Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 850
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 984

Porter Margaret Evans - Uwodziciel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Porter Margaret Evans - Uwodziciel.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 340 stron)

Dotychczas ukazały się: 1. ZAPISANE W GWIAZDACH, Dorothy Garlock 2. KWIAT I PŁOMIEŃ, Kathleen E. Woodiwiss 3. W POGONI ZA TĘCZĄ, Victoria Lynne 4. BABIE LATO, Rebecca Hagan Lee 5. RUBINOWA WALENTYNKA, Sheridon Smythe 6. IGRASZKI LOSU, Candice Hern 7. MAGIA I MIŁOŚĆ, Nadine Miller 8. JAK POŚLUBIĆ MARKIZA, Julia Quinn 9. LEKCJA MIŁOŚCI, Sheridon Smythe 10. W NIEWOLI UCZUĆ, Suzanne Enoch 11. TAJEMNICA SARY, Deborah Lawrence 12. ZIELONOOKA, Karen Robards 13. UWODZICIEL, Margaret Evans Porter CZTERNASTY TOM SERII "ROMANSE SPRZED LAT"

Margaret Evans Porter Uwodziciel Z angielskiego przełożył Krzysztof Pułławski POL NORDICA Otwock

Tytuł oryginału: „The Seducer" Ilustracja na okładce: Doreen Minuto/Thomas Schlück Literary & Art Agency Projekt okładki: Jerzy Dobrucki Redakcja: Dorota Puławska Copyright © 1999 by Margaret Evans Porter. All rights reserved. For the polish edition: Copyright © 2000 by POL-NORDICA Publishing Sp. z o. o. ISBN 83-7264-012-2 Druk: Finidr, Czechy Adres wydawcy: POL-NORDICA Publishing Sp. z o. o. 05-400 Otwock, ul. Karczewska 10 e-mail: polnord@polnordica. com. pl http: //www. polnordica. com. pl Wydawca jest członkiem Polskiej Izby Książki, Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wydawców oraz Izby Wydawców Prasy

PODZIĘKOWANIA Ta książka nie powstałaby, a jej pisanie nie sprawi­ łoby mi tyle przyjemności, bez pomocy następujących osób: Na wyspie Man - moich przyjaciół Nixonów (Lisy, Dave'a, Mike'a, ich psów i koni), Johna i Julii Garfiel- dów wraz z rodziną, Rogera Dickinsona z Centre for Manx Research i York University, pracowników biblio­ teki z Douglas, muzeum ludowego wyspy Man w Cre- gneash i House of Manannan w Peel. Dziękuję zwłasz­ cza Colinowi Brownowi i innym z Manx Experience. W Anglii - Margot i Robertowi Piersonom za przy­ jaźń i wspólnie spędzony czas, Frances Coakley - za zebranie tylu informacji o XVIII-wiecznej Man, Pau­ lowi Harrisonowi, szefowi działu tekstylnego Victoria and Albert Museum - za udostępnienie zbiorów i wszystkie objaśnienia, Martinowi Durrantowi z V&A Photo Library oraz pracownikom Museum of London i Costume Museum z Bath. Dziękuję też innym, którzy wspierali mnie podczas pisania. Pisarce Danelle Harmon - za jej dowcip i pró­ by utrzymania mnie w dobrej psychicznej kondycji. Bibliotekarce Nancy Claris, która znalazła tak wiele książek na temat uprawy i obróbki lnu. Graficzce De­ nise Robinson - za mapę wyspy Man. Moja serdeczna przyjaciółka i pisarka, Nancy Lin­ da Richards-Akers, brała ze mną udział w programie

poznawania kultur celtyckich. Dzięki niej ta książka, jak i wiele innych, wzbogaciła się o wiele cennych in­ formacji i detali. Chciałam też wyrazić wdzięczność Jamesowi Fiese- rowi, z którego tłumaczeń Epikteta i Epikura na an­ gielski korzystałam w tej książce. Natomiast w domu, mój ukochany czarno-biały „cień" pozwolił mi na pisanie, dając przy tym dowo­ dy prawdziwego psiego przywiązania. A przede wszystkim chciałam podziękować Chrisowi. NOTA HISTORYCZNA Wyspa Man, licząca ok. 52 km długości i ok. 21 km sze­ rokości w najszerszym miejscu, leży na Morzu Irlandz­ kim. Zarówno Celtowie, jak i Szkoci oraz ich irlandzcy kuzyni, a także skandynawscy i angielscy zdobywcy, któ­ rzy ogłosili się panami wyspy, zawsze uważali ją za stra­ tegicznie cenną posiadłość. Ostatnim dziedzicznym władcą Man był książę Athol, który sprzedał swój tytuł Jerzemu III za 65 ty­ sięcy funtów szterlingów. Ta transakcja zakończyła kłopoty, jakie Anglicy mieli od wieków z przemytni­ kami z Man. Jeden z trafniejszych opisów położenia Man, znany z całą pewnością moim bohaterom, pochodzi z balla­ dy „Coontey-Ghiare Jeh Ellan Vannin" czyli „Krótki opis wyspy Man":

