Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Putney Mary Jo - Księżycowa narzeczona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Putney Mary Jo - Księżycowa narzeczona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 301 osób, 232 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 335 stron)

Mary Jo Putney KSIĘŻYCOWA NARZECZONA Przełożył Artur Gerard 1

Prolog Charlton Abbey, wiosna 1812 zwarty hrabia Cromarty został pochowany z całą pompą i honorami należnymi jego społecznej pozycji. Uroczysty dźwięk dzwonu wiejskiego kościółka towarzyszył pogrzebowej ceremonii już od pierwszej chwili, cała męska służba, jak jeden mąż ubrana na czarno, z właściwą dla takiego momentu powagą i szacunkiem odprowadzała swego pana na ostatni spoczynek. Zmarły hrabia cieszył się opinią człowieka sprawiedliwego, z natury pogodnego i dobrego. Był też okazałym mężczyzną, silnym i niewątpliwie przystojnym, co dla jego ludzi również stanowiło powód do dumy. C Wśród osób żegnających zmarłego, zarówno na samym pogrzebie, jak i później, podczas rodzinnego spotkania w Charlton Abbey, główna rola z natury rzeczy przypadła jego córce, lady Jocelyn Kendal. Nie można było nie dostrzec, że z wszystkich tych smutnych obowiązków młoda lady wywiązywała się wręcz perfekcyjnie, choć jej pobladła, ale nadal pełna wdzięku twarz o nieskazitelnych rysach, przysłonięta czarną żałobną woalką, chwilami przypominała posągowe oblicze marmurowego anioła. Była jedynym dzieckiem hrabiego i bardzo kochała swego ojca, który do końca odpłacał jej tym samym. Był to jej ostatni występ w roli pani tej posiadłości, ponieważ Charlton Abbey przechodziło teraz w ręce stryja Willoughby. Jednakże jeśli nawet bolała ją świadomość, że odtąd może już czuć się jedynie gościem w domu swego dzieciństwa, nie pokazywała tego po sobie. Starsze damy z jej otoczenia często skłonne były uważać ją za nadmiernie samodzielną, w stopniu, który raczej nie przystoi dobrze urodzonej młodej osobie. Natomiast panom nigdy to nie przeszkadzało. Być może dlatego, że w wieku dwudziestu jeden lat jej uroda i naturalny wdzięk rozkwitły w sposób rzeczywiście zniewalający. Stąd też nawet na tej tak smutnej przecież uroczystości niejednemu z obecnych zdarzyło się obejrzeć za nią i zamyślić dłużej, niż w takiej chwili wypadało. Ostatnim, rytualnym punktem programu tego bardzo długiego dnia było odczytanie testamentu. Rodzinny prawnik, pan Crandall, przyjechał w tym celu ze swego biura w Londynie. Czytanie zajęło mu sporo czasu, ponieważ testament był długi i szczegółowy, z licznymi zapisami dla wiernej służby i różnych instytucji dobroczynnych. 2

Lady Jocelyn pozostawała niezwykle spokojna w stłoczonej wokół niej rozemocjonowanej grupie zainteresowanych. Wiedziała doskonale, że jako córka- zaledwie córka! - nie może liczyć na odziedziczenie ojcowskiego tytułu. Mogła jednak być pewna, że przypadająca na nią w zapisie większa część ojcowskiej fortuny uczyni z niej jedną z najzamożniejszych młodych osób w Anglii. A także jedną z lepszych partii, gdyby kiedyś zdecydowała się na zamążpójście - o czym jednak na razie nawet nie chciała myśleć. Brat jej ojca i nowy dziedzic hrabiowskiego tytułu, stryj Willoughby, siedział z uroczystą miną i w skupieniu słuchał całego tekstu odczytywanego testamentu. Z pewnością można byłoby w jego rysach doszukać się pewnego rodzinnego podobieństwa, ale stryj nie miał w sobie nawet jednej dziesiątej części wigoru i temperamentu brata. Przez wiele lat wszyscy byli przekonani, że to raczej ojciec Jocelyn ożeni się ponownie i pomyśli o spłodzeniu także i męskiego potomka. Najwyraźniej jednak gorzkie doświadczenie pierwszego małżeństwa w końcu przeważyło. Czwarty hrabia Cromarty poprzestał na jedynej córce, a najlepiej na tym wszystkim wyszedł właśnie Willoughby. Choć śmierć swego brata opłakiwał serdecznie i szczerze, nie byłby człowiekiem, gdyby w głębi duszy nie cieszył się z niespodziewanie odziedziczonego tytułu. Treść testamentu właściwie nie była dla nikogo zaskoczeniem. Wszystko przebiegało zgodnie z oczekiwaniami niemal do samego końca - to znaczy do momentu, gdy pan Crandall jeszcze raz odkaszlnął i przeszedł do ostatniego punktu: - A mojej ukochanej córce Jocelyn zapisuję i polecam, co następuje... Głos prawnika zabrzmiał szczególnie uroczyście, przykuwając u wagę zebranych. Kiedy skończył, na moment zapadła cisza. Potem kłoś głęboko wciągnął powietrze, tu i ówdzie rozległy się głosy pełne nieukrywanego zaskoczenia, a wszystkie głowy obróciły się w stronę Luly Jocelyn. Sala wciąż pozostawała nieruchoma przez długą chwilę, która wszystkim obecnym zdawała się niemal wiecznością. Potem nagle zerwała się na równe nogi i gwałtownie odrzuciła welon, odsłaniając daleką od dotychczasowego posągowego spokoju twarz z ogromnymi orzechowymi oczami, z których biły iskry prawdziwej wściekłości. - Co takiego?! - wykrzyknęła ze szczerym oburzeniem. 3

Rozdział 1 Londyn, czerwiec 1815 o był sen, w którym major David Lancaster znów pędził przez aragońskie wzgórza na swym wiernym koniu o imieniu Aquilo, co po hiszpańsku znaczy „orzeł”. Koń mknął wręcz cudownie, naprawdę szybkim orlim lotem. David wyczuwał udami wspaniałą siłę jego mięśni, posłusznych najdrobniejszemu naciskowi nóg jeźdźca. T Pęd powietrza rozwiewał mu włosy, koń niósł go prosto w niebo, i David śmiał się głośno, pełen radości i wiary, że ten wspaniały galop może trwać bez końca - podobnie jak uskrzydlające poczucie zdrowia, młodości i siły. Czyjś rozpaczliwy krzyk za ścianą nagle zbudził go ze snu. Ktoś krzyczał z bólu, tuż obok. David chciał się zerwać na równe nogi i chwycić za broń - lata wojny nauczyły go odruchu natychmiastowej gotowości do walki - ale tym razem tak nawykłe do nagłego podrywania się ciało odmówiło posłuszeństwo. Od pasa w dół było bezwładne wskutek odniesionych ran, a jedynym rezultatem próby gwałtownego podniesienia się ze szpitalnego łóżka był przeszywający ból w okolicach kręgosłupa. Nie mógł się ruszyć, nogi ciężkie jak kamienie przykuwały go do pościeli niczym okrętowe kotwice. Otworzył oczy i wrócił do ponurej realności londyńskiego szpitala, do którego został przywieziony po zwycięskiej dla Anglików bitwie pod Waterloo. W tym ostatnim starciu z wojskami napoleońskimi jego koń Aquilo został zabity, a na dobrą sprawę to samo spotkało również i jeźdźca - tyle tylko, że jego okaleczone, w połowie pozbawione już czucia ciało wciąż z uporem usiłowało czepiać się nawet ostatniej gasnącej iskierki życia. Żołnierskie szczęście, które zawsze towarzyszyło Davidowi przez tyle lat kolejnych kampanii, najwyraźniej go opuściło. To, co go spotkało, było gorsze niż śmierć. Celne trafienie francuskiej kuli z pewnością zabiłoby go szybciej i przyjemniej, niż ta trwająca już tyle dni agonia na szpitalnym łóżku. Na szczęście niewiele już mu tego pozostało, wiedział o tym na pewno. 4

