2
1
Była to scena z nocnego koszmaru. Gideon Westbrook, wicehrabia St. Justin, stał w
progu, przypatrując się, jak wygląda pogodne popołudnie w piekle. Wszędzie wokół walały
się kości. Wyszczerzone w dzikim uśmiechu czaszki, zbielałe żebra, połamane kości udowe
przypominały siedzibę szatana. Na parapecie okiennym piętrzyły się fragmenty skał
zawierające skamieniałe zęby, kości palców i inne dziwne resztki. W rogu pokoju widniała
sterta kręgów.
W samym środku tego niepokojącego rozgardiaszu siedziała niewielka postać w
poplamionym fartuchu. Biały muślinowy czepek przekrzywiony na bakier przykrywał grzywę
splątanych kasztanowych włosów. Kobieta, najwyraźniej dość młoda, siedziała przy
masywnym mahoniowym biurku. Zwrócona do Gideona plecami, szkicowała coś pracowicie,
skupiwszy całą uwagę na czymś, co wyglądało na długą kość uwięzioną w kamieniu. Stojący
w progu Gideon zauważył brak obrączki na jej szczupłych palcach trzymających rysik. Była
to zatem jedna z córek, nie zaś wdowa po wielebnym Pomeroyu.
Właśnie tego mi teraz potrzeba, pomyślał Gideon, kolejnej córki proboszcza. Gdy
umarła córka poprzedniego, a jej ojciec opuścił to miejsce, ojciec Gideona wyznaczył
kolejnego proboszcza, wielebnego Pomeroya. A kiedy ten umarł cztery lata temu, Gideon,
zarządzający już wtedy majątkiem swego ojca, nie trudził się nawet, by wyznaczyć nowego.
Po prostu nie był szczególnie zainteresowany kondycją duchową mieszkańców Upper
Biddleton. Zgodnie z porozumieniem zawartym z Pomeroyem, jego rodzina pozostała w
probostwie. Płacili czynsz na czas i była to jedyna rzecz, która interesowała Gideona. Teraz
przyglądał się jeszcze przez chwilę niecodziennej scenie, którą miał przed oczami, po czym
rozejrzał się w poszukiwaniu osoby, która zostawiła drzwi domku otwarte. Nie zauważywszy
nikogo, zdjął z głowy kapelusz o pofalowanym rondzie z bobrowych skórek i wszedł do
niewielkiego przedpokoju.
Wchodząc, poczuł towarzyszący mu powiew morskiej bryzy. Był koniec marca i
pomimo że dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, morskie powietrze nadal było
ostre. Gideona rozbawił, ale też - musiał to przyznać -zaintrygował widok młodej kobiety
siedzącej wśród starych kości pokrywających podłogę gabinetu.
Szybkim krokiem przeciął hall, starając się jednak, by jego buty do konnej jazdy nie
wydały najcichszego nawet dźwięku w zetknięciu z kamienną podłogą. Był rosłym
mężczyzną, niektórzy nawet mówili, że monstrualnym, i dlatego by nie wyglądać niezgrabnie
- wiele lat temu nauczył się poruszać bezszelestnie. Nie lubił, kiedy mu się ciągłe ktoś
przyglądał. Zatrzymał się w progu gabinetu, by przyjrzeć się jeszcze raz pracującej kobiecie.
Najwyraźniej była tak pochłonięta szkicowaniem, że nie wyczuła jego obecności.
Gdy przemówił, czar tej chwili prysł.
- Dzień dobry.
Młoda kobieta przy biurku drgnęła, przestraszona, upuściła rysik i zerwała się z
krzesła. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Gideonem. Jej oczy wyrażały przerażenie.
Gideon przywykł już do takiej reakcji. Nigdy nie był przystojnym mężczyzną, w
dodatku głęboka blizna, przecinająca lewy policzek i szczękę, nie poprawiała ogólnego
wrażenia.
3
- Kim jesteś, u diabła? - Młoda kobieta schowała ręce za plecami. Starała się ukryć
swoje rysunki pod gazetą. Wstrząs, widoczny w jej wielkich, turkusowych oczach, zaczął się
stopniowo zmieniać w podejrzliwość.
- St. Justin. - Gideon posłał jej uprzejmy, choć chłodny uśmiech, świadom tego, jak
brzydko skrzywiła się przy tym jego blizna. Czekał, aż jej niewiarygodnie błyszczące oczy
wypełnią się odrazą.
- St. Justin? Lord St. Justin? Wicehrabia St. Justin?
- Tak.
Zamiast spodziewanego obrzydzenia, w jej oczach rozbłysła głęboka ulga.
- Dzięki ci, Boże.
- Rzadko jestem witany z takim entuzjazmem - mruknął Gideon.
Młoda dama ciężko opadła na krzesło. Zachmurzyła się.
- Nieładnie, milordzie. Przyprawił mnie pan o silny wstrząs. Dlaczego podkradał się
pan w tak dziwny sposób?
Gideon rzucił za siebie znaczące spojrzenie, wskazując otwarte drzwi domku.
- Jeżeli tak bardzo niepokoi panią myśl o ewentualnych intruzach, najlepszym
wyjściem byłoby bez wątpienia zamknięcie i zaryglowanie drzwi.
Podążyła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem.
- Ach, tak. Widocznie pani Stone zostawiła je otwarte. Jest zwolenniczką świeżego
powietrza. Proszę wejść, milordzie.
Ponownie wstała i podniosła dwa opasłe tomy z jedynego wolnego krzesła w pokoju.
Przez chwilę rozglądała się niezdecydowanie, szukając wśród rumowiska kamieni wolnego
miejsca dla książek. Poddała się z lekkim westchnieniem i upuściła książki na podłogę.
- Proszę usiąść, sir.
- Dziękuję. - Gideon wszedł niespiesznie do gabinetu i ostrożnie usiadł na niedużym
krześle. Moda na delikatne meble nie była najodpowiedniejsza dla wzrostu i wagi
wicehrabiego. Ku jego uldze, krzesło okazało się dość solidnie.
Popatrzył na książki, które przedtem zajmowały jego krzesło. Pierwszą z nich była
Teoria Ziemi Jamesa Huttona, drugą zaś Ilustracja Huttońskiej teorii Ziemi Playfaira. Teksty
te, wraz z zaśmiecającymi pokój kośćmi, wyjaśniały wszystko. Ich właścicielka była
miłośniczką skamielin. Może obcowanie ze zbielałymi, szczerzącymi zęby czaszkami
sprawiło, że nie przeraziła jej moja zeszpecona twarz, pomyślał złośliwie Gideon.
Najwyraźniej była przyzwyczajona do niecodziennych widoków. Przez chwilę przyglądał się,
jak zbiera szkice i notatki.
Była co najmniej dziwna. Gąszcz potarganych, wzburzonych włosów wymknął się
spod czepka i ledwie się trzymał dzięki kilku niedbale wetkniętym weń szpilkom. Włosy
ocieniały jej twarz niczym puszyste, skłębione obłoki. Z pewnością nie była piękna ani nawet
ładna, a przynajmniej nie tak, jak wymagała tego ówczesna moda. Jednak jej uśmiech miał
pewien wdzięk. Pełen był energii i życia, podobnie jak reszta jej osoby. Gideon zauważył, że
dwa z małych, białych zębów wystawały nieco do przodu. Nie wiedzieć czemu, uznał
to za urocze.
Ostry grzbiet niedużego nosa, wystające kości policzkowe w połączeniu z błyskiem
inteligencji w badawczo patrzących oczach nadawały jej twarzy wyraz nieco agresywny. To
4
nieśmiała, skromna panienka, stwierdził Gideon. Przy takiej kobiecie zawsze było wiadomo,
na czym się stoi. Spodobało mu się to.
Jej twarz przywiodła mu na myśl obraz małego, sprytnego kotka i - wiedziony nagłym
impulsem - zapragnął ją pogłaskać, ale powstrzymał się. Bolesne doświadczenie mówiło mu,
że córki pastorów mogą okazać się bardziej niebezpieczne, niż na to wyglądają. Raz się już
sparzył, i wystarczy.
Odgadł, że gospodyni tego domku ma niewiele więcej niż dwadzieścia lat.
Zastanawiał się, czy to przez brak posagu była dotąd niezamężna, czy też zamiłowanie do
starych kości odstraszało potencjalnych konkurentów. Niewielu dżentelmenów miałoby
ochotę oświadczyć się kobiecie, która wykazywała więcej zainteresowania skamielinami niż
flirtem.
Gideon omiótł wzrokiem resztę jej postaci. Zauważył muślinową suknię z
podniesionym stanem, która niegdyś miała prawdopodobnie odcień błyszczącego brązu, a
teraz była wyblakła. Plisowana bluzka wypełniała skromny dekolt sukni. To, co znajdowało
się pomiędzy bluzką a fartuchem, dawało pole do popisu dla wyobraźni. Gideon odgadł
gładkie, krągłe piersi i szczupłą talię. Patrzył uważnie, gdy młoda dama pośpieszyła na drugą
stronę stołu, by ponownie zająć swoje miejsce. Kiedy otarła się o brzeg biurka, lekki muślin
naciągnął się na czymś, co mogło być pełnym tyłeczkiem.
