Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Pickart Joan Elliott - Magiczny wieczór

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :653.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Pickart Joan Elliott - Magiczny wieczór.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 228 stron)

Joan Elliott Pickart Magiczny wieczór

Harrison Parker – geniusz komputerowy potrafiący złamać każdy kod. Ale czy potrafi również złamać szyfr miłości? Maggie Conrad – tylko ona potrafi scalić i uratować rodzinę Parkerów. Ale jakim kosztem? Jake Ingram – najstarszy z piątki rodzeństwa urodzonego w wyniku eksperymentu naukowego. Został mu do odnalezienia jeszcze jeden brat...

Rozdział 1 Promienie księżyca rzucały srebrzysty blask na pokryte szronem trawniki, zamieniając je w magiczne diamentowe dywany. Po obu stronach ulicy ciągnęły się piękne domy w wiktoriańskim stylu. Wysokie, pozbawione liści drzewa zapadły w zimowy sen; dopiero na wiosnę zbudzą się ze snu i porosną liśćmi, które dadzą zbawczy cień podczas upałów, jakie latem nawiedzają Wirginię. Dookoła panowała cisza. Od kilku godzin mieszkańcy okazałych starych domów spali smacznie, tylko w jednym oknie na piętrze paliło się światło. Harrison Parker z marsową miną krążył po gabinecie, który urządził sobie w pustej sypialni, i pocierając ręką zesztywniały kark, bezskutecznie usiłował znaleźć odpowiedź na dziesiątki pytań kołaczących mu po głowie. Wreszcie opadł na stary skórzany fotel przy biurku. Spojrzawszy na zegar, westchnął zrezygnowany. Kwadrans po pierwszej. Najwyższa pora spać. Ale nie miał ochoty spędzić kolejnej nocy na przewracaniu się z boku na bok, zasypianiu i budzeniu się. Od kilku dni wstawał rano półprzytomny. – Psiakrew! – mruknął i opierając głowę o tył fotela, utkwił spojrzenie w suficie. – Co ja robię nie tak? Dlaczego nic mi nie wychodzi? Dziewięć miesięcy. Tyle minęło: dziewięć długich miesięcy, odkąd jego żona Lisa zginęła potrącona przez

pijanego kierowcę, kiedy wracała samochodem do domu. Powiedziano mu, że poniosła śmierć na miejscu, że nie cierpiała. W jednej minucie oddychała, a w następnej... po prostu przestała istnieć. Na zawsze. Dziewięć miesięcy. Z tych dziewięciu przez osiem żył pogrążony w bólu i rozpaczy. Smutny, zły na los, osamotniony, szukał ucieczki i pocieszenia w pracy. Ledwo zdawał sobie sprawę z obecności dzieci, dwóch synów i córki. Słuchał ich, ale nie słyszał, widział, ale nie rozumiał, czego potrzebują, rozmawiał z nimi, ale już po chwili nie pamiętał, o czym. Zostawiał Davida, Chelsey i Benny’ego pod opieką jednej niani, drugiej, trzeciej, a sam wymykał się do biura, z ulgą opuszczając dom, który kiedyś rozbrzmiewał wesołym śmiechem, a obecnie krzykiem i płaczem. Opiekunki po paru dniach lub tygodniach rzucały pracę; twierdziły, że nie są w stanie zapanować nad niesforną gromadką. Zamiast starać się rozwiązać problem, Harrison zatrudniał kolejną dziewczynę, która podobnie jak jej poprzedniczka nie wytrzymywała i odchodziła. Ostatnia, kiedy wręczał jej czek – a było to trochę ponad miesiąc temu – opowiedziała mu o tym, jak jego najmłodszy syn, czteroletni Benny, zniszczył w ataku złości kilkanaście porcelanowych figurek należących do zmarłej matki. Co gorsza, zdarzało się, że przez wiele dni chłopiec do nikogo się nie odzywał, czego – ku swemu przerażeniu – Harrison nawet nie zauważył. – Tak, zdecydowanie należy mi się tytuł ojca roku. –

