Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Putney Mary Jo - Wróg i kochanek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Putney Mary Jo - Wróg i kochanek.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 446 osób, 284 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

Mary Jo Putney Wróg i kochanek

Przedmowa Śmierć króla Henryka I w 1135 roku zapoczątkowała czasy określane niekiedy mianem anarchii. Henryk był sprawnym i bezwzględnym władcą, ale chociaż spłodził ponad dwadzieścioro dzieci z nieprawego łoża, to jego następczynią została jedyna prawowita córka Matylda, za młodu wydana za cesarza Niemiec. Uwielbiana w Niemczech, owdowiała, gdy miała nieco ponad dwadzieścia lat, i powróciła do Anglii, gdzie powszechnie mówiono o niej „cesarzowa". Następnie Henryk wydał córkę za Gotfryda, czternastoletniego spadkobiercę hrabiego d'Anjou. Związek ten, niechciany przez samych małżonków, wzburzył ponadto szlachtę nor-mandzką, ponieważ Normandię i Anjou dzieliła odwieczna wrogość. Jednak król miał dość siły, by zmusić swych wasali do przysięgi, że zgodzą się, aby Matylda została jego następczynią. Jednakże, gdy tylko zmarł, kuzyn Henryka, Stefan z Blois (który pierwszy zaprzysiągł lojalność Matyldzie, a prawdopodobnie był wcześniej jej kochankiem) natychmiast zagrabił koronę i skarbiec. Stefan był układny i rycerski, nic więc dziwnego, że wasale i Kościół przyjęli go z radością jako władcę zamiast Matyldy. Niestety, ambicje nowego króla przekraczały jego możliwości, tak że w ciągu zaledwie kilku lat zraził sobie Kościół i wielu poddanych. Robert z Gloucester, najstarszy bastard króla Henryka, jeden z największych angielskich posiadaczy ziemskich, był powszechnie szanowany za swe talenty i prawość. Wiosną 1138 roku postanowił udzielić przyrodniej siostrze poparcia w jej roszczeniach do tronu, rzucając wyzwanie królowi Stefanowi. Zachód i południe Anglii poparły Roberta i kraj pogrążył się w wojnie domowej. Większość batalii toczyła się na obszarach granicznych między zwolennikami Matyldy na zachodzie i większym, wschodnim obszarem kraju, wiernym Stefanowi. Liczni wasale powitali anarchię z zadowoleniem, jako okazję do zwiększenia własnych wpływów, przyjmując ziemię i tytuły równie chętnie od każdej ze stron konfliktu. Nawet jak na owe brutalne czasy zdarzały się przypadki wyjątkowych rzezi, mimo że Robert z Gloucester dosyć dobrze utrzymywał porządek na kontrolowanych przez siebie terenach. Matylda, chociaż bliska zdobycia tronu, nie osiągnęła swego celu. (Często była oskarżana o arogancję, wyniosłość i samowolę, cechy uznawane jako całkiem normalne u króla, ale kronikarze mężczyźni nie mogli ich znieść u kobiety. Od tamtych czasów niezbyt wiele się zmieniło). Po śmierci Roberta z Gloucester w 1148 roku Matylda powróciła do Normandii i nigdy więcej nie pojawiła się w Anglii, ale jej młodszy syn Henryk podjął ponownie kwestię dziedzictwa Andegawenów (nazwaną tak od gniazda rodowego męża i synów Matyldy w Anjou). Nieodrodny potomek Wilhelma Zdobywcy, Henryk, dokonał swojej pierwszej inwazji na Anglię w wieku lat zaledwie czternastu. Militarnie nic nie osiągnął, ale - co wręcz zakrawało na farsę - udało mu się przekonać króla Stefana, aby ten opłacił zaległy żołd andegaweńskich najemników Henryka. W 1148 roku, kiedy ma miejsce większość wydarzeń opisanych we Wrogu i kochanku, wyczerpany kraj znalazł się w martwym punkcie. Utrzymywały się stare podziały: na zachodzie okopali się zwolennicy Matyldy, na wschodzie zaś Stefana. Wciąż dochodziło między nimi do utarczek granicznych.

Prolog Opactwo Fontevaile, Shropshire, 5 grudnia 1137 Blade zimowe słońce zachodziło w dniu straszliwej klęski, która wydarzyła się w same święta Bożego Narodzenia. Kiedy dwaj rycerze wyruszali w drogę, na ciemnym niebie lśniła łuna dopalających się zgliszcz warowni. Mieli zadanie do wykonania i przez wiele mil trudnej, szybkiej jazdy milczeli. Koło północy wjechali na ostatnie wzgórze przed celem podróży. Wstrzymawszy bez słowa zgodnym ruchem konie, zarówno młody, jak i stary rycerz spojrzeli na rozpościerającą się przed nimi dolinę. Przy pełni księżyca była zalana zimnym srebrnym blaskiem, nadającym opactwu Fontevaile aurę niebiańskiego spokoju. - Boże, jakże żałuję, że nie jesteś szlachetnie urodzony. Zło, które wydarzyło się tego dnia, doprowadziło starszego mężczyznę do rozpaczy. To gorzkie westchnienie było jej wyrazem. Walter z Evesham był kapitanem gwardii de Lan-ceyów. Znał całą rodzinę, był nieomal jej członkiem i żałował teraz, że nie zginął razem z nimi. Usta młodszego mężczyzny wykrzywił grymas rezygnacji, jak u kogoś, komu życie bardzo wcześnie pokazało, gdzie jest jego miejsce. - Żałujesz nie bardziej niż ja, ale żal nie zmieni faktu, że moja matka była służącą ojca, a nie jego żoną. Wzrok kapitana zatrzymał się na postaci towarzysza. Ryszard FitzHugh miał wysoką i chudą sylwetkę nie w pełni dojrzałego młodzieńca, ale był odważnym i zręcznym wojownikiem. Zaledwie w ubiegłym tygodniu został pasowany na rycerza i wszyscy, którzy go znali, byli zgodni, że zasługuje na ten zaszczyt, mimo że ma dopiero osiemnaście lat. - Ryszardzie, jesteś najlepszym z synów lorda Hugona -stwierdził Walter posępnie. - Byłoby o wiele lepiej dla Warfield, gdybyś to ty był dziedzicem. Młody rycerz zignorował komplement i skinął dłonią w kierunku uśpionego opactwa. - Nie należy nie doceniać mojego brata Adriana. - Ależ to niewyrośnięty, nadmiernie religijny chłopak -warknął stary kapitan. - Byłoby najlepiej, gdyby pozostał w Fontevaile i złożył śluby. Cóż on może uczynić, aby bronić swej spuścizny w tym oszalałym kraju? - Sporo. Znam Adriana dosyć dobrze i gwarantuję, że nie brakuje mu rozsądku ani umiejętności władania mieczem. Ryszard mocniej owinął się wełnianą opończą. W przenikliwym chłodzie grudniowego wiatru metalowe ogniwa kolczugi mroziły go, jakby wykuto je z lodu, ale w tej niebezpiecznej, targanej buntami okolicy nie odważyłby się jechać bez zbroi. -Choć jest młody, to myślę, że będzie bronił Warfield najlepiej, jak można. - Zapomniałem, że wysłano was razem na nauki do Courtney. - Sir Walter spiął konia ostrogą i ruszył w dół cienistego Zbocza doliny. Unosząc brew, zastanawiał się, czy optymizm Ryszarda może być uzasadniony. - O tak! Spaliśmy na jednej pryczy i razem trenowaliśmy przez pięć lat, zanim Adrian zdecydował, że pójdzie do klasztoru. Ryszard sprowadzał wierzchowca wyboistym szlakiem w dół, wspominając, jak dwaj chłopcy, otoczeni tyloma obcymi twarzami, tęskniący za domem i nieprzyznający się do tego, przylgnęli do siebie i stali się prawdziwymi braćmi. Bycie lennikiem Adriana było dla Ryszarda

korzystniejsze, niż gdyby suwerenem został inny z prawowitych synów lorda Hugona. - To Adrian potrafił posługiwać się bronią? - W głosie kapitana zabrzmiało zdziwienie, gdyż niczego takiego sobie nie przypominał. - I to jeszcze jak potrafił! Ponadto miał stalową wolę. Jak to chłopcy, sprawdzaliśmy swoje umiejętności, walcząc ze sobą. - Tu Ryszard uśmiechnął się gorzko. - Gdyby nie to, że byłem o trzy lata starszy i bardziej doświadczony, nigdy bym go nie pokonał. A tak to walczyliśmy ze sobą ze zmiennym szczęściem. - Potrafił pokonać ciebie? - Wstrząśnięty sir Walter oderwał wzrok od wyboistego szlaku, przekonany, że młodzieniec raczy sobie z niego żartować, ale na twarzy Ryszarda nie było nawet śladu rozbawienia. - Adrian znalazł się w Fontevaile, ponieważ kocha Boga, a nie dlatego, że obawia się ludzi. - Ryszard wiedział, że te słowa nie są całą prawdą. Chociaż dobrze znał przyrodniego brata, nie ośmieliłby się myśleć, że zna wszystkie powody, które skłoniły Adriana do tego, by zostać mnichem. - No i dlatego, że jako najmłodszy syn nie mógł mieć nadziei na to, że cokolwiek odziedziczy. Teraz sytuacja się zmieniła. Nie do końca przekonany, sir Walter miał właśnie odpowiedzieć, kiedy zerknął w górę na księżyc. - Panienko Przenajświętsza - wymamrotał, podczas gdy jego dłoń ściągnęła wodze rumaka i zwierzę zatrzymało się niepewnie. Ryszard również spojrzał w górę i gdy zobaczył, co tak wstrząsnęło jego towarzyszem, wstrzymał oddech. Na księżyc w pełni, który uprzednio był kręgiem srebrzystej bieli, nasuwał się pożerający światło cień. Przyciemniona część księżyca lśniła posępną czerwienią niczym piekielna latarnia. - To nic nie oznacza. - Głos sir Waltera drżał z niepokoju. Jego oczy śledziły rozgrywający się na nocnym niebie dramat. -Już widziałem takie rzeczy. To przemija i nic nie znaczy. Sam nie wierzył w to, co mówił. Zaćmienie zawsze było uważane za zwiastuna ważnych i niepokojących wydarzeń i być może wieńczyło ten straszliwy dzień. Popędzając zmęczonego konia do bram opactwa, zastanawiał się, czy to dobra, czy zła wróżba dla młodzieńca, który został nowym baronem Warfield. Odźwierny przyglądał się obu rycerzom z wyraźnym brakiem zaufania, dopytując się, co ich sprowadza, zanim pozwolił im wejść; w owych czasach nawet słudzy Boga byli ostrożni, i nie bez powodu. Rycerze wprowadzili konie do stajni, a następnie przez podwórzec udali się do komnat opata. Ich krokom towarzyszył zgrzytliwy szelest martwych liści, unoszonych powiewami mroźnego wiatru. Tarcza księżyca była teraz prawie do połowy zakryta i barwiła ziemię złowróżbnym rumieńcem. Z kościoła przez nocne lodowate powietrze dochodziły dźwięki śpiewanych przez mnichów godzinek. Ich piękno przypominało o istnieniu innego - lepszego - świata i koiło znękaną duszę sir Waltera. Jego lewa dłoń zacisnęła się na pochwie osmalonego miecza. Jeśli Bóg zechce, to może się okazać, że Ryszard miał rację co do Adriana. Komnata, w której opat przyjmował gości, była urządzona surowo, najprostszymi meblami, a jedyną ozdobą był drewniany krucyfiks. Na szczęście dla znużonych wędrowców mogli ogrzać się przy kominku i napić wina, czekając na koniec mszy. Rozsiadłszy się na ławie, sir Walter z zadowoleniem popijał wino, bynajmniej nie zaskoczony tym, że jest to niesmaczny cienkusz. Fontevaile należało do nowych klasztorów cystersów, zakonu, który nie zamierzał dać się skorumpować złotem czy pokusą łatwego życia. Kapitana nie zdziwił fakt, że Adrian nalegał na nowicjat w Fontevaile, gdyż najwyraźniej pociągała go surowość reguł. Ryszard FitzHugh, popijając wino, przechadzał się po zacienionej izbie, zbyt niespokojny, by usiąść, nawet po ostatnich wyczerpujących dniach. Sir Walter spoglądał na niego