- Jak pan widzi, zaskoczył mnie pan, milordzie. - Schowała resztę szkiców pod
„Raporty Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk" - Przepraszam za mój wygląd,
ale nie oczekiwałam pana dziś rano, nie można mnie więc chyba winić za to, że nie ubrałam
się odpowiednio na tę okazję.
- Proszę się nie przejmować swoim wyglądem, panno Pomeroy. Zapewniam panią, że
nie czuję się obrażony. - Gideon pozwolił sobie na lekkie uniesienie brwi, mające wyrażać
zainteresowanie. - Panna Harriet Pomeroy, nieprawdaż?
Zarumieniła się.
- Tak. Oczywiście, milordzie. Kim innym mogłabym być? Z pewnością pomyślał pan
sobie, że jestem źle wychowana. Nawet moja ciotka twierdzi, że brakuje mi ogłady
towarzyskiej. Chodzi jednak o to, że dla kobiety w mojej sytuacji ostrożności nigdy nie za
wiele.
- Rozumiem - odpowiedział jej zimno Gideon. - Reputacja damy to dość kruchy
towar, a córka proboszcza narażona jest na szczególne niebezpieczeństwo, prawda?
Popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.
- Przepraszam. Co pan powiedział?
- Może powinna pani poprosić kogoś z rodziny lub gospodynię, by nam towarzyszyli.
Ze względu na pani dobre imię.
Oczy Harriet rozszerzyły się w zdumieniu.
- Dobre imię? Na Boga! Nie o tym mówiłam, milordzie. Nigdy jeszcze nie groziło mi
uwiedzenie, a teraz, jako że mam prawie dwadzieścia pięć lat, perspektywa takiego
zagrożenia nie wydaje się bliższa.
- Czy matka pani nie zadała sobie trudu, by ostrzec panią przed obcymi?
- Na Boga, nie! - Uśmiechnęła się na myśl o matce. - Ojciec nazywał ją świętą za
życia. Była życzliwa i gościnna w stosunku do wszystkich. Zginęła w powozie, w wypadku,
który wydarzył się dwa lata przed naszym sprowadzeniem się do Upper Biddleton. Był środek
5
zimy i wiozła ciepłe ubrania dla biednych. Wszystkim nam okropnie jej brakowało przez
dłuższy czas. Szczególnie tacie.
- Rozumiem.
- Jeżeli zaś chodzi panu o zasady przyzwoitości, milordzie - ciągnęła gawędziarskim
tonem - obawiam się, że nic nie możemy zrobić. Moja ciotka i siostra poszły do miasteczka
do sklepu. Natomiast gospodyni jest tu gdzieś w pobliżu, ale wątpię, by okazała się pomocna
w wypadku, gdyby pan nastawał na moją cześć. Jest dość odporna na wszelkie symptomy
nadchodzącego niebezpieczeństwa.
- Zgadzam się - odparł Gideon. - W niewielkim stopniu okazała się pomocna młodej
damie, która mieszkała tu poprzednio.
Harriet popatrzyła na niego zainteresowana.
- Ach, poznał pan zatem panią Stone?
- Znaliśmy się kilka lat temu, gdy mieszkałem w sąsiedztwie.
- Oczywiście. Była przecież gospodynią poprzedniego rektora, prawda?
Odziedziczyliśmy ją razem z probostwem. Ciocia Effie mówi, że jej obecność wpływa na nią
deprymująco, ale tata powtarzał, że powinniśmy być miłosierni. Twierdził, że nie możemy jej
odprawić, bo nigdy w okolicy nie znajdzie sobie pracy.
- Stanowisko godne pochwały. Jednakże musi pani znosić gospodynię dość
niesympatyczną, chyba że pani Stone zmieniła się bardzo w ciągu kilku ostatnich lat.
- Niestety, nie. Ale tata był bardzo łagodnym człowiekiem, chociaż brakowało mu
zmysłu praktycznego. Staram się zachowywać tak, jak on by sobie życzył, mimo że czasem to
bardzo nudne. - Harriet pochyliła się do przodu i splotła dłonie. - Ale nie jest to temat na
teraz. Pozwoli pan, że przejdę do rzeczy.
- Oczywiście. - Gideon zdał sobie sprawę, że coraz lepiej się bawi.
- Mówiąc, że nigdy dość ostrożności, myślałam o czymś nieskończenie ważniejszym
niż moja reputacja, sir.
- Zadziwia mnie pani. Cóż może być ważniejszego, panno Pomeroy?
- Moja praca, oczywiście. - Oparła się plecami o krzesło posyłając mu znaczące
spojrzenie. - Jest pan człowiekiem światowym. Z pewnością wiele pan podróżował. I widział
prawdziwe życie, że tak powiem. Zdaje pan sobie sprawę, że wszędzie czają się pozbawieni
skrupułów łajdacy.
- Doprawdy?
- Ależ oczywiście. Może pan być pewien, że są tacy, którzy ukradliby moje
skamieniałości i bez cienia wyrzutów sumienia nazwaliby swoim odkryciem. Zdaję sobie
sprawę z tego, że dobrze wychowanemu, szlachetnemu dżentelmenowi, jakim jest pan, trudno
uwierzyć, że istnieją ludzie, którzy mogą upaść tak nisko, ale tak to już jest. To są fakty.
Muszę się bez przerwy mieć na baczności.
- Rozumiem.
- A teraz... nie chciałabym się okazać zbytnio podejrzliwa, ale czy mógłby pan
potwierdzić swoją tożsamość?
Gideon oniemiał. Blizna była dla większości ludzi wystarczającym dowodem jego
tożsamości, szczególnie tu, w Upper Biddleton.
- Powiedziałem już, że jestem St. Justin.
6
- Przykro mi, ale muszę nalegać na okazanie jakiegoś dowodu. Jak powiedziałam,
nigdy dość ostrożności.
Zrozumiawszy, o co jej chodzi, Gideon nie wiedział, śmiać się czy kląć. Nie mogąc
wymyślić nic innego, sięgnął do kieszeni i wyciągnął list.
- Wydaje mi się, że przysłała mi to właśnie pani, panno Pomeroy. Z pewnością fakt, że
znajduje się to w moim posiadaniu, będzie wystarczającym dowodem na to, że nazywam się
St. Justin.
- A tak. Mój list. - Uśmiechnęła się z ulgą. - A więc dostał go pan. I przybył pan
natychmiast. Spodziewałam się tego. Wszyscy mówią, że nie obchodzi pana, co się dzieje w
Upper Biddleton, ale wiedziałam, że to nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że tu się pan
urodził, prawda?
- Owszem, miałem to szczęście - odpowiedział sucho Gideon.
- Musi pan być zatem mocno związany z tym miejscem. Pańskie korzenie tkwią tu
głęboko, mimo że zdecydował się pan osiedlić w innej z pańskich posiadłości. Naturalnie jest
pan związany poczuciem obowiązku i odpowiedzialności z tą okolicą.
- Panno Pomeroy...
- Nie mógłby pan odwrócić się plecami do osady, która pana wykarmiła. Jest pan
wicehrabią, dziedzicem hrabstwa. Wie pan, to znaczy obowiązek, który...
- Panno Pomeroy! - Gideon uniósł dłoń, by ją uciszyć. Był nieco zaskoczony, gdy
podziałało. - Chciałbym, żeby między nami było wszystko jasne. Nie jestem szczególnie
zainteresowany losem Upper Biddleton, a jedynie tym, by leżące tutaj dobra mojej rodziny
przynosiły dochód. Jeśli ich zyskowność spadnie, zapewniam panią, że sprzedam je od ręki.
- Ale przecież życie wielu mieszkających tu osób zależy w mniejszym lub większym
stopniu od pana. Jako największy posiadacz ziemski w okolicy jest pan odpowiedzialny za
ekonomiczną stabilność całego regionu. Musi pan sobie przecież zdawać z tego sprawę.
- Jestem tą okolicą zainteresowany finansowo, nie emocjonalnie.
Harriet wyglądała na zdezorientowaną tym oświadczeniem, ale otrząsnęła się
błyskawicznie.
- Żartuje pan sobie ze mnie, milordzie. Z pewnością obchodzi pana los tego
miasteczka. Przybył pan w odpowiedzi na mój list, czyż nie? To dowodzi, że jednak panu
zależy.
- Jestem tu ze zwykłej, najczystszej ciekawości, panno Pomeroy. Ten list nie był
niczym więcej niż królewskim rozkazem. Nie nawykłem do tego, by otrzymywać polecenia
od dzieci, których nigdy nie spotkałem, a tym bardziej do tego, by mnie pouczały co do moich
obowiązków. Muszę przyznać, że byłem niezmiernie ciekaw kobiety, która uzurpuje sobie do
tego prawo.
- Och... - Do Harriet dotarło, że powinna być bardziej powściągliwa. Jak tylko
zobaczyła Gideona, zdała sobie sprawę, że nie jest zachwycony ich spotkaniem. Spróbowała
się uśmiechnąć.- Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mój list był zbyt stanowczy?
- To i tak dość łagodne określenie, panno Pomeroy.
Zagryzła dolną wargę, przyglądając mu się.
- Przyznaję, że mam pewne ciągoty, by być... nazwijmy to dość otwartą.