Zdegustowany sobą, potarł dłonią nieogolony policzek. Wtedy, po rozmowie z ostatnią opiekunką, postanowił coś wreszcie zmienić. Z trudem wygrzebawszy się z otchłani pustki i rozpaczy, zrezygnował z pracy w dużej firmie, w której latami piął się po szczeblach kariery, aż doszedł niemal do samego szczytu, i założył własny interes – doradztwo komputerowe – z siedzibą w domu. Uznał, że tak będzie najlepiej. Że sam zajmie się swoimi załamanymi, nieszczęśliwymi maluchami. Że naprawi krzywdę, jaką im wyrządził, gdy roztkliwiając się nad sobą, zaniedbywał ich potrzeby emocjonalne. Sprawi, że David, Chelsey i Benny znów staną się tacy jak dawniej, weseli i pełni życia. Trudno im będzie bez Lisy, ale jakoś sobie poradzą. – Akurat! – Z jego głosu przebijało znużenie. – Minął miesiąc, Parker, i co? Widzisz jakieś postępy? Dziesięcioletni David, buntowniczo nastawiony do całego świata, przynajmniej raz dziennie oznajmiał ojcu, że go nienawidzi. Siedmioletnia Chelsey ssała palec, czego nie robiła, odkąd przestała nosić pieluchy. A Benny? Jeśli od rana do pójścia spać wypowiadał pięć słów na krzyż, był to wielki sukces. Dalej tak nie może być, pomyślał Harrison, odsuwając fotel od biurka. Najpierw stracił żonę, a teraz powoli, lecz nieubłaganie zaczyna tracić ukochane dzieci. – Spać... – Zgasił lampę. – Muszę się wreszcie wyspać, a jutro gdzieś się razem wybierzemy. Cholera, przywrócę im radość życia.

Jestem inteligentnym facetem. Coś wymyślę. Uda mi się. Na pewno się uda. Dzieci siedziały w kuchni przy dębowym stole. Nie odzywały się. Ignorując wrogie milczenie, Harrison przed każdym postawił talerz z racuchami. – No i jak wam się podoba moje dzieło? – spytał, siląc się na pogodny ton. – Moim zdaniem, wyszły całkiem nieźle. – Co to niby ma być? – David wbił wzrok w talerz. – Hm, ty dostałeś renifera Świętego Mikołaja. Rogi trochę mu przywarły do patelni, ale reszta jest bez zarzutu. Chelsey przypadł w udziale niedźwiadek z lekko nadpalonym kapeluszem, a Benny... Co ja tu widzę? Benny, spójrz! To choinka. – Harrison uśmiechnął się do swoich trzech naburmuszonych pociech. – Słuchajcie, nim się spostrzegliśmy, nadeszła zima. Czeka nas sporo różnych zajęć, bo musimy się przygotować do świąt. Mniej więcej za trzy tygodnie Mikołaj będzie rozwoził prezenty. – Hura – bąknął pod nosem David, po czym podniósł widelec i wbił go w racucha. – Tato, to nie jest żaden renifer, to kamień. Zęby można sobie na tym połamać. – Takie twarde? Hm... Już wiem! Trzeba polać syropem. Od tego są syropy, no nie? Od zmiękczania placków i racuchów. – Harrison rozejrzał się po kuchni. – Nie wiecie przypadkiem, gdzie stoi? Chelsey wyciągnęła palec z buzi. – Zawsze stał koło marmolady – odpowiedziała. – W

szafce przy zlewie. – Aha. – Otworzywszy szafkę, Harrison popatrzył na pustą półkę. – Chyba nie mamy syropu. Wpiszę go na listę zakupów. No dobra, kto ma ochotę na płatki kukurydziane? Kilka minut później odsunął na bok puste miseczki po płatkach, po czym usiadł do stołu z filiżanką kawy i gazetą. Starał się ignorować dobiegające z drugiego pokoju dźwięki; dzieci oglądały w telewizji filmy rysunkowe, dostarczając rozrywki sąsiadom w najbliższych kilku domach. – Spróbujemy. – Harrison nabił na widelec racucha w kształcie renifera. Po chwili cisnął go z powrotem na talerz, który pękł na pół. Chryste! – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Departament Obrony mógłby to wykorzystać jako tajną broń. Wypiwszy łyk kawy, rozłożył przed sobą gazetę. Przebiegł wzrokiem po tytułach artykułów, aż doszedł do stron poświęconych rozrywce. Te zaczął studiować z większą uwagą. – Szukaj czegoś ciekawego – nakazał sobie szeptem. – Żeby dzieciaki przyjemnie spędziły kilka godzin. Po chwili znalazł coś w sam raz. O drugiej po południu bibliotekarka Maggie Conrad zapraszała na „Godzinę bajek” wszystkie dzieci bez względu na wiek. Pokiwał zadowolony głową. Doskonale. Podrzuci dzieciaki do biblioteki, a sam w tym czasie objedzie kilka

