Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 879
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 894

Pieraccini Massimiliano - Anomalia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Pieraccini Massimiliano - Anomalia.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 76 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

O książce Massimo Redi, profesor fizyki z Florencji, czuje się zaszczycony, kiedy otrzymuje zaproszenie na sympozjum w Erice. Propozycję wygłoszenia referatu przed najbardziej światłymi umysłami współczesnej nauki traktuje jako nobilitację, zwłaszcza gdy dowiaduje się, że na sympozjum pojawi się incognito papież Jan Paweł II. Nie jest to jedyna niespodzianka, jaka czeka Rediego. Zaskakuje go też obecność jego byłego studenta oraz dawnej kochanki, o której po latach wciąż nie może zapomnieć. Już pierwszego wieczoru w Erice zaczynają się dziać niepokojące rzeczy. Znika ukraiński naukowiec, autor raportu, z którego wynika, że nasza wiedza o skutkach katastrofy w Czarnobylu jest przekłamana. Kiedy następnego dnia w apartamencie przygotowywanym dla papieża zostają znalezione zwłoki kobiety, Redi i Moebius rozpoczynają własne śledztwo.

Massimiliano Pieraccini Urodził się w toskańskim Arezzo. Studiował we Florencji. Obecnie wykłada fizykę na wydziale inżynieryjnym tamtejszego Uniwersytetu Santa Marta. Jego debiut literacki, ANOMALIA, stał się sensacją wydawniczą, jeszcze zanim się ukazał, a o prawa do wydania tej powieści walczyły dwa największe włoskie wydawnictwa – Mondadori i Rizzoli.

Tytuł oryginału: L’ANOMALIA Copyright © Massimiliano Pieraccini 2011 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014 Polish translation copyright © Jan Jackowicz 2014 Redakcja: Małgorzata Makowska Projekt graficzny okładki: © Mariusz Banachowicz ISBN 978-83-7985-122-5 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Wiedza naukowa potęguje wrażenie cudowności, tajemnicy, podziwu, jakie odczuwamy na widok kwiatu. Nauka może tylko coś dodać; naprawdę nie widzę, w jaki sposób i czego mogłaby nas pozbawić. RICHARD P. FEYNMAN

PLAN MIASTA ERICE 1. Porta Trapani 2. Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny 3. Instytut imienia Isidora I. Rabiego (San Rocco) 4. Instytut imienia Patricka M.S. Blacketta (San Domenico) 5. Instytut imienia Eugene’a P. Wignera (San Francesco) 6. Ogrody Balio 7. Wieża Balio 8. Zamek Wenus 9. Wieżyczka Pepoli 10. Porta Carmine 11. Porta Spada 12. Mury elymiańsko-kartagińskie 13. Komenda karabinierów 14. Ośrodek sportowy

Smukły jak trzcina czternastoletni Aleksiej wpatrywał się z najwyższego poziomu wieży w ogromnego niedźwiadka Miszę zawieszonego pod pochyłym sufitem. Szerokie okna wychodziły na budynki o surowych konturach stojące pośród kwitnących ogrodów. Na pomarszczonej powierzchni wody igrały odblaski błękitnego nieba. Chłopiec wyobraził sobie sprężystą pozę i dokładne następstwo ruchów, już teraz wyczuwając niemal wrażenia, jakich miał doznać — podniecenie spowodowane odbiciem od trampoliny, chłodną euforię lotu i zdumienie wywołane zetknięciem z wodą. Trener przyglądał mu się z obrzeża basenu. Był niegdyś wielkim sportowcem i to on nauczył Aleksieja, w jaki sposób zamienić się w pozbawione mózgu ciało w ostatnich sekundach przed wykonaniem skoku. Poruszyły się barwne baloniki zawieszone na ścianach. Drgnęła wskazówka minutowa zegara ściennego. Aleksiej wziął głęboki oddech. Dwa kroki. Podskok na czubku trampoliny. Gdy tylko poczuł, że jest już w powietrzu, zebrał się w sobie tak, aby skumulowana energia momentu obrotowego zakręciła nim jak najprędzej. Potem wyciągnął się elegancko, wydłużając moment bezwładności, żeby ustawić się precyzyjnie w linii pionowej na ułamek sekundy przed zanurzeniem się w wodzie. Sportowiec skaczący z trampoliny nie ma przeciwników; to, co robi, jest samotnym tańcem wykorzystującym prawa fizyki. Jego ulubiony, ustępliwy żywioł wodny przyjął go z nagłą i uspokajającą łagodnością. Aleksiej starał się jak najdłużej smakować delikatne i miękkie ruchy swego ciała, aby wynurzyć się w końcu w pobliżu krawędzi basenu. Trener powitał go uśmiechem, a na trampolinie pojawił się już następny chłopiec. Aleksiej wyszedł z wody i skierował się do szatni. Był wspaniały letni dzień. Na placyku przed wielkim krytym basenem dziewczynka w różowej sukience goniła białego pudelka. Kołysząc się niczym mała gąska, przecięła drogę młodemu ojcu, który popychał wózek dziecięcy. Trochę dalej śmiała się beztrosko grupka dziewczynek w kwiecistych spódniczkach i w bluzkach z odkrytymi ramionami. Piesek schował się pod niedużym motocyklem zaparkowanym koło kiosku z lodami i dziewczynka wybuchnęła płaczem. Kobieta z chustką na głowie wzięła ją na ręce, a potem zawołała pudelka, który od razu wyszedł ze swej kryjówki, żeby dać się pogłaskać roześmianej już dziewczynce. Aleksiej minął ich, przeszedł przez placyk i ruszył aleją. Stojące wzdłuż chodnika latarnie o futurystycznych kształtach tworzyły długi ciąg powtarzanej litery Y. Spacerujący ludzie. Czerwone kwiaty na rabatkach. Żółty autobus o zaokrąglonych kształtach, ale żadnego jadącego samochodu osobowego. Uwagę chłopca przyciągnęło tylko jedno auto marki Żiguli, stojące nieco dalej. Był to model z roku 1973, który można było rozpoznać po schowanych klamkach i siatce okrywającej wyloty powietrza na tylnych słupkach. Aleksiej znał się na samochodach; jego ojciec był inżynierem. Kilka lat temu cała rodzina przeniosła się do tego wspaniałego miasta jasnych domów wzniesionych pośród ogrodów. Miasta, w którym gniazdowały bociany, a ludność składała się głównie z inżynierów i naukowców. Aleksiej napotkał dwóch wojskowych w brązowych mundurach i czapkach oficerskich z czerwonym otokiem. Nieco dalej aleja skręcała lekko, a potem przechodziła w malowniczy półkolisty plac. Chłopiec pokonał ostatnie metry wojskowym krokiem, wyobrażając sobie, że pierś pokrywają mu medale. Zatrzymał się u wejścia na plac i dla zabawy stanął na baczność, niczym dzielny żołnierz ze swej fantazji. Przed nim, wśród różanych krzewów, wznosił się ogromny czerwonawy sześcian z twarzą Lenina na każdym boku. U góry widniał napis:

NIEŚMIERTELNE JEST DZIEŁO BOHATERSKIEGO NARODU RADZIECKIEGO.