- Słowo „wymaganie" byłoby tu chyba bardziej odpowiednie. Lub może „żądanie".
Nawet „tyranizowanie".
7
Harriet westchnęła.
- Wydaje mi się, że to dlatego, że jestem zmuszona sama podejmować decyzje. Tata
był wspaniałym człowiekiem pod wieloma względami, ale wolał zajmować się raczej
religijnymi potrzebami swojej trzódki niż sprawami życia codziennego. Ciocia Effie jest
kochana, ale nigdy nie uczono jej dbać o wszystko, jeśli wie pan, o co mi chodzi. Natomiast
moja siostra dopiero skończyła edukację. Nie ma zbyt dużego doświadczenia.
- Dawno już przejęła pani pieczę nad gospodarstwem i nabawiła się pani nawyku
przewodzenia innym oraz wydawania rozkazów - podsumował Gideon. - Czy to chce mi pani
powiedzieć, panno Pomeroy?
Uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona z jego domyślności.
- Dokładnie tak. Widzę, że pan rozumie. Jestem pewna, że rozumie pan również, iż w
takiej sytuacji ktoś musi przejąć inicjatywę i wszystkim pokierować.
- Tak jak na okręcie? - Gideon uśmiechnął się ukradkiem, wyobraziwszy sobie Harriet
Pomeroy dowodzącą którymś z liniowców Jego Królewskiej Mości. Stwierdził, że w
mundurze oficera marynarki wyglądałaby interesująco. Opierając się na tym, co do tej pory
zobaczył, gotów był założyć się, że tyłeczek panny Pomeroy nieźle prezentowałby się w
spodniach.
- Tak jak na okręcie - zgodziła się z nim Harriet. - Tu, w tym gospodarstwie, ja jestem
osobą wydającą polecenia.
- Rozumiem.
- No właśnie. Naprawdę wątpię, by przebył pan całą tę drogę z pańskich dóbr na
północy tylko po to, by zaspokoić ciekawość co do kobiety, która napisała do pana list w dość
kategorycznym tonie. Zależy panu na losie Upper Biddleton, milordzie. Proszę się przyznać.
Gideon wzruszył ramionami, chowając list do kieszeni.
- Nie będę się sprzeczał na ten temat, panno Pomeroy. Jestem tu, przejdźmy więc do
rzeczy. Może będzie pani tak uprzejma i wyjaśni mi, co to za „mroczne zagrożenie", o którym
wspomniała pani w liście, i dlaczego mielibyśmy zachować „najściślejszą dyskrecję"?
Harriet wydęła wzgardliwie usta.
- Och. Nie dość, że byłam zbyt natarczywa, to jeszcze wpadłam w złowieszczy ton,
prawda? Mój list musiał zabrzmieć jak fragment jednej z gotyckich powieści panny Radcliffe.
- Zgadza się, panno Pomeroy. - Gideon nie uznał za stosowne wspomnieć, że czytał jej
list wielokrotnie. W tym natchnionym wezwaniu i żywym, jeśli nie dramatycznym stylu było
coś na tyle intrygującego, że zapragnął osobiście poznać autorkę.
- Widzi pan, chciałam być pewna, że zwrócę pańską uwagę na tę sprawę.
- Najwyraźniej udało się to pani.
Harriet ponownie pochyliła się, zacierając dłonie, jakby przystępowała
do jakiegoś interesu.
- Będę szczera, milordzie. Dowiedziałam się niedawno, że Upper Biddleton stało się
siedzibą bandy niebezpiecznych złodziei i zbójów.
Rozbawienie Gideona prysło. Przyszło mu na myśl, że ma do czynienia z wariatką.
- Może zechce pani uzasadnić to spostrzeżenie, panno Pomeroy.
- Jaskinie, milordzie. Przypomina pan sobie szereg jaskiń na wybrzeżu? Tu blisko, w
zasięgu pańskiej ręki. - Machnęła niecierpliwie ręką w kierunku otwartych drzwi, wskazując
8
nagie, skaliste wybrzeże poniżej probostwa, oddzielające pola od plaży. - Przestępcy
wykorzystują jedną z jaskiń.
- Pamiętam je doskonale. Nigdy się nimi nie zajmowano. Moja rodzina pozwalała
poszukiwaczom skamieniałości i różnych dziwnych rzeczy przeszukiwać je do woli. - Gideon
skrzywił się. - Czy chce pani powiedzieć, że ktoś wykorzystuje jaskinie do nielegalnej
działalności?
- Dokładnie tak, milordzie. Odkryłam to kilka tygodni temu przeszukując nowe
przejście przez skały. - Jej oczy zapłonęły entuzjazmem. - W tym właśnie korytarzu
dokonałam szczególnie obiecujących odkryć. Wspaniała kość udowa, ale nie tylko... -
Przerwała nagle.
- O co chodzi?
- O nic. - Harriet skrzywiła nos niezadowolona z siebie. - Proszę mi wybaczyć tę
dygresję, milordzie. Często się zapominam, gdy dotykam tematu moich wykopalisk. Pewnie
pana nie interesują moje badania. Wróćmy do wykorzystywania jaskiń przez kryminalistów.
- Proszę kontynuować - mruknął Gideon. - To zaczyna być interesujące.
- A zatem, jak mówiłam, badałam właśnie nowe przejście i...
- Nie uważa pani, że to dość niebezpieczny sposób spędzania wolnego czasu?
Zdarzało się, że ludzie spędzali kilka dni zagubieni w tych jaskiniach. Niektórzy nawet tam
umarli.
- Zapewniam pana, że jestem ostrożna. Mam zawsze ze sobą lampę i znaczę drogę.
Mój ojciec mnie tego nauczył. A zatem, podczas jednej z moich ostatnich wypraw weszłam
do wspaniałej jaskini. Wielkiej jak salon. I pełnej wielce interesujących formacji. - Harriet
zmrużyła oczy. - Była również pełna nielegalnego towaru.
- Towaru?
- Towaru. Łupu. Przecież musi pan wiedzieć, o co mi chodzi. Kradzione rzeczy.
-Ach, łupy. Tak, oczywiście. - Gideon przestał się zastanawiać, czy jest szalona. Z
pewnością była niezwykle intrygującą kobietą, jakiej nie spotkał już od wieków. - Jakie to
łupy, panno Pomeroy?
Zamyśliła się, marszcząc nos.
- Zaraz. Było tam kilka sztuk pięknej srebrnej zastawy. Kilka złotych lichtarzy. Nieco
biżuterii. Wszystko to w najlepszym gatunku. Od razu domyśliłam się, że nie pochodzi to z
okolic Upper Biddleton.
- Dlaczego?
- W pobliżu jest jeden lub dwa domy, w których mogą się znajdować tak cenne rzeczy,
ale kradzież czegokolwiek byłaby głośna. Tymczasem o niczym takim nie słyszano.
- Rozumiem.
- Podejrzewam, że złodzieje przynieśli te przedmioty nocą i czekają, aż ich właściciele
zaprzestaną poszukiwań. Mówiono mi kiedyś, że złodzieje często wpadają, próbując sprzedać
łupy.
- Jest pani znakomicie poinformowana.
- Tak. Wydaje się jasne, że jacyś wyjątkowo przebiegli przestępcy wpadli na pomysł
przechowania ukradzionych rzeczy w jaskiniach do czasu, aż ucichnie szum i zainteresowanie
kradzieżą. Potem łup zostanie zabrany do Bath lub Londynu i sprzedany u różnych jubilerów.
9
- Panno Pomeroy. - Gideon po raz pierwszy zaczął się poważnie zastanawiać, czy
rzeczywiście w jaskiniach nie dzieje się niebezpiecznego. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć,
dlaczego nie zwróciła się pani z tą sprawą do mojego rządcy lub do miejscowego sędziego?
- Nasz sędzia jest już dość stary, sir. Prawdopodobnie nie poradziłby sobie z tą
sprawą, a pańskiemu rządcy, wybaczy pan szczerość, nie ufam zbytnio. - Harriet zacisnęła
usta. - Nie chciałabym wydawać pochopnych sądów, milordzie, ale mam wrażenie, że on wie
o tym, co się tu dzieje, i przymyka na to oko.
Gideon zmrużył oczy.
- To bardzo poważne oskarżenie, panno Pomeroy.
-Tak, wiem. Ale czuję, że nie mogę ufać temu człowiekowi. Nie wiem nawet, co pana
skłoniło do zatrudnienia go.
- Był pierwszym, który zgłosił się na to stanowisko - uciął sprawę Gideon.- Jego
referencje były wyśmienite.
- Dobrze, niech sobie będą, jakie chcą, a ja i tak mu nie wierzę. Przejdźmy do faktów.
Przynajmniej dwukrotnie byłam świadkiem, jak jacyś mężczyźni wchodzili w nocy do jaskiń.
Wnosili tam paczki, a wychodzili z pustymi rękami.
- Późno w nocy?
- Dokładnie - po północy. Oczywiście tylko w czasie odpływu. Inaczej wejście do
jaskiń byłoby niemożliwe.
Gideon przemyślał tę informację i zaniepokoił się. Myśl o pannie Pomeroy biegającej
po nocy bez opieki nie była przyjemna. Szczególnie, jeśli nie myliła się w swoich teoriach.
