Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Preston Fayrene - W pułapce uczuć

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :666.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Preston Fayrene - W pułapce uczuć.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

FAYRENE PRESTON W PUŁAPCE UCZUĆ Przełożyła Ewa Jagielska - Pszczel PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1992

SwanSea 1898 Wstęp We wszystkich oknach SwanSea płonęły światła. Dźwięki tanecznej muzyki rozbrzmiewały w eleganckich sa­ lonach i holach. W sali balowej wirowały wytwornie ubrane pary, a naszyjniki kobiet migotały jak płomienie. Pół kilometra od SwanSea Leonora Deverell spacero­ wała po opustoszałym tarasie, przytulonym do smaganego wichrem skalnego urwiska. Nawet tu odnalazła ją cicha melodia walca. Gdzie on się podziewa? Przystanęła. Spojrzała w górę, na zawieszony nad SwanSea duży żółty księżyc, próbując odgadnąć czas. Mu­ siała już minąć co najmniej godzina od chwili, kiedy stary zegar w foyer wybił północ. Nerwowo zacisnęła dłonie. Po­ wóz z bagażami już na nich czekał. Piastunka Johna spa­ kowała wszystkie jego ubranka i zabawki, a jeśli wszystko przebiegało zgodnie z planem, on również czekał już w po­ wozie. Dla trzyletniego dziecka będzie to długa, męcząca podróż. Leonora miała nadzieję, że chłopiec prześpi całą drogę do Bostonu, skąd popłyną statkiem do Europy. Gdzie on się podziewa? Uspokój się, skarciła samą siebie, wszystko będzie do­ brze. Teraz dopiero zrozumiała, czym jest miłość. Czuła się szczęśliwa, z radością oczekiwała nadchodzących dni. Na odgłos kroków odwróciła się gwałtownie. Widok własnego męża zmroził krew w jej żyłach. — Czas, byś wróciła na bal, Leonoro. Dobiega już pra­ wie końca, a ty zapewne chciałabyś pożegnać gości. Nawet w wątłym świetle księżyca mogła dostrzec gniew w jego niebieskich, zimnych oczach. 5

— Edwardzie, ja... — Naturalnie założysz znów swoją suknię balową. Wy­ obrażasz sobie reakcję gości, gdyby ujrzeli cię w podróżnym kostiumie? Był taki wysoki, duży, taki mocny. Przez cztery lata małżeństwa nigdy mu się nie sprzeciwiała, lecz teraz miłość do Wyatta dała jej odwagę, jakiej dotąd nie znała. — Nie mogę pozostać dłużej z tobą, Edwardzie. Robi­ łam wszystko, by nasze małżeństwo było udane, lecz tobie na mnie nie zależało. Nie kochamy się, a ja więdnę bez mi­ łości. — Na moment przerwała. — Odchodzę, Edwardzie. — Nie zrobisz tego, Leonoro. — W rozkazującym ge­ ście wyciągnął do niej rękę. — Chodź ze mną. Twoja poko­ jówka czeka, by pomóc ci się przebrać. Jeśli się pośpieszysz, nikt niczego nie zauważy. — Tylko to cię obchodzi, prawda? — Rozpacz za­ drżała w jej głosie. — Wszystko na pokaz. Wszystko dla zyskania sobie uznania otoczenia. — Nie mam teraz czasu dyskutować z tobą na ten temat. — Ty nigdy nie masz czasu na dyskusję ze mną na jaki­ kolwiek temat, Edwardzie. Sądziłam, że wszyscy mężczyźni są tacy sami dopóki nie poznałam Wyatta. Zacisnął mocno zęby. — Wyatt Redmond jest ubogim malarzem, którego wynająłem, aby namalował twój portret. Z pewnością nie zrobisz głupstwa z powodu takiego zera jak on. Jest nikim. — On nie jest nikim — powiedziała. Łzy dławiły ją w gardle. — Jest człowiekiem, którego kocham. — Nic ci nie może ofiarować. — Może mi dać wszystko, co się liczy. Na krótką chwilę wyraz prawdziwego zaskoczenia po­ jawił się w oczach Edwarda. — Nie rozumiem. Dałem ci wszystko, czego pragnę­ łaś. Największy dom w Ameryce. Piękne ubrania. Suk- 6

nia, którą miałaś na sobie dzisiaj wieczorem jest dziełem „Worth of Paris". Posiadasz jedną z najcenniejszych w tym kraju kolekcji biżuterii. Przesunął ręką po topazie, kości słoniowej, złotej lilii, wpiętej w klapę jej żakietu. Na moment zesztywniała: lilia nie była prezentem od niego. Uświadomiła sobie jednak, że nie miało to już obecnie żadnego znaczenia. — To ty tego wszystkiego pragnąłeś, Edwardzie. Tego wszystkiego ty potrzebowałeś. Ja chciałam tylko twojej mi­ łości. — Miłości? — W jego głosie zabrzmiała obawa, iż Le- onora jest niespełna rozumu. — Odchodzę, Edwardzie, już nie możesz mnie zatrzy­ mać. Uchwycił ją mocno za rękę. — Nie zabierzesz mojego syna. Tego się właśnie obawiała. Posiadanie potomstwa było obsesją Edwarda, a John był jedynym dzieckiem, jakie mu dała. Przełknęła ślinę. — Oczywiście John pojedzie ze mną. Jestem jego matką. — Co to za matka, która pozbawia syna ojca? Co to za matka, która pozwoliłaby, by jej dziecko było świadkiem stosunków łączących ją z kochankiem? Oświadczam, że nie dopuszczę do tego. Nie będzie skandalu. Nie, Leonoro, John zostanie ze mną. — Pochylając się, przybliżał swoją twarz do jej twarzy, brutalnie zwiększając uścisk na jej ręce, aż do bólu. — Zastanów się nad tym wszystkim, Leonoro. Jedyną drogą ucieczki ode mnie jest śmierć. Spojrzała na niego przerażona. Żadne z nich nie spostrzegło, że za ich plecami światła SwanSea gasły jedno za drugim. 7