Opowiem wam o wyspie, posłuchajcie sobie, Najlepiej jak potrafię za chwilę to zrobię: Leży mała na morzu św. Jerzego, I jest cenna, cenniejsza od złota całego, Na jej północy są Szkocji granice, A na południu Anglia i Anglicy, Na wschodzie leży hrabstwo Lancasteru, A ku Irlandii na zachód swoją łodzią steruj. OD TŁUMACZA Dla wygody czytelników, z tyłu książki znajduje się słowniczek, chociaż część słów i zwrotów jest tłuma­ czona bezpośrednio w tekście. W języku polskim mó­ wimy o języku manx, chociaż Wielka Encyklopedia Powszechna P W N z 1966 roku podaje określenie „ję­ zyk mański". Dla potrzeb tłumaczenia używałem też określenia „Manijczyk", ponieważ proponowane przez słowniki określenie „mieszkaniec Man" nie zawsze od­ powiadało wymaganiom kontekstu.

PROLOG Marzec, 1798 Morze szalało. Fale coraz mocniej napierały na łód­ kę, ale jej drewniana konstrukcja wciąż się trzymała, chociaż belki skrzypiały już bardzo głośno. Lało jak z cebra. Strugi deszczu spływały po głowie Kerra, tak że prawie nic nie widział. Wycie wiatru i woda, która dostała mu się do uszu sprawiały, że niemal nie słyszał komend kapitana stojącego tuż obok. Wiało jak diabli. Kapitan wrzasnął: - Ściągnąć sztaksel! Kerr, nie chcąc tylko patrzeć, jak inni pracują, prze­ szedł chwiejnym krokiem przez pokład. Wziął do rę­ ki linę i zaczął ciągnąć z całej siły. Skrzywił się lekko, kiedy lina rozorała pęcherze, które już wcześniej po­ jawiły się na jego dłoniach. Młodsi, mniej doświadcze­ ni marynarze zaczynali wpadać w panikę, ale ci znający dobrze morze, z zaciętymi twarzami robili, co do nich należało. Chociaż z zawodu byli rybakami, na wiosnę, przed pojawieniem się śledzi, zajmowali się przemytem na wyspę Man i z powrotem. To była cięż­ ka robota. W ładowni mieściło się osiem ton różnych towarów, takich, jak tania chińska herbata, tytoń i be­ czułki francuskiej brandy. Dziób statku podnosił się wyżej i wyżej, aż w koń-

cu runął na spienioną falę. Woda wdarła się na pokład przez otwory strzelnicze. Kerr omal nie stracił równo­ wagi, kiedy uderzył go lodowaty, słony strumień. Morze wzdymało się z rykiem. Kerr nie był religijny, wręcz przeciwnie. Nie potra­ fił się modlić. Nie chciał też pójść w ślady Eneasza i prosić Neptuna, żeby uciszył bałwany. Ze zwykłym dla siebie stoicyzmem, który zrobiłby zapewne wra­ żenie na dobrze mu znanych greckich i rzymskich fi­ lozofach, stwierdził, że zapewne utonie. Oczywiście i rybacy i rzemieślnicy zdziwią się, kiedy morze wy­ rzuci jego ciało na brzeg w Port Mooar. Pewnie zabio­ rą go do zamku Cashin i... Nie, poprawił się. Jego rodzina nie mieszkała już przecież w swoim zamku. Zawiozą go do położonej na skraju wrzosowisk far­ my Dreeym Freoaie. Tam odbędzie się czuwanie przy zwłokach, a pogrzeb w kościele świętego Maugholda. Pewnie spocznie na cmentarzu przy kościele, jak jego przodkowie. To będzie piękna uroczystość - wśród mieszkańców Man nie ma przecież wielu lordów. Pomagając ściągnąć żagiel, wyobrażał sobie mowę pogrzebową wikarego: „Baron Garvain był bezbożnym grzesznikiem. Czło­ wiekiem porywczym, surowym i zupełnie niewrażli­ wym na wyższe uczucia. Wprawdzie niektórzy uważa­ li go za mądrego, ale nikt go nie kochał, z wyjątkiem rodziców i sióstr. Zmarł tak niemądrze, jak żył, w cza­ sie podróży na lodzi przemytników. " Głupio tak ginąć zaledwie kilka mil od domu. Jesz­ cze gorzej, że nie pozostawi po sobie śladu na ziemi. Nie zasługiwał już na to, żeby nazywać go uczonym. Kiedyś miał nadzieję, że poprawi kiepską sytuację ro-