1 (…) concerning the problem of demonstrating the Bell nonlocality under symmetric noncollective measurements of an ensemble of N=2J Bell singlets |ψ〉=|ψ– 〉⊗N , the interesting part of this state can be written as: which is an incoherent mixture of different spin (j) states1 . Przy pierwszym czytaniu artykułu naukowego tylko z rzadka chwytał coś więcej prócz ogólnego sensu, czasami nawet go nie pojmował, ale to nie odbierało niczego z przyjemności śledzenia wzrokiem podzielonych na dwie kolumny stronic „Physical Review”. Zatrzymywał się dłużej na bardziej zwartych i zagadkowych wzorach tylko po to, aby podziwiać ich wyrafinowaną formalną elegancję, zanim jeszcze pojął ich znaczenie, które miało mu się objawiać stopniowo, z trudem, w przypominającej puszczanie zajączków grze między odsyłaczami do innych publikacji, „oczywistymi fragmentami”, które nigdy nie były oczywiste, i długimi obliczeniami ołówkiem na marginesie kartki. Było to coś pośredniego między rozwiązywaniem zagadek i zabawą w poszukiwanie skarbu. Pojedynczy artykuł zmuszał go do wielogodzinnej, niemal absolutnej koncentracji. Często wracał do niego po kilku miesiącach, kierując się odczuciem, że wciąż jeszcze umyka mu coś ważnego. Profesor Massimo Redi odłożył ołówek i sięgnął po okulary na sąsiednim siedzeniu, które pozostało wolne przez cały przelot. Od dziecka był krótkowidzem, ale chociaż nie ukończył jeszcze czterdziestu lat, stawał się przedwcześnie także dalekowidzem i już teraz musiał używać dwóch par okularów. Jedne służyły mu do oglądania przedmiotów dalekich, a drugie bliskich. Myśl o tym wprawiała go jednak w przygnębienie. Włożył je na nos, popychając palcem wskazującym mostek między soczewkami, który to gest powtarzał często, i podniósł oczy w stronę okienka. Był piękny listopadowy dzień, bez jednej chmurki. Samolot, Airbus A319 linii Meridiana, leciał nad spokojnym Morzem Śródziemnym, a w oddali widać było zarysy włoskiego wybrzeża. Profesor odłożył do torby fotokopie artykułu i sięgnął po kartkę, na której wypisał zamaszyście tytuł: Sympozjum na temat zagrożeń dla Ziemi. Były to notatki do wystąpienia, jakie czekało go za dwa dni w położonej niedaleko Trapani miejscowości Erice, do której właśnie się udawał. Zawsze chętnie wracał do tego zawieszonego w czasie miasteczka, które, w co można było uwierzyć bez żadnego trudu, zostało założone trzy tysiące lat temu przez tajemniczy lud Elymianów. Wydawało się, że tysiące lat historii zaledwie je musnęły. Massimo lubił jego rozrzedzone powietrze, położenie na górskiej ostrodze i trójkątny kształt, zamknięty w jednakowej długości bokach. Bardziej niż cokolwiek innego lubił też spacerować jego cichymi zaułkami, zatopiony w myślach. Naukowe paradoksy, nad którymi głowił się czasem całymi tygodniami, nie dochodząc z nimi do ładu, w Erice ukazywały mu się w innym świetle, niczym węzeł, który nagle okazuje się jedynie złożoną wstążką. Jeszcze przed ukończeniem studiów słyszał o Fundacji „Ettore Majorana” założonej w Erice przez profesora Antonina Zichichiego — ośrodku, w którym od lat sześćdziesiątych urządzano tak zwane szkółki, czyli krótkie kursy poświęcone zgłębianiu najnowszych tematów naukowych. Potem, jako młody naukowiec tuż po dyplomie, otrzymał stypendium na udział w jednym z nich. Kilka lat później został zaproszony na te same kursy jako wykładowca. Ale działalność ośrodka nie ograniczała się do edukacji. Jego najważniejszym celem było

zawsze wpływanie na wielkie problemy podnoszone przez naukę, tak zwane zagrożenia dla Ziemi. Poświęcano im co roku spotkania, w których uczestniczyli, wyłącznie na zaproszenie, najwyżej cenieni naukowcy z całego świata. W roku 1982, w jednym z najbardziej krytycznych momentów zimnej wojny, Paul Dirac, Piotr Kapica i Antonino Zichichi napisali Manifest Erice, oświadczenie na rzecz naukowej wspólnoty bez tajemnic i świata bez zbrojeń. W następnych latach Zichichi zdołał zachęcić do złożenia pod nim podpisu przeszło dziesięć tysięcy uczonych i przedłożył go między innymi prezydentowi USA Ronaldowi Reaganowi oraz pierwszemu sekretarzowi Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Michaiłowi Gorbaczowowi. Jakiś złośliwiec zauważył przy tej okazji, że Erice otwiera Zichichiemu drogę do Nagrody Nobla. A ponieważ aż do tej pory sycylijski profesor nie otrzymał nagrody w dziedzinie fizyki, mierzył w Nagrodę Pokojową. Szanowny Panie Profesorze Massimo Redi, z okazji nadzwyczajnego sympozjum poświęconego zagrożeniom dla Ziemi, którego program znajdzie Pan w załączeniu, komitet naukowy Fundacji „Ettore Majorana” ma przyjemność zaprosić Pana do wygłoszenia wykładu na temat rachunku kwantowego i jego dalekosiężnych perspektyw w dziedzinie sztucznej inteligencji. Wykład nie powinien być ściśle specjalistyczny, ale przeznaczony dla słuchaczy o różnym wykształceniu i utrzymany w interdyscyplinarnym duchu naszych spotkań. W oczekiwaniu na potwierdzenie Pańskiego udziału, sekretariat Fundacji Massimo miał dar wyjaśniania w prosty sposób złożonych pojęć, ale z pewnością nie cieszył się sławą wielkiego naukowca. Napisał sporo dobrze przyjętych artykułów i zrobił umiarkowaną karierę, ale, jak utrzymywał Enrico Fermi: Na świecie istnieją różne rodzaje naukowców. Są wśród nich osoby drugiej i trzeciej kategorii, które bardzo się starają, ale nie dochodzą zbyt daleko. Są postaci pierwszoplanowe, które dokonują wielkiej wagi odkryć, mających fundamentalne znaczenie dla rozwoju nauki. Ale są też geniusze, tacy jak Galileusz i Newton. A Massimo nie był pewien nawet tego, czy można go było zaliczyć do trzeciej kategorii. Co więcej, osiągnął już wiek, w którym trudno by mu było wnieść jakiś fundamentalny wkład. Nauka jest zabawą dla ludzi młodych. A zbyt często historia nauki objawiała mu się jako zniechęcająca galeria świetnych i bardzo młodych umysłów — Newton zdefiniował fundamentalne zasady fizyki w wieku dwudziestu trzech lat, Gauss zdołał przedstawić podstawowy teoremat algebry jako dwudziestolatek, a Einstein zrewolucjonizował fizykę w dwudziestym szóstym roku życia; tę listę można by ciągnąć jeszcze długo. Ponownie przekartkował swoje notatki. Przemówienie dobrze przygotowane, sugestywne i umiarkowanie głębokie. Nie miał szans na zdobycie Nagrody Nobla, ale w swych wystąpieniach prezentował się z jak najlepszej strony, podobnie jak podczas wykładów. I to wprawiało go w pewne zakłopotanie. Dlaczego Zichichi go zaprosił? Od kilku lat Massimo był stale obecny na „szkółkach” w Erice, ale nigdy nie uczestniczył w sympozjum poświęconym zagrożeniom dla Ziemi. Jego publiczność stanowili młodzi badacze, a nie luminarze nauki, zdobywcy Nagrody Nobla. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem wykaz wystąpień dołączony do zaproszenia. Oczywiście, zaproszenie to mile połechtało jego dumę. I choć w tych samych dniach miał wygłosić uzgodniony już od dawna wykład na Uniwersytecie Katalońskim, odwołał go bez większego żalu. Stewardesa zapowiedziała lądowanie. Massimo włożył swoje notatki z powrotem do torby i zamknął odchylany stolik. Kiedy samolot dotknął ziemi, słońce już zaszło i została po nim

tylko ciemnoczerwona łuna na linii horyzontu. Mimo że często podróżował, lądowanie budziło w nim wciąż jeszcze silne emocje, które objawiały się lekkim przyspieszeniem tętna w chwili, gdy opuszczał osłonięte wnętrze kabiny samolotu. Od budynku terminalu dzieliło go kilka metrów. Po drugiej stronie samolotu, stojącego nieruchomo na pasie startowym, rysowały się ciemne kontury masywu skalnego Montagna Longa. Gdy na taśmie ukazały się w końcu bagaże, Massimo sięgnął po swoją walizkę na kółkach i skierował się do wyjścia, przy którym stało dwóch roztargnionych strażników celno-skarbowych. W przestronnej sali przylotów panował chaos. Dostrzegł poruszenie w tłumie, a chwilę potem kierowcę w granatowej marynarce, który trzymał kartonik z wypisanym ręcznie jego nazwiskiem. Pomachał mu ręką i w tym samym momencie zauważył kątem oka, że kilka kroków dalej starszy pan dźwigający walizki został popchnięty przez chłopaka, który próbował utorować sobie drogę i omal go nie przewrócił. Massimo instynktownie uchwycił mocniej rączkę swojej walizki. Chłopak przeprosił staruszka i ruszył spiesznie w jego kierunku. Miał krótkie, przystrzyżone niemal na jeża włosy i ubrany był tylko w szarą koszulkę, dżinsy i sandały, chociaż w ten listopadowy wieczór temperatura daleka była z pewnością od letniego upału.