8 Nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, zajął miejsce wśród grupy widzów sesji fotograficznej i utkwił swój sta­ lowy, zimny wzrok w światowej sławy modelce, Lianie Mar- chal. Stała na marmurowych schodach na tle pawia, zaklę­ tego w witraż okna Tiffany'ego. Była uosobieniem piękna i pogody. Posadzka wyłożona była barwną mozaiką, układającą się w piękny ogon pawi, ciągnący się przez główne schody aż do wielkiego holu, w którym stali widzowie. Wszystkie te wspaniałości zapierały dech w piersiach, lecz musiał przy­ znać obiektywnie, że były niczym w porównaniu z żywym pięknem modelki. Była najdoskonalszym dziełem sztuki. Brakowało jej tylko serca i duszy. Leniwie przesunął po białym monogramie R Z, wy­ haftowanym na mankiecie swojej koszuli, przyglądając się ludziom pracującym z modelką. Wiedział już, że obecny tutaj fotograf — Clay Phillips — jest w zastępstwie sław­ nego Jeana-Paula Saviona, jednego z największych mi­ strzów sztuki fotograficznej, który w czasie ostatniej po­ dróży na Środkowy Wschód zaraził się wirusem i zmuszony był pozostać w swoim domu w Paryżu. Jego usta wykrzywił grymas niezadowolenia. Szkoda. — Jak leci, Rosalyn? — zawołał Clay do kobiety w średnim wieku, która zręcznie wcierała róż w doskonałe policzki Liany. — Czy już skończyłaś? 1 SwanSea, dzisiaj

Dotykać jej skóry to tak, jakby pieścić płatki kwiatów. Zgiął palce, wsuwając dłonie do kieszeni swoich nienagan­ nie skrojonych spodni. Rosalyn cofnęła się o krok, przyjrzała się krytycznie twarzy modelki, potem znowu zbliżyła się i uczesała jej jasne lśniące włosy. — Tak — odrzekła, jakby z niezadowoleniem. — Skończyłam. — Znakomicie — ucieszył się Clay. Kąciki jego ust zadrżały leciutko, a ręka zsunęła się w dół brzucha. Ten facet wyraźnie ma na nią ochotę, pomyślał. Do tej pory Clay Phillips pracował wyłącznie pod kie­ runkiem Saviona. Teraz trafiła mu się wielka, cudowna szansa samodzielnej pracy. — Steve, ustaw główny reflektor trochę niżej, prze­ suń wiatrak dokładnie o trzy cale w prawo i włącz go na najniższy bieg. Zrozumiałeś? — Zrozumiałem — odpowiedział lakonicznie młodzik o imieniu Steve. Ubrany był w sprane dżinsy i nieokreślonej barwy podkoszulkę. Włosy miał długie, lekko kręcone. Jest niezły w tym co robi, pomyślał Richard, lecz nie wygląda na kogoś, kim Liana mogłaby się zainteresować. Co innego fotograf. Liana może myśleć, że jeśli pomoże mu w zdobyciu sławy, zwiększy to jej własną popularność. Nagle Clay uniósł głowę i rozejrzał się po sali, jakby w poszukiwaniu czegoś. — Do diabła! Cóż to za okropna muzyka? — Gershwin — odpowiedział Steve z uśmiechem. — George Gershwin. — Gershwin? A co z naszą muzyką? U2? Rolling Sto­ nes? Beatlesi? Saro, czy zajęłaś się tym? Nagłe pytanie Claya adresowane było do młodej ko­ biety, która klęczała obok niego, wkładając film do jednej z wielu kamer. Odrzuciła długi, gładki pukiel swoich ru­ dych włosów na ramię. 9

— Kierownictwo nie zgodziło się na żadną rockową muzykę — odpowiedziała spokojnie. Clay wzruszył ramionami. — Na jakim świecie ci ludzie żyją? — Zadałam podobne pytanie, lecz oznajmiono mi tylko, że przebywamy w SwanSea. — Co to znaczy? — To znaczy: żadnej muzyki rockowej — odpowie­ dział sucho Steve, posyłając porozumiewawcze spojrzenie w kierunku Sary. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. — Och — westchnął Clay, lecz jego ton i kierunek, w którym spoglądał, wskazywał jednoznacznie, że myślami jest już przy swojej modelce. Trudno mieć do niego pretensję, cynicznie pomyślał Richard. Clay gestem wskazał Sarze potrzebny mu aparat. — Dobrze, bierzemy się do roboty. Liano, kochanie, czy jesteś gotowa? — Tak — odetchnęła Liana, szczęśliwa, że oczekiwa­ nie już się skończyło. Niepomna na nic, pełna twórczego zapału, ujęła rą­ bek swojej jedwabnej sukni. Za każdym jej ruchem suk­ nia zdawała się zmieniać kolory. Raz mieniła się błękitem, raz zielenią. Sprawiała wrażenie opalizującego oczka pióra pawiego. Barwna tkanina w sposób doskonały harmonizo­ wała z kolorowymi oknami, marmurową mozaiką schodów i modrymi oczami Liany. Popłynęły pierwsze dźwięki „Błękitnej Rapsodii". Z rąbkiem sukni w dłoni szeroko rozłożyła ramiona i lekko się kołysząc rozpoczęła swoje zejście ze schodów. Gdy tak płynęła w dół, niebiesko-zielony szyfon trze­ potał jak skrzydła egzotycznego ptaka, zrywającego się do lotu. Na dole Clay uwijał się robiąc zdjęcie za zdjęciem. 10