dziny, żeniąc się bogato, ale najadł się tylko wstydu. Otuchy dodawał mu jedynie zapamiętany cytat z Epik- teta: „Co powinieneś robić w godzinie swojej śmierci? Ja sam pragnąłbym zajmować się czymś, co przystoi męż­ czyźnie, pożytecznym i prawym. " Do licha, przecież jest tak blisko! Wyruszył w tę okropną podróż powodowany szczytnym celem - chciał zapewnić powodzenie swo­ jej rodzinie i jednocześnie wyrwać Manijczyków ze szponów nędzy i ignorancji. Aż się palił, żeby zreali­ zować swój plan. Jakaż to potworna ironia, że teraz, kiedy znalazł cel w życiu, stał się igraszką losu, czy też fatalnych mocy władających odmętami. Najmłodszy z załogi Manijczyk o twarzy wykrzy­ wionej strachem podbiegł do niego najszybciej, jak mógł. - Potrzebuję haka od łodzi, y hiarn. Kerr znalazł hak ukryty pod zwiniętą liną i podał go chłopcu. Następnie wrócił do kapitana. - Jesteśmy na głębokiej wodzie, lordzie Garvain. Je­ śli ściągniemy żagle i rzucimy kotwicę, to przetrwamy jakoś tę burzę. Najgorsze już za nami. Jakby na przekór jego słowom, czerń nieba rozświe­ tliła na moment błyskawica. Łódź znowu zatańczyła na falach, a Kerr chwycił się lin, żeby nie upaść. Wiatr mógł zerwać opuszczony do połowy żagiel. Kiedy woda ponownie chlusnęła na pokład, kapitan stracił równowagę i padł na kolana, wypuszczając ster. Kerr rzucił się, żeby chwycić drewniane koło. Trzy­ mał je mocno, gdyż miał zamiar walczyć do końca. „Oszczędź mnie!" - zwrócił się do odległego i obojęt­ nego władcy świata. - „Pozwól udowodnić rodzicom

i siostrom, że nie na darmo we mnie wierzyli. Tylko te­ go mi teraz trzeba. " To była jego pierwsza modlitwa od lat; nie miał cza­ su, żeby się nad nią zastanawiać. I nagle jego umysł wy­ łączył się, a miotana do tej pory falami łódź, zaczęła nieuchronnie zanurzać się głębiej i głębiej.

1 Cha vel Jee cur ort errey ny smoo na fodde oo ymynkrey. Bóg poddaje cię tylko takim próbom, które możesz znieść. Przysłowie z Man Ellin Fayle brała już wcześniej udział w czuwaniu przy zwłokach. Jednak żadne z poprzednich doświad­ czeń nie było tak osobiste i nie dotyczyło jej aż tak bezpośrednio. Wszystkich bliskich straciła bardzo wcześnie - ojca nie znała, a matka zmarła jakiś czas po jej urodzeniu. Jej ukryty żal znalazł zatem ujście we współczuciu okazanym Cashinom. To ona pozasłaniała okna w do­ mu i przybrała lustra oraz inne szklane przedmioty bie­ lą, tak jak chciał obyczaj. A w ciągu dnia pomagała służ­ bie w przygotowywaniu posiłków dla nocnych gości. Drugiego wieczora farrar wszyscy raz jeszcze zebrali się, żeby wspominać zmarłą. Mówili po angielsku, co od­ powiadało ich pozycji i wykształceniu. Lordostwo Bal- lacraine, pogrążeni w smutku rodzice, siedzieli w oto­ czeniu krewnych. Dym pochodzący z długich glinia­ nych fajek snuł się po pokoju i mieszał z zapachem ta­ baki oraz płonących na chiollagh torfowych brykietów. W pokoju znajdował się również niejaki Standish,

dzierżawca majątku. Ten najbogatszy i najbardziej znie­ nawidzony człowiek w okolicy siedział z boku, a pozo­ stali starali się nie zwracać na niego uwagi. W olbrzymiej dłoni trzymał kufel piwa i pochylał rudą głowę, słucha­ jąc uważnie swojego znajomka, który handlował lnem. Ellin czuła się nieswojo w tym pomieszczeniu, wśród tych wszystkich ludzi. Jej miejsce było na ze­ wnątrz, między chłopami i rzemieślnikami, którzy wchodzili do domu Cashinów tylko po to, żeby zło­ żyć kondolencje. Nagle usłyszała ściszony głos lady Ballacraine: - Jakie to szczęście, że mamy tu Ellin Fayle. Będzie mi bardzo brakowało tej dziewczyny, kiedy wróci do swojej niewidomej babki. Szkoda, że staruszka tak jej potrzebuje. Bardzo przywykłam do niej i do jej psa. Suka, Scadoo, siedziała przy drzwiach i wpatrywała się w Ellin swoimi wiernymi oczami. Widząc, że pani zwróciła na nią uwagę, Scadoo wstała i zatańczyła na swoich długich, czarno-białych nogach. Ellin podeszła do drzwi i otworzyła je lekko. - No już, zmy... - zaczęła. Pies wyskoczył na zewnątrz, a ona podążyła za nim, zaintrygowana muzyką i glosami, które rozbrzmiewały na dworze. To, co się tutaj działo, tak bardzo nie paso­ wało do uroczystości wewnątrz! Między budynkami stali chłopi z ziem lordowskiej a także robotnicy, pra­ cujący przy obróbce lnu. Wszyscy mówili w języku manx, skrzypek przygrywał jakąś smutną melodię, a po­ zostali pili lordowskie piwo, jedli upieczone przez nią owsiane podpłomyki i krojone przez nią wędzonki. Wśród zebranych był też wujek Henry, który przy­ jechał z Boayl Fea. Ellin ruszyła w jego stronę, odpo­ wiadając na kolejne pozdrowienia.