Zdecydowanie ta młoda dama nie jest dość dobrze pilnowana.
- A co, u Boga Ojca, robiła pani w nocy na plaży?
- Śledziłam ich, oczywiście. Z okna mojej sypialni widzę część plaży. Gdy odkryłam
w moich jaskiniach skradzione rzeczy, rozpoczęłam regularną obserwację. Kiedy pewnej
nocy dojrzałam na plaży światła, wzbudziło to moją podejrzliwości i wyszłam z domu, żeby
się temu przyjrzeć z bliska.
Gideon nie wierzył własnym uszom.
- Tak po prostu opuściła pani bezpieczny dom po to, by późną nocą śledzić ludzi,
których podejrzewała pani o kradzież?
Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem.
- A jak inaczej mogłabym się dowiedzieć, co się tam właściwie dzieje?
- Czy ciotka wie o pani dziwnym zachowaniu? - zapytał bez ogródek.
- Oczywiście, nie. Tylko by się zmartwiła, dowiedziawszy się o przestępcach w
okolicy. Ciocia Effie ma skłonności do dramatyzowania.
- Nie ona jedna. W tym przypadku jestem w stanie w pełni zrozumieć jej uczucia.
Harriet zignorowała tę uwagę.
- W każdym razie i tak ma dość spraw na głowie. Obiecałam znaleźć sposób na to, by
przygotować moją siostrę, Felicity, do jej debiutu tej zimy, a ciocia Effie bardzo przejęła się
tym projektem.
Gideon uniósł brwi.
- Chce pani sfinansować debiut swojej siostry? Sama?
Harriet wydała z siebie ciche westchnienie.
10
- Sama oczywiście nie dam rady. Nie wystarczy na to niewielki pensja, jaką zostawił
mi ojciec. Od czasu do czasu powiększam ją o niewielki dochód ze sprzedaży moich
znalezisk, ale w ten sposób nie dam rady sfinansować debiutu Felicity. Mam jednak pewien
plan.
- Jakoś mnie to nie dziwi.
Jej twarz rozbłysła entuzjazmem.
- Mam nadzieję, że uda się nakłonić ciocię Adelajdę do pomocy, teraz, gdy ten jej
skąpy mąż przeniósł się na łono Abrahama. Zgromadził majątek i wbrew swoim chęciom nie
był w stanie zabrać tego ze sobą. Ciotka Adelajda niedługo wszystko przejmie.
- Rozumiem. I sądzi pani, że ona zechce sfinansować debiut pani siostry?
Harriet zachichotała, najwyraźniej zachwycona swoim planem
- Jeśli zabierzemy Felicity do Londynu, jestem pewna, że uda nam się wydać ją za
mąż. Ona jest zupełnie inna niż ja. Jest rzeczywiście atrakcyjna. Mężczyźni będą padać jak
muchy u jej stóp. Ale żeby do tego doszło, muszę wysłać ją do Londynu, zupełnie jak na targ.
Zna pan to?
- Znam.
- Tak. Rzeczywiście. - Harriet zasępiła się. - Musimy wywiesić Felicity jak dojrzałą
śliwkę przed całym Beau Monde i czekać z nadzieją, że jakiś godny zaufania dżentelmen
zerwie ją z gałązki.
Gideon zacisnął zęby, wyraźnie przypominając sobie własne doświadczenia związane
z londyńskim sezonem towarzyskim.
- Dość dobrze wiem, jak działa ten system, panno Pomeroy.
Harriet zaróżowiła się.
- Domyślam się, milordzie. Wróćmy zatem do sprawy opróżnienia jaskiń.
- Proszę mi powiedzieć, panno Pomeroy, czy poruszała już pani z kimś ten temat?
- Nie. Kiedy stwierdziłam, że nie mogę zaufać panu Crane, bałam się wspominać
komukolwiek o moich spostrzeżeniach. Pomyślałam, że każdy, komu zaufam, mógłby poczuć
się zobowiązany do pójścia z tą sprawą do pana Crane'a. A potem dowody mogłyby zniknąć.
Poza tym, jeśli mogę być szczera,
wolałabym, by nikt nie wchodził do tej jaskini.
- Hm. - Gideon przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, starając się uporządkować to,
co usłyszał. Niezaprzeczalnie. Harriet Pomeroy mówiła to wszystko poważnie. Nie mógł już
się oszukiwać, że jest wariatką czy choćby tylko dziwaczką. - Jest pani pewna, że widziała w
jaskini skradzione przedmioty?:
- Oczywiście. - Harriet wyprostowała się. - Sir, uważam, że powinien pan natychmiast
zacząć działać, by wyrzucić tych przestępców z jaskiń. Zmuszona jestem nalegać, by zajął się
pan tą sprawą jak najszybciej. To jest pański obowiązek.
Głos Gideona stał się wyjątkowo uprzejmy. Ci, którzy go dobrze znali, zdawali sobie
sprawę z przyczyny takiego tonu.
- Pani nalega, panno Pomeroy?
- Obawiam się, że muszę. - Harriet była najwyraźniej nieświadoma ukrytej groźby w
jego głosie. - Widzi pan, ci przestępcy mi przeszkadzają.
Gideon zastanawiał się, czy nie zgubił wątku.
- Przeszkadzają? Nie rozumiem.
11
Posłała mu pełne niecierpliwości spojrzenie.
- Przeszkadzają w moich poszukiwaniach. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła
przeszukać tę jaskinię. Do tej pory się wahałam, czekając, aż przestępcy zostaną stamtąd
usunięci. Obawiam się, że jeżeli tam wejdę z młotkiem i dłutem, złodzieje zauważą, że ktoś
był w jaskini.
- Dobry Boże! - Gideon zapomniał już, że miał jej za złe kategoryczny ton. Jej
nalegania miały istotne przyczyny. - Jeśli choć połowa z tego, co mi pani powiedziała, jest
prawdą, nie wolno pani nawet myśleć o zbliżeniu się do tej jaskini, panno Pomeroy.
- Ależ w dzień jest tam zupełnie bezpiecznie. Złodzieje odwiedzają to miejsce tylko w
nocy. Co do planu ujęcia przestępców, mam pewien pomysł, którym pan będzie pewnie
zainteresowany. Chociaż z pewnością ma pan i swoje sugestie. Najlepiej będzie, jeśli
zajmiemy się tym razem.
- Panno Pomeroy, nie słucha mnie pani. - Gideon podniósł się, postąpił krok w
kierunku biurka i się nad nim pochylił. Wsparł się mocno dłońmi na mahoniowym blacie. Był
świadom, jakie wrażenie wywarł w ten sposób na Harriet. Musiała teraz patrzeć wprost na
jego zeszpeconą twarz. Otworzyła szeroko oczy, zdziwiona jego zachowaniem, ale nie
wydawała się onieśmielona.
- Ależ słucham pana, milordzie. - Chciała się cofnąć. Gideon powstrzymał jej unik,
chwytając ją palcami pod brodę. Nie bez przyjemności zauważył, że jej skóra była miękka i
niewiarygodnie gładka. Zdał sobie również sprawę z tego, że cała jest delikatna. Jej drobne
kości wydawały się kruche w jego masywnych dłoniach.
- Pozwoli pani, że będę bezpośredni - warknął, nie starając się ukryć zniecierpliwienia.
Harriet Pomeroy nie analizowała pozornie uprzejmych słów. - Nie wolno pani pokazywać się
w pobliżu jaskiń, dopóki nie zbadam tej całej sprawy i nie podejmę stosownych działań. Czy
to jasne, panno Pomeroy?
Harriet rozchyliła usta, chcąc zaprotestować. Ale zanim zdołała wydobyć z siebie głos,
na progu domku rozległ się przeraźliwy krzyk. Harriet podskoczyła i odwróciła się do drzwi.
Gideon podążył za jej wzrokiem.
- Pani Stone - stwierdziła Harriet głosem zdradzającym absolutne zaskoczenie.
- Boże w niebiesiech! To on! Potwór z Blackthorne Hall! - Drżąca ręka pani Stone
powędrowała do szyi. Wpatrywała się przerażona w Gideona. - A więc wróciłeś tu, ty
rozpustny, krwiożerczy potworze. Jak śmiesz dotykać swymi rękami kolejnej czystej panny?
Proszę uciekać, panno Harriet! Niech pani ratuje swoje życie.
Gideon poczuł, jak żołądek zaciska mu się z wściekłości. Uwolnił Harriet i zbliżył się
o krok do pani Stone.
- Milcz, stara czarownico!
- Nie dotykaj mnie! - pani Stone odskoczyła od niego. - Nie podchodź do mnie,
potworze! Och! - Nagle jej wzrok poszybował w górę i pani Stone zemdlona osunęła się
ciężko na podłogę. |
Gideon popatrzył na nią z niesmakiem. Potem odwrócił się do Harriet, by zobaczyć,
jak to przyjęła. Ta w niemym przerażeniu przyglądała się nieruchomemu ciału gospodyni.
- Wielkie nieba - udało jej się w końcu wykrztusić.
12
- Widzi pani teraz, dlaczego nie spędzam tu wiele czasu panno Pomeroy - powiedział
ponuro Gideon - Nie cieszę się w Upper Biddleton zbyt wysokim poważaniem. I jest tu
więcej osób, które życzą mi rychłej śmierci, nie tylko pani Stone.