Oddzielny pokój, do którego miał prawo jako oficer, był zapuszczony i obskurny, ale przynajmniej gwarantował odrobinę prywatności, pozwalającej łatwiej znosić cierpienie. Zacisnął zęby, oczekując na moment, w którym przeszywający ból straci w końcu swą morderczą ostrość i wróci do poziomu, który jakoś dawał się znieść. Obok siebie znów usłyszał ten sam cichy, nieco metaliczny stuk - to jego siostra Sally robiła na drutach. Obrócił głowę i spojrzał w stronę siedzącej z drugiej strony łóżka młodej kobiety, której sylwetka jeszcze dość wyraźnie rysowała się na ciemniejącym tle jedynego okna. Popatrzył na nią z czułością. Dzielna Sally, która od chwili, gdy go przywieziono do Londynu, przychodziła tu codziennie, żeby być przy nim... aż do końca. Starała się tak ułożyć swoje zajęcia, by mogła jak najwięcej czasu spędzać przy umierającym bracie. Dla niej musiało to być jeszcze trudniejsze niż dla niego. On sam właściwie nie czuł już lęku, ze stoicyzmem pogodził się z tym, co było nieuchronne. Wiedział, że śmierć przynajmniej wyzwoli go od cierpień. Natomiast dla Sally śmierć brata oznaczała jeszcze większą samotność i żałośnie niepewną egzystencję ubogiej guwernantki, bez jakiejkolwiek rodziny, na której mogłaby się oprzeć. Sally dostrzegała każdy jego ruch, nawet najdrobniejszy. Teraz też obróciła twarz ku bratu i przysunęła taboret bliżej łóżka. - Nic jesteś głodny, Davidzie? Przyniosłam ci trochę pysznego wołowego rosołu od Launcestone’ow. Wiedział, że powinien coś zjeść, choćby tylko ze względu na Sally, ale na samą myśl o przełknięciu choćby łyżeczki jakiegoś pokarmu robiło mu się niedobrze. Jego żołądek odmawiał przyjmowania czegokolwiek, jak gdyby utracił już wszelką chęć do życia, podobnie jak jego nogi. - Nie, dziękuję ci, Sally. Może później - spojrzał w stronę okna i chyba powinnaś już iść, zaraz zrobi się ciemno. Sally wzruszyła ramionami. Ubrana w prostą szarą sukienkę bez ozdób, wyglądała rzeczywiście jak modelowo skromna guwernantka. I David posmutniał na myśl o tym, że gdy on odejdzie, nikt już nie będzie pamiętał, jaka naprawdę potrafiła być jego siostra. Jaki był z niej urwis, kiedy jako dziecko, bosa i roześmiana, ścigała się z nim na swym ukochanym kucyku po zielonych pagórkach Herefordu. Wtedy była szczęśliwa- oboje byli wtedy szczęśliwi. Ale to było całe wieki temu. 5

Doskonale wiedząc, co znaczy jej wzruszenie ramion, powiedział: - Do domu, Sally! Nie chcę, żebyś chodziła ulicami po ciemku! I To rozkaz! Sally tylko się uśmiechnęła. Zbyt długo go znała, żeby dać się nabrać na ten rzekomo surowy ton jego głosu. -Nie udawaj, że jesteś groźny, bo i tak ci nie uwierzę. -Sally! - Dobrze już, dobrze. Tylko jeszcze podam ci lekarstwo i już idę. Sięgnęła po stojącą na nocnej szafce buteleczkę laudanum, uważnie odliczyła trzydzieści kropli do cynowej łyżki i przysunęła do jego spieczonych warg. David szybko przełknął lekarstwo, prawie nie czując w nim alkoholu i ziół, które miały łagodzić gorzki smak opium. Istotne było tylko to, że laudanum naprawdę na jakiś czas stępiało ból. Sally wsunęła dłonie pod ramiona brata i uniosła mu nieco głowę, i mógł popić to wszystko szklaneczką wody, a potem pieczołowicie ułożyła go z powrotem na poduszce. Początkowo Davida trochę denerwowała taka zamiana ról, ponieważ dotychczas to on zawsze się nią opiekował. Musiał jednak pogodzić się ze swą bezradnością i ostatecznie zaakceptować pomoc siostry, która z niewzruszonym spokojem przyjęła na siebie wszystkie, nawet najtrudniejsze obowiązki pielęgnacyjne. - Dobranoc, Dave! - Sally jeszcze raz poprawiła poduszkę i prześcieradło. Ustawiła buteleczkę z laudanum tak, żeby lekarstwo było w zasięgu jego ręki. Z pewnością w nocy będzie go potrzebował. -Przyjdę jutro po południu - powiedziała z cokolwiek wymuszonym uśmiechem, wyprostowała się i ruszyła w stronę drzwi, z całych sił starając się zapanować nad tym, co mogłaby zdradzać jej twarz, a zwłaszcza oczy. Na szczęście było już na tyle ciemno, że David mógł nie dostrzec zdradzieckich łez gromadzących się w kącikach jej powiek. David zresztą widział już coraz mniej wyraźnie. Kolory stawały się nienormalnie jaskrawe i mieniły się jak opale, falujące kształty rozmywały się i zaczynały tańczyć, a ból powoli ustępował. To było działanie opium, zawartego w zażytym lekarstwie. David przymknął powieki. Dzięki Bogu, że istnieje coś takiego jak laudanum. Oczywiście nie miałby nic przeciwko temu, żeby mieć przed sobą jeszcze parę dziesiątków lat, ale i tak nie powinien za bardzo narzekać. W końcu udało mu się przeżyć trzydzieści dwa lata życia, którego niejeden mógłby mu pozazdrościć. Zjeździł spory kawałek świata, 6

dzielnie walczył za ojczyznę, zyskał przyjaciół nie mniej bliskich niż najbliższa rodzina. Z żalem myślał jedynie o Sally. Szczerze wierzył, że jego siostra jest wielostronnie uzdolnioną młodą osobą, ale wiedział też, że w realnym życiu nie jest to żadna gwarancja powodzenia. Gdyby mógł jej coś zostawić, co jakoś zabezpieczyłoby jej przyszłość. Ba, gdyby... Oszałamiające działanie opium ostatecznie zagłuszyło ból i David zasnął. łuższa konna przejażdżka bywa doskonałą okazją do przemyślenia różnych spraw. Tego dnia lady Jocelyn w pełni wykorzystała tę sposobność i zaraz po powrocie do domu postanowiła skonsultować rezultaty swych przemyśleń z najsympatyczniejszą ze swoich ciotek, którą o tej porze najpewniej można było zastać w małym salonie. Z pewnością warto było poznać pogląd lady Laury na obecną, nieco złożoną sytuację jej bratanicy. D Nawet nie myśląc o tym, żeby się przebrać, nacisnęła klamkę drzwi. -Ciociu Lauro?! Jeździłam właśnie... Już miała przejść do istoty sprawy, gdy nagle zorientowała się, że lady Laura Kirkpatrick nie jest sama. Obok niej siedziała lady Cromarty, również ciotka, ale zdecydowanie mniej sympatyczna. Było już za późno, by uciec, toteż Jocelyn w miarę skutecznie stłumiła westchnienie rozczarowania i ruszyła ku nim. - Ciocia Elwira! - wykrzyknęła z uśmiechem pełnym nieskrywanej obłudy. - Cóż za niespodziewana... przyjemność! Lady Cromarty odpowiedziała uśmiechem równie nieszczerym, ukazując przy tym cały garnitur dość przerażających zębów. - Byłam w pobliżu na zakupach, pomyślałam więc, że wpadnę, żeby się przywitać. Nie mogę, niestety, zostać dłużej, ponieważ do domu jedzie się stąd ponad dwie godziny. - Proszę sobie wyobrazić, że wiem, jak długa jest droga stąd do Charlton, - odpowiedziała jeszcze uprzejmiej Jocelyn, sadowiąc się na fotelu. Nie znosiła, kiedy ktoś przypominał jej posiadłość, w której spędziła dzieciństwo i najwcześniejszą młodość. Kochała tamten dom do tego stopnia, że gdyby stryj Willoughby, który wraz z tytułem po ojcu przejął także Charlton, nie był żonaty, to być może wyszłaby za niego. Stryj Will przypominał jej ojca przynajmniej w tym względzie, że był z 7