z czułością. Młody rycerz prezentował się okazale; złotowłosy, przystojny i dzielny. To sir Walter zaproponował mu, żeby wstąpił do gwardii Warfield po opuszczeniu Courtenay, i w cichości ducha uważał go za syna, którego los mu poskąpił. Lord Hugon miał dość synów i z pewnością mógł odstąpić najmniej ważnego z nich. Kapitan westchnął i skupił się na winie. Lord Hugon nie żył, a Ryszard nigdy nie mógłby zostać po nim baronem Warfield. Pewnych rzeczy nie można zmienić, a jeśli ktoś jest bastardem, to zostanie nim do końca życia. Po jutrzni i hymnach opat Wilhelm powrócił do swoich komnat. Uprzedzony o tym, że ma gości, minę miał raczej marsową. Opaci muszą być ludźmi światowymi, aby dbać o interesy klasztorów, lecz Wilhelm miał ascetyczną twarz mnicha, który nie zapomniał, iż służyć należy w pierwszej kolejności Bogu. Po możliwie najkrótszym powitaniu zapytał: - Zapewne pragniecie zobaczyć się z Adrianem de Lancey? Sir Walter wytłumaczył zwięźle, dlaczego im na tym zależy, dodając: - Sądzę, że nie złożył on jeszcze ostatecznych ślubów, nieprawdaż? - Nie, brakuje mu jeszcze miesiąca do szesnastych urodzin. Po wysłuchaniu ponurej relacji rysy pociągłej twarzy opata zaostrzyły się jeszcze bardziej. - Przypuszczam, że jeśli sprawy tak się mają, on nas opuści. Szkoda. Uważam, że ma prawdziwe powołanie. - Bez dalszych komentarzy polecił swemu słudze, aby wezwał nowicjusza, następnie usiadł i czekał ze spuszczonymi oczami, z dłońmi splecionymi przed sobą na stole. Kilka minut później na progu pojawił się człowiek, po którego jechali. W pomieszczeniu paliła się tylko jedna lampa. Skrywała w swym cieniu przybyłych gości, co dawało sir Walterowi możliwość bacznego przyjrzenia się Adrianowi, w czasie gdy uwaga młodzieńca skupiła się na opacie. Niegdyś kapitan poświęcał mało uwagi najmłodszemu synowi swego pana, obecnie pragnął go poznać. Poznać i nabrać do niego przekonania. Adrian de Lancey nie był już drobnym chłopaczyną, jakiego zachował w pamięci sir Walter. U progu wieku męskiego był przeciętnego wzrostu, a pod zgrzebnym białym habitem cystersa rysowało się zdrowe i kształtne ciało. Poruszał się ze zwinnością wojownika, a nie jak roztargniony, skupiony na innym świecie duchowny. W odróżnieniu od złocistego koloru włosów ojca i braci, włosy Adriana były wyjątkowo jasne, prawie srebrzyste. Jego twarz o subtelnych rysach wyrażała spokój i opanowanie godne mnicha, nie okazującego zdziwienia czy zaniepokojenia tym, że wyrwano go z łóżka w środku nocy. Opanowanie było jego cechą charakterystyczną już od czasu, gdy był małym dzieckiem. Chyba właśnie to poważne, pełne rezerwy spojrzenie było powodem, dla którego sir Walter nigdy nie czuł się swobodnie w obecności młodzieńca. Adrian pokłonił się opatowi. - Chciałeś ze mną mówić, ojcze? - Głos miał niski i przyjemny, również wyrażający spokój i opanowanie. - Masz gości - Wilhelm skinął w kierunku cienia. Młodzieniec obrócił się. Gdy zobaczył swego przyrodniego brata, na chwilę jego szare oczy rozbłysły uczuciem. - Ryszard! - Zaskoczony i wyraźnie uradowany, postąpił naprzód, by uścisnąć wyciągniętą dłoń brata. Ryszard z powagą odwzajemnił uścisk. Wtedy Adrian rozpoznał w mroku sylwetkę sir Waltera i radość ustąpiła miejsca ostrożności, gdy zdał sobie sprawę, że to nie może być wizyta towarzyska. Puszczając dłoń brata, powiedział:

- Sir Walter, witam was serdecznie. Przynosicie wieści z Warfield? Stary rycerz uniósł się ciężko. - Tak, lordzie Adrianie, i to zaiste złe wieści. - Przeszedłszy do oświetlonej części komnaty, ukląkł przed nowicjuszem i bez słowa, oburącz, wyciągnął ku niemu osmalony miecz, który przywiózł ze sobą. Ten gest, jak i słowa pozdrowienia przekazały istotę nieszczęścia, jeśli nie szczegóły. Przez niekończącą się chwilę młodzieniec wpatrywał się w rzeźbioną w brązie głownię miecza Warfield. Nie trzeba było mówić, że jego właściciel za życia nigdy się z nim nie rozstawał. Gdy wydawało się już, że napięcie rozsadzi ciszę, Adrian z całkowicie nieruchomą twarzą zapytał cicho: - Co się stało? - Dwie noce temu zaatakowano dwór w Kirkstall. Ryszard i ja wzięliśmy większość żołnierzy i ruszyliśmy w pościg za napastnikami. Traf chciał, że wszyscy trzej twoi bracia, panie, przybyli na święta Bożego Narodzenia do Warfield, więc przekonałem lorda Hugona, że nie ma potrzeby, aby jechał z nami, i poradziłem, by nacieszył się synami i nowo narodzonym wnukiem. - W głosie sir Waltera wyraźnie brzmiała nuta samooskarżenia. - Myślę, że napaść na Kirkstall była atakiem pozorowanym, który miał nas odciągnąć od warowni. Warfield zaatakowano, kiedy nas nie było, w pierwszy dzień świąt, gdy wszyscy spali. Warownię spalono, wszystkich zaś, którzy byli w środku, wymordowano. Kilku wieśniaków usłyszało odgłosy walki i z lasu widzieli, co się stało. Wasz ojciec i bracia walczyli dzielnie taką bronią, jaką zdołali pochwycić, ale nie mieli szans. Mordowano ich z premedytacją. - Skinął na miecz w swoich rękach. - Znaleźliśmy miecz waszego ojca przy jego ciele. To jedna z niewielu rzeczy ocalałych z ognia. Podczas tej opowieści twarz Adriana zmieniła się. Mimo że nie drgnął na niej żaden mięsień, jej proporcje zmieniły się i nie było to już oblicze młodzieńca. Jasna karnacja i blady habit uprzednio sprawiały wrażenie chłodnych, teraz zdawały się lśnić bielą roztopionego żelaza. - Kto? - Spytał głosem nadal wyciszonym, ale emanowała z niego na cały pokój groźba. - Guy z Burgundii. - W ustach sir Waltera to nazwisko zabrzmiało jak przekleństwo. - Zbój, który próbuje zbudować własne królestwo w Marchiach Północnych. - Zapominając, gdzie się znajduje, stary rycerz splunął na podłogę. - Jako jeden z najważniejszych zwolenników Stefana wie, że król go nie ukarze. Ale kto by pomyślał, że uda się tak daleko na południe, żeby zarżnąć innego barona w jego własnym zamku? Adrian obrócił się i ukląkł przed opatem Wilhelmem, który przysłuchiwał się w milczeniu. - Panie mój, muszę opuścić Fontevaile, choć boleję nad tym niezmiernie. Czy pobłogosławisz mnie? - Tak, masz moje błogosławieństwo. - Kładąc dłoń na srebrzystych włosach Adriana, opat Wilhelm wymamrotał kilka zdań po łacinie, po czym westchnął. - Staraj się panować nad sobą, mój synu. Sam jesteś swoim najgorszym wrogiem. - Dobrze o tym wiem. - Adrian wstał i odwrócił się. Jego szare oczy błysnęły, kiedy wziął z rąk sir Waltera miecz ojca i wyciągnął go z pochwy. Lekko przeciągnął palcami po ostrzu, które przeświecało złowieszczo spod warstwy sadzy i krwi. Potem ucałował zwęgloną rękojeść, noszącą ślady dłoni jego ojca. Patrząc na to, sir Walter żachnął się i bezwiednie cofnął się o krok, do głębi wstrząśnięty podobieństwem, którego nigdy przedtem nie zauważył. W śmiertelnej czystości swojego gniewu Adrian był nieomal kopią swojego dziadka ze strony matki, hrabiego Courcy, wojownika o legendarnej sile i przewrotności. Córka hrabiego, Eleonora, była miłą i łagodną panią na Warfield

i sir Walter w życiu nie spodziewałby się odnaleźć cech hrabiego Courcy w jej synach. Zaskoczyło go to i niezbyt był z tego zadowolony. Adrian uniósł głowę; jego spojrzenie było niemniej twarde niż zabójcza stal jego miecza. - Sir Walterze, pasujcie mnie na rycerza. - Ależ macie tylko piętnaście lat, nie przygotowywaliście się do tego, nie pościliście ani się nie kąpali. - Kapitan pokręcił głową. - Pasowanie na rycerza jest jednym z najważniejszych momentów w życiu. Nie należy tego robić pośpiesznie. - Zostałem przeszkolony w podstawowym zakresie, jeśli chodzi o umiejętność walki, a od ponad dwóch lat modliłem się i oczyszczałem - zauważył młodzieniec dosyć sarkastycznie. -W tej chwili Burgundczyk może próbować zawładnąć majątkiem Warfield. Nie ma czasu do stracenia. Jeśli mam dowodzić, muszę być rycerzem i proszę was, abyście mnie nań pasowali. Sir Walter zamilkł, niepewny swego, zbyt zmęczony, aby podjąć tak ważną decyzję. Wtedy z cienia zabrzmiał cichy głos Ryszarda. - Adrian ma rację. Przed nim trudne zadanie i musi mu podołać jako mężczyzna wśród sobie podobnych. Sir Walter nadal się wahał, więc Ryszard dodał jeszcze ciszej: - Jeśli go nie pasujecie, to ja to zrobię. Ale z waszej ręki byłoby to godniejsze. Kapitan ustąpił przed logiką tego rozumowania. Istniały precedensy. Można było pasować na rycerza młodziana, który właśnie objął we władanie swój spadek lub w przeddzień bitwy, w tym przypadku zaś oba te warunki były spełnione. W takiej sytuacji należało do zwyczaju powiedzieć kilka słów i sir Walter odchrząknął, spoglądając w oczy stojącego w niepokojącym bezruchu młodzieńca. - Być rycerzem to wielki przywilej i równie wielka odpowiedzialność. Rycerz musi służyć Bogu i Kościołowi, być wiernym i posłusznym swemu panu i bronić słabych. Przerwał, Ryszard tymczasem postąpił naprzód i przypasał miecz lorda Hugona do smukłej kibici brata. - Niechaj Bóg natchnie cię odwagą - kontynuował kapitan -mądrością i siłą, abyś mógł żyć i umrzeć z honorem. Bądź rycerzem, sir Adrianie. - Z tymi słowami wymierzył młodzieńcowi rytualne uderzenie mieczem w ramię i ceremonia została zakończona. Widok młodego człowieka z mieczem przypasanym do habitu mnicha powinien być niestosowny, ale nie był. Ryszard ucałował brata, po czym, wziąwszy biblię z biurka opata, zaprzysiągł mu wierność jako lennik. Przypomniawszy sobie, co należy uczynić, sir Walter także złożył hołd. Przyj ąwszy ich ślubowanie, Adrian odwrócił się do ściany, na której wisiał krucyfiks, i padł przed nim na kolana. Wyciągnąwszy miecz, uniósł go tak, że kształt krzyża gardy i rękojeści nałożył się na krucyfiks. - Przysięgam przed Bogiem i ludźmi, że odbuduję Warfield mocniejsze, niż było przedtem. Ponadto przysięgam, że moja rodzina i wszyscy, którzy wraz z nią pomarli, zostaną pomszczeni, nieważne, ile czasu mi to zajmie, nawet gdyby miało mnie to kosztować życie. Z tych, którzy tej przysięgi wysłuchali, tylko Ryszard zauważył, że Adrian nie mówił o próbie odbudowy i zemsty, ale solennie obiecywał, że się to stanie. Znając brata, Ryszard ani przez chwilę nie wątpił, że obietnica ta zostanie spełniona. Słudzy opata zaprowadzili sir Waltera i Ryszarda przez dziedziniec do pokoi dla gości na zasłużony odpoczynek. Adrianem targały gwałtowne emocje i dobrze wiedział, że próba powrotu na pryczę nie przyniesie mu snu. Spoglądając w niebo, zauważył, że księżyc został już prawie