2 Fabio Moebius był jednym z jego studentów. Na początku serii wykładów, które Redi prowadził w jednej z największych auli wydziałowych, usiadł w pierwszym rzędzie: szara koszulka, dżinsy i sandały, choć także wtedy była już późna jesień i ulewny deszcz dzwonił o szyby wysokich okien w kamiennych ścianach. Jak każdego roku Massimo podał w nieco teatralnym stylu pierwszy temat — efekt tunelu, dziwne zjawisko kwantowe leżące u podstaw działania wszystkich urządzeń opartych na półprzewodnikach, od komputera po telefon komórkowy. — Bohaterem powieści Hrabia Monte Christo jest młody marynarz Edmund Dantès, niesłusznie uwięziony na małej wysepce pośrodku morza — zaczął dobrze postawionym głosem godnym wytrawnego aktora. Tłukący o szyby deszcz stanowił doskonałe tło dźwiękowe. — Więzienne cele to jamy bez okien i schodów. Tylko jedna, mająca numer trzydzieści trzy, jest pusta. Strażnik chodzi od jednej celi do drugiej i co jakiś czas zagląda do środka. — Massimo zszedł z katedry i ruszył przejściem między rzędami ławek, naśladując miarowe kroki strażnika. — Pewnego ranka podczas rutynowej inspekcji stwierdza, że pusta jest cela numer trzydzieści cztery. Zaniepokojony, natychmiast sprawdza pozostałe i odkrywa, że wszystkie są zajęte, łącznie z celą numer trzydzieści trzy, która poprzedniego dnia była pusta. To go uspokaja: żaden z więźniów nie uciekł. — W tym momencie Massimo dotarł do ostatniego rzędu i studenci musieli się obrócić, żeby móc śledzić go wzrokiem. — Mimo to schodzi na dół, żeby uważnie sprawdzić, czy między celami numer trzydzieści trzy i trzydzieści cztery nie ma podkopu. Ale ściany obu lochów są nienaruszone. Zakłopotany, postanawia odczekać. — Massimo poprawił okulary na nosie. — Mija noc. Następnego ranka spostrzega, że pusta jest cela numer trzydzieści pięć. Tym razem kontroluje najpierw sąsiednie cele i z niepokojem odkrywa, że cela numer trzydzieści cztery, która poprzedniego dnia była pusta, teraz jest zajęta. Znowu schodzi na dół, żeby rozejrzeć się za tunelem, ale go nie znajduje. W następnych dniach historia się powtarza. Jeśli jakaś cela jest pusta, przechodzi do niej co pewien czas któryś z więźniów z cel sąsiednich. Zjawisko samo w sobie nie jest specjalnie groźne, bo żaden z więźniów nie ucieka, ale strażnik jest człowiekiem drobiazgowym i przestrzegającym regulaminu, toteż postanawia wzmocnić nadzór. Robi obchód co kilka minut, nie śpi w nocy, dokonuje zaskakujących inspekcji, ale bez skutku: przechodzenie z jednej celi do drugiej odbywa się zawsze w chwili, gdy jest w innym miejscu. — Massimo znalazł się teraz między pierwszym rzędem ławek i katedrą. — To samo dzieje się z elektronami w dziurach półprzewodnika pod napięciem: mimo że nie mają dość energii, żeby wyskoczyć na zewnątrz, przechodzą z jednej dziury do drugiej, tak jakby korzystały z tunelu, którego w rzeczywistości nie ma. A najdziwniejsze jest być może to, że nie mamy najmniejszego pojęcia, w jaki sposób i kiedy występuje to przenikanie. Choćbyśmy obmyślili najbardziej wyrafinowane eksperymenty, żeby zaobserwować to zjawisko dokładnie w momencie, w którym ono zachodzi, nigdy się w tym nie połapiemy. Wiemy tylko tyle, że nasze wysiłki udaremnia jakieś podstawowe prawo fizyki. — To powiedziawszy, odwrócił się i podszedł do katedry, żeby ze stojącego na niej pudełka wyjąć kawałek kredy. W tym momencie Fabio podniósł się i ruszył do wyjścia. Znalazłszy się w drzwiach auli, tuż obok tablicy, mruknął przyciszonym, ale wystarczająco mocnym głosem, żeby można go było dosłyszeć: — Co za głupoty! Massimo był pewien, że już go więcej nie zobaczy, ale na następnym wykładzie ujrzał go jak zwykle w pierwszym rzędzie. Fabio słuchał z uwagą, nie robił notatek. A potem, kiedy

wydawało się, że profesor popada w niezdecydowanie w trudniejszym momencie, ruszył do ataku. — To jest bez sensu! Dlaczego funkcja stanu ma zajmować całą przestrzeń poszczególnych faz? — spytał agresywnym tonem. Dotknął ważnej kwestii: chodziło o jedną z tych niezbyt realistycznych hipotez, które robią wrażenie, jakby były sformułowane ad hoc, ale w końcu się sprawdzają. Massimo udał, że nie zauważa nieprzyjemnego tonu pytania, i podjął zagadnienie, dobrze wyważając słowa i sięgając po liczne przykłady. Student zareagował jedynie mruknięciem i ruchem głowy, który Massimo zinterpretował jako oznakę aprobaty. Przez następne pół godziny Fabio próbował jeszcze kilku frontalnych ataków, które zostały zręcznie odparte. Potem przeszedł do taktyki partyzanckiej, wytrwale i z determinacją atakując marginesowe wywody. Profesor musiał uciekać się do długich dygresji, żeby nie dać się zapędzić w kozi róg. Od tego ranka aż do końca semestru przed każdym wykładem ogarniało Rediego na progu auli przyjemne podniecenie, jakie zapaśnik odczuwa przed czekającą go walką. • • • Semestr zakończył się kilka tygodni temu. Massimo przyglądał się przez okno swojego gabinetu potokom rzęsistego deszczu, który zlewał wydziałowy dziedziniec i stojący na nim motocykl, jego piętnastoletni bmw K100, utrzymany w doskonałym stanie. Nazywał go „swoją piękną panią”. Ale nieczęsto z niego korzystał — czuł się trochę śmiesznie w tłumie studentów, paradując w stroju wyścigowego motocyklisty. Za każdym razem, jak na niego wsiadam, pojawia się deszcz, pomyślał, z powrotem przenosząc wzrok na spartańskie wyposażenie pokoju. Jego spojrzenie zatrzymało się na chwilę na stojącej na szafie, trochę niepokojącej sylwetce modelu Predatora. Rok temu otrzymał pokaźny grant na zbadanie kwantowego protokołu kryptograficznego poświęconego łączności z samolotami bezzałogowymi. Ale skończyło się na niczym — została tylko góra papierów z analizami systemu, który okazał się zbyt kosztowny i skomplikowany, aby można go było wprowadzić w życie. Może to i dobrze, przyznał, zaskakując samego siebie tym stwierdzeniem. Dopiero co zaczęło się bombardowanie Iraku, niebawem miała się rozpocząć inwazja sił lądowych. Drzwi wydały odgłos, jakby za chwilę miały się rozlecieć. Muszę zgłosić je do naprawy, pomyślał, a potem powiedział: — Proszę! — Dzień dobry, panie profesorze. — Był to Fabio Moebius. Tym razem miał na sobie lekką marynarkę i sportowe buty. — Proszę, niech pan wejdzie. — Massimo zwracał się do studentów per pan i przechodził na ty tylko w relacjach ze swymi doktorantami, ale nigdy nie dawał im wyraźnie do zrozumienia, że mogliby mu się odwzajemnić tym samym. — Czy pan wie, że okupujemy kominek? — spytał Fabio bez żadnych wstępów. Od kilku tygodni studenci okupowali jedną z auli wydziałowych, zwaną właśnie „kominkiem”, żeby zaprotestować przeciwko sprywatyzowaniu trybu przyznawania stypendiów studenckich. — Tak, oczywiście. — Nie można było nie zauważyć wielkiego transparentu, jaki rozwiesili w holu. — Organizujemy zajęcia publiczne. Massimo spojrzał na niego z zakłopotaniem. — Tak, zajęcia otwarte dla wszystkich, na tematy, które nas interesują, prowadzone przez wybranych przez nas wykładowców. — Zuchy — odparł Massimo bez cienia ironii, nie znajdując innej odpowiedzi.