sklepów. Może uda mu się kupić prezenty pod choinkę? Potem wszyscy razem wybiorą się na lody. Wyobraził sobie, jak siedzą w kawiarence, on pyta o wrażenia z biblioteki, a dzieci jedno przez drugie opowiadają mu o Królewnie Śnieżce lub Kubusiu Puchatku. W porządku. Przed wyjściem musi tylko posprzątać w kuchni, zrobić pranie, przypomnieć sobie, gdzie schował płyny i gąbki do mycia kafelków, po czym wyszorować ubikacje oraz łazienki. Wstał. Nie ma czasu na odpoczynek. Przenosząc brudne naczynia do zlewu, zastanawiał się, jak Lisa sobie ze wszystkim radziła. Kilka lat temu chciał zatrudnić kogoś do sprzątania, ale Lisa stanowczo zaoponowała, twierdząc, że sama potrafi zająć się domem. Cóż, skoro ona potrafiła, on nie jest gorszy. Pochłonięty sprzątaniem, wciąż rozmyślał o swym małżeństwie. W ciągu kilku miesięcy poprzedzających śmierć Lisy rzadko udawało mu się wrócić do domu na kolację. Wiele czasu spędzał w Waszyngtonie, wykonując zlecenia dla agencji rządowych, które zwracały się o pomoc do jego firmy – zwracały się do firmy, ale często stawiały warunek, że pracę ma wykonać właśnie on. Ponieważ tak dużo czasu spędzał poza domem nie powinno go dziwić, że miał coraz mniejszy kontakt z dziećmi. Kiedy wracał, one zazwyczaj już spały, a kiedy rano wychodził, jeszcze nie były na nogach. Zmarszczył czoło. Kiepski był z niego ojciec. I kiepski mąż, dodał w myślach. Skupił się na pracy, a dom i

wychowanie dzieci zostawił na głowie biednej Lisy. Gzy miała mu to za złe? Czy była niezadowolona z takiego układu? Czy czuła się zaniedbywana? Kiedy ostatni raz przed jej śmiercią kochali się? Kiedy wybrali się na romantyczną kolację, tylko we dwoje? Kiedy ostatni raz tańczyli? Nawet nie umiał sobie przypomnieć. Teraz już niczego nie mógł Lisie wynagrodzić. Do końca życia będą go gnębić wyrzuty sumienia, że za mało poświęcał jej uwagi. Może jednak naprawić swe relacje z dziećmi... Resztę przedpołudnia wykorzystał na prace domowe. Z każdą minutą jego frustracja rosła. Wsypał do pralki za dużą porcję proszku. Oczywiście spieniona woda zaczęła się wylewać; zalała podłogę w łazience, korytarzu, kuchni. Potem przewrócił w lodówce karton mleka; musiał wyjąć wszystko ze środka, powycierać żywność, półki. W dolnej szufladzie odkrył dwa plastikowe pojemniki z dziwną substancją pokrytą pleśnią. Czym prędzej je wyrzucił – zarówno pojemniki, jak i ich zawartość. Następnie wyszorował wannę. Kiedy pochylony wyciągnął rękę, by puścić wodę, niechcący odkręcił inny kran; woda popłynęła, owszem, ale z prysznica, mocząc go doszczętnie. Przez cały ten czas z salonu dobiegały dźwięki kreskówek. Dzieci siedziały przed telewizorem jak zahipnotyzowane, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół dzieje.

Na widok kanapek z masłem orzechowym i marmoladą, które Harrison przygotował na drugie śniadanie, Chelsey wybuchnęła płaczem. Łkając żałośnie, poinformowała ojca, że ona lubi kanapki z masłem orzechowym, ale bez marmolady. Mamusia o tym wiedziała, więc dlaczego on tego nie wie? Po czym dodała, że nie zamierza jeść tego świństwa za żadne skarby świata. Harrison przyrządził następną kanapkę ściśle według instrukcji córki, po czym zmęczony usiadł przy stole obok najstarszego Davida. – Jedzcie – rzekł. – Potem mam dla was niespodziankę. – Jaką? – spytała podejrzliwie Chelsey. – Pojedziemy do biblioteki – oznajmił Harrison, starając się nadać swemu głosowi entuzjastyczne brzmienie. – Organizują „Godzinę bajek”, a kiedy bajki się skończą, wybierzemy się na lody. – Godzina bajek? – oburzył się David. – To dobre dla maluchów, tato. Nie chcę słuchać żadnych kretyńskich bajek. A jeśli w sali bajkowej zobaczą mnie koledzy? Nigdzie nie pójdę. Odmawiam i już. – Pójdziesz, synu. – Harrison zmrużył oczy. – I to beż dyskusji. – Nienawidzę cię! – Chłopiec poderwał się na nogi. – Trudno. Ale do biblioteki pójdziesz i spędzisz tam przyjemnie czas. Jasne? Chłopiec zmierzył ojca gniewnym wzrokiem, po czym odwrócił się na pięcie i wybiegł z kuchni. – Nie martw się, tatusiu – powiedziała Chelsey. – David wcale cię nie nienawidzi. – Nagle zamyśliła się. – A może