pochłonięty. Uśmiechnął się niezbyt radośnie. Mówiło się, że zaćmienie zapowiada wielkie zmiany. W jego przypadku to się sprawdziło; po dzisiejszej nocy życie nigdy nie będzie takie jak przedtem. Skręcił w prawo i poszedł do kaplicy. Obszerne wnętrze było oświetlone tylko z rzadka poroz-mieszczanymi świecami i tę kamienną, dudniącą pustkę przenikał ziąb, gorszy od zimowego powietrza na zewnątrz. A przecież godzinę temu Adrian był tu z innymi nowicjuszami. Wraz Z chórem mnichów śpiewali hymny na cześć Pana. W ciałach stojących blisko siebie w chórze było tyle ciepła, w uniesionych głosach tyle harmonii, wiara zaś, że spędzi tu resztę życia, dawała mu spokój. Teraz ten spokój prysł, być może na zawsze. Uniósł płonący knot i podszedł do stojaka ze świecami ofiarnymi. Zapalił jedną ku pamięci ojca, lorda Hugona z Warfield. Baron był surowym i niezbyt subtelnym człowiekiem, wzbudzającym raczej szacunek niż miłość, ale honor był dla niego wartością nadrzędną, więc spełniał to, co uważał za swój obowiązek. Adrian zapalił trzy dalsze świece, dla najstarszego brata, również o imieniu Hugon, dla jego żony i dzieciątka, którzy wraz z nim zmarli w pierwszy dzień świąt. Hugon młodszy był z tej samej gliny co jego ojciec, a jako dziedzic Warfield wykazywał się ponadto arogancją. Ale odznaczał się również bezprzykładną odwagą i ludzie Burgundczyka musieli drogo okupić jego śmierć. Zaskwierczał płomień następnej świecy. To dla Amaurego de Lancey, o rok młodszego od Hugona. Urażony tym, że jako młodszy syn nic nie odziedziczy, Amaury postawił sobie za punkt honoru udowodnić, że w niczym bratu nie ustępuje, i dorównywał mu nawet w przywarach. Baldwin był najmłodszym z trzech braci, którzy zginęli. Miał tyle lat co Ryszard i zawsze traktował go z pogardą. Jak na ironię, ten znienawidzony brat przyrodni ocalał, bo ścigał po bezdrożach napastników, podczas gdy prawowici de Lance-yowie biesiadowali przy Wigilii. Adrian wziął głęboki oddech, wdychając zwietrzałą już woń kadzidła i gryzący świeży zapach płonącego łoju. Czy to niegodziwość być wdzięcznym, że jedynym ocalałym członkiem rodziny jest Ryszard, najukochańszy z braci? Jego usta wykrzywił grymas. Może i był niegodziwy, ale nie mógł zaprzeczyć, że to właśnie odczuwał. Potem, tak jak zawsze, zapalił świeczkę dla matki, choć za jej duszę z pewnością nie trzeba było się modlić, więc pokornie błagał Boga o wybaczenie. Kiedy lady Eleonora zmarła w zeszłym roku, tak nagle, że Adrian nie zdążył jej zobaczyć, rozpaczał ,że Bóg przedwcześnie wziął do siebie kobietę takiej dobroci i łagodności. Powinien był bardziej ufać Bogu. Teraz zrozumiał, że Bóg zlitował się nad matką, zsyłając jej szybką i spokojną śmierć. Inaczej zginęłaby w płomieniach Warfield, wśród krzyków mordowanej rodziny i służby. Wreszcie, z napiętą twarzą, Adrian zapalił wszystkie pozostałe świece znajdujące się w stojaku, aż rozgorzały tuziny płomieni, rzucając swym żarem i światłem wyzwanie ciemnościom. To za kucharzy i pomywaczy, stajennych i strażników, wszystkich, którzy również padli z rąk Burgundczyka i jego ludzi. Od dziecka Adrian znał większość z nich, z niektórymi bawił się, od innych się uczył. Niechaj Bóg okaże miłosierdzie ich duszom. Mieli prawo oczekiwać od swego pana ochrony, a lord Hugon ich zawiódł. Należy zanosić modły do Boga, aby on, Adrian, nigdy nie zawiódł w podobny sposób. Klapiąc miękko sandałami, przeszedł przez nawę do kaplicy Matki Boskiej, w której świeca rozświetlała posąg Świętej Matki. Była to zawsze jego ukochana kaplica, gdyż łagodna twarz Marii, przepełniona bezkresnym spokojem, przypominała mu własną matkę i wszystko to, co w życiu słodkie i czyste. W tym, co ludzie mówili o Kościele jak o Świętej Matce, tkwiła głęboka prawda, gdyż tak jak kobiety dają mężczyznom miłosierdzie i

łagodność, tak Kościół jest źródłem cywilizacji i życzliwości między narodami. Uklęknąwszy, położył miecz przed ołtarzem. Zazwyczaj kandydaci do stanu rycerskiego modlili się nad swym orężem w noc poprzedzającą pasowanie, prosząc o siłę i pokorę, ale w przypadku Adriana-było odwrotnie. Skłoniwszy głowę, zakrył rękoma twarz i wciągnął niespokojnie oddech, nieczuły na chłód kamienia pod kolanami. Kiedy usiłował się modlić, w jego głowie kłębiły się fragmenty myśli i planów na przyszłość, ścierając się z targającymi nim emocjami. Musi złożyć u króla skargę na zbrodniczy postępek Burgundczyka. Stefan nie ukarze jednego ze swych faworytów, ale być może, w poczuciu winy, król zmniejszy podatek, który musi być opłacony za prawo Adriana do przejęcia spadku, a może nawet całkowicie zaniecha pobrania go. Zaoszczędzone pieniądze bardzo by się przydały, ponieważ Adrian musiał odbudować Warfield z kamienia, a nie z drewna, aby nigdy więcej nie można go było spalić. Już kiedyś powiedział, że stara warownia ma zbyt wiele słabych punktów, co spotkało się wówczas z drwiną ze strony lorda Hugona, że mały chłopak podważa rozsądek ojca. Sprawy opłat i zamków były zwykłymi problemami, dającymi się rozwiązać. To, z czym nie mógł sobie poradzić, to fakt, że został baronem decydującym o życiu i śmierci setek mężczyzn, kobiet i dzieci. Życie mnicha, chociaż niełatwe, było pełne prostoty i tu, w Fontevaile, mógł zapanować nad mroczną, niszczycielską stroną swej osobowości. Lady Eleonora dostrzegła u najmłodszego syna dziki temperament swojego ojca i uczyniła wszystko, co mogła, aby go okiełznać, dając przykład miłości i łagodności. To właśnie ona zaproponowała, aby Adrian wstąpił do klasztoru. Chłopak uznał mądrość jej rady, gdyż nawet jako dziecko w trakcie ćwiczeń z kopią lub wprawiając się w posługiwaniu mieczem, odczuwał smak podstępnej przyjemności, jaką dawała żądza krwi. W rezultacie Adrian wcześnie nauczył się surowej samokontroli. Przez jakiś czas wierzył, że będzie mógł być zarówno wojownikiem, jak i sługą bożym. Jednakże podniecenie towarzyszące dojrzewaniu nasiliło targające nim namiętności. To przekonało go, że tkwiąca w nim skłonność do gwałtownych postępków jest silniejsza od jego możliwości kontrolowania się. Adrian westchnął głęboko na samą myśl o tym, że straci nie tylko spokojne życie, ale może i duszę. Wstąpił do klasztoru, wierząc, że jest to jedyna nadzieja na pobożny żywot; odrzucając świat, spełnił się wewnętrznie. Odczuwał więcej niż spełnienie - radość na myśl o tym, że spędzi resztę życia, pracując i modląc się w Fontevaile, wśród ciszy i hymnów ku czci Pana, otoczony wiedzą i pięknem. Pokus ziemskich było tu niewiele, wielkie bitwy dobra i zła toczyły się w duszy i były znane jedynie spowiednikowi. Ta walka wewnętrzna, z samym sobą, była nie mniej trudna od starć w świecie zewnętrznym. Żądza, duma i gniew były częścią istoty Adriana i nawet w klasztorze, z dala od pokus, wiedział, że są to groźne cechy o przerażającej sile. Teraz jednak świat się o niego upomniał. Te grzechy, przeciwko którym walczył, były często cenione przez ludzi światowych, uważających dumę za rzecz naturalną u szlachcica, gwałtowność za cnotę u wojownika i nieokiełznaną żądzę za dowód męskości. Jakże łatwo byłoby stać się potworem jak hrabia Courcy. Adrian pod wpływem szoku, rozpaczy i żalu, wywołanych wymordowaniem rodziny, odczuwał dziwną i przerażającą radość z faktu, że Bóg nie uznał go godnym spędzenia życia w Fontevaile. Leżąc krzyżem na posadzce przed ołtarzem, z policzkiem przyciśniętym do lodowatego kamienia, modlił się o siłę, której potrzebował w nadchodzących zmaganiach. Nie o siłę, aby mógł obronić swe dziedzictwo, odbudować Warfield czy ochronić ludzi będących pod jego pieczą. Był przekonany, że z tym sobie poradzi.

Adrian obawiał się, że może nie podołać prawdziwej próbie -zapanowania nad samym sobą. 1 Klasztor w Lambourn, Wiltshire, lipiec 1143 Był piękny lipcowy dzień. Meriel de Vere przystanęła na szczycie wzgórza. Uwolniona przez nią z kaptura pustułka wzbiła się w powietrze. Meriel delektowała się widokiem malutkiego sokoła, szybującego w przestworzach. Z nie mniejszym zadowoleniem zdjęła welon i czepiec. Zamknęła na chwilę z lubością oczy. Wiatr muskał jej proste czarne włosy. Spiesznie zrobiła to, co jej zlecono, zyskując czas, by wracać powoli. Nie obawiała się, że matka Rohese zbeszta ją za zwłokę; przeorysza zawsze była bardzo tolerancyjna dla kapryśnej nowicjuszki. Meriel westchnęła, ponownie uświadomiwszy sobie szybki upływ czasu. Mając dziesięć lat, przybyła do klasztoru w Lambourn jako uczennica. W ciągu minionych pięciu lat spędziła więcej czasu z siostrami benedyktynkami niż z własną rodziną w Beaulaine. Sir Wilhelm de Vere posłał córkę do klasztornej szkoły z myślą, że być może zostanie zakonnicą, i rzeczywiście, w minionym roku Meriel rozpoczęła nowicjat. Niewielkie Lambourn było klasztorem, a nie opactwem, ale było tu miło. Meriel kochała zarówno siostry, jak i ten tryb życia. Im bardziej jednak zbliżało się ostateczne ślubowanie, tym trudniej mogła sobie wyobrazić spędzenie reszty życia w klasztornych murach. Sama myśl o tym porażała ją. Dlatego też matka Rohese, aby złagodzić dręczące dziewczynę niepokoje, często posyłała ją do wsi i majątku z różnymi poleceniami. Czy jednak niepokój dręczyłby Meriel aż tak bardzo, gdyby nie zbliżające się ostatnie ślubowanie? Czując wzbierający natłok myśli, odrzuciła je, nie chcąc się dręczyć w tak wspaniałym dniu. Poprawiła spódnice czarnego habitu i rozsiadła się, by podziwiać pustułkę. Z powodu czerwonawobrązowych pasemek w górnej części upierzenia nazwała małą samicę sokoła Rouge, ale nie układała ptaka do polowania. Pomijając fakt, że nie miała na to dość czasu, sokolnictwo nie licowało z zakonem. Wystarczała jej przyjemność towarzystwa Rouge, tak w klasztorze, jak i w czasie wypraw po okolicy. Meriel kochała zwierzęta: konie, ptaki, psy, a nawet koty. Niestety, brakowało jej mądrości, aby docenić pająki, ale, być może, gdy będzie starsza i bardziej bogobojna, nauczy się je również kochać. Nacieszywszy się pierwszym lotem, Rouge unosiła się parę metrów nad łąką, z rozłożonym w wachlarz ogonem, wypatrując czujnym wzrokiem myszy bądź innej zdobyczy. U sokołów i jastrzębi bardziej ceniono samice, gdyż były większe, silniejsze i o bardziej zrównoważonym temperamencie niż samce. Pustułki są jednak tak małe, że nawet samica nie może upolować łupu większego od wróbla. Meriel uśmiechnęła się z rozmarzeniem i urwawszy źdźbło dzikiego tymianku, żuła je, wysysając delikatny smak ziela. Puściła wodze fantazji. Co by czuła, gdyby była sokołem, miała lekkość i swobodę szybowania z wiatrem, unoszenia się w powietrzu, gdyby uderzała szybko i potężnie skrzydłami, błyskawicznie prując powietrze z łupem w szponach. Roześmiawszy się, postanowiła nie posuwać się tak daleko, by wyobrażać sobie, jak może smakować konik polny; nie pragnęła dzielić z pustułką tej strony życia. Splótłszy dłonie na kolanach, obserwowała Rouge z czułością. Pustułki, najmniejsze ptaki myśliwskie, są niekiedy pogardliwie określane mianem