2
- Ileż kłopotów z tą kobietą. - Harriet wstała i przykucnęła obok pani Stone. Uklękła. -
Zwykle ma gdzieś przy sobie sole trzeźwiące. A, tu są.
Z przepastnej kieszeni szarej sukni gospodyni wyciągnęła małą buteleczkę. Zanim
zbliżyła sole do nosa zemdlonej kobiety, wahała się i popatrzyła na Gideona.
- Może lepiej, żeby się pan nad nią nie pochylał, gdy przyjdzie do siebie. Wygląda na
to, że to pański widok pozbawił ją przytomności.
Gideon chmurnie przyglądał się gospodyni.
- Ma pani rację. Pójdę już, panno Pomeroy. Ale zanim to zrobię, powtórzę to, co
mówiłem gdy nam przerwano. Nie wolno pani zbliżać się do jaskiń, dopóki nie załatwię
sprawy złodziei. Czy to jasne?
- Jasne - odpowiedziała niecierpliwie. - Ale pozbawione sensu. I tak będę panu
musiała towarzyszyć do jaskini, która służy przestępcom do przechowywania łupów. Mało
prawdopodobne, żeby pan ją sam znalazł. Mógłby pan błądzić samotnie przez lata. Sama
odkryłam ją niedawno.
- Panno Pomeroy...
W jego oczach ujrzała błysk zdecydowania i postarała się o najbardziej przekonujący
uśmiech, na jaki ją było stać. Wspomniała, jak kiedyś radziła sobie z ojcem. Pomyślała też, że
w tym domu od dawna nie było mężczyzny. Mężczyźni to uparte stworzenia, stwierdziła. Ten
zaś miał w tym kierunku wyjątkowe skłonności.
- Proszę pomyśleć rozsądnie, sir. - Harriet powiedziała to specjalnie uspokajającym
tonem. - Za dnia na plaży jest absolutnie bezpiecznie. Złodzieje przychodzą tylko późno w
nocy, i to najwyżej raz lub dwa razy w miesiącu. Wie pan, odpływy. Nie zaryzykujemy
niczego, gdybym jutro pokazała panu jaskinię.
- Może mi pani narysować mapę - odparł chłodno Gideon. Zaczynał ją irytować. Czy
naprawdę spodziewał się, że powierzy mu coś tak ważnego? W grę wchodziły jej cenne
znaleziska.
- Obawiam się, że choć szkicuję dość dobrze, nie mam wyczucia kierunku - skłamała
gładko. - A oto mój plan. Jutro rano przejdę się jak co dzień po plaży. Może pan chyba zjawić
się tam o tej samej porze, prawda?
- Nie o to mi chodzi.
-Możemy spotkać się w taki sposób, by postronny obserwator uznał to spotkanie za
przypadkowe. Pokażę panu przejście przez skały, prowadzące do jaskini, której używają
złodzieje. Potem zastanowimy się, jak zorganizować pułapkę. A teraz, proszą wybaczyć,
chciałabym zająć się panią Stone.
- Do diabła, kobieto! - Ciemne brwi Gideona zbiegły się w groźnym grymasie. - Może
nawykła pani do rozkazywania wszystkim dookoła, ale proszę nie sądzić, że uda się pani
mnie zmusić do czegokolwiek.
13
- Och - jak na zawołanie jęknęła pani Stone. - Och! Dobry Boże! Tak źle się czuję. -
Zamrugała powiekami.
Harriet przybliżyła sole trzeźwiące do jej twarzy i syknęła na stojącego przy drzwiach
Gideona.
- Proszę, milordzie - powiedziała, nie odwracając się. - Zmuszona jestem nalegać. Pani
Stone z pewnością wpadnie w histerię, gdy zobaczy tu pana. Spotkamy się jutro rano około
godziny dziesiątej na plaży. To jedyny sposób, by odnalazł pan właściwą jaskinię. Musi mi
pan uwierzyć.
Gideon zawahał się, wyraźnie niezadowolony z tego, że się go do czegoś zmusza.
Przymrużył oczy.
- Doskonale. Jutro o dziesiątej na plaży. Ale na tym skończy się pani udział w tej
sprawie, panno Pomeroy. Czy dość jasno się wyrażam?
- Zupełnie jasno, milordzie.
Obrzucił ją taksującym, podejrzliwym spojrzeniem. Harriet pomyślała, że widocznie
nie przekonał go jej uspokajający uśmiech. Przeszedł obok niej i skierował się do hallu.
- Miłego dnia, panno Pomeroy. - Nacisnął na głowę kapelusz.
- Miłego dnia, milordzie - zawołała za nim. - I dziękuję, że tak szybko przyjechał pan
tu w odpowiedzi na mój list. Doceniam pańską pomoc w tej sprawie. Myślę, że sobie pan z
nią poradzi.
- Jestem szczęśliwy, że okazałem się odpowiednim kandydatem na stanowisko, które
chciała pani obsadzić - burknął. - Zobaczymy, jak szczodra okaże się pani, gdy spełnię swoje
zadanie i przyjdzie czas na zapłatę.
Harriet drgnęła, poruszona jego sarkazmem. Patrzyła, jak przez otwarte drzwi wyszedł
na marcowe słońce. Nawet się nie obejrzał. Dojrzała zarys sylwetki rosłego rumaka
czekającego spokojnie na zewnątrz. Koń był doprawdy masywnym stworzeniem, podobnie
zresztą jak jego właściciel. Ciężkie kopyta, imponujące mięśnie. Kształt łba świadczący o
uporze. W tym wierzchowcu nie było nic delikatnego, eleganckiego. Wyglądał na dość
dużego i spokojnego, by dźwigać na grzbiecie rycerza w pełnej zbroi, zdążającego na pole
bitwy.
Harriet usłyszała, że wicehrabia odjeżdża drogą wzdłuż skarpy. Na chwilę zastygła w
bezruchu, klęcząc obok zemdlonej gospodyni. Przedpokój domku wydał jej się znowu
przestronny. Przedtem, gdy przebywał w nim St. Justin, sprawiał wrażenie ciasnego.
Harriet zdała sobie nagle sprawę, że dzikie, zeszpecone blizną rysy twarzy St. Justina
wryły się głęboko w jej pamięć. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego mężczyzny.
Był niewiarygodnie duży - podobnie jak jego koń - wysoki, masywnie zbudowany,
miał szerokie, umięśnione ramiona i mocne nogi. Jego dłonie były ogromne, stopy - również.
Harriet zastanawiała się, czy rękawicznik i szewc wicehrabiego liczyli sobie za zużycie
większej ilości materiału na każdą parę rękawic czy butów.
St. Justin miał prawdopodobnie nieco ponad trzydzieści lat i wszystko w nim
wydawało się silne i dzikie. Przypominał jej wyniosłego lwa, którego widziała trzy lata temu
w zwierzyńcu pana Petershama. Nawet jego oczy miały coś z dzikiej bestii. Harriet
pomyślała, że to piękne oczy, złote, pełne ostrożności i chłodnej inteligencji.
14
Czarne jak smoła włosy St. Justina, szerokie kości policzkowe i silnie zarysowana
szczęka uzupełniały jego lwi wygląd. Blizna jedynie podkreślała wrażenie siły drapieżnej
bestii, której nieobca jest przemoc.
Harriet zastanawiała się, gdzie i jak został zraniony. Blizna przecinająca jego twarz
wyglądała na starą. Prawdopodobnie stało się to kilka lat temu. Miał szczęście, że nie stracił
oka.
Pani Stone wzdrygnęła się ponownie i jęknęła. Harriet zmusiła się do zainteresowania
jej stanem. Poruszyła buteleczką, którą trzymała przy twarzy zemdlonej.
- Słyszy mnie pani, pani Stone?
- Co? Tak. Tak, słyszę. - Kobieta otworzyła oczy i popatrzyła na Harriet. Skrzywiła się
boleśnie. - Co się stało? Ach, Boże! Już pamiętam. On był tutaj, prawda? To nie była zjawa.
Bestia jest tutaj. W cielesnej postaci.
- Proszę się uspokoić, pani Stone. Już się wyniósł.
Oczy pani Stone rozszerzyły się w ponownym przypływie strachu. Przylgnęła do
ramienia Harriet, zaciskając jak imadło swe kościste palce wokół jej talii.
- Nic się panience nie stało? Czy ten szubrawiec dotknął panienki? Widziałam, że
pochylał się nad panienką jak olbrzymi wąż.
Harriet starała się nie okazywać irytacji.
- Nie ma o czym mówić, pani Stone. On tylko na chwilę ujął mnie pod brodę.
- Boże, chroń nas...- Oczy pani Stone ponownie się zamknęły.
W tej samej chwili Harriet usłyszała stukot butów na ganku, a zaraz później drzwi,
które przedtem zatrzasnęły się za wychodzącym wicehrabią, otworzyły się, odsłaniając
Eufemię Pomeroy i uroczo zarumienioną siostrę Harriet, Felicity. Nie bez powodu uważana
była przez wszystkich w Upper Biddleton za wyjątkową piękność. Była nie tylko urocza, ale
miała też poczucie stylu i elegancji, rzucające się w oczy mimo skromnych możliwości
finansowych sióstr Pomeroy.
