​śle fry​zjer​skim, opie​ra​jąc sto​py o pod​pór​kę i przy​glą​da​jąc się swe​mu od​bi​ciu w lu​strze. – Bez grzyw​ki, jed​na​ko​wa dłu​gość ze wszyst​kich stron – po​tak​nę​ła. – Na chłop​czy​cę. Da​vid ski​nął gło​wą i za​czął wyj​mo​wać spin​ki z wło​sów Lily. Jej je​dwa​bi​ste ja​sne wło​‐ sy opa​dły na ra​mio​na. Fry​zjer zer​k​nął na He​len. – Jest pani pew​na? – Mnie pro​szę nie py​tać, bo się roz​pła​czę – od​par​ła mat​ka dziew​czy​ny. – Pro​szę strzyc. Wbi​ła wzrok w pod​ło​gę, lecz i tak sły​sza​ła trza​ska​nie no​życ i sze​lest mięk​kich ko​smy​‐ ków opa​da​ją​cych na zie​mię. Po​sadz​kę wy​ło​żo​no wzo​rzy​stym li​no​leum, któ​re było za​ra​zem ele​ganc​kie i ła​twe do utrzy​ma​nia w czy​sto​ści. Ką​tem oka He​len doj​rza​ła opa​da​ją​cy lok bar​wy głę​bo​kie​go zło​ta. – Może już pani spoj​rzeć – ode​zwał się Da​vid. He​len pod​nio​sła wzrok. Lily wy​glą​da​ła osza​ła​mia​ją​co. He​len naj​pierw do​strze​gła smu​kłą szy​ję cór​ki i to, jak ta trzy​ma gło​wę. Wi​dzia​ła wy​raź​‐ nie de​li​kat​ny kształt czasz​ki i małe uszy. Wol​nym kro​kiem obe​szła krze​sło, aby spoj​rzeć na Lily z przo​du. Dziew​czy​na mia​ła wło​sy za​cze​sa​ne gład​ko na jed​ną stro​nę i za​tknię​te za obo​je uszu. Mat​ka pa​trzy​ła na nią jak na ko​goś ob​ce​go, po raz pierw​szy na​pa​wa​jąc się peł​‐ nią od​sło​nię​tych ry​sów. Wszyst​ko mia​ła jak na dło​ni: ko​ści po​licz​ko​we, czo​ło, nos. Krzy​‐ wi​znę warg i duże nie​bie​skie oczy oko​lo​ne ciem​ny​mi rzę​sa​mi. Lily sta​no​wi​ła ucie​le​śnie​nie cud​ne​go an​dro​gy​nicz​ne​go obiek​tu po​żą​da​nia. Po​ety z cza​sów ro​man​ty​zmu albo Jo​an​ny d’Arc. Da​vid ob​ser​wo​wał twarz He​len, uśmie​cha​jąc się lek​ko. – Char​lie to by​stry męż​czy​zna – po​wie​dział ci​cho. – My​ślę, że mamy tu ko​goś bar​dzo wy​jąt​ko​we​go. He​len po​tak​nę​ła w mil​cze​niu, nie od​ry​wa​jąc spoj​rze​nia od cór​ki wy​raź​nie urze​czo​nej wła​sną uro​dą. – I co my​ślisz, Lily? – Ale ka​wał! – wy​szep​ta​ła dziew​czy​na, z za​chwy​tem wpa​tru​jąc się w swo​je od​bi​cie. – Ale pysz​ny ka​wał!