jastrzębi wierciołków. Istotnie, był to jedyny gatunek sokołów, na posiadanie których zezwalano osobom nisko urodzonym. Jednak to, czego brakowało pustułkom, nadrabiały wdziękiem. Rouge była wesołym i wiernym ptakiem, maskotką całego klasztoru. Wiosną rządca znalazł młodego sokoła przymierającego głodem. Meriel, która spędzała wiele czasu w stajniach w Beaulaine, zaopiekowała się ptakiem i przywróciła mu zdrowie. W podzięce Rouge nie odstępowała jej na krok, fruwając za nią z grzędy na grzędę, aby zawsze być w pobliżu swej pani; niekiedy wlatywała nawet do kościoła, gdzie siostry były pogrążone w modlitwach. Pewnego razu pustułka posunęła się tak daleko, że usiadła w czasie sumy na posągu Najświętszej Panny. Po nabożeństwie matka Rohese oznajmiła sucho, że chociaż zapewne Błogosławiona Dziewica przebaczy to wykroczenie, to byłoby dobrze wyperswadować ptakowi pojawianie się w kościele w czasie wizyty biskupa. Meriel potulnie się z tym zgodziła, taktownie nie wspominając o przypadku księdza w Beaulaine, który przyszedł na mszę ze swą pustułką i uwiązał ją przy ołtarzu na czas odprawiania nabożeństwa. Po półgodzinnym leniuchowaniu dziewczyna podniosła się z niechęcią, przygotowując się do powrotu do klasztoru. Rouge, nacieszywszy się polowaniem, nie czekała, aż jej pani ją przywoła, lecz przyfrunęła i usiadła na chronionej rękawicą ręce Meriel. Następnie usadowiła się na jej ramieniu, wydając ciche, piskliwe dźwięki. Dziewczyna drgnęła, czując szpony wbijające się przez habit. Nie powstrzymała się jednak od uśmiechu, gdy Rouge pieszczotliwie wzięła w dziób koniuszek jej ucha. Duże białozory i sokoły wędrowne to wspaniałe stworzenia, o piękności i mocy aniołów mścicieli, nie są one wszelako tak potulne jak malutkie pustułki i drzemliki. Meriel delikatnie podrapała głowę Rouge i spojrzała ku słońcu. Uniosła brwi, zorientowawszy się, że minęło już południe. Jeżeli się nie pospieszy, nie zdąży na nieszpory. Trzymając Rouge na ramieniu, podniosła welon i czepiec. Szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Najkrótsza droga do klasztoru wiodła stromą ścieżką przez szczyt wysokiego zalesionego wzgórza. Jakiś czas Meriel szła pod górę równym krokiem, zgrzana z wysiłku, mimo że poruszała się w cieniu drzew. Przystanęła na szczycie wzgórza, aby odetchnąć, przebiegając uważnie wzrokiem odległą dolinę aż do miejsca, gdzie droga na północ biegła wzdłuż rzeki. Chociaż ta część Anglii nie ucierpiała zbytnio przez ostatnie lata wojny domowej, to nawet tu nigdy nie można było czuć się całkiem bezpiecznie. Nagle jej wzrok przyciągnął twardy błysk światła, odbijający się od jasnego metalu; zmrużyła oczy, aby przyjrzeć się temu bliżej. Alan, jej brat, powiedział kiedyś, że Meriel ma sokoli wzrok, skoro spędza tyle czasu z tymi ptakami, i prawdopodobnie miał rację, gdyż inaczej nigdy by nie dostrzegła przygotowanej w dole zasadzki. Wstrzymała oddech i przeszły ją ciarki, kiedy uświadomiła sobie, że po obu stronach drogi, tuż za zakrętem na północ, znajdują się szeregi uzbrojonych żołnierzy. Nie można było odgadnąć, kim są czający się w zasadzce ani na kogo czekają, ale wzbijające się na drodze kłęby kurzu wskazywały, że będące już blisko ofiary nadjeżdżają prosto w pułapkę. W zasięgu jej wzroku pojawiły się jakieś dwa tuziny rycerzy i zbrojnych w odległości zaledwie stu jardów od oczekującej ich zasadzki. Wieści dochodzące o walkach toczących się na południu sprawiły, że Meriel domyślała się, że w walce zmierzą się stronnicy króla Stefana z poplecznikami cesarzowej Matyldy. W istocie nie miało większego znaczenia, kim są. Każda grupa zbrojnych żołnierzy stanowiła zagrożenie dla niewinnych mieszkańców, a okrucieństwa popełniały obie strony. Całą

Anglię pustoszyli nie tylko ci, którzy walczyli o jakąś sprawę, ale także bandyci, dla których jedynym motywem była grabież. Ludzie o trzeźwych umysłach żałowali śmierci króla Henryka, który żelazną ręką trzymał w karbach swych wasali. Pustułka wyczuła u swojej pani narastające napięcie i zaczęła poruszać się niespokojnie na jej ramieniu, co zmusiło Meriel do nałożenia ptakowi kaptura, aby przestał się denerwować. Instynkt podpowiadał, że należy biec do klasztoru, by ostrzec o możliwym niebezpieczeństwie. Nie uczyniła tego jednak, licząc, że zdobędzie więcej informacji. Grupa jadąca drogą wyglądała na zmęczoną i wyczerpaną walką. Meriel pragnęła ich ostrzec, zorientowała się jednak, że pod wiatr jej głos nie zdoła do nich dotrzeć. Chociaż nie wiedziała nic o żołnierzach znajdujących się na dole ani o jaką sprawę walczą, odczuwała sympatię do podróżników, którzy za chwilę mieli paść ofiarą. Kiedy jeźdźcy byli już prawie w zasadzce, mężczyzna jadący na czele, zaalarmowany jakimś znakiem o grożącym im niebezpieczeństwie, podniósł rękę i ostro osadził konia. Napastnicy błyskawicznie zamknęli pułapkę, wyjeżdżając na drogę. Dwie grupy jeźdźców starły się w gwałtownej potyczce. Trzej mężczyźni z grupy wciągniętej w zasadzkę legli na ziemi w pierwszym starciu. Meriel bała się, że dojdzie do masakry, gdyż napastników było więcej, a ponadto mieli przewagę zaskoczenia. Obserwując bezsilnie toczącą się bitwę, zacisnęła palce na korze drzewa, pod którym znalazła schronienie. Wielokrotnie przypatrywała się niekończącym się ćwiczeniom giermków i rycerzy, ale nigdy przedtem nie widziała śmiertelnych skutków takich ćwiczeń. Obserwowanie odległych postaci, siekących się i zadających ciosy, w prawie całkowitej ciszy, przerywanej niekiedy niesionymi przez wiatr odgłosami szczególnie gwałtownych uderzeń, pełnymi męki krzykami żołnierzy i żałosnym rżeniem koni, było niesamowite i przerażające. Jednakże już w chwili ataku dowódca jeźdźców zaczął zbierać swych ludzi plecami do siebie, tak aby ochraniali się wzajemnie, a następnie sam z zabójczą zręcznością ruszył do ataku. Dwoił się i troił, jak demon zemsty, zwalając z nóg napastników, umacniając słabe punkty we własnych szeregach, nieziemsko piękny w swej dzikiej odwadze. Po pierwszym szoku jeźdźcy przyszli do siebie i układ sił uległ zmianie. Kilku napastników spadło z koni i nagle cały ich oddział wycofał się w popłochu, uciekając na północ. Meriel nie czekała dłużej. Szlak do klasztoru w Lambourn zbaczał z drogi nieco ponad milę stąd na północ i nie można było wykluczyć, że uciekający żołnierze wybiorą tę drogę ucieczki. Gdyby tak się stało, mogliby dojść do wniosku, że warto się zatrzymać w otoczonym murami klasztorze, aby stawić opór. Przepraszając milcząco Rouge, owinęła ją w welon i dla jej bezpieczeństwa wetknęła w fałdy habitu. Następnie, podniósłszy spódnice, popędziła w dół wzgórza. Bieg do odległego o milę klasztoru wydawał się trwać wiecznie. Gałęzie darły habit, w końcu dziewczyna potknęła się i upadła na ziemię, a chroniąc pustułkę przed obrażeniami, obtarła sobie boleśnie dłonie i kolana. Zbliżając się do klasztoru, poczuła ostry ból, który zmusił ją do zwolnienia tempa dla złapania oddechu. Dzwon wzywał na nieszpory, gdy przekraczała bramę. Ostatkiem sił przebiegła przez dziedziniec ku przeoryszy, która właśnie wychodziła ze swych pomieszczeń, by udać się do kościoła. - Matko Rohese! Przeorysza odwróciła się; jej zdziwienie zmieniło się w rozbawienie, kiedy rozpoznała postać pędzącą przez dziedziniec. - Tak, moje dziecko? Zatrzymując się, Meriel poślizgnęła się, szybko dygnęła i wykrztusiła:

- Dwa oddziały rycerzy dopiero co stoczyły walkę po drugiej stronie wzgórza. Jeden oddział ucieka na północ, drugi może go ścigać. Rozbawienie przeoryszy zniknęło. Podnosząc głos, przywołała jedną z przechodzących sióstr i poleciła lakonicznie: - Powiedz odźwiernemu, aby zaczął bić w dzwony, wzywając naszych ludzi z pól i ze wsi. - Następnie zwróciła się do nowicjuszki: - Opowiedz mi wszystko, co widziałaś. Meriel opisała zasadzkę, siły stron i natężenie walki. Kiedy skończyła, matka Rohese zapytała: - Czy pamiętasz jakieś herby tych rycerzy? Meriel zamknęła oczy, próbując sobie przypomnieć to, co udało się jej dostrzec w ciągu tych kilku minut pełnych chaosu. - Wydaje mi się, że dowódca napastników dzierżył godło dzika na niebieskim tle - odrzekła powoli. Po dalszym zastanowieniu przypomniał jej się obraz uniesionej, lśniącej tarczy człowieka, który obronił swój oddział przed zniszczeniem. - Dowódca oddziału wciągniętego w zasadzkę dzierżył srebrne godło jastrzębia. - Otwierając oczy, spytała: - Czy jest to w czymś pomocne? - Wydaje mi się, że niebieski dzik to herb Guya z Burgundii. Srebrny jastrząb jest, być może, herbem Adriana z Warfield -powiedziała przeorysza, marszcząc czoło. Kiedy ponownie zwróciła uwagę na nowicjuszkę, w jej głosie zabrzmiała lżejsza nuta. - Sądzę, że to Rouge jest pod twoim habitem. Wydaje mi się, że powinnaś uwolnić biednego ptaka. Meriel zerknęła w dół i spostrzegła, że górna część habitu jest nieprzyzwoicie wydęta. Nagle uświadomiła sobie, jak nieporządnie wygląda, wyjęła pustułkę, następnie wolną ręką usiłowała, bez powodzenia, nałożyć welon. - Przepraszam, matko - powiedziała, rumieniąc się i odgarniając z twarzy czarne włosy, potargane wiatrem. - Nie powinnam była zwlekać w czasie powrotnej drogi z folwarku. - A może to była wola boża, gdybyś bowiem wróciła wcześniej, to nie widziałabyś tej walki - powiedziała przeorysza. - Teraz jednak idź już i doprowadź się do porządku. Jeśli się pospieszysz, to zdążysz na nieszpory. - Widząc wątpliwości malujące się na twarzy nowicjuszki, matka Rohese dodała z łagodnym upomnieniem: - Oczywiście nabożeństwo będzie trwało. Czy widzisz lepszą sposobność do modlitwy niż wtedy, gdy grozi niebezpieczeństwo? Adrian był w stanie dzikiej euforii wywołanej walką. W szale bojowym wyczuwał ciosy wrogów, nim zostały zadane, odbijał je instynktownie i nieomylnie. Stracił rachubę, z iloma przeciwnikami walczył. Zabił co najmniej jednego z napastników, być może było ich więcej. Potężnym ciosem zwalił z konia kolejnego, który z łomotem upadł na ziemię i oszołomiony, leżał na plecach. Adrian pochylił się, aby ostrzem klingi, wymierzonym w odkrytą szyję między kolczugą i podbródkiem, wykończyć przeciwnika. Ostry okrzyk sir Waltera -wyrwał go z morderczego szału. Rozkazujący głos kapitana sprawił, że Adrian powstrzymał się od morderczego ciosu. Chowając broń, uświadomił sobie, że jego ofiara nie jest rycerzem, lecz przerażonym giermkiem, chłopcem ledwie zdolnym do dźwigania broni i na pewno niestanowiącym zagrożenia dla doświadczonego rycerza. Co więcej, utarczka dobiegała końca, w jej wyniku większość napastników rzuciła się do ucieczki, a ci, którzy pozostali, byli niegroźni. Łapiąc oddech po trudach walki, Adrian rozkazał giermkowi: - Podnieś się i oddaj miecz. Bladozielony na twarzy chłopak, trzęsąc się ze strachu, usłuchał i podał zwycięzcy rękojeść swej broni. Przyjmując ją, Adrian odczuwał, tak jak po każdej bitwie, gwałtowne