Dziś wyglądała zachwycająco świeżo w ozdobionej falbankami sukni w białe i
jasnozielone pasy. Ciemnozielony płaszcz i zielony, przybrany piórami czepek uzupełniały jej
strój. Miała jasne, zielone oczy, złote blond włosy - jedno i drugie odziedziczone po matce.
Krój sukni podkreślał też inną cechę, którą zawdzięczała przodkom po kądzieli - piękny,
pełny biust.
Eufemia Pomeroy Ashecombe weszła do domku pierwsza, ściągając rękawiczki.
Owdowiała tuż przed śmiercią brata, wielebnego Pomeroya, i niedługo potem stanęła w progu
domu swoich bratanic. Dobiegała teraz pięćdziesiątki. Kiedyś uważano ją za piękność. W
opinii Harriet nadał była atrakcyjną kobietą. Zdjąwszy czepek, odsłoniła siwe, niegdyś
ciemne włosy. Jej oczy miały szczególny, charakterystyczny dla Pomeroyów turkusowy
kolor, podobnie jak oczy Harriet.
Effie z przerażeniem patrzyła na zemdloną gospodynię.
- Och, nie. Znowu.
Felicity weszła za ciotką do hallu, zamknęła drzwi i zobaczyła panią Stone.
- Wielkie nieba! Kolejny atak histerii. O co chodzi tym razem? Mam nadzieję, że o coś
bardziej interesującego niż ostatnio. Wydaje mi się, że wtedy poszło tylko o to, że najstarszej
córce lady Barker udało się złapać na męża bogatego kupca.
15
- Rzeczywiście, to tylko kupiec. Przecież wiesz, że pani Stone przywiązuje wielką
wagę do odpowiedniej pozycji towarzyskiej - przypomniała jej ciotka Effie. - Annabelle
Barker pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Pani Stone miała rację uważając, że mogła trafić
lepiej.
- Jeśli chodzi o moje zdanie, Annabelle nie mogła trafić lepiej - stwierdziła Felicity w
typowy dla siebie pragmatyczny sposób. - Mąż ją finansuje bez żadnych ograniczeń.
Mieszkają w pięknym domu w Londynie, mają dwa powozy i Bóg wie ile służby. Annabelle
ma zapewnione dostatnie życie.
Harriet skrzywiła się, trzymając ocet pod nosem pani Stone.
- W dodatku słyszy się, że Annabelle jest nieprzytomnie zakochana w swoim bogatym
kupcu. Zgadzam się z tobą, Felicity, nie wyszła na tym tak źle. Ale wątpię, by ciocia Effie lub
pani Stone mogły spojrzeć na to z naszego punktu widzenia.
- Z tego związku nic dobrego nie będzie - stwierdziła proroczym tonem ciotka Effie. -
Nigdy nie jest dobrze, kiedy młoda dziewczyna idzie za głosem serca. Szczególnie wtedy,
gdy prowadzi ją to prosto na dół drabiny społecznej.
- Zawsze nam to powtarzasz, ciociu Effie. - Felicity zwróciła się ku pani Stone. - A
zatem, co się stało tym razem?
Zanim Harriet zdążyła odpowiedzieć, pani Stone otworzyła oczy i z trudem usiadła.
- Potwór z Blackthorne Hall powrócił - zaczęła.
- Dobry Boże - przestraszyła się ciotka Effie. - O czym ona mówi?
- Bestia powróciła na miejsce swej zbrodni - ciągnęła pani Stone.
- Kim, u Boga Ojca, jest ten Potwór z Blackthorne Hall? -zapytała Felicity.
- St. Justin - szepnęła pani Stone. - Jak śmiał? Jak śmiał tu wrócić? I jak śmiał straszyć
panienkę Harriet?
Felicity popatrzyła zaciekawiona na Harriet.
-Wielkie nieba! Wicehrabia St. Justin był tutaj?
- Tak, był - przyznała Harriet.
Ciotka Effie bezwiednie otworzyła usta.
- Był tu wicehrabia? Tu, w tym domu?
- Zgadza się - odpowiedziała Harriet. - A teraz, ciociu Effie, Felicity, jeśli
zaspokoiłyście swoją ciekawość, może zajmiemy się postawieniem pani Stone z powrotem na
nogi.
- Harriet, nie mogę w to uwierzyć. - Głos ciotki Effie zdradzał przestrach. - Czy
chcesz mi powiedzieć, że najważniejszy w tym okręgu ziemianin, wicehrabia, mający
wkrótce odziedziczyć godność lorda, złożył nam wizytę i przyjęłaś go tak ubrana? W tym
brudnym fartuchu i okropnej sukni, która już dawno powinna była zostać przefarbowana?
- On tylko wpadł po drodze - wyjaśniła Harriet, starając się utrzymać niedbały ton.
- Wpadł tu po drodze? - Felicity wybuchnęła śmiechem. - Doprawdy, Harriet, nie
zdarzyło się jeszcze, by wicehrabiowie zaglądali do nas po drodze.
- Czemu nie? - nie ustępowała rozdrażniona Harriet. - Blackthorne Hall to jego dom, a
to niedaleko stąd.
- W ciągu pięciu lat, od kiedy tu mieszkamy, wicehrabia St. Justin nigdy jeszcze nie
potrudził się, by odwiedzić Upper Biddleton. Nawet tata widział tylko ojca St. Justina i to
16
zaledwie raz. Było to w Londynie, gdy Hardcastle wyznaczył go na rektora i zaoferował mu
tę parafię.
- Musisz mi uwierzyć na słowo, Felicity, że St. Justin odwiedził nas i była to zwykła
towarzyska wizyta - podsumowała zwięźle Harriet. - Dla mnie jest to zupełnie naturalne, że
odwiedził posiadłości rodzinne w tym okręgu.
- W miasteczku mówią, że St. Justin nigdy nie zagląda do Upper Biddleton.
Nienawidzi samego widoku tego miejsca. - Ciotka Effie powachlowała się dłonią. - Wielkie
nieba! Sama zaczynam czuć się słabo. Wicehrabia tu, w tym domu. Trudno to sobie
wyobrazić.
- Na pani miejscu nie byłabym taka spokojna, pani Ashecombe. - Pani Stone posłała
jej mroczne, porozumiewawcze spojrzenie. - Położył rękę na panience Harriet. Widziałam to.
Dzięki Panu Najwyższemu, weszłam do gabinetu w samą porę.
- W samą porę? - Zainteresowanie Felicity osiągnęło apogeum.
- Nieważne, panienko Felicity. Jest panienka za młoda na takie rzeczy. Powinniśmy
dziękować Bogu, że nie było za późno, gdy przyszłam.
- Za późno na co? - nie ustępowała Felicity.
Harriet westchnęła tylko. Ciotka Effie zmarszczyła się.
- Co się tu wydarzyło, Harriet, kochanie? Nie straciłyśmy chyba herbaty czy czegoś
równie okropnego?
- Nie, nie straciłyście herbaty, bo nawet mu jej nie zaproponowałam - przyznała się
Harriet.
- Nie zaproponowałaś mu herbaty? Odwiedził cię wicehrabia i niczym go nie
poczęstowałaś? - Na twarzy ciotki Effie pojawił się wyraz najprawdziwszego zaskoczenia. -
Harriet, co ja mam z tobą zrobić? Czy nie potrafisz się odpowiednio zachowywać?
- Chcę wiedzieć, co się stało - przerwała jej zdecydowanie Felicity. - Co z tym
kładzeniem na tobie rąk, Harriet?
- Nic się nie stało. - Harriet żachnęła się. - Nie położył na mnie rąk. - Przypomniała
sobie wielką dłoń wicehrabiego podtrzymującą jej brodę i groźne spojrzenie jego ciemnych
oczu. - No, może dotknął mnie, ale tylko na chwilę. Nie ma o czym mówić, zapewniam was.
- Harriet! - Felicity była wyraźnie podekscytowana. - Opowiedz nam wszystko.
Ale to pani Stone jej odpowiedziała.
- Zuchwały jak sam diabeł. - Jej spracowane dłonie zginęły w fałdach fartucha,
podczas gdy oczy płonęły świętym oburzeniem. - Myśli, że wszystko mu wolno. Bestia nie
ma w sobie wstydu, odrobiny wstydu - parsknęła.
Harriet popatrzyła na nią groźnie.
- Proszę teraz nie płakać, pani Stone.
- Przepraszam, panienko Harriet. - Pani Stone pociągnęła jeszcze cichutko nosem i
otarła oczy rąbkiem fartucha. - Po prostu jego widok wywołał te wszystkie okropne
wspomnienia sprzed lat.
- Jakie wspomnienia? - zapytała zaciekawiona Felicity.
- Boże! Wspomnienia o mojej ślicznej, małej panience Deirdre. - Pani Stone zakryła
oczy.
- Kim była Deirdre? - dopytywała się ciotka Effie. - Pani córką?
Pani Stone przełknęła łzy.
17
- Nie, nie była moja. Zbyt była delikatna, by być ze mną spokrewniona. Była jedynym
dzieckiem wielebnego Rushtona. Opiekowałam się nią.