— Pięknie, cudownie! Czy mogłabyś unieść nieco wy- żej ramiona? Teraz opuść je. Popatrz w dół. Dobrze. Spójrz przez ramię. Bez reszty pochłonięta swoją rolą, Liana dokład­ nie wypełniała polecenia Claya. Robiła to już wcześniej setki razy. Były to jej ulubione chwile. Mogła wtedy zapomnieć o Lianie-kobiecie, i skupić się wyłącznie na Lianie-modelce. Teraz starała się stworzyć obraz przepy­ chu i elegancji przy pomocy swojej urody, sukni i luksusu SwanSea. Wtem stuk padającego na posadzkę reflektora wytrą­ cił ją ze stanu koncentracji. Błysnęło światło. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Z zawieszoną nad kolejnym stop­ niem schodów stopą Liana zastygła na chwilę, rozglądając się wokoło. W tej wędrówce wzrok jej napotkał parę sza- rostalowych oczu: na moment ogarnęła ją absolutna cisza. Usta jej wyszeptały imię: „Richard". Poczuła, że pogrąża się w ciemność i traci równowagę. Zaczęła spadać. Kolanem uderzyła o twardy marmur. Ból przeszył ją na wskroś. „Będzie bardziej boleć" pomyślała i wyciągnęła ręce, aby uchronić się przed następnym uderzeniem. Nagle po­ czuła jak mocne ramiona przygarniają ją do szerokich piersi, a w powietrzu unosi się silny zapach męskich per­ fum. Wtedy zrozumiała, że chociaż nie zagraża jej już żadne niebezpieczeństwo ze strony marmurowych scho­ dów, to jednak zagraża jej nowe, ze strony Richarda Za- gena. — Możesz już otworzyć swoje piękne oczy, Liano, po­ nieważ nie mam zamiaru odejść. W każdym razie nie w tej chwili. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy jego głos miał taki ostry, szorstki ton. Zamyśliła się. Może w ostatnim ich wspólnym dniu w Paryżu? Zebrała wszystkie siły, czu­

jąc się tak, jakby za chwilę miała uderzyć w mur, pędząc z szybkością stu kilometrów na godzinę. Otworzyła oczy. Lata nadały jego twarzy wyraz twardy i cyniczny. Jego ciemne włosy były kędzierzawe i lśniące jak dawniej, lecz na skroniach pojawiła się już siwizna, a mięśnie, które czuła ukryta w jego ramionach, były jeszcze bardziej krzepkie niż przed laty. Tak czy inaczej, był nadal najbardziej atrakcyj­ nym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znała. Jej wzrok spoczął na jego sardonicznie wykrzywionych ustach, następnie powrócił do stalowoszarych oczu. — Jak się masz, Richardzie? — A więc pamiętasz mnie? Nie byłem tego pewien. Sądziłem, że będąc jedną z pierwszych twoich ofiar, zosta­ łem już dawno wyrzucony z pamięci. — Czy coś ci się stało, Liano? — Clay stanął nagle obok nich i wziął ją za rękę. — Omal nie dostałem ataku serca, widząc jak spadasz. Wokół nich, wpatrując się z ciekawością, stanęli Sara, Rosalyn i Steve. — Boże, tak mi przykro, Liano — powiedział Steve. Nie spuszczałem z ciebie wzroku i niechcący oparłem się o reflektor. Powinienem był bardziej uważać. — Wszystko w porządku — uwolniła się z objęć Ri­ charda i usiadła. — Nic mi nie jest. — Jej głos drżał. Usi­ łowała zatrzeć to wrażenie w następnych słowach. — Ska­ leczyłam się tylko w kolano, to wszystko. „Dobrze" — pomyślała. Jej głos zabrzmiał tym razem silniej. Richard uniósł jej długą suknię, aby obejrzeć kolano. Lekkie zadraśnięcie krwawiło. — O nie, na sukni też jest krew — jęknęła Liana. — Do diabła z suknią — warknął Richard, delikatnie dotykając jej kolana. — Nie złamałaś sobie czegoś? — On ma rację, kochanie — odezwał się Clay, nie dostrzegając błysku, jaki pojawił się w oczach Richarda 12

na słowo „kochanie". — Czy jesteś w stanie wyprostować nogę? — Myślę, że tak. — Usiłując ukryć grymas bólu, wy­ prostowała nogę. — Czy bardzo boli? — zapytał Clay. — Troszeczkę. — Może rzeczywiście nie masz nic złamanego, ale ciało kobiece nie jest bynajmniej stworzone do uderzeń 0 marmur — zauważył Richard, przyglądając się jej z bli­ ska. — Musi obejrzeć cię lekarz. — Nie, naprawdę... Clay spojrzał w kierunku Sary. — Idź i dowiedz się, czy można szybko sprowadzić tu lekarza. — Clay, to naprawdę nic poważnego. — Uwierzę ci, gdy to samo powie mi lekarz. — Przy­ tulił ją do siebie. — Jesteś bardzo cenna dla nas, Liano. Nagle Richard otoczył ją ramieniem. — Odprowadzę cię to twojego pokoju. — Nie! — Wstrząs spowodowany nagłym upadkiem i szok wywołany widokiem Richarda minął. Teraz musiała pogodzić się z twardą rzeczywistością: Richard znajduje się obecnie w SwanSea. I nie tylko z tym. On ją obejmował, a wszystkie jej zmysły krzyczały z pragnienia, jak wtedy, jedenaście lat temu w Paryżu. Nie może tak być. To nie może dłużej trwać. Czuła wzbierający w niej przypływ pa­ niki. Na szczęście w ciągu lat nauczyła się już panować nad sobą w trudnych sytuacjach, również i obecnie potra­ fiła sobie narzucić spokój i opanowanie. — Proszę, puść mnie Richardzie. Mogę chodzić. Lecz on jeszcze mocniej ją obejmując, począł schodzić ze schodów. — Udowodnisz to po wizycie lekarza, a teraz uważaj lepiej na kolano. 13