— Czy zechciałby pan poprowadzić wykład? — Na jaki temat? — spytał zaskoczony profesor. — Możemy to ustalić wspólnie, mógłby nam pan opowiedzieć kolejną historyjkę o karłach i tancereczkach lub coś w tym rodzaju. — Najwyraźniej dyplomacja nie była jego mocną stroną. — Nie dość wam było słuchać mnie przez cały semestr? — spytał profesor, poprawiając okulary na nosie. — A więc zgadza się pan? Massimo kiwnął potakująco głową. — To dobrze, wrócę jutro w czasie pana dyżuru, żeby uzgodnić szczegóły. A teraz muszę już iść. — Fabio odwrócił się do drzwi, a potem dodał: — Och, panie profesorze, to był świetny semestr! • • • W niedzielę 28 września 2003 roku o godzinie 3.30 rano w Szwajcarii padająca jodła przerwała „pępowinę” łączącą sześć wielkich francuskich elektrowni atomowych z siecią włoskich linii elektroenergetycznych. Nagle zabrakło niemal połowy potrzebnego prądu elektrycznego i cały krajowy system zaopatrywania w energię załamał się niczym przewrócone kostki domina. Był to dziwny koniec tygodnia, niemal jak cofnięcie się w czasie — zgasły światła sygnalizacji ulicznej, syreny alarmowe wyły całymi godzinami aż do wyczerpania akumulatorów, telefony i lodówki nie działały, z kranów ciekła zimna woda i panował nastrój wyczekiwania. Massimo dobrze go zapamiętał. Również dlatego, że w następny poniedziałek Fabio przyszedł, żeby zapytać go o temat pracy magisterskiej. — Tak, myślę, że mam interesujący problem — odparł Massimo, dotykając nosa. Tylko on mógł się zjawić w takim dniu z tego rodzaju prośbą, pomyślał, spoglądając z niepokojem na wygaszoną diodę routera. — Szyfrowanie kwantowe — oświadczył w końcu. W oczach chłopaka pojawił się błysk. — Edgar Allan Poe, uważający się za wielkiego eksperta od szyfrowania, twierdził, że nie da się wynaleźć kodu szyfrowego, który byłby nie do złamania, ale najwyraźniej się mylił — rzekł od niechcenia Massimo. — Tak, z pewnością. W zasadzie mechanika kwantowa pozwala na połączenie kluczy z mechanizmem, którego absolutnie nie da się złamać. Pan sam to wyjaśnił. — Rzeczywiście — odparł Massimo, dotykając brody, a potem dodał, sięgając głównie po własne wygłaszane wcześniej sformułowania: — Jakiekolwiek podsłuchanie kanału rozdzielającego klucze szyfrowe powoduje zakłócenie statystyki danych. Bezpieczeństwo komunikowania się jest zagwarantowane nie przez złożoność kodu szyfrowego, ale przez samą fizykę, a w istocie przez zasadę nieoznaczoności Heisenberga… — …która zabrania dokonania pomiaru układu kwantowego bez naruszenia jego stanu — wszedł mu w słowo Fabio, okazując oznaki zniecierpliwienia z powodu spokojnego i refleksyjnego tonu profesora. — Czy istnieją już tego rodzaju zastosowania? — Przeprowadzono testy i parę lat temu zostało zrealizowane pierwsze połączenie, ale są to wciąż jeszcze urządzenia prototypowe. Trzeba będzie zaczekać, żeby przekazywanie danych stało się rzeczywiście bezpieczne! — odparł Massimo. — A ja czym mam się zająć? — Pracujemy nad rozwinięciem tego pomysłu. Będziemy chcieli nie tylko transmitować dane, ale także je archiwizować w systemie kwantowym. Fabio zareagował lawiną pytań technicznych. Był wyraźnie podekscytowany.

— Ale kto za to wszystko płaci? — zapytał w końcu. — Mam na myśli fakt, że już samo zweryfikowanie zasady wymaga dużej liczby skomplikowanych urządzeń. Massimo rzucił mu wymowne spojrzenie. — Wojskowi, tak? — domyślił się Fabio. — Czy to stanowi dla ciebie jakiś problem? — Nie, żadnego. Kiedy zaczynamy? • • • W następnych miesiącach sporo pracowali razem, chociaż każdy na swój sposób. Massimo rozumował spokojnie, brał pod rozwagę różne hipotezy i często odchodził od tematu. Fabio koncentrował się niczym sportowiec i roztrząsał problemy gwałtownie, z wściekłością. W czasie spotkań Massimo zapełniał gabinetową tablicę wzorami, zaglądając do sterty odręcznych notatek. Fabio zdawał się zachowywać wszystko w pamięci. Mieli skrajnie różne sposoby rozumowania: jeden starał się zgłębiać problemy, drugi krążył, dotykając jedynie pojęć i szukając sensu przede wszystkim w ich wzajemnych powiązaniach. Dla Massima szyfrowanie kwantowe stanowiło eksplorację analogii między fizyczną rzeczywistością i informacją, tak jakby istotą samej przyrody było raczej właśnie przekazywanie informacji niż materia czy energia. Dla Fabia była to dziwaczna szarada, której rozwiązywanie bawiło go bez względu na to, dokąd miał go zaprowadzić jej logiczny wątek. Różnice między nimi stawały się jeszcze bardziej konkretne i oczywiste przed ekranem komputera. Massimo operował myszą, otwierając menu i okna, ich zawartość i opcje. Potrzebował czterech kliknięć dla pojedynczej operacji. Fabio posługiwał się klawiaturą z taką samą prędkością i naturalnością, z jaką przeskakiwał z jednego pojęcia na drugie. Massimo polubił tego chłopca, chociaż często zdumiewał się jego prawie kompletną ignorancją we wszystkim, co nie było ściśle konieczne do rozwiązania problemu, nad którym właśnie pracował. Chłopak był całkowicie pozbawiony wiedzy o literaturze, filozofii i historii. Prawdopodobnie nigdy nie przeczytał żadnej powieści i łatwo było wyczuć, że rzadko przegląda prasę. Ale być może w tym tkwiła jego siła — naukowcy, którzy dokonali największych odkryć, byli straszliwymi ignorantami, jeśli chodzi o filozofię. Zbyt wiele subtelności podcina w końcu skrzydła, myślał z odrobiną żalu Massimo. Dopiero po feriach bożonarodzeniowych zaczął zwracać uwagę na coraz dłuższe okresy jego nieobecności. Od czasu do czasu Fabio znikał, z początku na dzień lub dwa, potem także na całe tygodnie. Nie odpowiadał na e-maile i telefony. Potem nagle pojawiał się znowu, pełen pomysłów i entuzjazmu. Po dłuższej niż zwykle nieobecności nastąpiły dwa tygodnie wyczerpujących dyskusji, także nocnych, aż w końcu jednym ciągiem napisali wspólnie prawie trzystronicowy artykuł pod tytułem Storage and Retrieval of Single Photons Transmitted between Remote Quantum Memories (Przechowywanie i odzyskiwanie pojedynczych fotonów przesyłanych między oddalonymi pamięciami kwantowymi). I po raz pierwszy profesor Redi mógł ujrzeć swoje nazwisko w „Nature”, najbardziej prestiżowym czasopiśmie naukowym na świecie. Próbował tego już kilka lat wcześniej, pewien, że ma w ręku dobry temat, ale otrzymywał odpowiedzi w rodzaju: Dziękujemy za nadesłanie maszynopisu… Mimo iż pańska analiza jest interesująca… Dlatego też proponujemy, aby starał się pan wydrukować go gdzie indziej. W przeciwieństwie do artykułu napisanego wraz z Fabiem, który właściwie nie spotkał się z zastrzeżeniami. Fabio zdał egzamin magisterski pewnego kwietniowego ranka. Stojąc na podium w koszulce i dżinsach, zdawał się niczym słońce rozjaśniać szare oblicza profesorów w togach i biretach, którzy mieli go ocenić. Był to wielki sukces zarówno dla Rediego, jak i dla jego

ulubionego studenta. Po zdobyciu dyplomu chłopak przystał na propozycję pozostania na uniwersytecie na stypendium doktoranckim. Potem znowu zniknął. Massimo wolałby znaleźć się gdzie indziej owego wieczoru, gdy prawie trzy miesiące później zobaczył go znowu. Pytał o niego wszystkich jego znajomych, przełamując ten rodzaj nieśmiałości, niemal przykrości, jakie odczuwał przy wdzieraniu się do prywatnego życia swoich współpracowników. W końcu jeden ze studentów pierwszego roku powiedział mu, że choć nie widział Fabia od jakiegoś czasu, wie, gdzie on mieszka. • • • Szary blok wynajmowany na czarno studentom przebywającym poza swoim miejscem zamieszkania. Nacisnął guzik domofonu. Żadnej odpowiedzi. Potem odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Sześć pięter bez windy. Odrapane ściany. W którymś z mieszkań zbyt głośna muzyka. Drzwi były tylko przymknięte. Zapach dymu z papierosa. — Połóż torby na stoliku w przedpokoju — odezwał się kobiecy głos z innego pomieszczenia. Głos stanowczy i pozbawiony wdzięku. Massimo wszedł do środka. Wszędzie wielkie pudła z książkami. Na stoliku popielniczka pełna niedopałków i dwie puste butelki po mocnych trunkach. — Dzień dobry. Nazywam się Massimo Redi. Szukam Fabia. — Kim pan jest? — spytała dziewczyna w różowej piżamie, wychodząc z kuchni. Na nogach miała pluszowe kapcie z psimi oczami i uszami. Zapalony papieros w ustach. — Spodziewałam się kogoś innego. — Zgasiła niedopałek w popielniczce w przedpokoju. — Przyszedłem, żeby dowiedzieć się czegoś o Fabiu. Jestem jego profesorem. — Aha — odparła, a potem, zmierzywszy go wzrokiem, dodała: — Myślałam, że jest pan starszy. Massimo przyjrzał się jej. Dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat, mniej więcej w wieku Fabia. Ale jej oczy miały bardziej dojrzały wyraz. Jakby kryły się za zasłoną. — Jest chory. — Mogę go zobaczyć? Dziewczyna odwróciła się i poprowadziła go w głąb mieszkania. Doszedł za nią do końca korytarza. W pokoju panował półmrok, żaluzje były opuszczone. Przy ścianie naprzeciwko drzwi jednoosobowe łóżko, na nim postać odwrócona do ściany, zwinięta w kłębek pod grubym przykryciem pomimo upału panującego tego lata. Trząsł się. Dziewczyna dotknęła go delikatnie. Fabio odwrócił się. Oczy nieprzytomne i nabiegłe krwią, rozszerzone źrenice. Obrócił się znowu plecami. — Co mu jest? — zaniepokoił się Massimo, gdy opuścili pokój. — Napije się pan kawy? — zaproponowała. W zlewie piętrzyły się talerze z nie wiadomo ilu dni. Z okna widać było fasadę brzydkiego gmachu z lat pięćdziesiątych, a na ulicy stał pojemnik przepełniony śmieciami. Massimo nie podejrzewał nawet, że tuż obok jednej z głównych ulic śródmieścia można znaleźć tak zaniedbany zakątek. — Zapali pan? — spytała, postawiwszy kawiarkę na kuchence. — Nie, dziękuję. — Nie będzie panu przeszkadzać? — Zapaliła papierosa, nie czekając na odpowiedź. Kłąb dymu zaplątał się w jej włosy. — Nigdy mi nie mówił, co mu dolega — powiedziała w końcu.