i nienawidzi. Sama nie wiem. – Włożyła palec do buzi i zaczęła go ssać. – Myszko, zjedz kanapkę, a palec possiesz sobie na deser. Chociaż moim zdaniem, takie duże dziewczynki w ogóle nie powinny ssać paluszków. Benny, mimo że młodszy, nie ssie. Jak za naciśnięciem guziczka Benny wsadził kciuk do ust. Przeklinając w duchu, Harrison wstał od stołu. Tuż przed drugą po południu wprowadził do biblioteki nabzdyczonego Davida, ssącą palec Chelsey i milczącego Benny’ego. Akurat korytarzem przechodziła kobieta, na oko sześćdziesięcioletnia, która przedstawiła się jako pracownica biblioteki, i spytała, czy może im w czymkolwiek pomóc. Harrison wyjaśnił, w jakim celu przybyli. Słysząc to, kobieta oznajmiła, że chętnie zaprowadzi dzieci do właściwej sali. Harrison podziękował i zostawiwszy dzieci pod jej opieką, wrócił pośpiesznie do samochodu. Godzinę później, totalnie zniechęcony, zjawił się w bibliotece po odbiór swych pociech. Spędził tę godzinę w świątecznie udekorowanym centrum handlowym, w którym z ukrytych w ścianach głośników dudniły kolędy. Krążył od sklepu do sklepu, szukając prezentów pod choinkę. Wreszcie poddał się; do tego stopnia stracił kontakt z dziećmi, że nie miał najmniejszego pojęcia, co by im sprawiło przyjemność. Jest podłym ojcem.

Wszedł do starego, lecz doskonale utrzymanego budynku, w którym mieściła się biblioteka. Zamiast snuć się po korytarzu, postanowił udać się do czytelni i poszukać w komputerze informacji potrzebnych do zlecenia, nad którym obecnie pracował. Idąc po lśniącej drewnianej posadzce, nagle usłyszał niosący się echem wesoły dziecięcy śmiech. Odruchowo skierował się w stronę, skąd śmiech dobiegał. Uświadomił sobie, że taki dźwięk dawno nie gościł w jego domu. Cichutko wszedł do sali, w której kilkanaścioro dzieci siedziało na podłodze, i rozejrzał się dookoła. Zobaczył ogromne kolorowe worki wypełnione kulkami styropianowymi, wielkie miękkie poduchy, namalowane na ścianie uśmiechnięte zwierzęta, stojące w rogu barwne plastikowe stoliki i krzesełka, regały pełne książek... Miał wrażenie, że znalazł się w kolorowym dziecięcym raju. Wszedł pięć kroków głębiej, po czym krzyżując ręce na piersi, oparł się o ścianę. Nagle zatrzymał wzrok na atrakcyjnej blondynce w wieku dwudziestu siedmiu, może ośmiu lat, o krótkich kręconych włosach, którą z uwagą śledziły wszystkie pary oczu. Dziewczyna, ubrana w luźne spodnie i olbrzymi czerwony sweter, miała na głowie pluszowe poroże. Niezła laska, pomyślał Harrison. Skakała po sali tam i z powrotem, stroiła zabawne miny i w niczym nie przypominała typowej bibliotekarki, która zazwyczaj kojarzy się z dostojną matroną o włosach uczesanych w kok i drucianych lub rogowych okularach na nosie.

Harrison przeniósł spojrzenie na starszego syna – i osłupiał. David z rozdziawioną buzią wodził wzrokiem za... Jak ona się nazywa? Maggie? Tak... za Maggie Conrad. Chelsey zapomniała o ssaniu palca, a Benny dosłownie promieniał z radości. Gdzie się podziały te ponure nadąsane dzieci, które tu przywiózł godzinę temu? – Pomóżcie mi! Proszę! – zwróciła się Maggie do swoich młodych widzów. – Musimy znaleźć królika Clarence’a, bo inaczej przepadną mu święta! Jestem sarenka Daisy; wraz z moimi leśnymi przyjaciółmi szukam go od rana, ale bez powodzenia. Święta tymczasem są tuż-tuż. Pomóżcie mi, błagam. Zawołajmy go wszyscy razem, może nas usłyszy? Ku zdumieniu stojącego pod ścianą mężczyzny cała trójka jego dzieci, nawet milczący Benny, zaczęła głośno nawoływać królika. Harrison pokręcił z niedowierzaniem głową. Nieświadoma swojej mocy Maggie zauroczyła troje małych Parkerów, pomyślał ich ojciec, uśmiechając się w duchu. – Ciii! – Sarenka Maggie przyłożyła palec do ust. – Chyba coś słyszę. A wy? Słyszycie ten dźwięk? Cała zasłuchana grupa pokiwała zgodnie. – Patrzcie, tam jest Clarence! Dzięki Bogu! W samą porę! Och, nie! Skręcił w złą stronę! Oddala się do lasu! Trzeba go powstrzymać. Hm, już wiem! Klaszczmy w dłonie i wołajmy jego imię, dobrze?