natury życzliwy, a poza tym sprawiał wrażenie mężczyzny dość łatwego do poprowadzenia. Przez niego mogłaby znów stać się panią na Charlton Abbey. Tymczasem lady Laura nalała herbatę do filiżanki i przesunęła ją u stronę Jocelyn. - Cieszę się, że zdążyłaś wrócić z przejażdżki dostatecznie wcześnie, aby się do nas przyłączyć - powiedziała z uśmiechem. Wysoko ceniona za swe talenty towarzyskie, miała ogromne doświadczenie w niemal odruchowym łagodzeniu wszelkich wybuchowych sytuacji, będąc w tym względzie całkowitym przeciwieństwem lady Cromarty. Przyjmując od niej filiżankę z herbatą, Jocelyn kolejny raz pomyślała, że chciałaby kiedyś w przyszłości - kiedy sama już będzie w jej wieku - wyglądać tak jak ciotka Laura. Obie zresztą miały ten sam typ urody, i charakterystyczny dla rodziny Kendalów, te same orzechowe oczy i kasztanowe włosy z lekko rudawymi przebłyskami. Ale ciotka Laura miała w sobie dodatkowo tę niewzruszoną pogodę i cudowny spokój, będący rezultatem przeszło dwudziestu lat szczęśliwego małżeństwa. I takiego błogosławieństwa Jocelyn mogła w ogóle nigdy nie zaznać. W przeciwieństwie do Laury, ciotka Elwira nie była spokrewniona z rodziną Kendalów, a tytuł lady Cromarty - i przy okazji prawo do nazywania się ciotką Jocelyn - zyskała dopiero poprzez małżeństwo z Willoughbym. I choć urodziła się w domu bynajmniej niearystokratycznym, uznała swoje wyniesienie do godności hrabiny za jeszcze jeden dowód boskiej sprawiedliwości. Stale zresztą liczyła na jeszcze więcej - i nawet teraz, nie przestając opychać się ciasteczkami, przyglądała się eleganckiemu wyposażeniu wytwornego salonu okiem przyszłej właścicielki tego wszystkiego. Jocelyn mimo woli zacisnęła wargi. - Marnujesz tylko czas, ciociu Elwiro, próbując wycenić te wszystkie meble - powiedziała chłodno. - One są bezcenne. A poza tym tego domu już z całą pewnością nie dostaniesz. Mogę ci to obiecać. Taka otwartość mogłaby speszyć każdą inną, mniej pewną siebie osobę, ale nie lady Cromarty, która tylko odrobinę zacisnęła kąciki ust. - Nie byłabym tego taka pewna, droga kuzyneczko. - Jej blady uśmiech stał się nieco jadowity. - A czy nie niepokoi cię fakt, że data 8

twoich dwudziestych piątych urodzin zbliża się, a ty tymczasem wciąż jesteś niezamężna? Te słowa były jak wybuch bomby. Wszystkie trzy panie doskonale orientowały się w sytuacji, ale trzeba było prostackiej otwartości ciotki Elwiry, żeby powiedzieć to głośno. Wszystkie wiedziały, że - aby postawić na swoim nawet po śmierci - ojciec Jocelyn zapisał córce większość swego ogromnego majątku, jednakże pod warunkiem, że najpóźniej w wieku dwudziestu pięciu lat będzie już osobą zamężną. W przypadku gdyby ten warunek nie został spełniony, znaczna część tej fortuny - włącznie z pięknym londyńskim domem, w którym panie właśnie raczyły się herbatą -stałaby się własnością stryja Willoughby'ego. - A dlaczegóż miałoby mnie to niepokoić? - odpowiedziała tym samym tonem Jocelyn. - Przyznaję, że mam pewne trudności z podjęciem decyzji, którą z ofert ostatecznie przyjąć, ale może ciocia być spokojna, że wyjdę za mąż na czas, w pełnej zgodzie z warunkami testamentu. - No cóż, zapewne masz jakieś tam oferty - powiedziała ciotka Elwira tonem pełnym jawnego powątpiewania. - Ale jeśli kobieta osiąga twój wiek i wciąż pozostaje niezamężna, mimo woli zaczyna się myśleć, że to raczej ona sama... - Urwała, nie kończąc zdania. - Jakie to szczęście, że nawet gdybyś zdecydowała się na staropanieństwo, testament gwarantuje ci całkiem przyjemną sumkę, w zupełności wystarczającą na życie w jakimś skromnym domku, w miłej miejscowości - takiej na przykład jak Bath. - Ponieważ ja akurat nie znoszę Bath - odpowiedziała Jocelyn głosem pełnym niezwykłej słodyczy - tym bardziej mnie cieszy, że taka ewentualność, droga ciociu, w ogóle nie wchodzi w rachubę. Maska uprzejmości ostatecznie opadła z twarzy lady Cromarty. - Moja droga, ty przecież nawet nie potrzebujesz tych pieniędzy. To nie to co my, rodzina z pięciorgiem dzieci, które przecież trzeba jakoś wyposażyć. To było doprawdy niegodziwe ze strony twego ojca, że zostawił bratu ledwie tyle, ile z trudem starcza na utrzymanie samej posiadłości. Tak jakby potrzeby naszej rodziny już się w ogóle nie liczyły! W rzeczywistości ojciec Jocelyn pozostawił Willoughby'emu nawet znacznie więcej, niż było trzeba na utrzymanie zarówno posiadłości, jak i 9

całej rodziny, na poziomie odpowiadającym dziedziczonemu tytułowi i godności. Jednakże ciotka Elwira należała do tego gatunku osób, które nigdy nie mają dosyć. Jocelyn już miała ochotę powiedzieć jej to wprost, gdy nagle jej rozmówczyni wrzasnęła z przerażenia. Wielka, płoworuda kotka przemknęła niepostrzeżenie po oparciu sofy i znienacka skoczyła wprost na kolana ciotki Elwiry, gdzie - nie bacząc na jej gwałtowne protesty - umościła się wygodnie, przyglądając się nieszczęsnej hrabinie z iskierką sadystycznego zadowolenia w żółtych oczach. Jocelyn z trudem powstrzymała się od śmiechu. Tym razem kotka Isis doprawdy zasłużyła na to, by nagrodzić ją za ten wyczyn miseczką ulubionych ostryg. Rzeczywiście miała w sobie rodzaj kociego geniuszu, który pozwalał jej wybrać do nagłego skoku idealny moment i osobę, która najmniej się tego spodziewała. - Tak mi przykro, droga ciociu Elwiro - w głosie Jocelyn przebijało cokolwiek podejrzane współczucie. -Najwyraźniej Isis musiała poczuć nagłą sympatię do cioci albo też do tego ciasteczka z kremem, które ciocia właśnie zajadała. Niegrzeczna kotka! Isis przymrużyła oczy, doskonale wiedząc, że karcona jest wyłącznie dla pozoru. Była prezentem od jednego z kawalerów ubiegających się o rękę Jocelyn, młodego oficera marynarki, który utrzymywał, że przywiózł to niezwykłe zwierzę wprost z Egiptu. I rzeczywiście, zarówno jej jedwabiste futerko, niemal nie różniące się kolorem od sierści pustynnego lwa, jak i przypominający stare egipskie malowidła nieco wydłużony koci profil - zdawały się w pełni potwierdzać tę wersję. W każdym razie, jeżeli idzie o prawdziwie arystokratyczny sposób bycia, z pewnością miała go w sobie więcej niż hrabina Cromarty. Wciąż walcząc ze sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem, Jocelyn pociągnęła za sznur od dzwonka. Kiedy po chwili pojawił się lokaj, powiedziała już zupełnie spokojnie: - Dudley, moja ciocia właśnie wyjeżdża. Proszę dopilnować, żeby podstawiono jej powóz. Nawet ciotka Elwira musiała zrozumieć, że jej dalsza obecność nie jest już pożądana. Mimo to podniosła się z miną raczej zadowoloną. Najwyraźniej była przekonana, że Jocelyn blefuje, a jej zbyt późno rozpoczęte polowanie na męża nie może się już powieść. 10