osłabienie. Nagle zrobiło mu się niedobrze na samą myśl, że o mały włos, bez żadnej potrzeby, pozbawiłby życia młodego chłopca. Chociaż w bitwach zabił więcej żołnierzy niż inni, zawsze starał się unikać niepotrzebnej rzezi; dzięki Bogu, że sir Walter zdołał go powstrzymać. Rozmawiając z jeńcem szorstkim głosem, by nie dać po sobie poznać targających nim emocji, Adrian ustalił, że jest on siostrzeńcem hrabiego Sussex. Przekazując jeńca pieczy sir Waltera, pomyślał z przekąsem, że jednak Bóg nagradza miłosierdzie. Żywy giermek był wart kawał grosza, można bowiem żądać za niego okupu. Warfield zostało odbudowane za pieniądze uzyskane właśnie w ten sposób. Wracając do pilniejszych spraw, Adrian zsiadł z konia i dokonał szybkiego przeglądu poniesionych strat. Dwóch z jego ludzi było ciężko rannych, dalszych czterech też wymagało leczenia. Napastnicy ponieśli większe straty. Trzech padło trupem, dwaj byłi śmiertelnie ranni, trzech dalszych odniosło rany nie zagrażające życiu. Jeden z żołnierzy, który wychował się w tej części Wiltshire, przekazał pożyteczną informację, że znajdują się bardzo blisko klasztoru w Lambourn. Była to bardzo pomyślna wiadomość, ponieważ zakonnice zajęłyby się rannymi, podczas gdy reszta mogłaby ruszyć w dalszą drogę bez większej zwłoki. Rannym sprawnie założono tymczasowe opatrunki, martwi zostali przytroczeni do koni i oddział ruszył w drogę. W czasie powolnej jazdy sir Walter podjechał do boku swego pana. - To byli ludzie Burgundczyka, prawda? - Owszem. Był wśród nich sam lord Guy. Widziałem go dobrze, nim się oddalił. On potrafi dbać o swą cenną skórę. Po opuszczeniu króla Stefana pod Wilton Burgundczyk najwyraźniej doszedł do wniosku, że nadarzyła mu się znakomita okazja do urządzenia zasadzki. Mieliśmy szczęście. Gdyby nie zarżał któryś z jego koni, być może udałoby mu się wreszcie mnie zabić - kontynuował Adrian. - Jeśli chodzi o ciebie, chłopcze, to nie potrzebujesz szczęścia. - Sir Walter westchnął ciężko, pocierając udo, stłuczone w czasie utarczki. Jak na swój leciwy wiek, dawał sobie dobrze radę. - Przez lata straciłem rachubę, ile razy starliście się ze sobą. Jesteś właścicielem ziemi, na której mu zależy, więc zakończy się to dopiero wówczas, kiedy jeden z was padnie martwy. - Będzie to na pewno Burgundczyk - odparł posępnie Adrian. Nie zapomniał swej przysięgi, że zniszczy człowieka, który wymordował jego rodzinę. Od czasu kiedy odziedziczył Warfield, było jednak wiele innych zadań, którym musiał podołać, i wyzwań, którym musiał sprostać. W ciągu zaledwie jednej doby od opuszczenia Fontevaile stoczył swą pierwszą walkę, zabił pierwszego człowieka i po raz pierwszy w życiu został zraniony; w ciągu następnej doby po raz pierwszy kochał się z kobietą. Powróciwszy w ten sposób do spraw ziemskich, Adrian skoncentrował siły i wolę na utrzymaniu w całości swej posiadłości, następnie na umocnieniu siły Warfield. W ogniu wojny domowej nie miał czasu ani dość sił, aby podjąć długotrwałe oblężenie fortecy Guya. Pewnego dnia przyjdzie jednak czas i na niego, a gdy to nastąpi, Guy padnie martwy. Matka Rohese nie poszła na nieszpory. Nadzorowała przybycie wszystkich klasztornych dzierżawców i ich najcenniejszych zwierząt. Wysłała najlepszego kłusownika w parafii, w nadziei, że uda mu się zdobyć jakieś informacje. Po tym wszystkim nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać, czy nadejdzie niebezpieczeństwo, czy też klasztor pozostanie niezauważony. Wcześniej były już fałszywe alarmy i przeorysza modliła się, aby i teraz było podobnie. Siedziała bez ruchu na dziedzińcu, a jej pogodna twarz nie zdradzała niepokoju. W lewej ręce miała różaniec, a na kolanach drzemiące wiejskie dziecko. Było już dawno po nieszporach, gdy pańszczyźniany chłop, trzymający na murach straż, wykrzyknął, że nadjeżdżają goście. Głos wieśniaka był ostrożny, ale nie wyrażał strachu. Rohese

oddała dziecko jego starszej siostrze i nie spiesząc się, przeszła przez podwórzec. Doszła do głównej bramy, przez którą wpuszczono rycerza. Rządca klasztoru i jego ludzie czujnie obserwowali przybysza. Na jego niebieskiej opończy wyhaftowany był srebrny jastrząb. Przeorysza odgadła, że to dowódca oddziału, na który urządzono zasadzkę. Na jego twarzy widniał ciemnozłoty zarost, wyglądał tak, jakby przez tydzień nie schodził z konia. Jednak zmęczenie nie było dostrzegalne w jego wyprostowanej sylwetce. Widząc matkę Rohese, rycerz zbliżył się do niej i ukłonił. Ogniwa kolczugi lekko zadźwięczały. - Jestem Adrian z Warfield - powiedział. - W pobliżu zastawiono na nas zasadzkę. Proszę o pomoc klasztoru w Lam-bourn w pielęgnacji rannych. - Słyszałam o tobie, Adrianie z Warfield. Cieszysz się opinią człowieka, który szanuje Kościół. - Przeorysza skłoniła głowę. - Wszyscy pobożni ludzie są tu mile widziani. Z ciekawością przyglądała się gościowi. Nie wyglądał tak, jak się spodziewała. Był uznawany za dzikiego wojownika. A spod bokobrodów, mimo wyczerpania, widać było delikatne, pięknie ukształtowane rysy uczonego; co więcej, wyglądał bardzo chłopięco. Z żalem zdała sobie sprawę, że jej zdziwienie jest oznaką starości. Chłodne szare oczy Warfielda przypominały, że wojownikiem zostaje się w młodym wieku... albo wcale. - Ilu macie rannych? - Jedenastu, dwóch śmiertelnie. Oprócz rannych chciałbym pozostawić trzech żołnierzy do pilnowania naszych jeńców. -Prawidłowo odczytując wyraz twarzy matki Rohese, baron dodał: - Proszę się nie martwić, można wierzyć, że żołnierze, których tu pozostawię, wiedzą, jak należy się zachowywać w żeńskim klasztorze. - Czy jest pan pewny? - Uśmiechnęła się do niego spokojnie. - Proszę wybaczyć moją ostrożność, lordzie Adrianie, lecz w dzisiejszych czasach nawet groźba gniewu bożego nie zawsze wystarcza, aby uchronić jego sługi. - Obiecuję, że nie będzie żadnych problemów - powiedział i zażartował sarkastycznie. - Moi ludzie mogą wątpić, czy dotknie ich kara boska, nie mają wszakże wątpliwości co do kary z mojej strony. - Dobrze, milordzie. - Oczy przeoryszy błysnęły po wysłuchaniu jego zapewnienia. Ten młody człowiek miał silny charakter, doszła więc do wniosku, że jego ludzie będą się zachowywać, jak należy. Gestem uniesionej ręki poleciła rządcy otworzyć bramę. Kiedy rozpoczęto umieszczanie rannych żołnierzy w klasztornym szpitaliku, matka Rohese odezwała się do gościa pytającym tonem: - Krążą wieści, że na południu odbyła się bitwa. - Tak - potwierdził Warfield. - W pobliżu Wilton. Stefan porzucił miasto, aby uniknąć znalezienia się w pułapce w zamku, do odwrotu zmusił go Robert z Gloucester. Gdyby królewski marszałek dworu, Wilhelm Martel, nie stawiał zaciętego oporu, Stefan ponownie zostałby złapany. Sam Martel dostał się do niewoli. - Król zapłaci wysoką cenę, by go odzyskać - rzekła z namysłem przeorysza, zastanawiając się nad możliwymi skutkami powyższego. - Walczyłeś u boku hrabiego Roberta? - Tak, brat i większość moich rycerzy jest z nim nadal, pomagając w pościgu. Oczy lorda Adriana nabrały sardonicznego wyrazu. Wiedział bez wątpienia, że żona Stefana, królowa Maud, jest patronką klasztoru w Lambourn, lecz na mocy milczącego porozumienia baron i przeorysza unikali deklaracji politycznej lojalności. Matka Rohese westchnęła. - Więc stoczono jeszcze jedną bitwę, znów zginęli ludzie, Anglia nie zbliżyła się jednak do rozwiązania swoich problemów.

- Zbyt wiele osób odnosi korzyści z chaosu - zauważył lord cynicznie. - Dopóki król i cesarzowa będą się znajdowali w impasie, dopóty sępy będą miały bogate żniwo. Więc ludzie zmieniają sztandary, pod którymi służą, w zależności od tego, skąd wieje wiatr. Wielu tak czyniło, przeorysza wiedziała jednak, że przez wszystkie lata wojny domowej Warfield był wierny cesarzowej. Chociaż uważano, że Matylda jest arogancka, musiała jednak mieć jakieś szlachetne cechy charakteru, inaczej nie mogłaby liczyć na lojalność takich rycerzy jak Robert z Gloucester i Adrian z Warfield. Podzieliwszy się z matką Rohese informacjami, Warfield wręczył jej sowitą zapłatę za pomoc i wydał polecenie, aby podano mu konia, wyraźnie spiesząc się z odjazdem. Zdziwiona przeorysza spytała: - Nie zostaniecie na nocleg? Zapada zmierzch, a pańscy ludzie wyglądają na zmęczonych. - Księżyc świeci pięknie dzisiejszej nocy, czcigodna matko. Nie zatrzymamy się przez kilka następnych godzin. - Baron wskoczył na konia. - Niechaj więc tak będzie. Niech cię Bóg strzeże, Adrianie z Warfield. - Przeorysza skłoniła z szacunkiem głowę i odeszła. Adrian ogarnął wzrokiem kłębiącą się grupę żołnierzy, którzy pod jego surowym okiem zaczęli formować się do wymarszu. W trakcie jego dyskusji z matką Rohese wśród przybyszów krążyły zakonnice z pożywieniem i winem; jedna z nich podeszła do barona. Nie jest prawdą, że w swych habitach wszystkie zakonnice wyglądają identycznie, gdyż już wcześniej zwrócił uwagę na tę właśnie siostrę. Zacieniony dziedziniec zamazywał szczegóły. Na tym przyciemnionym tle zakonnica wydawała się uosobieniem czystego wdzięku, gdy stąpała lekkim krokiem od wojownika do wojownika, delikatnie powiewając czarnymi spódnicami. W czasie rozmowy z przeoryszą bezwiednie wodził za nią wzrokiem z taką samą przyjemnością, z jaką oglądałby piękny kwiat lub zachód słońca. Zatrzymawszy się przy strzemieniu jego wierzchowca, drobna zakonnica ostrożnie napełniła czarę i mu ją podała. Była bardzo młoda. - Czy napijecie się trochę wina, milordzie? - Dziękuję - odparł Adrian. Głębokim haustem wychylił czarę, zauważając przy okazji, że benedyktynki mają lepsze wina niż cystersi w Fontevaile, następnie oddał kielich. - Byłam na wzgórzu, obok drogi, kiedy wpadliście w zasadzkę, i widziałam przebieg walki. - Sięgnęła do sakwy, wyjęła z niej chleb i ser i podała je rycerzowi. - Był to tchórzliwy napad, a tak wspaniale go odparliście. Zmierzch zacierał zwrócone ku górze rysy małej, bladej, owalnej twarzy. Welon pokrywał czoło zakonnicy prawie do ciemnych brwi. Jej oblicze nie było piękne, ale jego słodka niewinność przyciągnęła uwagę Adriana mimo zmęczenia. - Walka nie ma w sobie nic wspaniałego - powiedział szorstko, przyjmując pożywienie z jej rąk. - Postąpiłaś niemądrze, wychodząc za klasztorne mury. Zaskoczona szorstkim tonem, spojrzała na niego szeroko otwartymi, niebieskimi oczami, podczas gdy on kontynuował: - W całej Anglii grabione są opactwa i kościoły. Bandy wyzutych z wszelkich zasad ludzi grasują po kraju jak wilki. Habit nie uchroni cię w przypadku niebezpieczeństwa. Łagodny śmiech był tak słodki jak jej oblicze. - Jeżeli nawet mury Lambourn nie stanowią dostatecznej ochrony, to dlaczego powinnam się za nimi ukrywać? Pod twardym spojrzeniem Adriana rozbawienie zniknęło z twarzy młodej zakonnicy. - Jesteście bardzo uprzejmy, panie, w swej trosce - powiedziała pełna skruchy. - Będę się