Massimo spojrzał jej w oczy. Czarne, namiętne i smutne. — Zupełnie się na tym nie znam. Nie wiem nawet, czy to choroba. Ale próbowałam się dowiedzieć. Zdaje się, że nazywają to chorobą afektywną dwubiegunową. — Zaciągnęła się dymem, a potem podjęła: — Zazwyczaj Fabio jest cudownym, świetnym chłopakiem, inteligentnym i pełnym życia. Potem nagle popada w ten stan. Nic nie mówi, porusza się z trudem i rozpacza. Może to trwać parę godzin, dni, tygodni, a nawet miesięcy. Kiedy mu się to przytrafia, dzwoni do mnie. Słyszę, jak rzęzi przez telefon. Nie potrzebuje nawet mówić, rozumiem od razu i przychodzę tutaj, żeby się nim zająć. — Zgasiła w popielniczce wypalonego do połowy papierosa. — Nie, nie jestem jego narzeczoną ani siostrą — dodała jakby w odpowiedzi na pytanie, które Massimo zadał jedynie w myśli. — Nie znaczę dla niego nic. Znam go jeszcze z czasów licealnych. Dzwoni do mnie, kiedy się źle poczuje. A ja, nie wiem dlaczego, rzucam wszystko i biegnę do niego. Jak głupia. Załatwiam to, co najgorsze, a potem wracam do siebie. Urodziłam się idiotką, co na to poradzę? Dopili kawę w milczeniu, a potem odprowadziła go do drzwi. Spojrzenie Massima zatrzymało się na chwilę na jej ciemnych oczach. Mruknął coś niewyraźnie na pożegnanie. Znalazłszy się na podeście schodów, poczuł, że opuszcza go przygnębiający nastrój, jaki panował w mieszkaniu. — Och… panie profesorze! — zawołała za nim dziewczyna, gdy był już na schodach. — Pracuję jako kasjerka w supermarkecie — uznała za stosowne usprawiedliwić się, stojąc na progu w piżamie i pluszowych kapciach. • • • Fabio wrócił na uniwersytet po dwóch miesiącach. Wpadł do gabinetu swego profesora pełen euforii i życia, tak jakby nic się nie stało. Nie wspomniał ani słowem o tamtej wizycie. Massimo zadawał sobie pytanie, czy o niej pamięta. Następne miesiące upłynęły na wytężonej pracy. Fabio poświęcił się duszą i ciałem trudnemu problemowi polegającymi na ustaleniu pewnych wartości, które teoria określała jako nieskończone, ale które takimi być nie mogły. Wcześniej pracowali nad nim inni i nie znaleźli rozwiązania. Fabio formułował hipotezy i z właściwym sobie uporem i totalną koncentracją szukał dla nich natychmiastowego potwierdzenia. Hipoteza—weryfikacja, hipoteza—weryfikacja. Dopóki się nie zmęczył. Próbował wszelkich możliwych dróg, osiągnął nawet drobne postępy, ale do niczego nie doszedł. Nieskończoność pozostała nieposkromiona. I właśnie wtedy spytał, czy może odejść; powiedział, że nie tylko chce się zająć czymś innym, ale także zmienić otoczenie. Jedynie w ten sposób mógł uwolnić umysł od błędnego koła, w jakie popadł. Massimo, po trosze z żalem, napisał pochlebny list rekomendacyjny z prośbą o przyznanie Fabiowi stypendium stażowego na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii.

3 — Panie profesorze, nie podwiózłby mnie pan do Erice? — spytał bez żadnych wstępów Fabio, jeszcze zdyszany od biegu. Massimo zaniemówił na chwilę, a potem objął go ciepłym uściskiem, bo mimo że utrzymywali kontakt za pomocą poczty elektronicznej, nie widział go od czasu wyjazdu Fabia do Stanów Zjednoczonych prawie dwa lata temu. Kierowca, potężne, niemal dwumetrowe chłopisko, niezwłocznie zabrał bagaże obu i skierował się do wyjścia. Mercedes opuścił oświetlony parking lotniska i wjechał na autostradę A 29 w kierunku Trapani. Niewiele aut na drodze. Kilka dalekich świateł. — Wie pan, co zobaczyłem najpierw po dotarciu do Stanfordu? — spytał rozentuzjazmowany Fabio. — Ślub! Koło wejścia na teren uniwersytetu znajduje się coś w rodzaju kościelnego dziedzińca, wydaje się, jakby się wchodziło na plac Świętego Piotra. Jest też kościół z bogatymi stiukami i freskami. I oni znaleźli się tam właśnie po to, żeby wziąć ślub. Bardzo oryginalna para, ona przebrana za bombonierkę, a on za pingwina. Zabawni. Światła ukazywały się coraz rzadziej, aż w końcu zupełnie zniknęły. — I nie ma pan pojęcia, ile tam jest niepotrzebnej aparatury w tych laboratoriach! Wystarczy poprosić, a oni kupują. Wszystko. Mogliby założyć muzeum! — ciągnął, nie dopuszczając Massima do głosu. Kierowca prowadził w milczeniu; samochód przemykał szybko wśród mrocznych sycylijskich pól. W pobliżu Trapani zjechali z autostrady na drogę lokalną. Minęli jakieś zamieszkałe osiedle. Niskie domy i płaskie dachy. Stacja benzynowa. Palmy. Auto skręciło ostro w lewo, ocierając się o chodnik, i zaczęło wjeżdżać z dużą szybkością na strome wzniesienie. Droga pięła się w górę ciasnymi zakrętami. Kilka drzew. Biały wapienny mur tuż obok jezdni. Kolejne zakręty, coraz ostrzejsze. W oddali lśniąca świetlista koronka wybrzeża. Jeszcze jeden zakręt i nagle znaleźli się w bardzo gęstej mgle. Auto gwałtownie wyhamowało. W świetle reflektorów widać było jedynie mleczny obłok. — Wierzchołek góry Erice sięga siedmiuset pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza, ale to samotny szczyt — wyjaśnił kierowca, który do tej pory nie otworzył ust. Mówił czystym językiem włoskim, bez żadnego akcentu. — Te nagłe mgły są wytwarzane przez wilgotne wiatry, które idą od morza. Mogą wisieć na szczycie góry zarówno godzinami, jak i całymi dniami. Ale są to tylko niskie chmury, widać to doskonale z doliny. Wystarcza lekki wietrzyk, żeby je zdmuchnąć. Samochód posuwał się ostrożnie z włączonymi światłami przeciwmgłowymi. Ostatni zakręt i na krótkiej zadrzewionej alei ukazała się tablica z napisem ERICE — MIASTO NAUKI. Dalej, w głębi pustej ulicy, widać było przez mgłę pulsujące światła na kratownicy wieży telekomunikacyjnej. Z dwóch stron Erice znajdowały się strome przepaści, trzecia była zabezpieczona starymi kartagińskimi murami. Auto wjechało do miasta od strony wychodzącej na równinę Trapani. Nagłe otwarcie spowijającego ich całunu odsłoniło wojskowy budynek z obowiązkowymi groźnymi napisami, sylwetką uzbrojonego żołnierza i zakazem fotografowania. Nieco dalej kawiarnia ze stolikami na świeżym powietrzu, chociaż była już jesień w pełni. Samochód skręcił pod kątem prostym w zaułek, który wyglądał na nieprzejezdny. Otarł się niemal o wysokie białe ściany bez okien, muskając najniższe gałęzie wiekowego drzewa, a w końcu podskoczył kilka razy na bruku i zatrzymał się przed rozwidleniem uliczek. — Stąd możecie już iść na piechotę. Cały czas prosto, a potem na prawo — poinformował