- Do widzenia, kochana Lauro! - powiedziała. - A ty, Jocelyn, nie zapomnij zaprosić nas na ślub. Oczywiście jeżeli do niego dojdzie. Doskonale znająca swą bratanicę ciotka Laura pośpiesznie podniosła się, żeby na wszelki wypadek bezpiecznie eskortować wychodzącą hrabinę do powozu. Jocelyn rzeczywiście była na granicy wybuchu, co zdarzało się jej doprawdy rzadko, ale za to ze skutkami trudnymi do przewidzenia. Opanowała się jednak, choć nie było to łatwe. Podeszła do okna wychodzącego na park i przez dłuższą chwilę przyglądała się lekko kołyszącym się na wietrze drzewom. Tak, Elwira zawsze ją denerwowała, ale byłoby nierozsądne sprawianie jej satysfakcji. Nie powinna wiedzieć, że była o krok od wyprowadzenia jej z równowagi. Parę minut później usłyszała ciche kroki wracającej do salonu cioci Laury. Obróciła się ku niej i chwyciła ją za dłonie. - No więc sama to ciocia widziała! - wykrzyknęła, z trudem panując nad sobą. - Ale prędzej wyjdę za żebraka spod kościoła, niż pozwolę, żeby ten dom i pieniądze trafiły w ręce Willoughby'ego i tego... tego okropnego babska! - Z pewnością można ubolewać, że Willoughby nie wybrał kogoś o nieco lepszych manierach - zgodziła się ciotka Laura, sadowiąc się wygodnie w swym ulubionym fotelu. - Ale trzeba przyznać, że w tym, co mówiła, było też trochę racji. Czas ci ucieka, nie da się tego ukryć. Nie popychałam cię do małżeństwa, bo jesteś już dostatecznie dorosła i sama wiesz, co jest dla ciebie najlepsze. Na pewno rozsądniej jest zrezygnować ze znacznej nawet części majątku, niż męczyć się w nieszczęśliwym małżeństwie, zwłaszcza że w końcu nie pozostałabyś tak zupełnie bez grosza. - Ale ja nie zamierzam rezygnować z majątku, do którego mam prawo - powiedziała stanowczo Jocelyn. - A już z całą pewnością nie na rzecz tej okropnej Elwiry. - Nie zamierzam ci tego wytykać, ale miałaś przeszło trzy lata na znalezienie kogoś, kto by ci odpowiadał. Teraz zostały ci ledwie tygodnie, a to rzeczywiście nie jest wiele. Dopiero w tym momencie Jocelyn przypomniała sobie, o czym właściwie zamierzała z ciotką Laurą porozmawiać. I to bez ogródek. - Och, to nie jest tak, że nie znalazłam nikogo, kto by mi odpowiadał- wydęła wargi i z ledwie zauważalnym westchnieniem 11

usiadła w fotelu. - Wiem, za kogo chciałabym wyjść za mąż. Niestety, nie udało mi się obudzić w nim dostatecznego zainteresowania. To znaczy... zainteresowania małżeństwem, by wyrazić to nieco bardziej ściśle. Ciotka Laura spojrzała na nią uważniej. - To bardzo... interesujące, co powiedziałaś. Nie wiedziałam, że ktoś ci wpadł w oko. I kimże jest ten osobnik na tyle tępy, że nie zdał sobie sprawy, jaki skarb mógłby zdobyć? Jocelyn sięgnęła po leżące na stoliku przybory do robótek, choć w gruncie rzeczy nie miała zamiaru niczego wyszywać. - To książę Candover - powiedziała w końcu. - Candover?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem Laura. – Wielkie nieba, Jocelyn, przecież to zaprzysięgły kawaler! On się nigdy nie ożeni. - To, że dotąd tego nie zrobił, wcale nie oznacza, że kiedyś do tego nie dojdzie - teraz Jocelyn z niezwykłą starannością przewlekała przez ucho igły niebieską jedwabną nitkę. - W gruncie rzeczy bardzo do siebie pasujemy, a w ciągu ostatnich miesięcy książę niejednokrotnie i bardzo wyraźnie okazywał mi swe względy. - On chyba rzeczywiście dobrze się czuje w twoim towarzystwie. To z nim dopiero co jeździłaś konno, prawda? Ale, moje drogie dziecko, on zawsze trzyma się w granicach tego, co stosowne. Ściśle formalna wizyta od czasu do czasu, jeden czy drugi taniec podczas jakiegoś balu albo okazjonalna przejażdżka... Chyba że jest tu jeszcze coś, o czym nie wiem? - W pytaniu tym zabrzmiała leciutka nutka niepokoju. - Nie, ciociu - odpowiedziała Jocelyn, wysiłkiem woli powstrzymując się, żeby nie dodać „niestety". - Zachowywał się zawsze jak wzorowy dżentelmen... Wielka szkoda, rzeczywiście, że książę nigdy nie spróbował przekroczyć tych granic. Jednak ktoś taki jak on nigdy by sobie na to nie pozwolił, chyba że miałby naprawdę poważne zamiary. - Ale też, droga ciociu, nie da się zaprzeczyć, że w sumie spędza ze mną więcej czasu niż z jakąkolwiek inną młodą kobietą - mam na myśli panny na wydaniu. A ma już trzydzieści kilka lat, więc chyba najwyższy czas, żeby choć pomyślał o zapewnieniu sobie następców. Lady Kirkpatrick z powątpiewaniem pokręciła głową. - Myślę, że to mało realne. Nie stawiaj sobie zbyt ambitnych celów, kochanie, bo to raczej nie ma szans powodzenia. Candover ma kilku bliskich krewnych w odpowiednim wieku, którzy doskonale nadadzą się 12

na jego następców. Nie musi więc się żenić i starać o potomka. Mieszka w stolicy od lat, na oczach całego londyńskiego towarzystwa, a mimo to nigdy nie pojawiła się najdrobniejsza nawet plotka o jego małżeństwie. To wiele o nim mówi. Oczywiście, miał sporo kochanek, zawsze jednak były to jakieś mężatki albo wdowy, z całą pewnością nie panny na wydaniu - lady Laura uśmiechnęła się odrobinę ironicznie. - Jeśli chcesz, żeby został twoim kochankiem, wyjdź za kogoś innego, a wtedy z pewnością będzie na twoje usługi, przynajmniej przez jakiś czas. Ale nigdy nie zostanie mężem, twoim ani czyimkolwiek.. Chciałaś rozmowy bez ogródek, to ją masz, powiedziała sobie w duchu Jocelyn i machinalnie znów sięgnęła po tamborek do wyszywania. Przez chwilę haftowała w milczeniu, rozmyślając nad surowymi słowami lady Laury. Spróbowała raz jeszcze zastanowić się nad wszystkim, co działo się na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. Czy rzeczywiście tylko wmówiła sobie, że książę okazywał jej wyraźne zainteresowanie? Nie, z całą pewnością była dla niego więcej niż pociągająca; znała mężczyzn wystarczająco dobrze, by to dostrzec. I to zainteresowanie nie wynikało wyłącznie z uświadomienia sobie fizycznej obecności atrakcyjnej osoby płci przeciwnej. Podniosła wzrok znad robótki i spojrzała na życzliwie uśmiechniętą lady Kirkpatrick. - Muszę jednak cioci powiedzieć, że.. - zawahała się na moment -że mimo wszystko miedzy nami jest coś w rodzaju rzeczywistej więzi. Być może dlatego, że oboje przez ostatnie lata byliśmy swego rodzaju zwierzyną dla różnego rodzaju łowców fortuny, ale myślę, że jest w tym jeszcze coś więcej. Nawet dużo więcej. - To możliwe - odpowiedziała łagodnie lady Laura. - Ale nawet jeśli tak jest, ty i tak już nie masz potrzebnego w takich przypadkach czasu. Skoro Candover przez te wszystkie miesiące nie poprosił cię o rękę, jest mało prawdopodobne, by udało ci się skłonić go do tego na przestrzeni ledwie paru tygodni, które ci pozostały. Tak więc jeśli bierzesz pod uwagę małżeństwo wyłącznie z nim i z nikim innym, lepiej od razu zacznij się pakować. Bo ciotka Elwira z całą pewnością zechce się tu wprowadzić już następnego dnia po twoich urodzinach. Zapewne nie odważy się pokazać ci drzwi, ale nie sądzę, żebyś ty sama chciała pozostawać w domu, gdzie byłabyś ledwie tolerowana. 13