modlić, by Bóg wybaczył mi lekkomyślność. Prawdę powiedziawszy, bardzo rzadko opuszczam klasztor, by wykonać wydane mi polecenia, i nigdy nie oddalam się za bardzo. - W przyszłości proszę bardziej uważać, pani. Adrian uniósł ramię; dając sygnał wojownikom, i odwróciwszy się, na czele oddziału opuścił bramy klasztorne. Jadąc kłusem przez las do głównej drogi, żuł bezwiednie chleb z serem, zastanawiając się, dlaczego tak niegrzecznie potraktował maleńką zakonnicę. Była przecież tak słodka i pełna wdzięku... Nagle uświadomił sobie, że powodowały nim nie tylko uczucia opiekuńcze, ale i pożądanie. Na samą myśl o tym ogarnął go wstręt do samego siebie. Opuścił Fontevaile w przeświadczeniu, że w świeckim życiu zachowanie cnoty nie jest możliwe. Z czasem doszedł do wniosku, że przyjemności cielesne są jednym z darów Boga dla cierpiącej ludzkości. A więc nie było grzechem, kiedy mężczyźni i kobiety znajdowali wspólnie zadowolenie i satysfakcję cielesną. Jednak odczuwanie pożądania do nabożnej mniszki jest rodzajem cudzołóstwa. To coś znacznie gorszego niż samo cudzołóstwo. Jeden z mężczyzn jadących za nim odezwał się do drugiego: - Czy zauważyłeś tę małą siostrę o wielkich niebieskich oczach? Jaka szkoda, że marnuje się jako oblubienica Chrystusa. - Masz rację - odparł jego towarzysz. - Powinna ogrzewać łóżko zwykłego śmiertelnika. Zaczęli się śmiać. Nagle ten śmiech urwał się pod zimnym spojrzeniem ich pana, który był sławny jako rycerz bardziej pobożny niż inni, wiodący proste życie, prawie jak mnich. Nie znosił, aby w jego obecności padały bluźnierstwa. Co bardziej rozumni starali się bez powodu nie prowokować go do gniewu. Jazda na północ, w blasku księżyca na nowiu, nie poprawiła nastroju Adriana, który w głębi duszy wiedział, że jest winny bluźnierczych myśli, podobnie jak jego ludzie. Meriel poruszała wargami, czytając szeptem starannie wykaligrafowane tłumaczenie z łaciny jej ukochanego tekstu. Na początku było słowo, było to słowo boże, a słowo było Bogiem. Nie bardzo rozumiała znaczenia tego zwrotu, który był dla niej zawsze symbolem tajemnicy i radości, jaką daje wiara. Dzisiejszej nocy, niecałe czterdzieści osiem godzin przed ceremonią, która na zawsze miała ją oddzielić od świata, czuła potrzebę ponownego odkrycia tej radości. Siedziała w swej celi z ciężką księgą na kolanach, z roztargnieniem wodząc palcem po jej brzegu. Na rysunku widniały leśne istoty, z jasnoniebieskim zimorodkiem, wplecionym w pierwszą literę tekstu. Artyzm dzieła budził jej zachwyt, jednak nawet takie piękno nie mogło zmniejszyć ciężaru leżącego jej na sercu. W klasztorze w Lambourn nowicjuszka mająca składać śluby spędzała trzy noce w pojedynczej celi, zwolniona ze wszystkich obowiązków, oprócz śpiewania hymnów na chwałę bożą, podobnie jak giermkowie przed pasowaniem na rycerza. Meriel mogła korzystać z jednej z cennych Biblii przeoryszy i z jej świec. Towarzyszyła jej nawet pustułka. Rouge spała teraz na żerdzi w kącie celi. Matka Rohese nalegała, aby dziewczyna w tym czasie wejrzała głęboko w siebie. Z pewnością przeorysza, która wiedziała o wszystkim, od najmniejszych przewin nowicjuszek po najnowsze wielkie problemy polityki, dostrzegała, że Meriel ma rozdarte serce. Dziewczyna podniosła się, zamykając księgę, i zaczęła chodzić tam i z powrotem po wąskiej celi. Cztery kroki w jedną stronę, sześć w drugą. Gdyby tego pragnęła, mogła otworzyć drzwi i wyjść, spojrzeć w gwiazdy lub pomodlić się w kościele. Za dnia mogłaby pomagać przy żniwach na klasztornych polach. Dlaczego w takim razie wydawało jej się, że cela tak bardzo przypomina więzienie? Dlaczego nie mogła spać, bo odnosiła wrażenie, że z zamkniętymi oczyma nie byłaby w stanie oddychać?

A co najgorsze, dlaczego nie potrafiła się modlić? Modlitwa zawsze przychodziła jej z łatwością, rozmawiała z Najświętszą Panną, Ojcem i Synem tak swobodnie jak ze swoją doczesną rodziną. Jednak dzisiejszej nocy, kiedy powinna przygotowywać duszę do najbardziej'uroczystej chwili swego życia, miała poczucie, że jest odcięta od źródła wiary, która zawsze stanowiła u niej główny sens życia, a jej dusza umiera z pragnienia. Zatrzymawszy się przy żerdzi, zdjęła pustułce kaptur i podrapała ją pod gardłem. Ptak zamrugał z lubością; jego brązowe oczy były zaspane. Meriel nigdy nie była całkowicie przekonana, że pragnie zostać mniszką. Wracając pamięcią do przeszłości, mogła określić bardzo dokładnie moment, kiedy nasiliły się jej wątpliwości. Stało się to dwa miesiące temu, w dniu przybycia rycerzy. Od chwili gdy znalazła się w Lambourn, przyjazd rycerzy był najistotniejszym wydarzeniem. Ze szczegółami pamiętała przyjemność, z jaką podziwiała pustułkę w locie, wstrząs i przerażenie bitwą, toczącą się na drodze, i wreszcie lęk, z jakim zgromadzenie zakonne oczekiwało w napięciu, czy klasztor uchroni się przed katastrofą. Później, kiedy się okazało, że rycerze są pełni kurtuazji i nie grożą orężem, lęk ustąpił odurzającej wręcz uldze. Meriel zgłosiła się do pomocy przy podawaniu wojownikom strawy i napitków. Czyniła to z ogromnym wdziękiem, prawie nie tykając stopami ziemi. Przebywała wśród tych ludzi zaledwie pół godziny, ale rozmowy z nimi przypomniały jej, jak bardzo lubi męskie towarzystwo i jak bardzo teraz go jej brakuje. Ich dobroduszne żarty podobały się Meriel, która sama delikatnie dokuczała młodemu giermkowi. Był tak wstydliwy, że starannie unikał jej wzroku. Podobał się jej nawet dowódca oddziału, o obliczu upadłego Lucyfera, a jego połajanki, że postępuje nieroztropnie, przypominały do złudzenia jej starszych braci. Ponownie zaczęła chodzić tam i z powrotem po celi, muskając koniuszkami palców szorstkie kamienne ściany. Nie zdarzało się, aby nigdy nie oglądała męskich twarzy. Mężczyźni pracowali na klasztornych polach. Bywali gośćmi. Niekiedy spotykała ich, wykonując drobne posyłki. Niemniej klasztor w Lambourn był wyłącznie domeną kobiet. Krążąc po celi, mówiła na głos do pustułki: - Rouge, ty dobrze wiesz, że muszę złożyć śluby, nie ma innego wyjścia. Mój ojciec nigdy nie był bogaty, Beaulaine z ledwością zaspokaja potrzeby Wilhelma i jego rodziny. Tata wykazał się ogromną pomysłowością przy wydawaniu za mąż Alicji i Izabeli. Ich posagi pochłonęły wszystko, co wniosła do małżeństwa z ojcem nasza mama. Jako najmłodsza z pięciorga rodzeństwa powinnam się cieszyć, że wystarczyło pieniędzy na wpłacenie do klasztoru w Lambourn wymaganej kwoty. Jakby kwestionując rozsądek swojej pani, pustułka zawisła na żerdzi łebkiem w dół. Tymczasem Meriel z przejęciem mówiła dalej: - Jako zakonnica będę otoczona szacunkiem, w towarzystwie pobożnych sióstr będę odczuwała radość, że poświęciłam się służbie bożej. - Podniosła głos. - Nie ma innego wyjścia. Jutro wieczorem przybędzie na uroczystość moja rodzina. Z tej okazji Wilhelm już polecił przygotowanie biesiady. Jest zbyt późno na zmianę decyzji. Zresztą tak wyglądają sprawy od pierwszego dnia, odkąd tu jestem. Rouge poruszyła się niespokojnie, wówczas Meriel uświadomiła sobie, że jej podniecenie niepokoi pustułkę. - Tu jest moje miejsce - powiedziała znacznie ciszej, tak jakby sądziła, że gdyby udało jej się przekonać ptaka, byłoby to równoznaczne z przekonaniem samej siebie. - Matka Rohese, inne siostry, nowicjuszki... one są teraz moją rodziną. Jeśli żyłby tata, mogłoby być całkiem inaczej. Na pewno zbeształby mnie, ale tak naprawdę byłby rad, gdybym wróciła do Beaulaine. Lecz Wilhelm i jego żona... Wilhelm by mnie przyjął, ale Haleva mówiłaby, że odejmuję od ust chleb

jej dzieciom, traktowałaby mnie nie lepiej niż służącą. Nie ma dla mnie powrotu! Meriel, opanowawszy się, oświadczyła z nagłą determinacją: - Stając się jedną ze służebnic Chrystusa, dokonam właściwego wyboru. - Zdjęła welon. Przed ostatecznym ślubowaniem nowicjuszkom obcinano włosy na znak, że wyrzekają się świata. Jeżeli teraz obetnie włosy, będzie to oznaczało, że podjęła decyzję, a to ź pewnością usunie targające nią wątpliwości. Meriel ujęła swój zawsze dobrze naostrzony nóż, którym przycinała gęsie pióra, posługiwała się w trakcie posiłków i przy wykonywaniu rozlicznych codziennych zajęć. Schwyciwszy silnie, tuż przy skórze, pukiel włosów, pociągnęła je do przodu, aby łatwiej obciąć jednym szybkim ruchem noża. Hebanowe warkocze lśniły w blasku świecy. W pojęciu Meriel, synonimem kobiecej piękności były blond włosy i wysoki wzrost, tak jak u jej sióstr. W skrytości ducha zawsze jednak myślała, że jej włosy, mimo swego koloru, są raczej ładne. Gdy je czesała, opadały prawie do kolan jak wspaniały połyskliwy płaszcz. Cóż za próżność! Im szybciej obetnie włosy, tym lepiej. Przyłożyła ostrze do pukla tuż przy skórze. Zacisnęła palce na rękojeści i nagle zamarła; nie była w stanie wykonać ruchu. Paraliżujący bezwład nie był wywołany próżnością. Czuła się tak, jakby wielki ciężar uciskał jej pierś, ciągnął rękę do dołu i dławił oddech. Gwałtowne bicie serca sprawiło, że próbując się opanować, zamknęła na chwilę oczy. Na próżno. Doznawała przerażającego uczucia, że kamienne ściany zwierają się, dławią ją i pozbawiają życia. Złudzenie było tak przemożne, że gdy otworzyła oczy, przez chwilę wydawało jej się, iż ściany rzeczywiście się poruszają, zaciskając się wokół niej ze śmiertelną precyzją nieubłaganego losu. Nigdy w życiu Meriel nie była tak przerażona. Nóż wypadł z jej bezwładnych palców; padając na kolana, ukryła twarz w dłoniach, trzęsąc się konwulsyjnie, a jej drobne ciało przenikał śmiertelnie lodowaty chłód. Zrozpaczona wykrzyknęła: - Błogosławiona Matko, pomóż mi! Pomóż mi! Wydawało się, że ta pełna trwogi modlitwa nie zostanie wysłuchana i że narastająca panika ją pochłonie. Nagle wszechogarniający, porażający strach ustąpił. Do umęczonej duszy Meriel powoli zaczął powracać spokój, tak jakby Najświętsza Panna zstąpiła z niebios, aby otulić płaszczem opieki swą znękaną córę. Meriel wyraźnie widziała siebie na rozstajnych drogach. Droga na prawo, wiodąca przez klasztor, była wyraźna, bezpieczna i przewidywalna, aczkolwiek narzucała ograniczenia. W odróżnieniu od pełnej światła drogi na prawo, rozwidlenie wiodące na lewo było niezwykle mroczne, skąpane w kłębiących się mgłach. Wiedziała, że mrok kryje tak niebezpieczeństwa, jak i radości, zarówno wolność, jak i zgubę. Nie miała wszakże wyboru, ujrzała bowiem na krótką chwilę niesamowicie piękną postać archanioła o twarzy czystej i bezlitosnej, który płonącym mieczem zagrodził jej drogę biegnącą na prawo, prowadzącą do zakonnego życia. Nim zdążyła złapać oddech, wizja zniknęła. Meriel nie miała już żadnych wątpliwości co do tego, jak powinna postąpić. Prosiła o pomoc i radę i je uzyskała. Musiała iść przez życie nieznaną mglistą drogą, nie bacząc na czyhające niebezpieczeństwa i przeszkody. Ze łzami na policzkach chwyciła świecę i ruszyła wąskimi korytarzami na spotkanie z pierwszym wyzwaniem. Klasztorny dzwon nawoływał do kościoła na godzinki, kiedy zapukała do drzwi wiodących do komnaty przeoryszy. Matka Rohese, która szykowała się do wyjścia, zaprosiła ją do wnętrza. Mimo utrzymującego się jeszcze nocnego zmroku postać przeoryszy promieniała niebiańskim