Clarence! Benny poderwał się na nogi i uderzając niezdarnie rączką o rączkę, wołał z przejęciem: – Króliku Clarence! Tutaj, króliczku! Do nas biegnij! Szybciutko, bo przegapisz święta! Harrison ledwo panował nad wzruszeniem. Nie potrafił oderwać oczu od dzieci. Jego mały Benny, który w domu prawie się nie odzywał, wołał najgłośniej ze wszystkich. David i Chelsey też wciągnęli się w zabawę; wraz z innymi klaskali i przywoływali królika. – No, nareszcie! Mam cię, malutki! – ucieszyła się Maggie. Schyliwszy się, zgarnęła w ramiona niewidzialne stworzonko. Miało się wrażenie, że naprawdę tuli do piersi puszystego Clarence’a. – Dziękuję wam, kochani, za pomoc – zwróciła się do widowni. Bez was bym sobie nie poradziła. I dziękuję za przyjście. Mam nadzieję, że wkrótce znów mnie odwiedzicie. – Ukłoniła się, po czym posłała dzieciakom całusy. – Do zobaczenia, kochani. – Do widzenia – odrzekły dzieci, wstając z podłogi. Harrison odkleił się od ściany i zerknął w stronę otwartych drzwi. Na korytarzu tłoczyli się rodzice, którzy przyszli odebrać swe przejęte pociechy. Po chwili ponownie spojrzał w głąb sali. Zmarszczył czoło. Zdał sobie sprawę, że w przeciwieństwie do innych dzieci jego trójka nigdzie się nie spieszy. Zamiast skierować się do wyjścia, Chelsey z braćmi podeszła do bibliotekarki.

– Byliście wspaniali. – Maggie obdarzyła ich ciepłym uśmiechem. – Nie wiem, jak wam dziękować. Zasłużyliście na wielki uścisk od wszystkich zwierząt w lesie, zwłaszcza od Clarence’a. Zreflektowawszy się, co Maggie zamierza uczynić, Harrison ruszył pośpiesznie w stronę stojącej pod oknem gromadki. Ilekroć w ciągu ostatnich paru miesięcy usiłował przytulić któreś z dzieci, ono natychmiast sztywniało, potem zaczynało się wyrywać. Nie chciał, by pobyt w bibliotece, który sprawił dzieciom tak dużą przyjemność, zakończył się ponurym akcentem. Wtem stanął w pół kroku, przecierając ze zdumienia oczy. Maggie ściskała kolejno każde dziecko, a one nie tylko nie protestowały, ale obejmowały ją za szyję. Kiedy uścisnąwszy Benny’ego, wyprostowała się, mały obiema łapkami chwycił ją za rękę. – Chodź do nas, Maggie – poprosił błagalnie. – Będziemy grzeczni. Słowo honoru. Pobawimy się, a potem opowiesz nam jeszcze jedną bajkę, co? – O tak! Byłoby super! – poparł go David. – Nie musiałabyś jeść tego, co nasz tata upitrasi. Moglibyśmy zamówić pizzę... To co, pojedziesz z nami? – Obiecuję, że nie będę ssała palca! – próbowała ją zachęcić Chelsey. – Jesteście kochani. – Maggie ponownie ucałowała całą trójkę. – I bardzo wam dziękuję za zaproszenie, ale niestety nie mogę go przyjąć. Pracuję tutaj, więc jak chcecie posłuchać bajek, musicie

przyjść do biblioteki. – Na moment zamilkła. – Domyślam się, że wasz tata nie jest najlepszym kucharzem na świecie – rzekła z uśmiechem. – Czy mogę spytać, gdzie jest... wasza mamusia? – W niebie. Jest aniołkiem – odparła Chelsey. – Tak, jest aniołkiem w niebie – powtórzył Benny. – Rozumiem. – Dziewczyna pokiwała głową. – Moja mamusia i tatuś też są aniołkami, więc wiem, co czujecie. Na pewno bardzo za nią tęsknicie. Ale przynajmniej macie tatusia. David wzruszył ramionami, Benny się skrzywił, a Chelsey zaczęła ssać kciuk. Harrison poczuł zimny dreszcz. – Hej, dzieciaki! – zawołał, zmuszając się do uśmiechu. – To wy pomogłyście znaleźć królika Clarence’a? Całe szczęście! Już się bałem, że Clarence spędzi święta samotnie w lesie. – Przeniósłszy spojrzenie na Maggie, wyciągnął na powitanie rękę. – Jestem Harrison Parker – przedstawił się – a to moje pociechy: David, Chelsey i Benny. Które, nawiasem mówiąc, mają rację, jeśli chodzi o moje umiejętności kulinarne. Są żałosne. Może pitrasić nie potrafi, za to wygląda bosko, pomyślała Maggie, patrząc na Harrisona. Ledwo mogła oddychać, widząc spojrzenie jego niebieskich oczu, które przenikało ją na wylot. Uścisnął jej dłoń. Nawet nie zorientowała się, kiedy mu ją podała. – Bardzo mi miło – rzekła, czując, jak ogarnia ją