ich kierowca. Redi i Fabio wyjęli z bagażnika walizkę i plecak, po czym zagłębili się w uliczkę, zbyt wąską dla auta, które ich tu dowiozło. Kółka walizki Massima zaterkotały głośno na bruku. Okrywająca miasteczko gęsta mgła przydawała mu nierealnego nastroju. Uliczne lampy wyglądały jak kule opalizującego światła, a nieliczni przechodnie wydawali się abstrakcyjnymi postaciami, które pojawiały się i znikały w nicości. Przeszli przed koszarami karabinierów, ponurym budynkiem, który z pewnością został zbudowany w innym celu i tylko włoska flaga na pochyłym drzewcu, umocowana do tarasu, podnosiła go do rangi budowli publicznej. Nieco dalej ukazał się wspaniały barokowy portal. — Fabio, opowiedziałeś mi mnóstwo rzeczy, o ślubach, studentkach, naleśnikach z syropem klonowym… Ale nie powiedziałeś, dlaczego się tu znalazłeś. Jak ci się udało zdobyć zaproszenie? — spytał Massimo, pokonując z wysiłkiem wzniesienie. — Nie mam zaproszenia — zwierzył się z niewinną miną Fabio. — Prawdę mówiąc, liczyłem, że pan pomoże mi wejść. — Co takiego? — Uchwyt walizki wymknął się Massimowi z dłoni i upadł z trzaskiem na ziemię. — Jest pan tu znany, nikt nie będzie robił problemów, jeśli zjawi się pan w czyimś towarzystwie. — Przede wszystkim przyjeżdżam tu często jako wykładowca, a nie jako gość sympozjów poświęconych zagrożeniom dla Ziemi. A to nie to samo. Poza tym dlaczego właściwie miałbym umożliwić ci wejście? — Ponieważ pana o to proszę — odparł spokojnie Fabio. Massimo przypomniał sobie noce spędzone na dyskusjach naukowych, artykuł w „Nature”, nazwiska na pierwszej stronicy, „Fabio Moebius i Massimo Redi”, oprawioną w ramki kopię, którą powiesił w dobrze widocznym miejscu za biurkiem w gabinecie, wzmiankę w piśmie uniwersyteckim, komplementy kolegów. Nie, nie mógłby zostawić go za drzwiami. W gruncie rzeczy miało to być sympozjum naukowe, choć z udziałem wybranych osób; czemu nie mógłby zjawić się na nim ze swoim asystentem? Postanowił pomóc mu wejść, nie prosząc o wyjaśnienia. Zapyta o nie później. Mógłby się zresztą założyć, że Fabio ani przez chwilę nie wątpił w jego dobrą wolę. Ich przejściu przyglądała się obojętnie mała grupka starszych mężczyzn w okrągłych czapkach z małym daszkiem, którzy stali z rękami w kieszeniach i wydawali się czuć doskonale w tej watowanej mgłą atmosferze. Massimo i Fabio minęli rozwidlenie i podążali dalej uliczką, przy której ukazały się urząd pocztowy, klasztor San Carlo, restauracja i w końcu sklepiona nisza, pośrodku której stał posążek Matki Boskiej w błękitnym płaszczu, oświetlony neonowymi lampami. Nad bramą zobaczyli wypisany wielkimi literami napis CENTRUM KULTURY NAUKOWEJ E. MAJORANA — INSTYTUT SAN ROCCO. Centrum składało się z trzech położonych w różnych częściach miasteczka budynków, zwanych „instytutami”, z których każdy nosił imię wielkiego naukowca: Isidora I. Rabiego, Patricka M.S. Blacketta i Eugene’a P. Wignera. Ale nikt nie określał tych trzech budowli ich nazwami, a tym bardziej pracujący tu personel. Zanim stały się siedzibami Centrum, mieściły się w nich klasztory klarysek, dominikanów i franciszkanów. A mieszkańcy Erice mieli dla nich nazwy San Rocco, San Domenico oraz San Francesco, i tak też miało pozostać na zawsze. Zichichi, który urodził się w Trapani, dobrze znał drażliwość miejscowych, dlatego też trzy instytuty zachowały obie nazwy, stąd podwójne określenie „Instytut S. Rocco” nad sklepieniem bramy Instytutu imienia Rabiego. — Witam pana profesora w Centrum — powitał Rediego z wyraźnym sycylijskim

akcentem siwy mężczyzna w granatowym mundurze bez dystynkcji, siedzący za stołem w portierni. Hol wejściowy był obszernym pomieszczeniem, którego pomalowane na żółto ściany obwieszono afiszami i programami „szkółek”, jakie w ciągu wielu lat odbywały się w Erice. Portiernia mieściła się natomiast w małym pokoiku zastawionym tekturowymi pudłami. Umeblowanie było raczej skromne — tylko stół, krzesło i telefon. Na ścianie dwa święte obrazki: Matka Boska z Custonaci i Ojciec Pio. Mężczyzna sprawdził listę gości i wręczył profesorowi żółtą broszurę. — Pana nazwisko, proszę — zwrócił się do Fabia, który stał tuż za plecami Rediego. — Fabio Moebius — odparł zapytany, po czym sprecyzował po krótkim wahaniu: — Doktor Fabio Moebius. Portier przebiegł listę wzrokiem, a potem pomógł sobie palcem. — Nie jestem pewien, czy zgłosiłem nazwisko mojego asystenta — przyszedł mu w końcu z pomocą Massimo. — Panie profesorze — powiedział portier upominającym tonem — powinien pan zawiadomić nas o tym z wyprzedzeniem. Chodzi o spotkanie zastrzeżone, nie możemy wpuścić na nie osoby, której nie ma na liście zaproszonych. — Biorę na siebie odpowiedzialność za mojego asystenta. — Zgoda, ale tego się nie praktykuje, będę musiał omówić sprawę z profesorem Zichichim. — Oczywiście — odparł Redi, a potem, po dobrze odmierzonej pauzie, dodał: — A raczej, jeśli pan pozwoli, sam z nim porozmawiam. Portier nie upierał się. Najwyraźniej wolał uniknąć kłopotów. — Profesor wita gości na bankiecie powitalnym w San Francesco, zwrócę się do niego później. Jest jednak pewien problem: wszystkie pokoje są zajęte. — Jeśli dobrze pamiętam, w każdym pokoju są dwa łóżka, być może mógłby zatrzymać się w moim — zaproponował bez przekonania Massimo. — Ewentualnie jest jeszcze poddasze — powiedział portier. — Poddasze doskonale mi odpowiada — wtrącił zadowolony Fabio. — Pokój A jeden w San Rocco dla pana profesora — oświadczył portier, po czym zwrócił się do Fabia: — A o tobie pomyślę później. Na razie możesz zostawić plecak w pokoju pana profesora. Najwyraźniej w oczach portiera Fabio nie zasługiwał na to, aby użyć wobec niego grzecznościowej formy „pan”.