spokojem. Spoglądając bez zdziwienia na nowicjuszkę, odezwała się łagodnie: - Słucham cię, moje dziecko? Meriel, milcząc przez chwilę, szukała słów, aby wyjaśnić powód swego przyjścia, wreszcie wykrztusiła łamiącym się głosem: - Nie jestem w stanie przystąpić do ostatecznego ślubowania, matko, po prostu nie mogę. Przeorysza natychmiast odgadła, o co chodzi, i otwierając ramiona rzekła: - Wszystko będzie dobrze, moje dziecko, naprawdę, wszystko skończy się dobrze; Dziewczyna odstawiła świecę i padła w jej objęcia, łkając przez łzy. - Ja naprawdę kocham Boga, Najświętszą Pannę i klasztor, ale nie mogę zostać zakonnicą. - Wiele jest sposobów służenia Panu - powiedziała Matka Rohese głosem pełnym współczucia. - Nawet Najświętsza Maria była żoną i matką, a ówczesny świat był znacznie lepszy niż dzisiejsze czasy. - Poklepała dziewczynę po gołej głowie. -Z wielu powodów kobiety wstępują do klasztoru, ale w twoim przypadku, moje dziecko, zostać mniszką bez prawdziwego powołania byłoby błędem. - Serce mówi mi, że postąpię słusznie - wyszeptała Meriel. Ale nie mam pojęcia, co się ze mną stanie. Mój brat Wilhelm będzie z pewnością bardzo niezadowolony. - Nie wątpię, że Bóg ma swoje plany wobec ciebie, poznasz je we właściwym czasie. Matka Rohese nie była zdziwiona rozpaczliwą decyzją Meriel. Głęboka znajomość ludzkich serc podpowiedziała jej, że dziewczyna nie jest przeznaczona do klasztoru, ale że zostałaby zakonnicą z braku alternatywy. Choć byłaby pewnie nabożną i uczciwą mniszką, lepiej się stało, że miała odwagę cofnąć się przed tym krokiem. Przeorysza pomyślała nieco egoistycznie, że będzie jej brakowało wyjątkowej słodyczy i radości, jaką dziewczyna niosła każdemu i wszystkiemu, czegokolwiek się tknęła. Świat zewnętrzny potrzebował jednak znacznie bardziej słodyczy i radości niż klasztor w Lambourn. - Rankiem wyślę wiadomość do Beaulaine o decyzji, jaką podjęłaś, tak aby twoja rodzina nie zjechała na uroczystości. Meriel skinęła głową, opuszczając z niechęcią opiekuńcze ramiona przeoryszy. Nie mając wątpliwości, że dokonała słusznego wyboru, nie chciała nawet myśleć o wynikających stąd konsekwencjach. Nadszedł i minął dzień, w którym Meriel miała złożyć śluby. To, że w ostatniej chwili zmieniła zdanie i postanowiła nie wstępować do klasztoru, wywołało w Lambourn duże poruszenie. Kilka osób, bardzo nieśmiało, przyjęło ten krok ze zrozumieniem, życząc jej powodzenia. Większość unikała jej, jakby ujawniony nagle brak powołania mógł się stać zaraźliwy. Krzątając się przy codziennych obowiązkach, dziewczyna sama myślała, że możliwie szybko musi postawić pierwsze niepewne kroki na mrocznej drodze w nieznane. Trzy dni później jedna ze świeckich sług weszła do scriptorium, aby jej oznajmić, że przybył po nią brat. Meriel rozejrzała się po dużej sali, w której pół tuzina sióstr pracowicie zajmowało się przepisywaniem rękopisów. Wiedziała, że nigdy więcej nie przestąpi progów tego pomieszczenia, i natychmiast poczuła, że będzie jej tego brakowało. Z głębokim żalem wytarła bardzo dokładnie i odłożyła gęsie pióro; nie zobaczy już, na ile dobrze ktoś inny dokończy przepisywanie tej stronicy. Odruchowo poprawiła skromnym ruchem welon. Z braku innego ubioru nadal nosiła czarny habit. Po powrocie do Beaułaine będzie go można przerobić na normalny ubiór. Gruba wełna była w dobrym stanie, zapewne wystarczy na długie lata. Przed wejściem do komnaty dla gości zawahała się, żywiła nadzieję, że Wilhelm uszanuje jej decyzję i nie będzie nalegał, żeby pozostała w klasztorze. Niewątpliwie przez minione trzy dni

medytował ze swą żoną Haleva, co uczynić z nieposłuszną siostrą. Czy będzie choć trochę rad, gdy ją zobaczy? Zawsze wypełniał swoje obowiązki bardzo skrupulatnie, ale zazwyczaj Meriel udawało się wywołać uśmiech na jego twarzy. Otworzywszy drzwi, weszła do komnaty i stanęła jak wryta na widok przystojnego młodego rycerza, który oczekiwał jej z żartobliwym błyskiem w oczach. - Alan! - wykrzyknęła, rzucając mu się w ramiona. Brat, śmiejąc się, uniósł ją w uścisku. - Nic dziwnego, żenię chcą cię tu mieć jako mniszki, psotna panienko! Starszy o pięć lat Alan był jej ukochanym bratem. Stanowili najmłodszą dwójkę rodzeństwa, a Meriel z nabożeństwem chodziła za nim krok w krok po posiadłości w Beaułaine, wprawiając się przy okazji w jeździe konnej, polowaniu z jastrzębiem i pływaniu. Podobnie jak Meriel Alan miał po ich walijskiej matce kruczoczarne włosy i żywe niebieskie oczy. W odróżnieniu od siostry, która tak jak matka była drobnej budowy, miał wzrost i siłę ich normańskiego ojca. - Skąd się tu wziąłeś? Sądziłam, że służysz lordowi Theobal-dowi na północy. - Meriel zmarszczyła czoło z wyraźną troską. - Jesteś nadal rycerzem w jego przybocznej gwardii? - Tyle pytań naraz! - Brat postawił ją na nogi, a następnie usiedli blisko siebie. - Nie obawiaj się, jego lordowska mość jest zbyt mądry, aby pozbywać się tak znakomitego kawalera jak Alan de Vere. - Potem mówił już z większą powagą. -Trzeba było przekazać wiadomość do Winchester, więc lord dał mi przy okazji kilka dni wolnego, abym w powrotnej drodze mógł być świadkiem zakonnych ślubów mojej maleńkiej siostrzyczki. Wstąpiłem więc do Beaulaine; akurat wtedy nadeszła wiadomość od przeoryszy. Prawdę mówiąc, ucieszyłem się, gdyż zawsze uważałem, że nie powinnaś zostać zakonnicą. Jest w tobie zbyt wiele życia i nie możesz go spędzać za tymi murami. Meriel spojrzała na niego czule, choć z goryczą. - Jeśli ty i matka Rohese byliście tak przekonani, że nie mam powołania, to dlaczego żadne z was nic mi nie powiedziało? Gdybym wiedziała, to moje życie w ostatnich miesiącach byłoby znacznie łatwiejsze. - Wiem zbyt mało o powołaniach, ale wydawało mi się, jak zapewne i wielebnej matce, że taką decyzję każdy musi podjąć sam, niezależnie od wszelkich trudności. Ponadto -Alan westchnął - jeśli ty byłaś zadowolona, wydawało mi się, że był to najlepszy wybór. Twarz Meriel spoważniała, gdy przypomniała sobie sytuację, w jakiej się znalazła. - Czy Wilhelm i Haleva złoszczą się na mnie bardzo? - Jak by ci to powiedzieć, Haleva znów jest w ciąży, a wiesz, jaki to ma wpływ na jej usposobienie. Dziewczyna skinęła głową ze zrozumieniem; jej szwagierka, niezbyt sympatyczna, nawet gdy była w najlepszym humorze, pod koniec ciąży przeistaczała się w najgorszą sekutnicę. - Absolutnie nie zgadza się na twój powrót do domu -ciągnął Alan. Siostra spojrzała na niego z osłupieniem wielkimi, okrągłymi ze zdumienia oczyma. - Ale przecież ja będę ciężko pracowała, nie stwarzając żadnych kłopotów. Nawet Haleva mówi, że bardzo dobrze zajmuję się dziećmi. - Z trudnością przełknęła ślinę. Zdawała sobie sprawę, że rodzina nie będzie uszczęśliwiona, nigdy jednak nie pomyślała, że mogą się nie zgodzić na jej powrót do Beaulaine. - Czy...? Czy Haleva wyjawiła, dlaczego mnie nie chce? Jej brat podniósł szybko rękę. - Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze. Lepiej niż dobrze. A co do pytania, dlaczego Haleva cię nie chce -wyszczerzył zęby w uśmiechu - z zazdrości. Obawia się, że odsuniesz ją w cień. - Zazdrosna! - Meriel wybuchnęła śmiechem. - Alan, znowu się ze mną droczysz. Haleva

jest piękna. Na pewno nie odwrócę od niej uwagi. - Haleva jest piękną dziewką, pomimo swego ostrego jęzora - zgodził się Alan - ale ty... ty jesteś Meriel. - Zanim zdziwiona siostra zapytała, ciągnął: - Nie martw się, możesz udać się ze mną do zamku lorda Theobalda, gdzie będziesz towarzyszyć jego żonie, lady Amicii. Myślę, że będziesz szczęśliwsza w Moreton niż w Beaulaine. Później zaś, być może za kilka lat - zawiesił dramatycznie głos, jakby śnił na jawie - będziesz mogła zamieszkać ze mną, w moim majątku. Meriel wstrzymała' oddech, nie mogąc wręcz uwierzyć, że to, co mówi brat, mogłoby być prawdą. Niedziedziczący ziemi młodsi synowie szli na służbę wojskową do możnych panów w nadziei, że w przyszłości dorobią się własnej ziemi. Udawało się to jednak tylko nielicznym, tym bardziej w tak młodym wieku jak Alan. - Czy to oznacza, że lord Theobald obdarzy cię lennem? Alan przytaknął skinieniem głowy, z dumnym uśmiechem rozpromieniającym jego oblicze. - Ach, jak to cudownie. - Nie mogąc powstrzymać się z zachwytu, Meriel podskoczyła do góry ściskając go mocno. -Opowiedz mi o tym wszystko. Czy dokonałeś wielkiego czynu, aby zasłużyć sobie na wdzięczność lorda Theobalda? - Napadnięto na nas, więc pospieszyłem z pomocą swemu panu, tak jak powinien to uczynić każdy rycerz - odparł zwięźle. - To znaczy, że uratowałeś mu życie. - Być może. Z całą pewnością uchroniłem go przed niewolą i koniecznością zapłacenia okupu dla odzyskania wolności. -Alan wzruszył niedbale ramionami. - W każdym razie, lord Theobald postanowił wynagrodzić mój uczynek. Jeden z jego majątków, Avonleigh, znajduje się we wschodniej części Shropshire. Rycerz, który nim teraz włada, jest już stary, podupadający na zdrowiu i bez potomstwa, zatem lord Theobald przyrzekł mi, że otrzymam ten majątek po śmierci obecnego lennika. - Tak się z tego cieszę - powiedziała Menel z rozpromienioną twarzą. - Będziesz miał swoje ziemie. Ożenisz się być może z dziedziczką, która powiększy twoje posiadłości. -Jej oczy były roześmiane. - Będziesz większym panem niż Wilhelm. - Nie tak szybko, siostrzyczko - studził jej entuzjazm Alan. -Nie jest to wielka posiadłość, ale zaledwie mały folwarczek, a ponadto jeszcze do mnie nie należy. Nawet jeżeli wszystko ułoży się zgodnie z planem i lord Theobald uczyni mnie swoim lennikiem, trzeba będzie włożyć wiele wysiłku i pracy, gdyż stary rycerz jest niedbałym zarządcą. Pochylił się ku niej, a jego niebieskie oczy były pełne powagi. - Meriel, jesteś mi bardzo potrzebna. Kiedy, jeżeli w ogóle, Avonleigh będzie należeć do mnie, chciałbym, żebyś zamieszkała ze mną i prowadziła dom oraz zarządzała majątkiem, wtedy gdy ja będę daleko pełnił rycerską służbę u swojego pana. Będę potrzebował kogoś, komu ufam, i nie sądzę, aby znalazł się ktoś lepszy od ciebie. Nawet wówczas, gdy byłaś małym dziewczęciem, ludzie chętnie byli ci posłuszni. Uśmiechnął się do niej konspiracyjnie. - Jeżeli postanowię się ożenić, to znajdę sobie taką niewiastę, którą z przyjemnością będziesz mogła traktować jak siostrę. I kto to wie? Być może uda mi się pojmać bogatego jeńca i uzyskać sowity okup na posag dla ciebie. - Wcale nie jestem pewna, Alan, czy chciałabym mieć męża, bo nie byłabym posłuszną żoną. - Meriel roześmiała się, myśląc równocześnie, jak to ładnie ze strony brata, który mówi, że jej potrzebuje, podczas gdy tak naprawdę ona potrzebowała jego pomocy znacznie bardziej. - Oczywiście, z ogromną przyjemnością będę starała się być ci użyteczna, jak tylko będę mogła.