ROZDZIAŁ CZWARTY Na​za​jutrz w gar​de​ro​bie roz​le​gły się okrzy​ki i pi​ski, kie​dy Lily zdję​ła klo​szo​wy ka​pe​lu​sik, od​sła​nia​jąc krót​ką fry​zur​kę, jed​nak​że dziew​czę​ta były zbyt za​ab​sor​bo​wa​ne swo​imi spra​‐ wa​mi, żeby ją wy​py​ty​wać. Po​ran​na pró​ba tech​nicz​na wy​pa​dła tak źle, jak wszy​scy się spo​‐ dzie​wa​li. Choć sce​no​gra​fię i re​kwi​zy​ty w du​żym stop​niu uprosz​czo​no na cele ob​jaz​do​we​go przed​sta​wie​nia, któ​re wią​za​ło się z ko​niecz​no​ścią cią​głe​go skła​da​nia i roz​kła​da​nia przed​‐ mio​tów w mia​rę prze​miesz​cza​nia się wzdłuż po​łu​dnio​we​go wy​brze​ża, zmia​ny na sce​nie nie prze​bie​ga​ły gład​ko i wy​ma​ga​ły dłu​gich ćwi​czeń per​so​ne​lu sta​ra​ją​ce​go się za​cho​wy​wać spraw​nie i bez​sze​lest​nie, pod​czas gdy ko​mik opo​wia​dał ka​wa​ły przed kur​ty​ną, a tan​cer​ki gna​ły na zła​ma​nie kar​ku po ka​mien​nych stop​niach za ku​li​sa​mi, by jak naj​szyb​ciej się prze​‐ brać. – Skrę​cę łeb na tych cho​ler​nych scho​dach! – za​klę​ła Mad​ge, zbie​ga​jąc po stop​niach w wy​so​kich sre​brzy​stych szpil​kach. Pró​ba prze​cią​gnę​ła się aż na prze​rwę obia​do​wą. Dziew​czy​ny po​gry​za​ły ka​nap​ki na boku i piły ukrad​kiem her​ba​tę, a Wil​liam Brett z nie​spo​ży​tą cier​pli​wo​ścią raz jesz​cze tłu​ma​czył tech​ni​kom, ja​kie chce mieć oświe​tle​nie do każ​de​go nu​me​ru. O trze​ciej po po​łu​dniu je​den z młod​szych męż​czyzn po​szedł ku​pić pasz​te​ci​ki dla wszyst​kich. Lily chcia​ła zjeść swo​ją por​‐ cję w gar​de​ro​bie. – Nie tu​taj! Nie tu​taj! – dar​ła się Su​sie. – Mike cię za​bi​je, jak zo​ba​czy, że przy​nio​słaś je​‐ dze​nie do gar​de​ro​by! Lily za​mar​ła w pro​gu, wy​co​fa​ła się na ko​ry​tarz, po czym upo​ra​ła się z pasz​te​ci​kiem w trzech du​żych kę​sach. Prze​rwa na obiad za​czę​ła się o czwar​tej. – Pró​ba ge​ne​ral​na o szó​stej. Wra​ca​my pół go​dzi​ny wcze​śniej – za​po​wie​dział Wil​liam. – Za​gra​my tak, jak​by​śmy mie​li wi​dow​nię. Bez ta​ry​fy ulgo​wej. Ju​tro pre​mie​ra, zo​bacz​my więc, jak to na​praw​dę wy​glą​da. Tyl​ko żeby się oby​ło bez żad​nych zmian i bez wy​pad​ków. W po​sęp​nym na​stro​ju uda​li się do ulu​bio​ne​go baru Char​lie​go. Była z nimi Sy​lvia de Char​man​te, któ​ra tego sa​me​go dnia przy​by​ła z Lon​dy​nu au​tem ja​kie​goś dżen​tel​me​na, sza​fu​‐ jąc prze​pro​si​na​mi. Nie za​bra​kło też pi​ja​ne​go ma​gi​ka. Pan​na de Char​man​te sta​no​wi​ła ucie​‐ le​śnie​nie ła​ska​wo​ści, obie​cu​jąc bar​man​ce dar​mo​wy bi​let na przed​sta​wie​nie, o ile ta przy​‐ rzą​dzi dla niej her​ba​tę zgod​nie ze wska​zów​ka​mi. Char​lie sie​dział przy tym sa​mym sto​li​ku co za​wsze, za​cho​wu​jąc sar​do​nicz​ny wy​raz twa​rzy i mil​cze​nie. – Po​do​ba ci się moja nowa fry​zu​ra? – spy​ta​ła go w koń​cu Lily. Ski​nął gło​wą. – Jest taka, jak so​bie wy​obra​ża​łem. Lily spo​dzie​wa​ła się, że Char​lie po​wie coś wię​cej, lecz on tyl​ko po​pi​jał her​ba​tę i uśmie​chał się do niej. – Masz tre​mę? – ode​zwał się po dłu​giej chwi​li ci​szy. – Je​stem ska​mie​nia​ła ze stra​chu! – od​rze​kła Lily, śmie​jąc się nie​pew​nie. Char​lie wy​szcze​rzył zęby. – Po​ra​dzisz so​bie – po​wie​dział. – Za​ło​ży​łem się, że tak bę​dzie. Po​sta​wi​łem na cie​bie