4 Klasztor San Francesco, czyli Instytut imienia Wignera, był niegdyś rezydencją wicekróla w Erice i miał reprezentacyjne wejście od jednej z głównych ulic. Gdy Massimo się przed nim znalazł, nieco dalej duże czarne auto z trudem pokonywało zakręt pod kątem prostym. Dwaj starsi mężczyźni z ciekawością przyglądali się tej scenie, nie usuwając się ani na krok, chociaż wyraźnie przeszkadzali manewrującemu pojazdowi. Fasada instytutu ginęła pod gęstym listowiem drzew rosnących w alejce, widoczny był jedynie portal osiemnastowiecznej kaplicy obok wejścia. Gzyms architrawu i kolumny zwieńczone małymi jońskimi kapitelami były poplamione i naruszone niszczącym działaniem czasu. Drżące płomyki w terakotowych naczyniach wskazywały, że tego wieczoru w środku odbywa się światowe wydarzenie. Fabio czekał na Massima przed bramą. Razem przeszli przez wielki hol pałacu, ozdobiony paroma plakatami, na których widniały zdjęcia Zichichiego z papieżem Janem Pawłem II. Po lewej duże schody prowadziły na wyższe piętra, po prawej wchodziło się do klasztoru, a z niego do pomieszczeń, w których odbywał się bankiet. Klasztor, wypełniony w tym momencie ludźmi podzielonymi na grupki, był piękną prostokątną budowlą z kolumnadami z czterech stron. Wzrok przyciągały regularne łukowate sklepienia i podwójne rzędy kamiennych kolumn, które wyglądały nieco lżej dzięki zdobnym korynckim płaskorzeźbom. Bardziej niż elegancją urzekał przepychem, potęgą i pewną ciężkością, która mimo wszystko mogła się podobać. Nie było zimno. Za sprawą jakichś tajemniczych właściwości tego miejsca między stare mury wciskało się sirocco, niosąc tuż nad ziemią lekki ciepły wietrzyk, który w ciągu wieków zaokrąglił krawędzie kolumn. Pomieszczenia, w których urządzono przyjęcie, pozbawione były zdobień. Gołe ściany zwracały uwagę nieregularnym układem kamieni, a sklepione sufity sprawiały nieco przytłaczające wrażenie. Massimo natychmiast dojrzał pośrodku największej sali siwą, falującą fryzurę profesora Zichichiego. Szerokie czoło, szeroki uśmiech i żywe oczy. — …kopalne zasoby energetyczne wyczerpują się i są coraz droższe, podobnie zresztą jak ropa naftowa; energia odnawialna bardzo powoli dochodzi do znaczącego poziomu produkcji; zwiększa się zanieczyszczenie środowiska i grozi to zachwianiem geofizycznej równowagi na Ziemi. Zadaniem na najbliższą przyszłość jest rozwijanie, budowa i uruchamianie bezpiecznych i wydajnych obiektów wytwarzających energię jądrową. Młoda dziennikarka, która przeprowadzała z Zichichim wywiad, próbowała zwrócić jego uwagę na inne sprawy: — No właśnie, ale wraz z koniecznością podniesienia mocy urządzeń wytwarzających energię jądrową pojawia się jednak groźba rozprzestrzenienia broni nuklearnej. — Energia nuklearna może objawiać się na dwa sposoby: jako świeca i jako bomba — odparł profesor. — Świeca to elektrownie jądrowe; dziesięć tysięcy ton ropy naftowej wytwarza taką samą ilość energii, jaką możemy otrzymać z niewielu kilogramów materiału rozszczepialnego. Oznacza to, że chodzi tu o energię pokojową, ale niestety często myli się ją z energią wykorzystywaną w celach wojennych. Rozprzestrzenianie to inny problem. Massimo rozejrzał się. Rozpoznał nie mniej niż pięciu laureatów Nagrody Nobla w różnych dyscyplinach, ale z pewnością musiało ich być dużo więcej. Zichichi jest niezrównany w organizowaniu spotkań na najwyższym szczeblu, pomyślał, łapiąc jednym uchem następne pytanie.

— …w centrum dyskusji także zagrożenie kulturowe, w tym nawroty terroryzmu. Co naukowcy mają do powiedzenia na ten temat? — naciskała dziennikarka. — Myślę, że gdybyśmy żyli w erze kultury naukowej, nie byłoby zagrożeń dla Ziemi ani terroryzmu, który cofa nas o trzy tysiące lat. Sześćdziesiąt trzy zagrożenia na skalę planetarną to największy paradoks wszystkich czasów. Gdyby zastosowania technologiczne wielkich naukowych odkryć były analizowane w celach pokojowych i postępowych, nie byłoby obecnie tych zagrożeń ani wielu, wielu tysięcy głowic do rozbrojenia — odparł stanowczym tonem Zichichi. — Nasza planeta jest w niebezpieczeństwie. To nadzwyczajne spotkanie można określić jako naradę kryzysową sztabu generalnego nauki. Massimo rozejrzał się. Powinien to być tylko powitalny koktajl, ale menu zostało przygotowane jak na wielką okazję. Arancini, czyli kuleczki z ryżu, tomasini, czyli roladki z szynką i ricottą, naleśniki z sardelą, grzanki z kaparami, galaretka wieprzowa, suszone pomidory, oliwki z przyprawami, bakłażany, dzikie jarzynki, małe rybki w cieście, sardele a beccafico, roladki z miecznika, kruche ciasto z ricottą i ciasteczka z migdałami. Przy stole z winami kelner w liberii nalewał szczodrze Bianco d’Alcamo i Nero d’Avola. Fabio docenił już zalety jadłospisu, uzbrajając się w pełny talerz, widelec i kielich wina. Massimo zauważył wiotką sylwetkę Aleksandra Kaposki, który raczył się czerwonym winem, stojąc nieco z boku. Miał na sobie wygnieciony jasnobrązowy garnitur i białą koszulę bez krawata. Wysoki i szczupły, gładkie ciemne włosy uczesane na bok, bardzo jasna cera. Młodzieńczy wygląd, nieokreślony wiek — około czterdziestki. Poznali się wiele lat temu w Brukseli na spotkaniu poświęconym przestawianiu technologii wojskowej na cele pokojowe, jednej z wielu dobrych propozycji Wspólnoty Europejskiej. Massimo dobrze pamiętał wystąpienie profesora Kaposki w wielkiej szklanej sali na dziesiątym piętrze ogromnego pałacu Berlaymont. „Kupujecie za miskę soczewicy tajemnice wojskowe, które wymagały dziesięciu lat badań”, narzekał polemicznym tonem. W rzeczywistości Massimo miał na ten temat zupełnie odmienne zdanie: Wspólnota płaciła mnóstwo pieniędzy za naukowe rezultaty, których nigdy nie umiałaby albo nie chciała wykorzystać. Aleksander, stojąc przed ekranem, na który rzucał swoje pozbawione ilustracji czarno-białe przezrocza, przedstawiał długi wykaz. Massimo odnosił wrażenie, że Ukrainiec celowo wyraża się w sposób niejasny, na pograniczu niedomówienia. Ale urzędnik Wspólnoty Europejskiej w eleganckiej marynarce nie przestawał kiwać z zadowoleniem głową. Gdy Kaposka zakończył swoje wystąpienie, głos zabrał właśnie on i Massimo zrozumiał, skąd bierze się mglisty język dokumentów urzędowych Wspólnoty Europejskiej, właściwie nie do odróżnienia od języka funkcjonariuszy radzieckich, jak to sarkastycznie skomentował sam Kaposka w czasie przerwy na kawę. • • • — A teraz czym się zajmujesz? — zapytał Massimo Aleksandra, przywitawszy się z nim. To skrzydło klasztoru znajdowało się w całości w podziemiach, toteż poziom parteru mieli nad głowami. Z jednej wystawał duży kawałek skały, tak twardej i masywnej, że najwyraźniej budowniczowie woleli zostawić ją tam, gdzie ją znaleźli. — Anomalią Catta — odpowiedział poważnym tonem Aleksander. — Chyba żartujesz? — Nikt przy odrobinie zdrowego rozsądku nie ryzykowałby kariery i reputacji naukowej, żeby badać anomalię Catta, pomyślał Massimo, a gdyby nawet poświęcił jej trochę czasu, na pewno by tego nie rozpowiadał. — Dlaczego miałbym żartować? — odparł Aleksander. — Ivor Catt to jeden z najświetniejszych umysłów inżynierii elektronicznej. Zapominasz może, że wymyślił