- Czy ciocia Marriot też przyjechała, czy pilnuje ta­ werny? - spytała. - Została, żeby przyjmować gości. Chociaż Bogiem a prawdą wygląda na to, że wszyscy z okolicy tu ścią­ gnęli - odparł. Ellin upewniła się jeszcze, czy babka i ciocia mają się dobrze, i dodała: - Sama nie wiem, kiedy wrócę do domu. Na pewno nie przed pogrzebem. - To smutna uroczystość - westchnął wuj. Po chwili dołączyła do nich Calybrid Teare i obję­ ła Ellin swym kościstym ramieniem. - Czy położyłaś pachnące kwiaty przy ciele? - spy­ tała Calybrid. - Tak, ale zwiędły. - Zerwij nowe. - Nie mogę, lady Ballacraine wciąż mnie potrzebu­ je - odparła Ellin. - Może ty byś to zrobiła? Przecież nie musisz się bać wiedźm, duchów i gnomów. Mądre, brązowe oczy przyjaciółki zalśniły na mo­ ment w blasku pochodni i latarń. - To ty bardziej kochasz tych, którzy odeszli - po­ wiedziała Calybrid. - I masz mój amulet; on ochroni cię od złych mocy. Weź też yn lhus. Calybrid podeszła do wypielęgnowanej, otoczonej kamiennym murkiem grządki lady Ballacraine. Ellin głęboko wierzyła w działanie amuletów. Przy­ jęła też werbenę, która miała ją chronić przed ducha­ mi i zawołała w języku manx na psa. Razem z psem ruszyła wijącą się ścieżką aż do miej­ sca, gdzie rosła dzika jabłoń. Mimo nocnych ciemno­ ści Ellin dostrzegła kolorowe kwiaty lśniące wokół po­ skręcanego pnia. Nazrywała ich tyle, ile mogła unieść,

i związała źdźbłem trawy. Następnie przeciągnęła dło­ nią wzdłuż konarów i zerwała kilka gałązek. Jeśli wsta­ wi je do wody w ciepłym pokoju, gdzie wciąż palą się świece, gałązki szybko puszczą liście. Scadoo biegała dokoła, wąchając wilgotną ziemię, a Ellin wciągnęła do płuc świeże powietrze. Zachodni wiatr przegonił chmury znad morza. Na niebie pokaza­ ły się gwiazdy i księżyc. Jutrzejszy, trzeci dzień czuwa­ nia i ostatni przed pogrzebem, zapowiadał się pięknie. Zwykle w dzień była zbyt zajęta, a wieczorem zbyt zmęczona, żeby rozpamiętywać zmarłą. Jednak teraz, w tym zacisznym miejscu, powróciły do niej wspo­ mnienia, związane z chwilami, które spędziła z rodzi­ ną Cashinów - prezentami, które od nich dostała, i se­ kretami, które z nimi dzieliła. Poza jednym. Nigdy nikomu nie wyjawiła, że kochała się w Kerronie Ca- shinie, baronie Garvain. Wciąż go pamiętała - wysokiego, długonogiego męż­ czyznę o gniewnych szarych oczach i kruczoczarnych włosach. Był on na tyle silny, że mógł pracować w po­ lu, i na tyle inteligentny, że sam założył zakłady lniar- skie w dolinie, a także bielarnię przy Port Cornaa. Jed­ nak przede wszystkim interesowały go książki i tłuma­ czenie tekstów z łaciny i greki. Łzy napłynęły do oczu Ellin, kiedy przypomniała sobie, co mówiła o jego umyśle siostra-bliźniaczka Kerrona. Znał przecież tyle języków, bo nie tylko manx i angielski, ale również francuski, włoski, łacinę i grekę. Jedyny syn i spadkobierca lorda nie zwracał na nią jednak specjalnej uwagi. Spotykali się rzadko. Tylko z oddali mogła obserwować jego niepewne zachowa­ nie związane ze ślubem młodszej siostry Lavinii wyda­ nej za angielskiego lorda. Dzieliła jego niepokój, a po-