Zaskoczony początkowo poufałością Richarda wobec Liany, Clay wziął głęboki oddech i zapytał: — Chwileczkę, znasz tego człowieka, Liano? Popatrzyła na Claya nieobecnym wzrokiem. Pragnie­ nie, aby zachować spokój i walka z nieustępliwie wzbiera­ jącym w niej uczuciem paniki, odbierały jej resztki energii. Uścisk Richarda działał na nią paraliżująco. Instynkt naka­ zywał objąć go mocno za szyję i utonąć w jego ramionach, logika zaś i rozsądek ostrzegały przed nim. — Liano? — nalegając spytał Clay. Spojrzała na Richarda. Patrzył na nią. — Tak, Liano. Ja też oczekuję twojej odpowiedzi. Je­ stem pewien, że wykorzystasz w niej określenie „stary", ale nie mam pojęcia, jaki wybierzesz rzeczownik. Clay zacisnął pięści i oparł je na biodrach. — O czym on mówi? — Richard jest moim starym... znajomym. — Dobre rozwiązanie — zaśmiał się sucho Richard. — Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi. Jego twardy, sarkastyczny ton bolał bardziej niż roz­ bite kolano. — Do diabła, Richardzie, postaw mnie w końcu. — A więc nauczyłaś się przeklinać! Jestem zachwy­ cony i bardzo ciekawy, czego się jeszcze nauczyłaś? — Richardzie... — Na przykład, może nauczyłaś się jakichś nowych, podniecających sztuczek miłosnych? To by dopiero zrobiło na mnie wrażenie! Liana z zakłopotaniem spojrzała na Claya, czując jak ognie wypływają jej na policzki. — Czy pozwolisz teraz, że odprowadzę cię do pokoju? — Zawstydziłeś mnie. Zrobiłeś to umyślnie — rzuciła w odpowiedzi z furią. — Obecnie robię wszystko umyślnie, Liano. A teraz bądź tak miła i powiedz swojemu fotografowi, że nie po- 14

rywam cię wbrew twojej woli. Lub może wolisz, abym ja jeszcze coś powiedział? Zamknęła oczy. — W porządku Clay. Pójdę odpocząć do pokoju. Przy­ ślij do mnie lekarza, kiedy przyjdzie. — Znakomicie! — z szyderczą aprobatą powiedział Richard. — W którym pokoju mieszkasz? — Numer 33. — Świetnie. Mieszkamy blisko siebie. Liana od razu polubiła swój pokój w SwanSea. Był jasny, przestronny, z widokiem na zielony, obszerny traw­ nik i bezkresną dal morza. Wnętrze pokoju utrzymane było w pastelowych, łagodnych barwach, a meble wyłożone miękkimi pokryciami, o kwiecistych wzorach. Obfite zwoje zielonego szyfonu na kształt piany morskiej spływały z czte­ rech rzeźbionych kolumn otaczających łóżko, tworząc na posadzce jakby przezroczyste sadzawki. Pogodny nastrój zburzyło nagłe wtargnięcie Richarda. Ostrożnie ułożył ją na kanapie, po czym cofnął się i spojrzał na nią krytycznie. — Unieś trochę spódnicę. — Słucham? — popatrzyła na niego zaskoczona. Wykrzywił usta. — Nie oszukuj sama siebie, Liano. Jeśli bym chciał pójść z tobą do łóżka, już bym to zrobił. Proszę, byś pod­ niosła spódnicę, aby materiał nie przykleił się do rany. To wszystko. Nie wierzyła mu. Wiedziała, że musi traktować go bar­ dzo nieufnie, a stałe naigrywanie się Richarda z niej do­ prowadzało ją do wściekłości. — Słuchaj, Richardzie — zaczęła, cedząc dobitnie każde słowo — uratowałeś mnie przed upadkiem ze scho­ dów, przyniosłeś mnie tutaj. Jestem ci bardzo wdzięczna. 15

— Co słyszę! Liana Marchal jest mi wdzięczna! Zacisnęła zęby. — Bardzo bym chciała, abyś zostawił mnie teraz w spokoju. Sama zaczekam na przyjście lekarza. Pochylił się, spoglądając jej prosto w oczy. — Jesteś jedną z najbardziej atrakcyjnych kobiet na świecie, Liano. Posiadasz wyjątkowy wręcz urok. Lecz tym razem nie będziesz w stanie odepchnąć mnie od siebie. — Nie miałam na myśli... — O, tak, kochanie, miałaś. Chciałaś się mnie po pro­ stu pozbyć. Ale nic z tego nie będzie. Wyprostował się, odwrócił na pięcie i poszedł w kierunku łazienki. Liana przycisnęła rękę do serca, próbując uciszyć jego trwożne kołatanie. Na próżno. To musi być chyba jeszcze jedno z tych słodkich ma­ rzeń sennych. Richard był w nich tak prawdziwy, że czuła jego obecność nawet po przebudzeniu. Miała wrażenie, że wystarczy tylko odwrócić się, by uj­ rzeć go leżącego przy niej. Niestety, znajdowała tylko puste miejsce obok siebie. Lecz teraz on jest tutaj naprawdę, to nie sen. Jej wspomnienia i sny są niczym w porównaniu z jego żywą, zniewalającą męskością. Wrócił do pokoju ze zwilżoną chusteczką. Przyklęknął obok niej i bardzo delikatnie zaczął ob­ mywać jej ranę. Dziwne. Taki twardy mężczyzna. — Nie wygląda to tak źle — mruknął pod nosem. Popatrzyła na jego pochyloną głowę. Miała straszliwą ochotę położyć na niej dłoń i przesunąć palcami po jego grubych, lśniących włosach. — Co robisz tutaj, w SwanSea, Richardzie? Obrzucił ją spojrzeniem swoich zimnych, nieprzenik­ nionych oczu. Liana nerwowo przełknęła ślinę. 16