- Nie sprawię jej tej przyjemności - oświadczyła Jocelyn i odłożyła robótkę. - Zdaję też sobie sprawę, że ciocia raczej właściwie ocenia sytuację. Ale mam jeszcze... mam jeszcze inny plan. - Myślisz o którymś z innych twoich wielbicieli? Lord MacKenzie ożeniłby się z tobą natychmiast, a w dodatku - w policzkach lady Laury pojawiły się pełne wdzięku dołeczki - mógłby być wspaniałym mężem. Oczywiście nie jestem tu całkiem bezstronna, ponieważ bardzo przypomina mi mojego małżonka. Jocelyn potrząsnęła głową. MacKenzie był sympatyczny i przystojny, ale to nie był ktoś dla niej. - Myślałam raczej o tym, żeby przyjąć oświadczyny sir Harolda Wintersona. Ku obustronnej uciesze oświadcza mi się formalnie mniej więcej co dwa tygodnie, ale wiem, że byłby uszczęśliwiony, gdybym go w końcu przyjęła. Ma już pewnie siedemdziesiątkę, więc raczej nie muszę się obawiać, że zechciałby egzekwować swoje prawa małżonka. W ten sposób wypełniłabym warunki, postawione w testamencie, a przy tym zapewne już w niedługim czasie mogłabym znów cieszyć się wolnością. A jako wdowa miałabym u Candovera znacznie większe szanse, sama to ciocia powiedziała. Lady Laura z wrażenia omal nie upuściła cennej filiżanki. - Cóż za bulwersujący pomysł! Wyjść za starego mężczyznę w nadziei, że szybko umrze, byłoby przecież czymś niegodziwym! I w dodatku nie nazbyt mądrym! Znałam kiedyś młodą dziewczynę, która wyszła za kogoś w wieku sir Harolda w nadziei, że rychło zostanie bogatą wdową. To było dwadzieścia lat temu, jej mąż wciąż czuje się całkiem nieźle, podczas gdy ona utraciła już całą swą młodość. - Widząc przygaszoną twarz Jocelyn, lady Laura dodała jeszcze: - A poza tym doświadczenie uczy, że bez względu na wiek nigdy nie ma gwarancji, że mężczyzna któregoś dnia nie zechce jednak dochodzić swych praw małżeńskich. Na myśl o tym Jocelyn wzdrygnęła się mimo woli. - Przekonałaś mnie, ciociu - powiedziała i uśmiechnęła się.- Sir Harold jest przemiłym starszym panem, ale odeszła mnie ochota, żeby przyjąć jego oświadczyny. - Bezwiednie przygryzła dolną wargę. - Nadal uważam, że to niegłupi pomysł, żeby wyjść za kogoś na progu śmierci, jednakże mężczyźni w rodzie Wintersonów rzeczywiście bywają bardzo 14

żywotni jak na swój wiek. Należałoby mieć pewność, że wybrany człowiek jest naprawdę umierający. - Wolałabym wierzyć, że odwiodłam cię od tego zamiaru przede wszystkim moralną siłą moich argumentów, ale mam niezbyt miłe poczucie, że idzie tu raczej o bardziej konkretne, praktyczne aspekty i że tak właśnie postanowiłaś na to wszystko patrzeć. W każdym razie, jeżeli masz w swej główce jeszcze jakieś inne, podobnie oburzające pomysły, to może lepiej już mi o nich nie mów – Laura Kikpatrick surowo patrzyła na swą bratanicę. - Małżeństwa z rozsądku mogą być modne w dzisiejszym świecie, ale miałam nadzieję, że ty myślisz zdobyć się na coś więcej. Na jakąś prawdziwą wspólnotę nie tylko ciał, ale i umysłów, i osobowości- tak jak to się zdarzyło choćby w moim małżeństwie. - Mało kto ma takie szczęście - odpowiedziała cicho Jocelyn. – I ciocia sama musi to przyznać. - Powiedzmy. Ale o coś takiego trzeba się jednak postarać! – Lady Laura przyjrzała się uważniej swej bratanicy. - A czy to koniecznie to musi być Candover? Skoro nie odpowiada ci MacKenzie, to może lord Cairn? Jestem pewna, że byłby czułym i kochającym mężem. - Ale, ciociu Lauro, ja naprawdę bardzo lubię księcia Candovera. Nic mogę patrzeć na mężczyzn jak na jakąś wymienną część garderoby, w rodzaju szalika czy rękawiczek, które można wybierać do woli. Na przestrzeni siedmiu lat od mojego pierwszego publicznego balu nie spotkałam nikogo poza Candoverem, kogo mogłabym sobie wyobrazić jako własnego męża. A ty, ciociu, czy zgodziłabyś się poślubić kogokolwiek innego i dzielić z nim życie i łoże? Od chwili, kiedy poznałam Andrew, już nie - odpowiedziała lady Kirkpatrick i pokiwała głową, a potem w zamyśleniu znów przyjrzała się swej młodej rozmówczyni. - Wiesz, kochanie, czasami się nad tym zastanawiałam- czy ten twój... pewien opór w stosunku do małżeństwa... ma coś wspólnego z twoją matką? Twarz Jocelyn nagle stężała. - Nie będziemy dyskutować o mojej matce! - powiedziała tonem niemal lodowatym. Potem, zdając sobie sprawę, jak to mogło zabrzmieć, dodała już znacznie łagodniej: - Ja naprawdę ledwie ją pamiętam. Jak więc ktoś taki mógłby mieć jakikolwiek wpływ na moje wybory, dotyczące małżeństwa? Lady Laura lekko zmarszczyła brwi, ale najwyraźniej uznała, że lepiej nie podejmować już tego tematu, i zaczęła mówić o czym innym. 15

- Właśnie otrzymałam to od mego męża - powiedziała, sięgając po rozpieczętowany list, leżący obok na stoliku. - Wraz z całym pułkiem jest w Paryżu. Przypuszczam, że zjednoczone siły sojuszników będą teraz przez jakiś czas okupować francuską stolicę, przynajmniej na czas rekonstrukcji ich rządu. - Czy wuj Andrew wspomniał może o tych dzielnych oficerach, których kiedyś poznałam w Hiszpanii?- spytała Jocelyn z nutką zaniepokojenia w głosie. Niektórzy z nich byli na liście zabitych i rannych, ogłoszonej przez Ministerstwo Wojny po bitwie pod Waterloo. Od tego czasu minęło kilka tygodni i zapewne nie wszyscy poszkodowani przeżyli. Lady Laura jeszcze raz rzuciła okiem na list. - Nie wydaje mi się, by Andrew wspomniał tu o kimś, kogo mogłaś znać. Chociaż zaraz, poznałaś przecież kapitana Daltona, który został ciężko ranny. Na szczęście w jego przypadku wieści są pomyślne, przewieziono go już tu do nas, do londyńskiego szpitala księcia Yorku i -jak pisze mój mąż-jego życiu nie grozi już niebezpieczeństwo. Wspomina też o kapitanie Lancasterze, ale jego chyba nie miałaś okazji spotkać. Nieszczęśnik jest umierający. Biedni chłopcy, tylu ich tam zginęło, a niektórzy jeszcze i teraz umierają. Jocelyn także głęboko im współczuła. Właśnie przez męża ciotki Laury poznała wielu oficerów, którzy służyli pod jego dowództwem. Lubiła ten typ mężczyzn, rzeczowych i konkretnych zawsze wydawali się jej ogromnie sympatyczni, zwłaszcza w porównaniu z wyelegantowanymi, gogusiowatymi próżniakami z londyńskiego towarzystwa. Może właśnie dlatego lubiła też księcia Candovera, u którego pod powłoką wielkoświatowej elegancji nie można było nie dostrzec przenikliwej, rzeczowej inteligencji i wyraźnego, bardzo męskiego poczucia obowiązku. Nie darmo jego włości uważane były za jedne z najlepiej zarządzanych w całym kraju, wiele mówiła też o nim postawa w Izbie Lordów. Jocelyn w pełni akceptowała jego poglądy polityczne. Tak, Candover mógł być właśnie tym odpowiednim mężczyzną. I lubiła go bardzo - choć na szczęście nie aż za bardzo. Gdybyż tylko miała dość czasu na to, by ich znajomość mogła się pogłębić i rozwinąć! Przyglądała mu się wnikliwie i uważnie i była przekonana, że i on by się ożenił, gdyby tylko trafił na właściwą kobietę 16