najinteligentniejszą procedurę wytwarzania pamięci i półprzewodników. — Tak, to prawda. Ale teraz chadza własnymi ścieżkami. Od lat jest skłócony z całym środowiskiem akademickim. — Nie ma genialnego naukowca, który by się nie kłócił z tymi twoimi akademiami — odrzekł tamten. — Pewnie tak. Ale jak można utrzymywać, że klasyczny elektromagnetyzm powinno się zrównać z psotnymi demonami i innymi tego rodzaju idiotyzmami? On sam postawił się na pozycji heretyka! — Anomalia Catta? Co to takiego? — wtrącił Fabio, który podszedł właśnie z talerzem pełnym kulek ryżowych. — Chodzi o nierozwiązany paradoks klasycznego elektromagnetyzmu — rzucił Massimo. — Nie wiedziałem, że istnieje coś takiego. — Z pewnością nie znajdziesz ani słowa o anomalii Catta w podręcznikach akademickich — zauważył sarkastycznie Aleksander. Miał ochotę o niej opowiedzieć, a Fabio był zaciekawiony. Aleksander wziął z zastawionego stołu papierową serwetkę i wyjął z kieszeni długopis. — Wyobraź sobie dwie równoległe płytki metalowe, które służą do ukierunkowania fali. — Narysował dwa bardzo wydłużone prostokąty. — Weź swoją komórkę i umieść ją między tymi dwiema płytkami. Fala elektromagnetyczna wytworzona przez twój telefon nie może przez nie przejść, ale jest zmuszona rozejść się w pustej przestrzeni między płytkami. — Tak, oczywiście, to jest fala kierowana. I co tu jest jeszcze do zbadania w tak znanym zjawisku? — spytał Fabio prowokacyjnym tonem, w którym sceptycyzm mieszał się z zaciekawieniem. — To właśnie w prostych rzeczach kryją się najciekawsze tajemnice — oświadczył z ostentacyjnym namaszczeniem Kaposka. — Jak cię pewnie nauczyli twoi profesorowie — dodał, rzucając znaczące spojrzenie w kierunku Rediego — fala kierowana jest polem elektrycznym, które porusza się z prędkością światła między dwiema metalowymi płytkami. — Narysował na serwetce dwie strzałki w przestrzeni między równoległymi prostokątami, które przedstawiały płytki. — Na zewnątrz płytek nie ma pola elektrycznego. — Dorysował teraz ukośne linie w strefie przylegającej od zewnątrz do prostokątów. — Aż dotąd nic się nie dzieje. Ale pole elektryczne nie może ulec nagłemu przerwaniu; jeśli mu ulega, oznacza to, że znalazło na swej drodze ładunek elektryczny, prawda? Na płytkach są zatem ładunki elektryczne, które poruszają się razem z polem. — Zrobił pauzę, żeby się upewnić, że jego słuchacz wszystko zrozumiał. — Pomyśl o tym, co powiedziałem: na płytkach są ładunki elektryczne, które poruszają się razem z falą, z taką samą prędkością — powtórzył, podkreślając słowa „taką samą”. — Tak, z pewnością — potwierdził Fabio, który być może zaczynał coś pojmować. — Z prędkością światła! — wybuchnął Aleksander. — Ale żeby nadać prędkość światła ładunkowi elektrycznemu, czyli czemuś posiadającemu masę, trzeba by było przyłożyć do niego nieskończoną energię! Zapewnia nas o tym teoria względności Einsteina — zakończył, zwijając serwetkę w kulkę, a potem wrzucając ją niczym pocisk do stojącego obok kosza. • • • — Profesor Kaposka nabierał mnie, prawda? — spytał Fabio Rediego, kiedy Aleksander się oddalił. — Tak, być może tak — odparł Massimo, rozglądając się w poszukiwaniu znajomych twarzy. — W takim razie anomalia Catta nie jest prawdziwym paradoksem elektromagnetyzmu, dobrze mówię? To tylko jeden z tych testów, które daje się studentom, żeby sprawdzić, ile

rozumieją z fizyki — nalegał Fabio. — Nie, powiedziałbym wręcz, że nie. Wykładowcy nie są aż tak okrutni. Kelner zaproponował im grzanki. — Ale istnieje rozwiązanie? — Rozwiązanie w ramach elektromagnetyzmu klasycznego? — spytał Massimo, wybierając z tacy chrupiące przysmaki. — Tak, oczywiście, zgodne z tym, co wiemy z praw fizyki. — O ile mi wiadomo, to go nie znaleziono. Ale to nie znaczy, że nie istnieje — odrzekł Massimo, a potem odgryzł kawałek grzanki. — A według pana? — Nauka nie jest monolitem, na jaki wygląda w podręcznikach — odparł wymijająco Massimo. — Ma raczej strukturę podobną do plam na futrze lamparta: tu i tam bardzo dobrze wytłumaczone szczegóły stwarzają wrażenie, że dysponuje ona nadzwyczajną mocą wyjaśniającą, ale wszędzie naokoło są ogromne szare strefy, których nikt nie chce badać, ponieważ wszyscy myślą, że nie ma tam nic specjalnie interesującego. — A ta anomalia Catta nie jest wystarczająco ciekawa? — Wręcz przeciwnie, jest bardzo interesująca. — Massimo przełknął ostatni kawałek grzanki z kaparami. — Ale nie jest to prawdziwy problem, to jest coś w rodzaju mentalnego eksperymentu. Powiedziałbym, że jest to, bardziej niż cokolwiek innego, kwestia wewnętrznej spójności. — No właśnie. Nie jest to niewiele znaczący drobiazg. — Tak, ale jeśli się dobrze przyjrzeć, wewnętrzna spójność nauki jest jej właściwością raczej nieuchwytną. Zwykle nie zakłóca codziennych działań naukowca. Ktoś, kto prowadzi badania, przyzwyczajony jest do chodzenia różnymi drogami, a napotkawszy jakąś barierę, prędko zmienia trasę: ważny jest wynik, niewiele liczy się to, jak się do niego dochodzi. Czy teoria funkcjonuje? Czy można snuć przewidywania, które poddają się weryfikacji doświadczalnej? I to wystarcza. Koniec końców wszyscy zgadzają się co do tego, że wewnętrzna spójność pracy naukowej powinna znaleźć potwierdzenie w samej rzeczywistości. — To po trosze przypomina zeznania świadków w policyjnym śledztwie — zauważył Fabio. — Ich spójność zapewniona jest tym, że odnoszą się do rzeczywistego wydarzenia. — Otóż to. Ale wiesz, dlaczego jesteśmy tak tego pewni? Ponieważ przyjmujemy za aksjomat, że rzeczywistość jest spójna, chociaż obserwujemy ją z różnych punktów widzenia. Jeśli jakaś teoria wydaje się niespójna, ale pozwala na przewidywania zgodne z danymi doświadczalnymi, to tym gorzej dla spójności tej teorii, ponieważ spójność rzeczywistości nie podlega dyskusji. — W gruncie rzeczy chce mi pan powiedzieć, że teoria jest prawidłowa tylko w granicach, w których została zweryfikowana doświadczalnie. Czyli że nie ma wartości sama w sobie — podsumował Fabio. — Tak. Chociaż niewielu naukowców byłoby skłonnych to przyznać. — Jestem w stanie to zrozumieć. Ale wracając do anomalii Catta, czy ładunki elektryczne poruszają się z prędkością światła, czy nie? — Catt rozwiązuje problem u podstawy: twierdzi, że ładunki elektryczne nie istnieją. — I mogłoby to być zgodne z prawdą? — Kto wie! Pewnie możliwe jest sformułowanie jakiejś alternatywnej teorii, która by nie mówiła o ładunkach, ale o jakiejś dziwnej formie istnienia, dla której kwestia przenoszenia się z miejsca na miejsce z prędkością światła nie istnieje. Problem polega na tym, że ta teoria mogłaby się okazać niespójna pod jakimś innym względem.

— Niełatwo odkryć coś takiego — zgodził się Fabio. — Ale koniec końców ładunek istnieje czy nie istnieje? Nie jest to drugorzędna kwestia. Nie chodzi tu o filozofię. — Właśnie. W tym tkwi problem: uprawiamy fizykę, ale nadal rozbijamy sobie głowę o filozofię! • • • Sala była jeszcze wypełniona gośćmi, chociaż niektórzy zaczęli już wychodzić. Fabio rozmawiał z młodą badaczką. Massimo w roztargnieniu śledził wzrokiem grupkę trzech osób, które się oddalały. Pucołowaty mężczyzna o ciemnej cerze i małych oczkach przypominających dwie szczeliny, drugi w koszuli w kratę i szelkach oraz trzeci o skromnym wyglądzie, który dreptał obok obu pozostałych. Weszli w drzwi i zniknęli w klasztorze. W tych samych drzwiach pojawiła się ona. Giulia Perego. Brunetka. Długie włosy zebrane nad głową z wymyślną niedbałością. Parę opadających kosmyków ocieniających twarz. Z elegancją zarazem prostą i wyrafinowaną. Spódnica do kolan i biała bluzka. Massimo przyglądał się jej i mężczyznom, którzy oglądali się za nią, gdy przechodziła. Była tego w pełni świadoma. Massimo odniósł wrażenie, że oczy kobiety zatrzymały się na krótką chwilę na nim, zanim jej uwagę zajął młody mężczyzna, który przywitał się z nią wylewnie, całując ją w policzki. Massimo zobaczył, że Giulia Perego znika w innej sali, i poczuł ucisk w żołądku. Gdyby wiedział, że w Erice będzie także ona, nigdy by tu nie przyjechał. Z żadnego powodu. Podszedł do stołu z winami i kazał sobie nalać duży kielich Nero d’Avola. W pewnym okresie swego życia, kiedy ze wszystkich sił starał się zapomnieć, dużo pił, często do upadłego. Któregoś wieczoru znalazł się na progu śpiączki alkoholowej. Nigdy nie czuł się gorzej. Spędził całą noc rozciągnięty na chodniku, niemal uduszony własnymi wymiocinami, nie mógł się podnieść. O świcie wziął go na plecy przyjaciel i odniósł do siebie, żeby się przespał na kanapie. Od tamtej pory Massimo nie miał już ochoty pić. Dopiero niedawno zaczął od nowa, ale z umiarkowaniem. Rozważnie wybierał wina i nauczył się smakować je w spokoju i z uwagą. Ale nie tego dnia. Wychylił kielich, jakby to było lekarstwo. Uświadomił sobie zagrożenie i zląkł się. Poszedł po kurtkę, przeszedł przez oświetlony klasztor i zanurzył się we mgle zasnuwającej uliczki Erice.