— Właśnie pomyślałam sobie... myślę... jesteś teraz ważną osobistością. Twoja firma rozrosła się niemal dwu­ dziestokrotnie odkąd... Głos jej się załamał. — Śledziłaś moją karierę? — To nie było takie trudne. Przypadkowo wpadały mi w ręce różne gazety. Czasem trafiały się w nich artykuły o tobie. A sześć lat temu, po śmierci ojca, próbowała się z nim skontaktować. Prosto z pogrzebu pojechała na lotnisko i zarezerwo­ wała sobie bilet na najbliższy samolot do Nowego Jorku. Natychmiast po wylądowaniu zadzwoniła do jego biura. Ri­ charda nie było. Spędzał właśnie swój miodowy miesiąc. — Oszczędź sobie domysłów, Liano. Moja obecność tutaj nie ma nic wspólnego z tobą. — Ja wcale tak nie... Jego kpiący uśmiech sprawił, że nie była w stanie wy­ dobyć z siebie ani słowa. — Przyjechałem, ponieważ ma się tu odbyć aukcja dzieł sztuki. — Czyżbyś był kolekcjonerem? Potakująco skinął głową. — Jest tu kilka obrazów godnych uwagi. Jego niski, oschły głos zaskakująco kontrastował z de­ likatnością jego rąk, które sprawnie opatrywały jej kolano. — Oszczędzę ci trudu w zadawaniu kolejnych pytań. Tak, wiedziałem, że tu będziesz. Każdy mięsień jej ciała wydawał się być naprężony do granic wytrzymałości. — Więc, dlaczego...? — Dowiedziałem się o tym, gdy wszystko już miałem załatwione, nawet bilety. Byłbym nieprzeciętnym głupcem, gdybym popsuł sobie pierwsze od lat wakacje i zaprzepaścił 17

szansę kupna dzieła sztuki. Zdecydowałem się przyjechać. Bez względu na ciebie. Skończył opatrywać jej kolano i wstał. — Poza tym, Liano, świat jest mały. Prędzej czy póź­ niej, musielibyśmy się gdzieś spotkać. Nie wiedział, jakich starań dokładała zawsze Liana, aby być pewną, że nie spotkają się już nigdy. — Masz rację. Nie ma sprawy. SwanSea jest duże, a my oboje z pewnością będziemy bardzo zajęci. Poczuła ulgę, gdy Richard ponownie zniknął w ła­ zience. Dało jej to szansę uciszenia rozkołatanego w pier­ siach serca. Lecz nie na długo. Po chwili znów był przy niej. Dobrze wiedział, jak silne robi na niej wrażenie. Mó­ wił o tym jego uśmiech. — Czy jesteś tu, w SwanSea, sama? — Nie. Jestem z Clayem i całą resztą. — Zauważyłem to, Liano. — Więc...? — Czy Clay jest twoim kochankiem? Pytanie rzucone było z taką siłą, że przez moment odebrało jej dech w piersiach. — On jest fotografem kierującym tą sesją, ledwie go znam. — Czyżby? Mówił do ciebie „kochanie". A jak ty się do niego zwracasz? — Clay. Richard uśmiechnął się. — Pamiętam, jak bałaś się fotografów. Ale oczywiście oni mogli uczynić cię gwiazdą, a o to ci przecież chodziło, prawda? Na karierze zależało ci bardziej niż na mnie. Nawet powieka jej nie drgnęła. Mogła sobie pogratu­ lować. Natomiast Richard drążył temat bezlitośnie. — I to nie dlatego, że jedno wykluczałoby drugie. Chyba że ktoś wybiera strategię, polegającą na przenie- 18

sieniu się z mojego łóżka do łóżka Saviona. To było bardzo nietaktowne, Liano. Z każdym słowem jego głos stawał się coraz bardziej twardy, szorstki, w końcu przypominał skrzypienie metalu. — I było jeszcze coś, coś co powiedziałaś. Mam na­ dzieję, że dobrze to pamiętasz. Powiedziałaś, że mnie już nie kochasz. — Clay jest fotografem wykonującym swe zadanie. Nie jest dla mnie nikim więcej. — Tak. Więc nie jesteście kochankami. Nie można tego powiedzieć o tobie i Savionie. — Wzruszył ramionami, jakby to nie miało już dla niego znaczenia. — Pomyślałem sobie tak tylko dlatego, że zachowanie Claya wobec ciebie było dość poufałe, a Savion pozostał w Paryżu. — Jean-Paul jest chory. Inaczej byłby tu razem z nami. — To jasne. Tylko coś o wymiarach katastrofy mogło powstrzymać go od przyjazdu tu z tobą. — Jeśli byłby tutaj, interesowałaby go tylko praca — odrzekła z naciskiem. Pragnęła bardzo, aby jej uwierzył. Dlaczego? Przecież wszystko od dawna jest już stracone. — Jesteśmy tutaj oboje w sprawach zawodowych. Otwar­ cie SwanSea jest wielkim wydarzeniem, a relacje z niego, ukażą się w prasie na całym świecie. — Jeszcze więcej sławy i fortuny. — I więcej ciężkiej pracy. — Co to tego nie mam wątpliwości. Lecz ty lubisz to, co robisz. W końcu większość czasu poświęcasz pracy u boku Saviona. Czyż nie tak? Zabawiał się z nią w kotka i myszkę. Czuła, że prze­ grywa. Stopniowo traciła panowanie nad sobą. Nie mogła pozwolić, by to zauważył. Zniszczyłby ją natychmiast. Mil­ czała. — Powiedz coś, Liano. Jestem bardzo ciekawy. Popatrzyła na niego zmęczonym wzrokiem. — Co mam ci powiedzieć? 19