o odpowiedniej pozycji społecznej i podobnie zrównoważonym temperamencie. Ale czas, którym dysponowała, praktycznie już się kończył. Dalsze zwlekanie z decyzją groziło utratą większej części spadku, a w dodatku - gdyby doszło do katastrofy - jako mocno zubożała panna na wydaniu praktycznie utraciłaby wszelką możliwość spotykania księcia Candovera na gruncie towarzyskim. Nie byłaby już wszędzie zapraszaną, olśniewającą swoją urodą dziedziczką wielkiej fortuny, a jedynie z wolna starzejącą się niezamężną kobietą o mniej niż skromnych środkach. Jocelyn wzdrygnęła się na samą myśl o czymś takim. To było absolutnie, absolutnie nie do przyjęcia. A wszystko z winy jej ojca! Niby tak ją kochał - a jednak w końcu zdradził ją, zupełnie tak samo jak matka. Natychmiast zakazała sobie takich myśli, nachodzących ją zresztą nie po raz pierwszy. To nie był odpowiedni moment na rozpamiętywanie tego, co się stało; teraz należało myśleć o przyszłości i o tym, co zrobić, żeby jednak mieć cały spadek i - niezbędnego w końcu - męża. Miała na to jeszcze cały miesiąc, a Kendalowie z Charlton Abbey nie zwykli się poddawać, więc ona też nie zamierzała tego zrobić. Nawet jeśli dom w Charlton nie należał już do niej. Należało wracać do świata, jego reguł i towarzyskich obowiązków, Jocelyn obróciła się do lady Laury. - Myślę, że mogłabym odwiedzić kapitana Daltona w szpitalu jutro i ano. Czy ciocia chciałaby się przyłączyć? -Nie będę mogła ani jutro, ani pojutrze. Ale powiedz kapitanowi Daltonowi, że na pewno odwiedzę go już w środę- ciotka Laura ponownie sięgnęła po list od męża. - A teraz, jeśli pozwolisz, zabiorę się do pisania odpowiedzi. Andrew z pewnością na nią czeka. Ciotka Laura podniosła się i przeszła do biblioteki, a Jocelyn powróciła do rozmyślań nad możliwymi rozwiązaniami stojącego przed nią dylematu. Najprostsze byłoby poślubienie z rozsądku któregoś z odpowiednich kandydatów, z ewentualną dżentelmeńską umową, że po urodzeniu jednego czy dwóch potomków zwrócą sobie wolność i każde będzie mogło pójść w swoją stronę. Jednak już sama myśl o tym budziła w niej gwałtowny sprzeciw. Nie chciała stać się czymś w rodzaju rozpłodowej klaczy dla kogoś, kogo by nawet dobrze nie znała; podobnie nie miała ochoty na rolę jeszcze jednej przelotnej kochanki 17

księcia Candovera. Chciała zostać jego żoną. Już dawno pogodziła się z myślą, że w jej środowisku tylko nieliczni dotrzymywali wierności małżeńskiej, na pociechę mogła sobie jednak powiedzieć, że jeśliby nawet Candover ją zdradzał, potrafiłby to robić naprawdę dyskretnie. A gdyby rzeczywiście miała szczęście, mogłoby się okazać, że i on by się zmienił, gdyby zrozumiał, że to właśnie ona jest tą kobietą, której zawsze potrzebował. Dlatego też, mimo że ciotka Laura z oburzeniem odrzucała już samą myśl o podobnym rozwiązaniu, małżeństwo z nadzieją na naprawdę szybkie owdowienie wciąż wydawało się jej się lepsze od konwencjonalnego związku z rozsądku, choćby dlatego, że to znów dawałoby jej wolność. No i czas potrzebny na rzeczywiste zdobycie serca księcia Candovera. Ale w tej sytuacji nie mógł to być sir Harold Winterson. Lady Laura miała rację - nie byłoby dla niej żadnym rozwiązaniem poślubienie tego sympatycznego starszego pana tylko po to, żeby potem przez długie lata wyczekiwać na jego śmierć. To byłoby doprawdy żałosne. Jocelyn odchyliła głowę do tyłu i w zamyśleniu przyglądała się malowidłom na plafonie salonu. Jako dziecko przychodziła tu nieraz i kładła się na podłodze, aby wpatrując się w namalowane na suficie obrazy wymyślać sobie najróżniejsze historie na ich temat. Kochała ten londyński dom niemal tak samo jak Charlton Abbey. Teraz więc w myśli złożyła sobie przysięgę, która wypowiedziana głośno z pewnością zabrzmiałaby równie wojowniczo, jak wojenne okrzyki jej wymalowanych na suficie rycerskich przodków. Być może nie uda się jej nigdy zdobyć miłości księcia i być może Charlton Abbey było już na zawsze utracone, ale dom Cromarty był jej. I niezależnie od tego, ile by ją to miało kosztować, lady Jocelyn Kendal znajdzie sposób i nie dopuści do tego, by jej drugi ukochany dom wpadł w chciwe łapy ciotki Elwiry. Rozdział 2 iche kroki zbudziły Jocelyn z niespokojnego snu, który nie przyniósł jej prawdziwego odpoczynku. Z lekkim ziewnięciem podniosła się i usiadła w pościeli, czekając, aż młoda francuska C 18

pokojówka ustawi przed nią tacę z filiżanką gorącej czekolady i śniadaniowymi rogalikami. - Dziękuję, Marie. Kątem oka dostrzegła jakiś cień na twarzy służącej. - Jak tam na dole? - spytała z lekkim uśmiechem. – Wszystko w porządku? Uradowana, że pozwolono jej mówić, Marie zatrzymała się. - Chodzi o tego młodego lokaja, Hugh Morgana- powiedziała z uroczym cudzoziemskim akcentem. Jocelyn zachęcająco skinęła głową. Hugh Morgan był przystojnym młodym Walijczykiem, którego pojawienie się w Cromarty House przed paroma miesiącami wywołało niemałe poruszenie w pokojach dla służby, w szczególności wśród młodszego żeńskiego personelu. Jak można było sądzić, to właśnie Marie Renault zyskała sobie jego względy. - Rhys, brat Hugh, służył w dragonach i został ranny w tej bitwie pod Waterloo. A teraz go przywieźli tutaj do szpitala księcia Yorku i Hugh chciałby go odwiedzić. Ale jego wolne pół dnia wypada dopiero za tydzień, więc... - Marie urwała i z nadzieją wpatrywała się w twarz swojej młodej pani. Nie można było wykluczyć, że Rhys Morgan został przewieziony do londyńskiego szpitala tym samym statkiem, którym wśród innych rannych płynął również kapitan Dalton. Tylu młodych okaleczonych ludzi zebrano z pola walki.. Powstrzymując się od smutnego westchnienia, Jocelyn podniosła wzrok na pokojówkę. - To się bardzo dobrze składa - powiedziała. - Właśnie dziś wybieram się do tego szpitala, żeby odwiedzić w nim pewnego znajomego. Hugh może więc mi towarzyszyć i zobaczyć się ze swym bratem, podczas gdy ja złożę wizytę kapitanowi Daltonowi. - Och, bardzo dziękuję, milady! Hugh będzie uszczęśliwiony! -Z rozpogodzoną już twarzą Marie przeszła do garderoby, żeby przygotować poranny kostium dla swej pani. Jocelyn tymczasem popiła czekoladą kolejnego gorącego rogalika i był naprawdę pyszny. Gdybyż to wszystkie inne problemy mogły być równie łatwo rozwiązane jak ten Hugh Morgana, pomyślała z lekkim westchnieniem. Mieszczący się w ogromnym, ponurym budynku wojskowy szpital księcia Yorku wyznaczony został na główne centrum opieki nad ciężko 19