dziwny żar. Ma pan urocze dzieci. Kojarzyła mu się ze słońcem, z piękną pogodą, głównie z powodu oczu, które były błękitne jak bezchmurne letnie niebo. Miała z metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, figurę... nie, figury nie widział. Skrywała ją pod luźnym, bezkształtnym swetrem. Podobały mu się jej delikatne rysy twarzy, a zwłaszcza usta – pełne, nabrzmiałe, kuszące. Cholera, Parker, weź się w garść! – No dobra, dzieciaki, w drogę. Podziękujcie pannie Conrad za miłe popołudnie... – Zawahał się. – Przepraszam: pannie czy pani? – Pannie – odparła, spoglądając na dzieci. – Mam nadzieję, że niedługo znów mnie odwiedzicie? – Chodź z nami, Maggie... – zaczął David. – Nie nalegaj, synku – przerwał mu ojciec. – Panna Maggie dziś pracuje. No, chodźcie. Obiecałem wam lody. David wykrzywił się. – Jest za zimno na lody. Lody to głupi pomysł. – Więc zamów gorącą czekoladę – poradziła młodemu buntownikowi śliczna bibliotekarka. – Z kawałkami marcepana, które będą pływać z wierzchu, dopóki się nie rozpuszczą. Mmm, nawet nie wiesz, jakie to pyszne. – Czy królik Clarence lubi gorącą czekoladę? – zapytał Benny. – Och, tak. Zawsze go nią częstuję, kiedy wpada do mnie z wizytą. – Dobra – oznajmił Benny. – To ja poproszę gorącą czekoladę z marcepanem. – Zaczął skakać w stronę

wyjścia. – Jestem królik Clarence! Jestem królik Clarence! – Wcale nie! – oburzyła się Chelsey. – Bo ja nim jestem! Potrafię wyżej kicać niż ty. – O rety! – David spojrzał w sufit i powłócząc nogami, ruszył za rodzeństwem – Jakie to dzieci! – Zaczekajcie na mnie przy drzwiach! – zawołał Harrison, po czym ponownie skierował wzrok na Maggie. – Nawet sobie pani nie wyobraża czego tu dziś dokonała. – Zawahał się. – Dziewięć miesięcy temu moja żona zginęła w wypadku. Dzieci strasznie to przeżyły. Buntują się przeciwko wszystkim kolejnym opiekunkom. Od miesiąca sam się nimi zajmuję, ale też sobie kiepsko radzę, Cała trójka wciąż jest... bo ja wiem? Zła, osamotniona, nieszczęśliwa... Maggie pokiwała ze zrozumieniem głową. – I nagle dziś zobaczyłem moje dzieci radosne, ożywione, zachowujące się tak jak dawniej – kontynuował Harrison. – Wstąpiła we mnie nowa nadzieja, że jeszcze nie wszystko stracone. To było mi bardzo potrzebne. – No cóż... cieszę się, że pan je tu przyprowadził. Skrzyżowawszy ręce na piersi, Maggie cofnęła się o krok. Nie lubiła, kiedy ktoś naruszał jej przestrzeń osobistą. Zwłaszcza gdy tym kimś był wysoki, doskonale zbudowany facet o gęstych blond włosach, którego widok zapierał dech. Facet, który w dodatku emanował seksem. Źle się czuła w obecności takich przystojniaków; prawdę mówiąc, w ogóle nie najlepiej się czuła w towarzystwie

dorosłych. Zdecydowanie wolała przebywać z dziećmi. Wychodząc z sali, David obejrzał się przez ramię. – Tato, idziesz czy nie? – Tak, już idę – odparł Harrison. – Jeszcze raz bardzo pani dziękuję – powiedział, zwracając się do Maggie. – Szkoda, że nie ma pani siostry bliźniaczki albo że nie można pani sklonować, bo byłaby pani wymarzoną opiekunką dla mojej gromadki. No cóż, do widzenia. – Do widzenia – szepnęła Maggie, odprowadzając Harrisona wzrokiem do drzwi, przy których czekał nadąsany syn. Takie śliczne dzieci, pomyślała. David i Benny mieli włosy złociste jak ich ojciec, Chelsey zaś ciemne loki, które przypuszczalnie odziedziczyła po matce. Po matce, która jest aniołkiem w niebie. Rozejrzawszy się po pogrążonej w ciszy pustej sali, Maggie poczuła, jak przechodzi ją dreszcz. Nawet jeśli matka dzieci nie żyje, to Parkerowie są rodziną. Mają siebie. Mogą razem śmiać się i płakać, mogą liczyć na wzajemną pomoc, na słowa otuchy, na wsparcie. Ona nie ma nikogo. Jest sama jak palec.