tem rozpacz związaną ze stanem zdrowia Kitty, którą w końcu choroba przykuła do łóżka. Ucieszyła się bardzo, kiedy Cashinowie przenieśli się z nadmorskiego zamku do gospodarstwa położo­ nego na wzgórzu, nieopodal wujowej tawerny. Boayl Fea znajdowało się naprzeciwko przędzalni lorda, po drugiej stronie drogi. Ellin specjalnie ustawiła swój kołowrotek koło okna, żeby móc obserwować młodego barona. Jeśli tyl­ ko zdarzyło mu się zajrzeć do środka, zawsze witała go pierwsza. Kerron zwykle chwalił jej pracę. Parę ra­ zy zebrała się na odwagę i poprosiła go, by pożyczył jej książki, które czytała niewidomej babce. Raz nawet spędził z nią ponad godzinę, odpowiadając na pytania związane z „Eneidą"; sam nawet przetłumaczył jej fragmenty. Innym razem znowu przerwał trening łuczniczy, żeby odczytać jej swoje ulubione cytaty z Epikteta, Marka Aureliusza i innych filozofów. W końcu jednak zdecydował się opuścić wyspę i od­ wiedzić Lavinię i jej męża we Włoszech. Ellin cieszy­ ła się z tego, chociaż, nie wiedzieć czemu, poczuła się nagle opuszczona. Usiłowała sobie wytłumaczyć, że to lepiej, że wyjeżdża, ponieważ nie ma u niego żadnych szans. Dziewczyna z jej pochodzeniem mogła liczyć na małżeństwo z rybakiem albo tkaczem, lub może żołnierzem. Lord Garvain znajdował się poza zasię­ giem jej możliwości. Jednak dzisiaj, po tej wielkiej tragedii, jaka rozegra­ ła się dwa dni temu, Ellin zaczęła żałować, że Kerron jest tak daleko od niej i innych, którzy go kochają. Ciemności nad Man wydawały się nieprzeniknione. Nie rozpraszało ich żadne, choćby najmniejsze świateł-

ko, ponieważ zabudowania kryły się w dolinach, między wzniesieniami. Koń bez przerwy wpadał na janowce al­ bo wrzosowe połacie. Ale po wszystkich minionych nie­ bezpieczeństwach był to doprawdy drobiazg. Bóg wysłuchał jego niezbornych modlitw. Przemyt­ nicza łódź dotarła do portu. Teraz mógł spełnić swoją przysięgę. Czekało go olbrzymie zadanie do wykonania, ale wiedział, że Kitty mu pomoże. W swoich listach całym sercem popierała jego sekretny projekt. Z jej popar­ ciem gotów był stawić czoło największym wyzwa­ niom. Miał nadzieję, że sukces pozwoli mu zapomnieć o przykrościach, których doznał poza wyspą, a zwłasz­ cza o tym przeklętym skandalu. Dźgnął konia butami, przekonany, że znalazł w koń­ cu właściwą drogę. Była ona węższa i mniej stroma niż ta, prowadząca do kościoła, i pokryta kałużami oraz błotem. Jakiś szarak wyskoczył z krzaków, płosząc jego wierzchowca. Udało mu się jakoś zapanować nad ko­ niem, ale ten przestraszył się wówczas psa biegnącego tropem zająca. - No, trzymaj krok - mruknął gniewnie. Jednak przerażony koń zastygł pod nim i tylko strzygł uszami, nasłuchując dźwięków dobiegających zza drzew i krzaków. Trochę za późno na polowanie, pomyślał Kerr. - Iurinagh - przeklął w manx oporne zwierzę, któ­ re nie miało nawet zamiaru się ruszyć. O dziwo, od razu po przybyciu na wyspę przypo­ mniał sobie rodzimy język. Po kolei przywoływał coraz to gorsze przekleństwa, ale one nie robiły większego wrażenia na tchórzliwym wierzchowcu. Musiały jednak

zrobić wrażenie na dziewczynie, która nieoczekiwanie wyłoniła się zza krzaków i zastygła tuż przed nim. - Skąd przybywasz, panie? - spytała w końcu. - Z Londynu. No i z Port Ramsey, gdzie wynająłem to potworne diablę. - Wskazał na konia. Dziewczyna podeszła i położyła dłoń na szyi zwierzę­ cia. Kerr poczuł nagle, że jego wierzchowiec jakby się rozluźnił. Następnie przysunęła się bliżej i dotknęła bu­ tów mężczyzny, a potem musnęła lekko jego łydkę. - Nie jestem zjawą, jeśli tego się obawiasz - powie­ dział rozbawiony. - Zresztą znam cię - dodał po chwi­ li, przyjrzawszy się raz jeszcze w ciemności miłej bu­ zi. - Mieszkasz w tawernie. Żeby do końca przekonać ją, że jest człowiekiem, zsiadł z konia. Była od niego znacznie niższa. Nosiła złote kolczyki w kształcie kół, a jej delikatną szyję zdobił złoty naszyjnik. Kerr pamiętał tę niemal dzie­ cięcą twarzyczkę i długi warkocz, zapomniał jednak imienia dziewczyny. - To ty lubisz czytać, prawda? -Jak to się stało, że przyjechałeś tak szybko, panie? - Szybko? - Kerr zaśmiał się gardłowo. - Dwa dni błądziłem po Morzu Irlandzkim na statku przemytni­ ków. Wiatr zwiał nas z kursu. Omal nie potonęliśmy. - Więc nic nie wiesz, panie... - Nie wiem? O czym? - To powinien powiedzieć ci ktoś z rodziny - od­ parła, potrząsając głową. - Ale z drugiej strony, powi­ nieneś wiedzieć, dlaczego w Dreeym Freoaie jest tylu ludzi. Mamy czuwanie przy zwłokach. Te słowa ugodziły go prosto w serce. Jednak zapy­ tał od razu, ostrym tonem: - Kto zmarł? Ojciec czy matka? Czy... - dodał zaraz