rannymi żołnierzami i oficerami. Przyglądając mu się, Jocelyn pomyślała z mimowolną odrobiną czarnego humoru, że może taki wygląd szpitala był zamierzony. Całość bowiem była tak okropna, że każdy ranny powinien ze wszystkich sił starać się wyzdrowieć, byle tylko jak najszybciej stąd uciec. Zakazując sobie podobnego myślenia, Jocelyn ruszyła w górę szerokimi frontowymi schodami. Młody lokaj szedł tuż za nią. Wysoki i dobrze zbudowany, o jasnych oczach i melodyjnym walijskim głosie, był dla Jocelyn sympatyczną eskortą podczas tej wyprawy, chociaż niepokój o rannego brata wyraźnie przebijał w jego pogodnej zazwyczaj twarzy. Szpital był wręcz zapchany rannymi żołnierzami, dla których łóżka ustawiano nawet na korytarzach. Z pewnym trudem udało się im w końcu odnaleźć drogę do oddziału, w którym umieszczono Rhysa Morgana. Widok stłoczonych rannych ludzi, głośne jęki i wręcz przerażające zapachy sprawiały, że młoda lady raz po raz czuła gwałtowne skurcze żołądka, a zdrowa zazwyczaj, wiejska cera Hugh Morgana nabrała niemal zielonego odcienia. hys leżał w samym rogu jednej z sal, w której blisko czterdzieści polowych łóżek upchnięto w pomieszczeniu co najmniej dwa razy za małym. Niektórzy z lżej rannych siedzieli bądź rozmawiali w niewielkich grupach, ale większość leżała bez ruchu w cierpliwym, pełnym rezygnacji milczeniu. Pomieszane głosy rozmawiających odbijały się głośnym echem od nagich ścian, tworząc nieustający zgiełk, powietrze było ciężkie od zapachów ran, choroby i śmierci. R - Rhys, mój chłopie! - wykrzyknął Hugh na widok brata i odruchowo rzucił się w jego stronę. Gdy miał już wyminąć swą panią, zatrzymał się nagle i odwrócił się ku niej z przepraszającym wyrazem twarzy. Jocelyn skinęła głową, pozwalając mu iść. Rhys Morgan leżał bez ruchu, wpatrując się w sufit, ale na dźwięk swego imienia gwałtownie obrócił głowę. Był bardzo podobny do brata, choć twarz miał odmienioną przez wyraz tępej rozpaczy, który tylko na chwilę ustąpił, gdy Hugh podbiegł do niego i chwycił go za ręce. W chwilę później już obaj gorączkowo mówili do siebie w niezrozumiałym dla Jocelyn walijskim dialekcie. Rozpacz, która zastygła na twarzy Rhysa Morgana, stała się dla niej zrozumiała, gdy spojrzała na koniec łóżka. Tam, gdzie powinny być 20

dwie nogi, była tylko jedna. Drugą amputowano tuż pod kolanem. Ze ściśniętym gardłem, z trudem przełykając ślinę, Jocelyn podeszła do rannego. Skinieniem dłoni uspokoiła Hugh, gdy ten chciał ją przepraszać za mimowolne odwrócenie się do niej plecami. - Wszystko w porządku - powiedziała i zwróciła się do Rhysa. - Kapralu Morgan, niech mi wolno będzie się przedstawić. Jestem lady Jocelyn Kendal i mam przyjemność być pracodawcą pańskiego brata Hugh. Rhys uniósł się w pościeli i oparł plecami o ścianę, zaskoczony tym, że zwraca się do niego tak elegancka dama. Niepewnie pochylił głowę w czymś w rodzaju ukłonu i wyjąkał: - Jest mi ba... bardzo miło, sza... szanowna pani! - Mówi się milady, ty gamoniu! - syknął Hugh. Ranny zaczerwienił się i próbował przepraszać, ale Jocelyn mu na to nie pozwoliła. - To nie ma znaczenia, kapralu Morgan - powiedziała i uśmiechnęła się. - Proszę mi powiedzieć, czy może jesteście bliźniakami? - Nie- odparł Rhys i po chwili dodał- ...milady. Ja jestem o rok starszy, ale rzeczywiście często biorą nas za bliźniaków. - Jesteście niezwykle do siebie podobni. - Teraz już nie - rzekł z goryczą Rhys i spojrzał na swą amputowaną nogę. Jocelyn poczuła się speszona. Zdawała sobie sprawę, że jej obecność musi krępować obu braci, postanowiła więc pozostawić ich ze sobą, żeby mogli swobodnie porozmawiać. - Myślę, że pójdę teraz poszukać mojego znajomego, a wy zajmijcie się sobą. Wrócę tu za jakieś pół godziny, macie więc sporo czasu. Hugh popatrzył na nią niepewnie. - Ja chyba powinienem iść z panią, milady. - Ależ to nonsens, cóż mi się może stać w wojskowym szpitalu? -odpowiedziała Jocelyn i zwróciła się do rannego. - Kapralu Morgan, czy może mi pan powiedzieć, gdzie jest oddział dla oficerów? - Piętro wyżej, proszę pani - odpowiedział Rhys. - To znaczy, milady... - Dziękuję bardzo. Za jakiś czas wrócę tu do was. - Jocelyn obróciła się i ruszyła do wyjścia, czując na plecach spojrzenia, którymi musieli odprowadzać ją obaj bracia. Trudno było nie pamiętać, że podczas gdy 21

ona żyła sobie w luksusie w swym pięknym londyńskim domu, tacy młodzi mężczyźni, jak na przykład Rhys, ryzykowali życie i przelewali krew za ich wspólną ojczyznę. Wewnętrznymi schodami weszła na następną kondygnację i znalazła się w długim, pustym korytarzu. W odróżnieniu od mieszczących się na parterze wielkich otwartych sal dla rannych żołnierzy, tu po obu stronach były liczne zamknięte drzwi, które najpewniej prowadziły do małych pojedynczych pokoi dla oficerów. - Przepraszam, czy może pan wie, gdzie mogłabym znaleźć kapitana Daltona z dziewięćdziesiątego piątego pułku strzelców?- spytała idącego korytarzem mężczyznę w lekarskim kitlu. - Tam w głębi! - lekarz był tak zaabsorbowany, że nawet na nią nie spojrzał. Chwilę później już go nie było. Zrezygnowana Jocelyn postanowiła otwierać kolejne drzwi na chybił trafił. Już przy pierwszej próbie fala ohydnie mdlącego zapachu omal jej nie przewróciła. Wycofała się pospiesznie. Ciotka Laura, która w swoim czasie podjęła się pracy pielęgniarki w polowym szpitalu podczas hiszpańskiej kampanii męża, opowiadała kiedyś Jocelyn o objawach gangreny, ale żaden opis nie potrafiłby oddać tego, czym to było w rzeczywistości. Na całe szczęście postać leżącego nieruchomo rannego oficera w żaden sposób nie przypominała poszukiwanego przez nią kapitana Daltona. Nie było go również w następnych pokojach. Kilkanaście kolejnych prób też zakończyło się niepowodzeniem, a każda z nich była dotkliwym emocjonalnym wstrząsem. Jeszcze większy stres przeżyła, kiedy otwierając ostatnie już drzwi po tej stronie korytarza, znalazła się nagle w zaimprowizowanej sali operacyjnej, gdzie właśnie przeprowadzano zabieg. Przerażający, nieludzki krzyk operowanego człowieka ścigał oniemiałą Jocelyn jeszcze przez długą chwilę. Czegoś równie strasznego nigdy dotąd nie przeżyła. Nic nie widząc, z oczami pełnymi łez, cofała się korytarzem i nagle na kogoś wpadła. Pomalowana na biało długa szpitalna kula z hałasem upadła na podłogę tuż koło niej. Jocelyn patrzyła na nią z przerażeniem. Tylko tego jej jeszcze brakowało. Najpewniej musiała potrącić jakiegoś rannego. Była już bliska histerycznego załamania, gdy wtem czyjeś silne ramię podtrzymało ją, a spokojny męski głos zapytał: 22