-Rushton -skojarzyła szybko ciotka Effie. - A, tak. Poprzedni proboszcz tej parafii.
Ten, którego zastąpił mój drogi brat.
Pani Stone potwierdziła ruchem głowy. Jej wąskie usta drżały.
- Od śmierci jego słodkiej żony panienka Deirdre była dla niego wszystkim. Wniosła
do tego domu radość i słońce. A potem ta bestia ją zniszczyła.
- Bestia? - Felicity wyglądała tak, jakby czytała którąś ze swoich ulubionych powieści
z dreszczykiem. - Czy chodzi o wicehrabiego St. Justina? Zniszczył Deirdre Rushton? Jak?
- Bezwstydny potwór - wymamrotała pani Stone, ponownie przykładając dłonie do
oczu.
- Dziwne. - Ciotka Effie wyglądała na zaskoczoną. - Wicehrabia zrujnował
dziewczynę? Doprawdy, pani Stone. Trudno uwierzyć w coś takiego. Pomijając wszystko
inne, ten człowiek jest dżentelmenem. Dziedzicem hrabstwa. A ona była córką proboszcza.
- Nie jest żadnym dżentelmenem - stwierdziła pani Stone.
Harriet straciła cierpliwość. Odwróciła się do gospodyni.
- Pani Stone. Sądzę, że na dziś dość już będzie pani dramatycznych uwag. Może już
pani wrócić do kuchni.
Mokre od łez oczy pani Stone wyrażały nieme cierpienie.
- To prawda, panienko Harriet. Ten człowiek zabił moją małą panienkę Deirdre tak
samo, jakby własnoręcznie pociągnął za spust w pistolecie.
- Pistolecie? - Harriet popatrzyła na nią zaskoczona. Na chwilę w hallu zapanowała
pełna napięcia cisza. Effie nie mogła z siebie wydobyć słowa. Nawet Felicity nie potrafiła
sformułować następnego pytania.
Harriet poczuła, że zaschło jej w ustach.
- Pani Stone - powiedziała w końcu ostrożnie. - Chce pani powiedzieć, że wicehrabia
St. Justin zabił poprzedniego mieszkańca tego domu? Obawiam się, że nie pozwolę pani
kontynuować tej opowieści, jeśli zamierza pani dalej mówić tak potworne rzeczy.
- Ale to prawda, panienko Harriet. Przysięgam na moje życie. Wszyscy mówili, że to
samobójstwo, niech spoczywa w pokoju, ale ja wiem, że to on ją do tego doprowadził. Potwór
z Blackthorne Hall jest skończonym grzesznikiem i wszyscy w miasteczku o tym wiedzą.
- Wielkie nieba! - westchnęła Felicity.
- To jakaś pomyłka - wyszeptała ciotka Effie.
Ale Harriet popatrzyła pani Stone prosto w oczy i wyczytała z nich, że gospodyni
mówi prawdę, a przynajmniej w to wierzy.
Harriet nagle poczuła się słabo.
- Jak St. Justin mógł doprowadzić Deirdre Rushton do samobójstwa?
- Byli zaręczeni i mieli się pobrać - powiedziała cicho pani Stone. - To było dawniej,
zanim się okazało, że on odziedziczy tytuł. Starszy brat Gideona Westbrooka, Randal, jeszcze
wtedy żył. Oczywiście to Randal miał odziedziczyć tytuł. Był takim wspaniałym
człowiekiem. Prawdziwy, godny dziedzic hrabstwa Hardcastle. Człowiek godzien podążyć w
ślady jego hrabiowskiej mości.
- Nie tak jak Potwór z Blackthorne Hall? - zapytała Felicity.
Pani Stone posłała jej dziwne spojrzenie i zniżyła głos do szeptu.
18
- Niektórzy nawet mówią, że Gideon Westbrook zabił swego brata, żeby odziedziczyć
tytuł i majątek.
- To jest fascynujące - mruknęła Felicity.
- Niewiarygodne. - Ciotka Effie była oszołomiona.
-Jeśli chcecie znać moje zdanie, to wszystko jest kłamstwem - obwieściła Harriet. Ale
gdzieś w dole brzucha poczuła nieprzyjemny chłód. Pani Stone wierzyła w prawdziwość
każdego swego słowa. Miała co prawda skłonności do dramatyzowania, ale Harriet znała dość
długo swoją gospodynię, by wiedzieć, że jest absolutnie uczciwa.
- To najszczersza prawda - powiedziała chmurnie pani Stone. - Przysięgam.
- Dobrze, pani Stone. Proszę nam teraz opowiedzieć, jak ta bestia, to jest wicehrabia,
doprowadził tę młodą damę do samobójstwa - nalegała Felicity.
Harriet przestała oponować. Wyprostowała się, mówiąc sobie, że zawsze lepiej jest
znać fakty.
- Tak, pani Stone. Skoro powiedziała już nam pani aż tyle, równie dobrze może nam
pani wyznać resztę. Co dokładnie przydarzyło się Deirdre Rushton?
Pani Stone zacisnęła pięści.
- Narzucał się jej. Uwiódł ją, zrobił to, bestia. Użył jej do swoich rozpustnych celów.
Zrobił jej dziecko, ot co. Ale zamiast zachować się jak trzeba i ożenić się z nią, odepchnął ją.
To nie była żadna tajemnica. Zapytajcie kogokolwiek w okolicy.
Ciotka Effie i Felicity milczały, nie mogąc w to uwierzyć.
- O, mój Boże! - Harriet usiadła gwałtownie na stołku. Zdała sobie sprawę, że do bólu
zacisnęła pięści. Zmusiła się do głębokiego, odprężającego oddechu. - Czy jest pani tego
absolutnie pewna, pani Stone? Nie wyglądał na takiego. Właściwie... nawet mi się spodobał.
- A co ty wiesz o mężczyznach, którzy robią takie rzeczy? zapytała ciotka Effie z
chłodną logiką. - Nigdy nie miałaś okazji takiego spotkać. Nawet nie miałaś swego debiutu,
ponieważ mój brat niech spoczywa w pokoju, nie zostawił nam dość pieniędzy. Może gdybyś
pojechała do stolicy i poznała trochę świata, nauczyłabyś się, że mężczyznę tego typu nie
zawsze można rozpoznać na pierwszy rzut oka.
-Pewnie masz absolutną rację, ciociu Effie. - Harriet czuła się w obowiązku przyznać,
że to, co mówi ciotka, może być prawdą. Rzeczywiście, nie miała żadnych doświadczeń z
mężczyzną zdolnym do tego, by uwieść niewinną kobietę, a następnie ją porzuć- - Słyszy się
różne historie, ale to oczywiście nie to samo co bezpośrednie doświadczenie z tego typu
człowiekiem, prawda.
- Pewnie bolejesz nad tym, że nie masz takich doświadczeń - zauważyła Felicity.
Ponownie zwróciła się do pani Stone: - Błagam niech pani opowiada dalej.
- Tak - potwierdziła Harriet smutno. - Może pani nam już teraz powiedzieć.
Pani Stone zwiesiła głowę, popatrzyła na Harriet i Felicity
załzawionymi oczyma.
- Jak już mówiłam, Gideon Westbrook był drugim synem hrabiego Hardcastle.
- Czyli nie był wicehrabią - mruknęła Felicity. - Oczywiście - wtrąciła się ciotka Effie
z właściwym sobie tonem autorytetu w tych sprawach. - Nie nosił wtedy żadnego tytułu,
ponieważ był tylko drugim synem. Jego starszy brat został wicehrabią.
- Wiem, ciociu Effie. Proszę mówić dalej, pani Stone.
19
- Ta bestia zapragnęła mojej słodkiej Deirdre, gdy tylko pokazała się w Londynie.
Wielebny Rushton zgromadził wszystkie swoje fundusze, żeby sfinansować jej debiut, a
Potwór był pierwszym, który się jej oświadczył.
- I wielebny Rushton zdecydował się chwycić to, co się da? - zapytała Harriet.
Twarz pani Stone rozjaśniła się.
- Wielebny powiedział pannie Deirdre, żeby przyjęła te oświadczyny. Potwór nie
posiadał tytułu, ale miał pieniądze i pochodził z dobrej rodziny. To była świetna partia.
- Tak to wtedy wyglądało - skomentowała cicho Effie.
- Innymi słowy, chciała go poślubić dla jego pieniędzy i możliwości związania się ze
znaną rodziną- podsumowała Harriet.
- Moja panienka Deirdre była zawsze dobrą i posłuszną córką. - W głosie pani Stone
wyczuwało się zachwyt. - Zgodziła się zrobić to, co kazał jej ojciec, chociaż Westbrook był
jedynie drugim synem i do tego brzydkim jak noc. Mogła trafić lepiej, ale jej ojciec nie chciał
ryzykować, czekając. Nie było go stać na dłuższe trzymanie jej w Londynie.
Harriet popatrzyła na nią zirytowana.
- Wcale nie uważam, że jest brzydki.
Pani Stone skrzywiła się.
- Wielka, przerośnięta kreatura. Z tą przerażającą szramą wygląda jak diabeł z samego
piekła. Zawsze tak wyglądał, nawet zanim został ranny. Moja biedna panienka Deirdre
dostawała dreszczy na sam jego widok. Ale spełniła swój obowiązek
-A nawet więcej, sądząc po tym, co usłyszałyśmy - mruknęła Harriet.