niepewnie i zawiesił głos. Dokończył ze ściśniętym gardłem: - Czy Kitty? Wystarczyło spojrzeć na dziewczynę, żeby poznać odpowiedź. - Kiedy? - Wczoraj. Między północą a świtem. Zmarła we śnie, na serce. - Niechciane łzy zaczęły spływać po jej policzkach. Położył swoją pokaleczoną dłoń na jej ramieniu i objął ją delikatnie. On też potrzebował czyjejś bli­ skości. Wraz ze śmiercią siostry sam był jakby mniej żywy. Przecież przede wszystkim chciał się spotkać z Kitty. Powiedzieć jej o tym, co już się udało i co jesz­ cze zamierzał zrobić. Nie mógł sobie wyobrazić życia bez Kitty. W dzieciń­ stwie wszystko robili razem, chociaż ojciec mówił, że są tak różni jak jastrząb i gołąbka. Jednak zbliżało ich to, że byli bliźniakami. Bez problemu odgadywali swoje myśli. Nie musieli rozmawiać, żeby się porozumieć. Zacisnął dłonie, czując pod palcami ciało dziewczy­ ny. Kiedy uniosła twarz, zauważył, że czuje to, co on. Przyciągnął ją do siebie i szepnął w jej włosy: - My veen, moja droga. - Jej młode ciało, tak delikatne i pełne życia, wydawało się być zaprzeczeniem śmierci. Jak często poszukiwał schronienia w kobiecych ra­ mionach? A teraz mógł też nieść pociechę. Przez chwi­ lę usiłował sobie przypomnieć imię dziewczyny, ale nie mógł, przygnębiony tym, czego się dowiedział. - Moja siostra zasnęła w spokoju - orzekł. - Na pew­ no nie chciałaby, żeby po niej płakać. - Tak mówią też wikary Cubbon i doktor Christian. Ale panienka była moją jedyną prawdziwą przyjaciółką. Dziewczyna odsunęła się od niego i wytarła oczy

wierzchem dłoni. Poczuł nagle, że brakuje mu jej bli­ skości. Spojrzał na nią i spytał, wskazując konia: - Czy poradzisz sobie z tym tępym zwierzęciem? - Tak, panie. - Wobec tego pojedź przodem i powiadom rodziców, że przyjechałem - powiedział. - Ja wolę pójść pieszo. Potrzebował paru chwil, żeby przygotować się na to wszystko, co czekało go w domu - żałobników, wy­ razy współczucia, pogrzeb... Kerr chwycił dziewczynę w talii i posadził na siodle. Okazało się, że nie była wcale tak lekka, jak mu się wydawało. Przywykł do tego, że angielskie panny omdlewały w jego ramio­ nach. Natomiast dziewczyna siadła prosto na koniu i chwyciła za lejce, jakby chcąc dać znak, że nie po­ trzebuje pomocy. Z całą pewnością przywykła do ciężkiej pracy, ale jej maleńkie stópki odziane były w prawdziwe buty z czarnej skóry, a nie w sandały zwykle noszone przez wieśniaczki. Dopiero teraz za­ uważył jej spódnicę z wyszywanym trójnogim moty­ wem znajdującym się na fladze Man, a także na wie­ lu starych budowlach na wyspie. To było dzieło Kitty. Kerr przeciągnął dłonią po hafcie i rzekł: - To chyba wyszywała moja siostra, prawda? Dosta­ łem od niej chustki z tym wzorem. - Uśmiechnął się smutno. - Ozdabiała tak również moje koszule. Chcia­ ła, żeby wszyscy wiedzieli, że pochodzę z Man. - Wyszywałyśmy razem. Albo ja czytałam, a ona ry­ sowała. - Wargi dziewczyny zaczęły drżeć. Zacisnęła na moment usta, chcąc stłumić żal. - Jeśli pojawi się tutaj Scadoo, weź ją ze sobą, panie - poprosiła. - Chodzi ci o psa? - domyślił się. - Pognał za zającem. - To niedobrze. Calybrid Teare mówiła mi, że jed-