- Czy może mogłaby pani podać mi tę drugą kulę? Przepraszam, że znalazłem się na pani drodze. Pośpiesznie ocierając powieki, Jocelyn pochyliła się, by podnieść kulę. Podając ją spojrzała uważniej i nagle rozpoznała twarz. Tak, to był on. - Kapitanie Dalton! -wykrzyknęła uradowana, jeszcze raz ocierając resztki łez. - Jakże się cieszę, że pana odnalazłam. Młody oficer również był zaskoczony spotkaniem. - Lady Jocelyn! Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną przyjemność? Richard Dalton był przystojnym młodym człowiekiem o brązowych włosach i orzechowych oczach, bardzo podobnych do oczu Jocelyn. Jego pociągła twarz była wyraźnie wycieńczona, ale uśmiech pozostał ten sam, zaraźliwy i pełen ciepła. - Cóż panią mogło sprowadzić w to zakazane miejsce? - Prawdę mówiąc nikt inny, tylko pan. Od ciotki Laury dowiedziałam się, że pan tu jest, i postanowiłam pana odwiedzić. - Spojrzała na jego kule. - Z przyjemnością widzę, że już próbuje pan chodzić i bardzo przepraszam, że na pana wpadłam. Mam nadzieję, że nie uzna pan tego za zamiar zepchnięcia pana z powrotem na szpitalne łoże. - Zderzenie z piękną kobietą z pewnością nie mogłoby mnie zranić - odpowiedział z rozbawieniem i z galanterią. - Prawdę mówiąc, lady Jocelyn, ta urocza kolizja z panią była najprzyjemniejszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła od wielu tygodni. Dobry humor Richarda i jego żartobliwe komplementy poprawiły także i jej nastrój. Choć nigdy nie pojawiła się między nimi żadna romantyczna nutka, lubili się nawzajem i dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Najpewniej właśnie to pozwoliło im się zaprzyjaźnić. - Ciotka Laura nie mogła mi dziś towarzyszyć. Mam pana przeprosić i zapowiedzieć, że odwiedzi pana pojutrze. - Będę na nią oczekiwał. - Ukłon wspartego na kulach Richarda wyglądał wręcz zabawnie, z czego musiał doskonale zdawać sobie sprawę. - Czy nie przeszkadzałoby to pani, lady Jocelyn, gdybyśmy może teraz przeszli do naszego niewielkiego saloniku? Prawdę mówiąc powinienem usiąść. Nie wolno mi jeszcze za długo chodzić. 23

- Oczywiście! - odpowiedziała nieco zakłopotana Jocelyn. - Obawiam się, że nie za dobra ze mnie siostra miłosierdzia. Na razie sprawiam wyłącznie problemy i kłopoty. - Pozwolę sobie być zupełnie odmiennego zdania. Jeżeli idzie o problemy w szpitalu, to nuda jest jednym z największych, a pani potrafi ją odpędzić w sposób doprawdy czarujący. - Richard Dalton przysunął jej jedno z odrapanych krzeseł, ustawionych przy równie zniszczonym stole. Potem z zauważalną ulgą odłożył kule i sam usiadł naprzeciwko, porozumiewawczo puszczając do niej oko. Jocelyn popatrzyła na szare od brudu ściany i żałośnie biedne wyposażenie saloniku. Za zakurzonym oknem można było widzieć jedynie następne skrzydło szpitala, tak samo ponure i deprymujące. Takie otoczenie nie mogło dobrze wpływać na proces rekonwalescencji. - Jak długo musi pan tu jeszcze zostać? - spytała. - Jeszcze trochę. Lekarze co pewien czas zaglądają do mnie ze skalpelem ukrytym za plecami i tylko patrzą, co by tu jeszcze ciachnąć, ale ja się im nie daję. Stoczyłem z nimi ciężką batalię na temat ewentualnej amputacji i w końcu chyba wygrałem, natomiast teraz próbują we mnie wmówić, że nigdy nie będę mógł chodzić inaczej niż o kulach. Naturalnie ani myślę im wierzyć. - W takich sytuacjach zdecydowanie stawiałabym na pana. - Dziękuję. - Uśmiech Richarda był odrobinę wysilony. - I tak miałem ogromne szczęście w porównaniu z niektórymi moimi towarzyszami szpitalnej niedoli. - Tak, lady Laura wspominała coś o biednym majorze Lancasterze. Co z nim? - Niestety, bardzo źle. Ma ciężkie rany kręgosłupa i jest sparaliżowany od pasa w dół. - Richard odchylił się na oparcie krzesła, a jego wciąż młodzieńcze oblicze nagle wydało się Jocelyn twarzą starego i ciężko doświadczonego człowieka. - Praktycznie nie może już nic jeść i otwartą kwestią pozostaje jedynie to, czy umrze teraz z głodu, z nieludzkiego bólu, czy też z przedawkowania opium, które nasi medycy pozwalają mu brać w końskich dawkach, żeby biedakowi choć trochę ulżyć w cierpieniach. Prawdę mówiąc, dziwne jest tylko to, że ten nieszczęśnik wciąż jeszcze żyje - ale wszyscy lekarze są zgodni, że to tylko kwestia czasu. 24

- Szczerze mu współczuję - powiedziała Jocelyn. - Wiem, że to brzmi rozpaczliwie banalnie, ale trudno o słowa naprawdę coś znaczące wobec tak tragicznego losu. Czy major Lancaster jest pana przyjacielem? - Najbliższym. Od pierwszego dnia, kiedy przed laty przybyłem do pułku, zaopiekował się mną. Wziął mnie w swoje ręce i to dzięki niemu stałem się prawdziwym oficerem. Nawet teraz, kiedy już wie, że umiera, wciąż mógłby być wzorem dla nas wszystkich. Jest nieprawdopodobnie opanowany i spokojny, a jedynym zmartwieniem, którego nie umie ukryć, jest troska o los siostry. Młodsza od niego, jest teraz guwernantką i radzi sobie nawet nie najgorzej, ale po śmierci brata zostanie sama na świecie, nie mając już nikogo, na kim mogłaby się oprzeć. - Podniósł wzrok na Jocelyn i pokręcił głową, uśmiechając się melancholijnie. - Przepraszam, nie powinienem zasmucać pani historią człowieka w końcu zupełnie dla pani obcego. Jocelyn już otwierała usta, żeby zapewnić, że nie ma jej za co przepraszać, gdy nagle przyszła jej do głowy myśl, która dosłownie odebrała jej mowę. To mogło być rozwiązanie, którego szukała! Gwałtownie potrzebowała męża, a major Lancaster równie gwałtownie potrzebował kogoś, kto zapewniłby jego siostrze spokojny i bezpieczny byt. W dodatku - w odróżnieniu od sir Harolda Wintersona - można tu było mieć pewność, że po ślubie nie będzie próbował egzekwować swoich praw małżeńskich, z bardzo oczywistego powodu. Umierający nie myślą o takich sprawach. Tak więc w zamian za jego zgodę na związanie się czysto formalnym węzłem małżeńskim ona, Jocelyn Kendal, mogłaby ufundować dożywotnią rentę dla jego siostry, gwarantującą dostatni i bezpieczny byt. Tak, to z pewnością był bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności i potrzeb obu stron. Podniosła wzrok i spojrzała na Richarda. - Przepraszam, że tak nagle zamilkłam, ale przyszła mi do głowy myśl zupełnie niezwykła. Niech pan posłucha. W kilku zdaniach opowiedziała mu o nieszczęsnym zapisie w testamencie ojca i o obustronnie korzystnym rozwiązaniu, które niemal samo jej się narzuciło. Z ogromną ulgą dostrzegła, że Richard słucha jej uważnie, bez jakichkolwiek oznak niesmaku czy oburzenia. - Pani propozycja jest dość niezwykła - powiedział w końcu, patrząc na Jocelyn - ale też i pani sytuacja z pewnością jest szczególna i 25