Rozdział 2 Tuż po jedenastej wieczorem Harrison wyłączył komputer, ziewnął szeroko, po czym poruszył szyją w prawo i lewo, by rozluźnić spięte mięśnie. Był totalnie wypompowany, miał jednak nadzieję, że jeśli zaraz położy się spać, to rano obudzi się świeży, wypoczęty i pełen energii. Po tak udanym dniu nie powinien mieć trudności z zaśnięciem. Dzień rzeczywiście był udany. Po wizycie w bibliotece wybrali się do kawiarni na gorącą czekoladę. Kiedy składali zamówienie, Benny poprosił o dodatkowy kubek czekolady dla Clarence’a. Z radości, że dziecko w ogóle się odzywa, Harrison gotów był zafundować królikowi przejażdżkę limuzyną z kierowcą. Ku zdumieniu Harrisona David nie tylko nie wyśmiał młodszego braciszka, ale wdał się z nim w rozmowę; zaczął tłumaczyć Benny’emu, że królik na pewno woli jeden kawałek marcepana, a nie dwa, jak stworzenia dwunożne. Kelnerka przysłuchiwała się rozmowie, z trudem zachowując powagę. Po chwili wróciła z tacą, na której stały czekoladowe napoje dla dzieci i jeden z boku dla Clarence’a. – Tylko się nie poparzcie – ostrzegła. – A czy króliki potrafią dmuchać na czekoladę, żeby ją ostudzić? – Ja podmucham za Clarence’a – zaoferowała się

Chelsey. Harrisonowi zrobiło się wesoło, gdy David zaproponował, że wypije porcję królika, bo przecież królik niedawno zjadł ogromny lunch i twierdził, że już na nic nie ma miejsca. Przeciągając się, Harrison wstał od biurka. Wieczór był trochę mniej udany niż popołudnie. David jak zwykle zamknął się w swoim pokoju, Chelsey znów zaczęła ssać palec, a Benny przestał się odzywać. Ale przynajmniej spędzili razem kilka godzin w ciepłej, przyjaznej atmosferze, chichocząc, rozmawiając, czując się znów jak rodzina. Wszystko dzięki Maggie. Wpatrzony w ścianę, Harrison zadumał się. Maggie... intrygująca, a zarazem atrakcyjna. Kiedy występowała przed dziecięcą widownią, wcielając się kolejno w różne zwierzęta, zdawała się promieniować radością. Jakby opowiadanie bajek sprawiało jej autentyczną przyjemność. Później, kiedy dzieci się rozeszły i zostali we dwoje, przeobraziła się w kogoś całkiem innego. Otoczyła się murem, stała się nieśmiała, zamknięta w sobie. Czyżby się go wystraszyła? Ale dlaczego? Przecież nie zrobił nic, co by mogło jej zagrażać. A jednak wyraźnie unikała jego wzroku, głos jej lekko drżał... Wyciągnął rękę, by zgasić lampę. No cóż, śliczna bajarka ma skomplikowaną naturę. Wiedział, że niełatwo mu będzie wyrzucić ją z pamięci. Zanim zdążył wcisnąć guzik, zadzwonił telefon. Harrison podskoczył – w nocnej ciszy ostry terkot wydał

się znacznie głośniejszy niż za dnia – po czym chwycił szybko słuchawkę, by przypadkiem dzieci się nie pobudziły. – Parker. Słucham? – Tu Tynan – oznajmił głos na drugim końcu linii. – Matt? – Harrison uśmiechnął się. – Co u ciebie słychać? Nie odzywałeś się, odkąd... – Uśmiech znikł mu z twarzy. – Dzięki za kwiaty, które przysłałeś, kiedy Lisa... Powinienem był do ciebie zadzwonić albo wysłać list z podziękowaniem, ale jakoś nie miałem głowy. Oczywiście to mnie nie usprawiedliwia... W każdym razie dziękuję, bukiet był piękny. – Daj spokój. Wiesz, chciałem przyjechać na pogrzeb, ale nie mogłem się wyrwać. Przykro mi z powodu Lisy, stary. Powiedz, jak sobie radzisz? Ty i dzieciaki? Musi być wam cholernie ciężko. One straciły matkę, ty żonę... Dajecie sobie radę? – Łatwo nie jest – Harrison usiadł z powrotem w fotelu – ale jakoś sobie radzimy. – No tak... Słuchaj, podobno odszedłeś z firmy i założyłeś własny biznes? Jesteś teraz wolnym strzelcem? – Owszem. Widzę, Matt, że nic się nie zmieniłeś. – Harrison zaśmiał się cicho. – Jak zawsze, jesteś o wszystkim doskonale poinformowany. A z tym własnym biznesem. po prostu dzieciaki wykańczały kolejne nianie. W końcu uznałem, że muszę zrezygnować z pracy i sam się nimi zając. To znaczy dziećmi, nie nianiami. Na razie kiepsko mi to idzie, ale powoli czynimy postępy.