na wiedźma zamienia się w zająca i nie można jej wte­ dy złapać. Musisz wziąć yn Ihus, panie, żeby ci nie zro­ biła nic złego. Kerr znów miał okazję przekonać się, jak zabobon­ ni są jego ziomkowie, ale przyjął zgniecioną werbenę z rąk dziewczyny. Na Man uważano, że ta roślina ma magiczną moc. Kiedy dziewczyna odjechała, Kerr szybko wyrzucił ziele. Pomyślał, że w taką noc żaden zły duch nawet nie waży się do niego zbliżyć. Dlaczego nie wrócił wcześniej? Dlaczego w ogóle wyjechał? Nic nie ułożyło się po jego myśli. Nie osią­ gnął tego, co zamierzał osiągnąć. A teraz Kitty, jedyna tak bliska mu osoba, odeszła i nawet nie mógł jej po­ żegnać. Przyszłość bez niej wydawała mu się jeszcze gorsza niż to, co go spotkało. Kerr ruszył w stronę Dreeym Freoaie. Po chwili tuż przy drodze pojawił się pies dziewczyny z wywieszo­ nym językiem. W ciemnościach pies przypominał tro­ chę owczarka collie, ale wielkie uszy i szeroka pierś na­ leżały bez wątpienia do innego gatunku. - Scadoo! - zawołał, przypomniawszy sobie imię, którego użyła dziewczyna. Scadoo, czyli Cień. Pies obwąchał jego nogi, a potem pobiegł w stronę, gdzie zniknęła jego pani. Na pewno wkrótce ją dogoni. Przynajmniej dziewczyna przestanie się przejmować wiedźmami. Raz jeszcze zawołał psa po imieniu. Scadoo przystanęła nawet na chwilę, ale zaraz ruszyła w kierun- ku domu. Już widział jego światła. Niewiele myśląc, zszedł z drogi i podążył za psem skrótem przez łąkę. Jego niespodziewane przybycie przyjęto z radością i ulgą. Lady Ballacraine delikatnie przemyła, a następ­ nie opatrzyła jego pokaleczone dłonie, a lord Balia-

craine wysłuchał opowieści syna o jego morskiej po­ dróży. Jednak Kerr skąpił szczegółów i Ellin odniosła wrażenie, że był w znacznie większym niebezpieczeń­ stwie niż chciał się do tego przyznać. - Po tym, jak burza się skończyła, rozwinęliśmy żagle, żeby nadrobić stracony czas - zakończył zmęczony Kerr. - I tak dopłynięcie do Ramsey zajęło nam cały dzień. Wikary Cubbon odmówił modlitwę dziękczynną za szczęśliwie zakończoną podróż, a następnie miejsco­ wy kancelista, Edward Corkhill, zaintonował psalm żałobny. Jednak żałobnicy wkrótce rozeszli się do do­ mów, czując, że rodzina wolałaby pozostać sama. Ellin przeszła przez kolejne pomieszczenia, zbierając talerze i kufle. Zatrzymała się tylko na chwilę, żeby spojrzeć na młodego lorda, który siedział przy ogniu i trzymał głowę w obandażowanych rękach. Ellin chcia­ ła podejść, pogłaskać go po włosach i pocieszyć, nie miała jednak śmiałości. Lady Ballacraine ujęła syna za ramię. - Idź spać. Powinieneś odpocząć - powiedziała, gdy wstał. - Muszę tu siedzieć - zareagował mało przytomnie, wskazując siostrę. - Nie mogę jej zostawić samej. - Ellin będzie czuwać. - Kto taki? Krew odpłynęła z policzków Ellin i niemal nie wy­ puściła z rąk talerzy i kufli, które zebrała. Kerron jak­ by wyczul jej obecność. Spojrzał w jej kierunku, a je­ go szare oczy rozjaśniły się na moment. - Ellin - powtórzył cicho. Spróbowała odpowiedzieć na jego uśmiech, kryjąc rozczarowanie. Ten mężczyzna, za którego się modliła, wysoki,