— Czy nauczyłaś się jakichś nowych miłosnych sztu­ czek? Usłyszał jej ciche westchnienie. — Nawet będąc nowicjuszką, umiałaś sprawić, że sza­ lałem z pragnienia. Ciekawe, co teraz potrafisz? — Tego się nigdy nie dowiesz, Richardzie. W odpowiedzi na to tylko się uśmiechnął. Zimny dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Znieruchomiała. Serce zaczęło jej bić tak gwałtownie, jakby chciało wysko­ czyć z piersi. Nie potrafiła nad nim zapanować. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Zerwała się gwałtownie. Richard spojrzał na nią, z lekka unosząc brwi. — Ostrożnie, Liano. Nie bądź taka nerwowa. Szkoda twej urody. Liana z ulgą wyciągnęła się na łóżku, z rozkoszą po­ grążając się w miękkich, puchowych poduszkach. Richard stanął obok. Z uwagą przyglądał się, jak le­ karz bada nogę Liany, przepisuje odpowiednią maść, ban­ dażuje kolano. Gdy już było po wszystkim, opuścił pokój wraz z lekarzem. Liana odetchnęła z ulgą. Chciała być sama. Jednak musiała jeszcze wytrzymać odwiedziny całej swej ekipy: Claya, Sary, Rosalyn i Steva. Narastające w niej napięcie i niepokój obezwładniały myśli i umysł. Przed chwilą Richard był tutaj. Rozmawiali. Obejmo­ wał ją. Boże, zlituj się. Poznała Richarda jedenaście lat temu w Paryżu. Wtedy był to delikatny, szczery, opiekuńczy mężczyzna. Obecnie jest twardy, cyniczny i okrutny. Jego słowa ra­ nią jak noże, a każdy jego ruch jest dokładnie wyważony. Lecz ona również się zmieniła. Nie jest już tą młodziutką, 20

naiwną osiemnastoletnią idealistica. Teraz ma dwadzieścia dziewięć lat i jest o wiele mądrzejsza, bardziej ostrożna. Przepełniona nieopisanym bólem, już dawno postanowiła emocjonalnie odizolować się od otaczającego ją świata lu­ dzi. Każdy kontakt z rzeczywistością zbytnio ją ranił, zda­ wał się zadawać gwałt jej naturze. Przybierała więc postać Liany-modelki, chłodnej i niedostępnej. Pozwalała się ma­ lować, ubierać, czesać. Była to forma jej ucieczki od siebie. Był to dla niej jedyny ratunek. Nagły chłód przeszył na wskroś jej ciało. Otulona wła­ snymi ramionami próbowała się ogrzać. Na próżno. Wizja spotkania z Richardem, nie dawała jej spokoju. Czuła coraz większy chłód. To nic. Przecież nic się nie stało, powtarzała, ciągle pragnąc oszukać samą siebie. Dobrze wiedziała, że przy następnym spotkaniu z Richardem może już nie zapa­ nować nad sobą. Musi więc starać się go unikać. To jedyne wyjście, jakie jej zostało. Przy odrobinie szczęścia, może się jej udać. Trzeba mieć nadzieję. Lecz jak ma sobie poradzić z faktem, że jest odpowiedzialna za to, jakim człowiekiem stał się dziś Richard. Pogasły światła. Nastała cisza. Goście SwanSea udali się na spoczynek. Jednak nie wszyscy. Oparty o framugę drzwi balkonowych, z zamkniętymi oczyma i zaciśniętymi mocno szczękami, stał Richard. Rześki powiew znad oce­ anu muskał jego wyprostowaną postać, lecz nie był w sta­ nie złagodzić gorączki, która go trawiła. Nie potrafił osu­ szyć pokrytego potem ciała. Nocne poty. Spowodowane były bólem przeszłości, niepewnością przyszłości i obawą przed każdym następnym dniem. Przychodziły, tak jak dzi­ siaj, kiedy nie mógł zasnąć, kiedy w jego myślach gościła zawsze ta sama osoba — Liana. Liana. Prześladowała go już jedenaście lat. Wolałby być ścigany przez duchy. Te na­ leżą przecież do świata iluzji. Nawet gdyby człowiek spotkał 21

takiego ducha, mógłby nie rozpoznać go, nie zrozumieć, mógłby nie pamiętać, co zobaczył. Z Lianą było inaczej. Gdziekolwiek przebywał, zawsze ją musiał spotkać. W kiosku z gazetami, przy każdym stoliku w kawiarni, w le­ karskiej poczekalni; z kolorowych okładek magazynów spo­ glądały na niego błękitne, drwiące oczy Liany. Dlaczego go nie kochała? Pracował ciężko. Nieraz dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszystko po to, by o niej zapomnieć. Osiągał suk­ cesy. Lecz czy dawało mu to zadowolenie? Zawsze był jakiś nowy interes, na którym można było zrobić pieniądze. Za­ wsze znajdowało się coś, co warte było zakupu. Samotność pozostawała jednak samotnością. Pozostawało również to natarczywe pytanie: dlaczego nie chciała go kochać? 22