– Musisz być cierpliwy, przyjacielu. Nie w jeden dzień Rzym zbudowano – pocieszył go Matt. – Potrzebujecie czasu. – Masz rację. – Słuchaj, dzwonię o tak późnej porze, bo mam ważną sprawę. Nie przeszkadzam? Możemy pogadać? – Pewnie. – Harrison oparł nogi na biurku, skrzyżował je w kostkach. – O co chodzi, Matt? Zamieniam się w słuch. – Dobrze, przyjacielu. Opowiem ci bajeczkę. Chociaż trudno ci będzie w nią uwierzyć, zapewniam, że wszystko od początku do końca jest prawdą. – A czy w twojej bajce występuje królik Clarence? – Co? – Nie, nic. Mów. – Sprawa objęta jest klauzulą tajności. Żadne szczegóły nie mogą wydostać się na zewnątrz. – Rozumiem. – Potrzebuję twojej pomocy jako informatyka. Chodzi mi o włamanie do komputera, ale jest pewien haczyk. Jeżeli ktoś cię namierzy, będziesz miał kłopoty. Będzie ci trudniej zdobyć zlecenia, dzięki którym teraz zarabiasz na życie. Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiał, stary. Nie musisz tego robić. Możesz mi odmówić, nie obrażę się. – W porządku – powiedział ze śmiechem Harrison. – Widzę, że odrobiłeś lekcje, Matt. Prowadzę swój biznes dopiero od miesiąca, a ty wiesz o mnie wszystko. I o

moich zleceniach, i o tym, że mimo odejścia z firmy zachowałem zezwolenie na dostęp do tajnych dokumentów. – Dobra, dobra, Parker, nie jesteś jedynym hakerem na świecie! Matt Tynan zamilkł. – Ale jesteś najlepszym, jakiego znam – przyznał po chwili. – Poza tym mam do ciebie zaufanie. A tego akurat potrzebuję: wiedzy i pewności, że człowiek, do którego się zwrócę, mnie nie zdradzi. – Zwolnij na moment. – Harrison zmarszczył czoło. – Z tego, co mówisz, wynika, że jeśli przyjmę twoje zlecenie, mogę mieć problemy. Lubię cię, Matt, cenię sobie naszą przyjaźń. I zawsze pociągało mnie ryzyko. Ale teraz przede wszystkim muszę myśleć o dzieciach. Dostaję wiele zleceń od agencji rządowych. Jeżeli podejmując się pracy dla ciebie, stracę uprawnienia, a przez to i możliwość zarobkowania... – Rozumiem twoje obawy – przerwał mu Matt – myślę jednak, że mogę je rozwiać. Honorarium, jakie byś dostał, powinno wynagrodzić ci wszelkie ewentualne niedogodności. – Tak mówisz? Kiedy Matt wymienił sumę, Harrison otworzył szeroko oczy i gwizdnął ze zdumienia. – Kusząca propozycja, stary. Czułbym się znacznie bezpieczniej, mając taką sumkę na koncie i wiedząc, że nie muszę się martwić o przyszłość mojej trójki. – Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił powietrze. –

Dobra. Wchodzę w to. Opowiadaj tę swoją bajeczkę. Godzinę później Harrison pokręcił głową. Słuchał Matta z zapartym tchem, niemal zapominając o oddychaniu. – Niesamowite – oznajmił w końcu. – Wprost nie do wiary. Genetycznie zmodyfikowane dzieci, które teraz są już dorosłymi ludźmi... To jak fantastyka naukowa. Całe szczęście, że zdołaliście odcyfrować te fałszywe informacje i powstrzymać kolejnych szaleńców, którzy mogliby chcieć powtórzyć doświadczenie. – Na moment zamilkł. – Czyli... więcej takich dzieci się nie urodziło? Cholera, Matt, to wszystko jest piekielnie groźne. – Wiem. Dlatego tak bardzo zależy mi na tym, żebyś wszedł w pliki Meduzy. Potrzebuję szczegółowych informacji o programie Proteusz, a także na temat Achillesa. – Achillesa czyli Gideona? Jedynego z tej szóstki, do którego nie udało wam się jeszcze dotrzeć? – Tak, a musimy go zlokalizować jak najszybciej – odrzekł Matt. – Praca, którą ci zlecam, będzie wymagała ogromnego skupienia i wysiłku. Zastanów się, czy możesz się jej podjąć. Czy sytuacja rodzinna ci na to pozwoli. – Coś wymyślę, Matt. Nie wiem, czy podołam zadaniu, ale na pewno nie poddam się bez walki. Spróbuję zdobyć te informacje.