ciemnowłosy bóg, o którym marzyła i na którego cze­ kała przez trzy lata, nie pamiętał nawet jej imienia. 2 Strata jest tylko zmianą. Marek Aureliusz Lord Garvain zwolnił Ellin z nocnego czuwania tuż przed świtem. Podziękował jej i poklepał po ramieniu, patrząc na nią roztargnionym wzrokiem, a następnie odesłał do jej pokoiku na poddaszu. Kiedy obudziła się parę godzin później, usłyszała je­ go głos dochodzący z zewnątrz. Wygramoliła się szyb­ ko spod ciężkiej kołdry i podeszła do okna. Baron stał na podwórku i zakładając uprząż na silnego konika ra­ sy manx, mówił coś do ojca. Gdy tylko skończył, wrzucił na wóz ostry szpadel i łopatę. Ellin zastana­ wiała się, po co mu te narzędzia. Nie nadeszła jeszcze pora kopania torfu. Aż nagle zdała sobie sprawę z te­ go, że baron chce wykopać grób siostrze. Scadoo zeskoczyła z łóżka na podłogę i otarłszy się o swą panią, trąciła ją nosem. - Ta, zaraz dostaniesz śniadanie - powiedziała Ellin, głaszcząc sukę po grzbiecie. Scadoo zwykle buszowała w jej ubraniach i potrafi­ ła w zabawie zniszczyć nawet jej fryzurę. A tym razem Ellin ubrała się bardzo starannie, pamiętając, że może spotkać barona. Zamiast czarnej sukni, w której nie było jej specjalnie do twarzy, włożyła brązową. Zdecy-

dowala się też na parę prawdziwych butów zamiast ro­ boczych carranes i na koniec zaplotła swoje długie włosy. Przybycie lorda Garvain, jakkolwiek oczekiwane, wprawiło ją w stan niepokoju. Wczoraj widziała go, mogła z nim rozmawiać, a nawet go dotykać! W in­ nych okolicznościach z pewnością by się cieszyła, ale przecież w domu panowała żałoba. Dlaczego wrócił? zastanawiała się, przystanąwszy przed lustrem w holu. Czy to powrót, czy tylko wi­ zyta? Ranek zaczął się tak jak wszystkie, od kiedy prze­ niosła się do Dreeym Freoaie. Najpierw nakarmiła Scadoo wyproszonymi od Joney resztkami. Potem pomogła jej w gotowaniu i sprzątaniu, a stara kuchar­ ka powiedziała na koniec, że nie musi dziś usługiwać do stołu. - Przecież zawsze to robię - przypomniała Ellin, wsuwając blachę z podpłomykami do pieca. - I tutaj, i u siebie w domu. - Ale dzisiaj młody lord wyszedł, zanim zdążyłam dać mu jeść - poinformowała ją Joney. - Zgłodnieje przy pra­ cy. Zaniesiesz mu parę podpłomyków i kartofli? - Ta - odparła uradowana Ellin. Kiedy podpłomyki się już upiekły i trochę ostygły, zapakowała część do płóciennej torby, noszonej zwy­ kle w pole przez siewców. Założyła ją sobie na ramię i ruszyła do Kirk Maughold. Scadoo, uradowana z wy­ cieczki, pobiegła na świeżo zaorane lordowskie pola, gdzie miał być zasadzony len. Słońce było już wyso­ ko. Od szczytów North Barrule i Snaefell wiał lekki wiatr. Zapowiadał się piękny dzień. Ellin przystanęła na chwilę i podciągnęła do kolan

spódnicę. Zawiązała też inaczej pasek w talii, żeby móc lepiej wspinać się po trawiastych zboczach i skakać przez strumienie. Szła równym krokiem, spoglądając co jakiś czas w stronę morza. W Maughold często wy­ buchały kłótnie, którędy wolno chodzić, a którędy nie, ale właściciele ziem, przez które właśnie szła, pozwala­ li jej wędrować, gdzie zapragnie. Jednak Ellin korzysta­ ła z tego przywileju rzadko, nie chcąc go nadużywać. Zawsze też pamiętała, żeby zamykać za sobą bramy i pilnować Scadoo, która miała ochotę obszczekiwać owce lub krowy. W tej okolicy najbardziej rzucał się w oczy olbrzy­ mi zamek stojący nad przepaścią i kamienne wzgórze, które wyrastało tuż za nim. Szare blanki i wieże budzi­ ły raczej respekt niż podziw i stanowiły dla Ellin smut­ ny symbol upadku władzy i znaczenia Cashinów. Od czterech lat mieszkał tu ten okropny Einlo Standish. Właśnie tu w hrabiowskim gnieździe rodu Ballacraine. Zawsze, kiedy przychodziła do wioski, przypomina­ ła sobie człowieka, którego imię nosiło to miejsce. Maughold wiódł świątobliwe życie z dala od ludzi, by w końcu zostać biskupem. Tak znanym, że święta Bridget specjalnie przybyła z Irlandii, aby przyjąć z je­ go rąk zakonny welon. Opis tego wydarzenia, a także innych z jego życia, wyryto na kamiennym krzyżu, stojącym koło wioski - jednym z najstarszych i najbar­ dziej czczonych pomników na Man. Prosty kościół, którego patronem był Maughold, stał nieopodal ze swoją strzelistą wieżą i otaczającym go cmentarzem, największym na wyspie. Ellin zatrzymała się przy mu­ rze, żeby opuścić spódnicę. Potem otworzyła furtę. Scadoo skoczyła między celtyckie krzyże i kamienne nagrobki. Owce wikarego Cubbona pasły się przy