2 23 Następnego dnia Liana wstała wcześnie rano, zjadła lekkie śniadanie, które podano jej do pokoju. Pragnęła mieć więcej czasu na toaletę, na staranne ukrycie swoich przeżyć za chłodną maską super-modelki. Gdyby przypad­ kowo spotkała Richarda, nie powinien nic wyczytać z jej twarzy. Niestety, nie stać jej było na jakikolwiek przemy­ ślany plan postępowania. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, ręka jej drgnęła, przewracając filiżankę z chińskiej porcelany. Gorąca kawa rozlała się szeroką plamą na śnieżnobiałym obrusie. Z nie­ smakiem zauważyła, że nie panuje nad sobą. Odstawiła fi­ liżankę na bok, wzięła papierową serwetkę i zaczęła po­ spiesznie wycierać rozlaną kawę. Po chwili stukanie rozległo się ponownie. Szybko wy­ rzuciła serwetkę. — Już idę — westchnęła. Usilnie starała się pozbierać w sobie. Nieważne, kogo znajdzie po drugiej stronie drzwi. Musi był silna. Zresztą, na pewno będzie to Clay lub Sara, ciekawi, czy jest już gotowa do dzisiejszych zdjęć. Z pewnością nie będzie to Richard. On jej przecież nienawidzi. Wczorajsze spotkanie całkowicie utwierdziło ją w tym przekonaniu. Nie będzie się oszukiwać. Najlepiej zrobi trzymając się od niego z daleka. Z drugiej jednak strony, musi być przygotowana na wszystko. Nie powinna dać się zaskoczyć. Gdy otwierała drzwi, była już prawie pewna, że spo­ tka za nimi stalowoszare oczy Richarda, lecz ku swojemu zdziwieniu ujrzała piękną, młodą kobietę o włosach koloru cynamonu i dużych zielonych oczach.

— Dzień dobry. Jestem Caitlin Deverell-DiFrenza. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Liana natychmiast skojarzyła nazwisko. Caitlin Deve- rell-DiFrenza, właścicielka SwanSea. — Nie, skądże. Proszę wejść. Caitlin uważnym wzrokiem rozejrzała się po pokoju. Widząc zaplamiony kawą obrus, natychmiast sięgnęła po słuchawkę eleganckiego, stylowego telefonu. — Proszę przynieść kawę i czysty obrus do pokoju nu­ mer trzydzieści trzy. Gdy odkładała słuchawkę, błysnął na jej palcu wspa­ niały pierścionek z emeraldem. — Niepotrzebnie się pani fatygowała — powiedziała Liana — ale dziękuję bardzo. — Jest pani tutaj bardzo mile widziana, a poza tym dbam o to, aby moim gościom niczego nie brakowało. Nie będąc pewna, jak się ma zachować i o co właści­ wie chodzi Caitlin, po co do niej przyszła, Liana wskazała uprzejmym gestem na sofę. — Proszę usiąść. — Nie, dziękuję. Nie będę pani zabierać czasu. Przy­ szłam tutaj, ponieważ dowiedziałam się o pani wczorajszym wypadku na schodach. Bardzo mnie to zmartwiło. — Nic się nie stało. Po prostu dość brzydko się zadra­ snęłam. — Czy na pewno nic pani nie jest? Liana uśmiechnęła się. — Kiedy byłam mała, stale chodziłam pokaleczona i podrapana. Mieszkałam wówczas w Des Moines. Zaraz za naszym domem rósł olbrzymi dąb, na który wprost uwiel­ białam się wdrapywać. Lecz, jak wiadomo, co jest na górze, musi spaść na dół; tak więc ja ciągle spadałam ze swojego ukochanego drzewa. — Dobrze to znam — przytaknęła poważnie Caitlin. — W SwanSea rośnie dużo wielkich drzew. 24

Liana uśmiechnęła się. Nerwowe napięcie minęło. Caitlin miała więcej pieniędzy, niż Liana kiedykol­ wiek w życiu widziała, jednocześnie była bardzo praktyczną i przyziemną osobą. — Chęć wspinania się na drzewa była jednak niczym w porównaniu z szalonym zapałem, z jakim usiłowałam na­ uczyć się jazdy na wrotkach. Godzinami jeździłam, tam i z powrotem, po alejce przed domem. Ku utrapieniu mamy, wracałam zawsze poobijana. Caitlin zaśmiała się. — Naprawdę cieszę się, że nic poważnego pani się nie stało. Bardzo się zmartwiłam, usłyszawszy wczoraj o pani wypadku. Nie chciałam przychodzić i przeszkadzać, lecz kiedy spotkałam na dole Claya Philipsa, jedzącego śniada­ nie z jedną z asystentek, uroczą rudowłosą dziewczyną... — Sarą. — Tak, a pani z nimi nie było, postanowiłam spraw­ dzić, czy u pani wszystko w porządku, czy dobrze się pani czuje. — Jest mi niezmiernie miło. Korzystając z okazji, pra­ gnęłam powiedzieć, że bardzo podoba mi się pani hotel. Na twarzy Caitlin pojawił się dziwny grymas. — Hotel?., tak, jest to hotel. Wiele miesięcy ciężkiej pracy poświęciłam, aby wyglądał tak, jak wygląda w chwili obecnej. Nie mogę przyzwyczaić się do faktu, że SwanSea jest tylko hotelem. Ciągle mi się wydaje, że to mój dom, i że ludzie w nim przebywający to moi prywatni goście. — Całkowicie zrozumiałe. Przecież SwanSea jest pani rodzinnym domem. Poza tym, pani urok osobisty i postawa wobec gości czynią to miejsce naprawdę wyjątkowym. Pro­ szę mi wierzyć. Mieszkałam w wielu ekskluzywnych ho­ telach na świecie, ale żaden nie miał tego ciepła, stylu i wdzięku, jakie posiada SwanSea. Caitlin z radością klasnęła w dłonie. 25