Z błogością odchyliła się do tyłu, opierając się o bieloną wapnem ścianę. W oddali w dalszym ciągu kłębiły się mgły, lecz teraz rysujący się przed nią pierwszy odcinek drogi był jasny i wyraźny. 2 Zamek Montford, Shropshire marzec 1148 Znaczny oddział zbrojnych nadciąga z południa, panie. Powiadomiony przez straż o wydarzeniu, Ryszard FitzHugh podniósł dłoń, aby osłonić oczy, i próbował rozeznać herb na sztandarze zaledwie widocznym w oddali. Łagodna wiosenna pogoda sprawiła, że przyszedł na mury zamkowe, aby sprawdzić, w jakim stanie są fortyfikacje broniące zamku, i zdecydować, jakie prace należy przy nich wykonać w lecie. Patrzył w dal czujnym okiem, ponieważ długa wojna domowa zaczynała wchodzić w trudną do przewidzenia przejściową fazę, wiosna zaś, po zimowym okresie spokoju, mogła przynieść niebezpieczeństwo. - To żołnierze z Warfield, panie - odezwał się strażnik. Równocześnie Ryszard zauważył na sztandarze wizerunek srebrnego jastrzębia. Po chwili wydawało mu się, że dostrzega złocistą głowę swego brata na czele grupy jeźdźców. - Adrian pospieszył się - powiedział z uznaniem. - Nie spodziewałem się go w Anglii wcześniej niż w kwietniu. Odwrócił się i zszedł na dół po kamiennych schodach, aby polecić majordomusowi przygotowanie powitalnej uczty dla lennego pana zamku Montford. Jaka szkoda, że z uwagi na post musieli się zadowolić rybami. W każdym razie pod koniec zimy i tak trudno było liczyć na smakowitą cielęcinę. Niemniej jednak istotne było samo spotkanie z Adrianem i to, by się dowiedzieć, do jakich wniosków doszedł w czasie swego pobytu w Normandii. U czta była całkiem niezła, mimo że ograniczona do śledzi i dorszy w kilku postaciach. Po biesiadzie Adrian wraz z bratem oddalili się na prywatną rozmowę, pozwalając rycerzom i domownikom na beztroskie pijaństwo. Choć dni były coraz cieplejsze, nocami nadal doskwierał zimowy chłód. Ryszard klęczał przy palenisku, rozpalając ogień w kominku, Adrian zaś kręcił się po mieszkalnych komnatach zamku, zadowolony, że oto znowu jest na własnej ziemi. Jak zawsze cieszył się, że ma brata, którego lojalność, rozsądek, doświadczenia wojenne i zręczność na polu walki są bezdyskusyjne. Ostatnie lata były wyjątkowo pracowite. Gdy budowa zamku w Warfield stała się już mocno zaawansowana, Adrian doszedł do wniosku, że musi wznieść drugi zamek w Montford dla obrony południowej części swoich ziem. Kasztelanem mianował brata, który nadzorował większość robót przy budowie twierdzy. Nic więc dziwnego, że na Montford odcisnęły swe piętno gust i talenty umysłu Ryszarda, podobnie jak Warfield wyrażał osobowość Adriana. Rozpaliwszy ogień, Ryszard wstał i otrząsnął ręce. - Jak się miewa cesarzowa? Celem podróży Adriana przez kanał było eskortowanie cesarzowej Matyldy, która po dziewięciu burzliwych latach w Anglii powracała do domu. Siadając, Adrian odrzekł: - Nie oddaje się rozpaczy, mimo żałoby po śmierci brata. - Była to wielka strata dla tych wszystkich, którzy go znali -zauważył ponuro Ryszard. Nagła śmierć hrabiego Gloucester w październiku ubiegłego roku była miażdżącym ciosem dla planów cesarzowej. Hrabia Robert, gdy już się zdecydował na poparcie roszczeń przyrodniej siostry do tronu, poświęcił jej sprawie swoje znaczne bogactwo i umiejętności

militarne. Dla Adriana i innych baronów, którzy byli lojalni wobec Matyldy, utrata jej głównego sojusznika mogła oznaczać polityczną klęskę, gdyby teraz król Stefan uzyskał przewagę. - Matylda może odnieść ostateczne zwycięstwo, siedząc cicho w Rouen. - Adrian uśmiechnął się z niezwykłą u niego złośliwością. - Klnę się, że król jest swoim największym wrogiem; gdy tylko uzyskuje przewagę, natychmiast trwoni jej rezultaty. Stefan musi być szaleńcem, żeby teraz wdawać się w walkę z Kościołem. Ryszard kiwnął przytakująco głową, nalewając do pucharów francuskie wino ze swej prywatnej piwniczki. - Zantagonizowawszy sobie arcybiskupa Canterbury, papieża i Bernarda z Clarivaux, nie może liczyć na to, że Kościół poprze prawa jego syna do dziedziczenia tronu w Anglii. - Z całą pewnością Eustachy jest najlepszym sojusznikiem Matyldy. Stefan wydaje się jedynym człowiekiem w Anglii, który nie widzi, że jego syn byłby fatalnym monarchą, skoro ma większość wad ojca i żadnej z jego zalet. Adrian bezwiednie przełknął łyk wina i wyciągnął przed siebie nogi, rozmyślając o rudym młodzieńcu, którego odwiedził w Anjou. Chęć poznania syna Matyldy była jednym z powodów, dla których wziął udział w eskortowaniu cesarzowej do Normandii. - Podoba mi się to, co zauważyłem u Henryka FitzEmpress. Mimo że ma zaledwie piętnaście lat, to za kilka lat, jako król, dorówna swemu dziadkowi. Jeżeli dojdzie do wyboru między Eustachym i nim, jestem przekonany, że Anglia będzie wolała jego. Nawet najbardziej chciwi baronowie są zmęczeni wojną domową i anarchią. - Miejmy nadzieję - stwierdził Ryszard pesymistycznie. - Kiedy Henryk odziedziczy ziemie po ojcu, będzie miał dość siły, aby zawładnąć Anglią, jeśli nie otrzyma propozycji wstąpienia na tron. Zwolennicy Matyldy, tu na zachodzie kraju, powinni trzymać się razem i oczekiwać, że znajdą się po zwycięskiej stronie. - W głosie Adriana zadźwięczała nuta rozbawienia. - Aby utrzymać lojalność swych zwolenników, cesarzowa jest niezwykle szczodra w nadawaniu majątków i przywilejów. Tym bardziej że takie darowizny nie kosztują jej więcej niż pergamin, na którym zostały napisane. - A cóż to takiego podarowała tobie? - zapytał zaciekawiony Ryszard. - Pozwolenie na piśmie na posiadanie zamków w Warfield i w Montford oraz zgodę na zbudowanie jeszcze jednego zamku, gdybym to uznał za konieczne. Jego brat gwizdnął cicho. - W rzeczy samej, wyjątkowo cenne przywileje. - Zwłaszcza że Henryk powiedział mi, że kiedy zostanie królem, zamierza zburzyć wszystkie zamki wzniesione bez pozwolenia. - Adrian zachichotał. - Młodzieńcowi nie brakuje pewności siebie ani zdrowego rozsądku. - Czy Matylda obdarowała cię czymś jeszcze? - Kilka drobniejszych przywilejów, takich jak prawo do polowania w królewskiej puszczy i jeden bardzo poważny. -Adrian przerwał, pociągnął łyk wina i rzucił od niechcenia: -Mianowała mnie hrabią Shropshire. - O Jezu! - Całkowicie zaskoczony, Ryszard myślał przez chwilę, aby przyswoić sobie dopiero co uzyskaną wiadomość i przeanalizować jej wagę. - Czy nie było to spowodowane tym, że wkrótce po tym jak wyjechałeś z Anglii, król mianował Guya z Burgundii hrabią Shropshire? - Oczywiście, że tak. Kiedy ta wiadomość dotarła do Rouen, nie sprawiła mi przyjemności. - Głos Adriana zabrzmiał wyjątkowo sucho. - Znając moje odczucia, Matylda przyznała mi taki sam tytuł w przekonaniu, że pobudzi mnie to do wojny z Burgundczykiem o władanie hrabstwem. - Spojrzał w ogień, a jego oblicze znowu nabrało spokojnego wyrazu. -

Oczywiście nie powiedziałem jej, że nie muszę mieć takiej zachęty. Nie po raz pierwszy król i cesarzowa mianowali rywalizujących ze sobą hrabiów w tym samym okręgu. W praktyce kontrola nad hrabstwem i jego dochodami należała do silniejszego pretendenta. Ryszard przyjął z uznaniem strategię cesarzowej. - Ponieważ Guy zmusił do małżeństwa pannę z Chastain i teraz ma pod sobą połowę Shropshire, ty jesteś najlepszym wybrańcem, aby utrzymać go w szachu. - Masz rację. - Adrian westchnął. - Można jedynie współczuć biednej Cecylii z Chastain. Małżeństwo przez porwanie i gwałt jest odrażające, nawet dla spadkobierczyni. Nie życzyłbym Burgundczyka za męża najgorszej jędzy w chrześcijańskim świecie. Jego brat wzruszył filozoficznie ramionami. Wszystkie spadkobierczynie są we władaniu króla, który przydziela je w formie nagród swoim poplecznikom, nie zważając na wolę panien. Panna z Chastain okazała się mieć znacznie mniej szczęścia niż inne. - Kiedy go zabijemy, będzie wolna. - Porzucając ten temat, Ryszard dolał sobie więcej wina. - A skoro mowa o dziedziczkach, czy jesteś już po oficjalnych zaręczynach z Izabelą z Rouen? - Rozmawiałem ponownie z jej ojcem, ale ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. Zdziwiony Ryszard uniósł brwi. - Wydawało mi się, że zdecydowałeś się na małżeństwo. Ma duży posag i mówią, że jest piękną dziewką. - Jest to dobra partia, ale nie mogę powiedzieć, by panna mi się spodobała, gdy ją ujrzałem. Owszem jest piękna, ale w wyzywający, natrętny sposób. - Adrian pomyślał o wzmiankowanej pannie i o ich niezbyt udanym spotkaniu. Uśmiechnął się drwiąco. - Myślę, że ja także nie przypadłem jej do gustu. Ryszard znał go zbyt dobrze, żeby powiedzieć, iż żony nie muszą się podobać, od tego są kochanki, więc zapytał tylko: - Czy są jakieś inne panny o odpowiednim statusie, które uważałbyś za bardziej odpowiadające ci od Izabeli? - Niestety, nie. - Adrian wzruszył ramionami. - Bardzo możliwe, że Izabela i ja potrafimy nauczyć się być razem bez stwarzania sobie kłopotów. Sama myśl o małżeństwie nie została poniechana, a jedynie odłożona. - Uczynił ręką gest, zamykający sprawę. - W tej chwili małżeństwo nie ma większego znaczenia. Bardziej istotne jest to, że wkrótce dojdzie do otwartej wojny między Burgundczykiem i Warfield. Będziemy musieli patrolować obszary pograniczne, aby zabezpieczyć się przed niszczeniem przez Guya naszych pól i wsi. Myślę o rozmieszczeniu w kilku wsiach małych oddziałów, abyśmy mogli szybciej reagować na jego ataki. Co o tym sądzisz? - Znacznie rozsądniej byłoby przenieść działania zbrojne na tereny należące do niego i palić jemu pola i zbiory. - Przyniosłoby to cierpienia wielu niewinnym wieśniakom, nie czyniąc Guy owi większej szkody. Nie musimy szukać Guya, on do nas na pewno trafi - tłumaczył Adrian cierpliwie. Zwyczajowa taktyka polegała na obracaniu w perzynę terytorium wroga, ale nie mógł zapomnieć, że w oczach Boga życie i dusze wieśniaków mają tę samą cenę co dusze innych ludzi. Bardzo często przychodziło mu do głowy, że dusza nie jest tylko przywilejem baronów. - Jak sądzisz, które wsie nadawałyby się najbardziej do rozmieszczenia oddziałów żołnierzy? - spytał. Rozmowa zeszła na sprawy związane z praktycznymi przygotowaniami do nadchodzącego konfliktu i trwała tak długo, aż z ognia pozostały jedynie żarzące się węgielki. Wreszcie Adrian ziewnął i podniósł się na nogi.