— Tak pani myśli? To wspaniałe! Podniosła mnie pani na duchu. Bardzo tego potrzebowałam. W ostatnich dniach miałam dużo trudności. Było mi ciężko. Liana wierzyła, że Caitlin mogła mieć jakieś problemy czy kłopoty, lecz była przekonana, że właścicielka SwanSea nie potrzebuje od niej żadnego duchowego wsparcia. Pro­ mieniowała szczęściem i siłą, która jest w stanie pokonać wszelkie możliwe przeszkody. Liana zazdrościła jej tego. Caitlin lekko wzruszyła ramionami. — Starczy, jak na początek. Cieszę się, gdy moi goście czują się dobrze. Klasnęła w dłonie i popatrzyła uważnie na Lianę. — Czy ma pani wszystko, czego pani potrzeba? — Wszystko. Dziękuję. SwanSea posiada doskonały personel. — Miło mi to usłyszeć. I jeśli tylko czegokolwiek bę­ dzie pani potrzebowała, proszę bez wahania dzwonić. Zro­ bimy wszystko, żeby panią zadowolić. — Dziękuję. Będę o tym pamiętać — powiedziała Liana z uśmiechem. Późnym popołudniem, po skończonej pracy, Liana czuła się całkowicie wyczerpana. Pomyślała sobie, że Cai­ tlin mogłaby jej użyczyć nieco własnej energii. Cały dzień spędziła na słońcu i w gorących światłach reflektorów, pre­ zentując stroje wieczorowe. Clay przenosił bez przerwy zdjęcia z miejsca na miejsce. Był wyjątkowo wymagający. Potrafiła to zrozumieć. To jego pierwsze poważne za­ danie, które wykonuje bez pomocy i opieki Jean-Paula. Nic więc dziwnego, że chce, aby wszystko wypadło doskonale. Lecz Liana tęskniła za Jean-Paulem. Współpracując razem, tworzyli prawdziwe dzieła sztuki. Zawsze była miła i wesoła atmosfera. Rozumieli się bez słów. 26

W tym wypadku Richard się nie mylił: Liana i Jean- -Paul byli dobraną parą. — Do diabła, nie ma już dobrego światła! — Nerwo­ wym ruchem Clay wsunął palce we włosy. Miało się wra­ żenie, że jego postać przygarbiła się ze zmartwienia i na­ pięcia. — W porządku — powiedział z westchnieniem. — To wszystko na dzisiaj. O planie pracy na dzień jutrzejszy po­ informuję wszystkich osobiście. Liana wycofała się w głąb namiotu-przebieralni. Zdję­ ła perłowozieloną suknię, w której pozowała w ostatnich ujęciach. Sara wzięła od niej tę suknię. — Byłaś wspaniała, Liano. — Dziękuję — odpowiedziała Liana i przesłała dziew­ czynie uśmiech. Poznała Sarę przed samym wyjazdem do SwanSea. Ale nawet znając ją tak krótko, wiedziała, że jest to ambitna i zdolna dziewczyna, starająca się nauczyć wszystkiego jak najlepiej i jak najszybciej. Wyjęła szpilki z włosów. Rozsypały się po całych ple­ cach. — Jak twoje kolano? — spytała Sara. — Nie najgorzej. Prawdę powiedziawszy, stanie przez cały dzień na no­ gach sprawiło, że czuła tępy, pulsujący ból. — Bogu dzięki, że prezentuję tutaj wieczorowe suk­ nie, a nie krótkie, popołudniowe sukienki czy kostiumy ką­ pielowe. W przeciwnym wypadku musiałabyś mnie zastą­ pić. Sara otworzyła szeroko oczy. — Wykluczone. Nie nadawałabym się do tego. Poza tym, najlepiej czuję się stojąc z tyłu kamery. Pogładziła ręką perłowozieloną tkaninę, po czym ostrożnie powiesiła suknię na wieszaku. 27

Liana założyła szorty i krótką przewiewną bluzeczkę. Ta zmiana stroju sprawiła, że poczuła się lekko i swobod­ nie. Odetchnęła z ulgą. — Clay robił już z tobą próbne zdjęcia, prawda? — Tak, ale to były drobiazgi. Nie na dużą skalę. Wra­ casz teraz do hotelu? Powinna wrócić i odpocząć, chociażby ze względu na chore kolano, lecz widok pustego pokoju działa bardzo przygnębiająco, natomiast przyroda wokoło aż kipiała ży­ ciem i zachęcała do letniej przechadzki. — Nie. Mam ochotę na mały spacer. Zdrętwiałam od tego pozowania i myślę, że trochę ruchu dobrze mi zrobi. Sara zaśmiała się cicho. — Dla mnie najlepszą formą wypoczynku jest pławie­ nie się w gorącej kąpieli. Może nawet uda mi się zdrzem­ nąć chwilkę przed obiadem. Słyszałaś? Mamy przyjść na kolację w wieczorowych strojach! Liana uśmiechnęła się. — Tak, słyszałam. — A czy wiesz, dlaczego? — spytała Sara, gdy wycho­ dziły już z namiotu. — Nie zastanawiałam się nad tym. A ty wiesz, dla­ czego? — Ponieważ to jest SwanSea. — Słucham? — Spytałam jednego z tutejszych dystyngowanych lo- kai, z jakiej to okazji mamy założyć wieczorowe stroje i zo­ stałam poinformowana z niezwykłą uprzejmością, że znaj­ duję się w SwanSea. Wzruszyła ramionami, uśmiechając się. — Do zobaczenia na kolacji. Liana zatrzymała się na opustoszałym tarasie, przy­ tulonym do skalnego urwiska, smaganego wichrem znad 28