Ciotka Effie potrząsnęła smutno głową.
- Ach, te głupie młode dziewczyny, które upierają się, by iść za głosem serca, a nie
rozsądku. Co za głupota. Kiedyż wreszcie nauczą się, że muszą mieć się na baczności i strzec
swej niewinności aż do chwili, kiedy szczęśliwie wyjdą za mąż, o ile nie chcą zrujnować
sobie życia?
- Moja Deirdre była dobrą dziewczyną, taka była - zapewniała lojalnie pani Stone. -
Uwiódł ją, mówię wam. Była niewinnym jagnięciem, które nie znało spraw ciała, a on ją
wykorzystał. Poza tym byli zaręczeni. Kiedy zobaczyła, że będzie miała dziecko, sądziła, że
on zachowa się jak dżentelmen.
- Wierzyła pewnie, że żaden prawdziwy dżentelmen nie odwoła zaręczyn -
powiedziała z namysłem Harriet.
- Tak, prawdziwy dżentelmen by nie odwołał- zauważyła cierpko ciotka Effie. -
Sprawa polega na tym, że kobieta nie może być pewna uczciwości mężczyzny w takich
sytuacjach. I właśnie dlatego musi przede wszystkim unikać ryzyka kompromitacji. Gdy
zabierzemy cię do Londynu, Felicity, najlepiej zrobisz, pamiętając o tej historii.
-Tak, ciociu Effie.
Felicity znacząco popatrzyła w górę, a Harriet pozwoliła sobie na ponury uśmiech. Nie
pierwszy raz musiały wysłuchać szczególnego wykładu życzącej im dobrze ciotki.
Effie uważała się za najwyższy autorytet w dziedzinie dobrych manier. Nieodwołalnie
ogłosiła się doradcą i strażnikiem w tych sprawach, mimo że Harriet często przypominała jej,
że tu, w Upper Biddleton, nie było niczego, przed czym miałyby się strzec.
- Jak powiedziałam, St. Justin nie jest dżentelmenem. Jest okrutną, pozbawioną serca,
bezwstydną bestią.- Pani Stone otarła oczy wierzchem czerwonej, kościstej dłoni. - Najstarszy
20
syn hrabiego został zabity wkrótce potem, jak panienka Deirdre zdała sobie sprawę, że jest w
ciąży. Jechał niedaleko stąd wzdłuż wybrzeża i podobno koń poniósł. Spadł ze skarpy do
morza. Skręcił kark, ot co. Wypadek, jak mówili. Ale ludzie zaczęli mieć wątpliwości, gdy
zobaczyli, jak wicehrabia potraktował panienkę Deirdre.
- Obrzydliwe. - Oczy Felicity były nadał szeroko otwarte.
- Jak tylko Gideon Westbrook dowiedział się, że odziedziczy tytuł, zerwał zaręczyny.
- Nie. Naprawdę? - wykrzyknęła Felicity.
Pani Stone potwierdziła chmurnie.
- Opuścił ją natychmiast, chociaż wiedział, że nosi jego dziecko. Oświadczył jej, że
teraz jest wicehrabią St. Justin, a kiedyś zostanie hrabią Hardcastle, i że może mu się trafić
coś lepszego niż biedna córka proboszcza.
- Dobry Boże! - Harriet przypomniała sobie błysk chłodnej inteligencji w mrocznych
oczach Gideona. Kiedy się nad tym zastanowiła, musiała przyznać, że nie wyglądał na
człowieka, którym kierują zbyt subtelne uczucia. Wyglądał na człowieka upartego. Zadrżała. -
Mówi pani, że on wiedział o tym, że Deirdre spodziewa się dziecka?
- Tak, niech będzie przeklęta jego dusza. Wiedział. - Pani Stone na przemian zaciskała
i rozluźniała pięści. - Siedziałam z nią tej nocy, gdy zdała sobie sprawę, że jest w ciąży.
Objęłam ją. Płakała przez całą noc, a nad ranem poszła się z nim zobaczyć. Gdy wróciła, po
jej minie poznałam, że została odepchnięta.
Łzy zakręciły się w oczach pani Stone i spłynęły po jej pulchnych policzkach.
- Co było dalej? - zapytała cicho przejęta Felicity.
- Panienka Deirdre poszła do gabinetu, wyjęła pistolet swojego ojca i zastrzeliła się.
To właśnie wielebny Rushton, biedaczysko, ją znalazł.
- Biedne, nieszczęśliwe dziecko - szepnęła ciotka Effie. - Gdyby była choć trochę
ostrożniejsza. Gdyby bardziej dbała o swoją reputację i nie zaufała mężczyźnie. Będziesz
pamiętała tę historię, gdy pojedziesz do Londynu, prawda, Felicity?
- Tak, ciociu Effie. Na pewno nie zapomnę. - Felicity była najwyraźniej poruszona tą
wstrząsającą opowieścią.
- Mój Boże - mruknęła Harriet. - To wszystko jest niewiarygodne.
Popatrzyła na zaśmiecony kamieniami gabinet i z trudem przełknęła ślinę,
przypominając sobie, jak St. Justin pochylił się nad jej biurkiem i swą silną ręką ujął ją pod
brodę. - Pani Stone, czy jest pani absolutnie pewna tego wszystkiego?
- Absolutnie. Gdyby żył ojciec panienki, potwierdziłby, że to prawda. Wiedział, co
przydarzyło się córce wielebnego Rushtona, wiedział dobrze, ale zachował dyskrecję w tej
sprawie, uważając, że nie jest to odpowiedni temat do dyskusji z dwiema młodymi damami.
Gdy mi o tym opowiedział, zgodziłam się
z nim i dochowałam tajemnicy. Jednak nie mogłam już dłużej tego taić.
Ciotka Effie potwierdziła ruchem głowy.
- Oczywiście, nie mogła pani. Teraz, gdy St. Justin pojawił się w okolicy, wszystkie
skromne młode panienki powinny się strzec.
- Uwiedziona i porzucona. - Felicity pokręciła głową nie mogąc dojść do siebie. -
Niewiarygodne.
21
- Okropne - powiedziała ciotka Effie. - Wyjątkowo okropne. Młode damy powinny
być bardzo, ale to bardzo ostrożne. Felicity, nie będziesz wychodziła z domu, gdy w pobliżu
kręci się wicehrabia. Rozumiesz?
- Bzdura. - Felicity zwróciła się do Harriet: - Nie zamierzasz chyba więzić mnie w
moim własnym domu tylko dlatego, że wicehrabia odwiedził te okolice?
Harriet skrzywiła się.
- To oczywiste, że nie.
Ciotka Effie zrobiła surową minę.
- Harriet, Felicity musicie być ostrożne. Z pewnością rozumiecie dlaczego.
Harriet podniosła wzrok.
- Felicity jest bardzo zrównoważoną osobą ciociu Effie. Nie zrobi nic niemądrego.
Prawda, Felicity?
Felicity uśmiechnęła się.
- Miałabym stracić szansę na debiut w mieście? Możesz być pewna, Harriet, że nie
jestem aż taką idiotką.
Pani Stone zacisnęła usta.
- St. Justin gustuje w pięknych młodych niewiniątkach, to wielka, podstępna bestia. A
teraz, gdy nie ma już tutaj ojca panienki, musi panienka być bardzo ostrożna.
- Święta racja - zgodziła się z nią ciotka Effie.
Harriet uniosła brwi.
- Widzę, że żadna z was nie przejmuje się moją reputacją tak jak reputacją Felicity.
Ciotka Effie zareagowała błyskawicznie.
- Ależ kochanie, wiesz, że to nieprawda. Ale masz już prawie dwadzieścia pięć lat. A
tego typu rozpustnik, jak opisała go pani Stone, ma ciągoty do młodziutkich niewiniątek.
- A nie do starych niewiniątek, jakim jestem ja - mruknęła Harriet. Zignorowała
uśmieszek Felicity. - No dobrze, chyba masz rację, ciociu Effie. Mało prawdopodobne, by
groziło mi uwiedzenie przez St. Justina. - Urwała.
- Co takiego? - Ciotka Effie popatrzyła na nią.
- Nieważne, ciociu Effie. - Harriet ruszyła ku otwartym drzwiom gabinetu. - Jestem
pewna, że Felicity nie straci głowy ani niczego równie ważnego, nawet jeśli przydarzy jej się
znaleźć w towarzystwie hrabiego St. Justina. Nie jest głupia. A teraz, wybaczcie, muszę
skończyć swoją pracę.
Harriet podążyła z godnością do swej kryjówki i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Potem, z westchnieniem smutku, opadła na krzesło, oparła łokcie na biurku i podparła twarz
dłońmi. Silny dreszcz przeszył jej ciało.
To nie Felicity była głupia, skonstatowała chmurnie. To ona sama zachowała się
niemądrze. Sprowadziła Potwora z Blackthorne Hall do Upper Biddleton.
3
Ciężka, szara mgła, która w ciągu nocy przypełzła od morza, o dziesiątej rano wisiała
jeszcze nad wybrzeżem. Idąca ścieżką w dół skarpy Harriet nie widziała dalej niż na kilka
stóp przed nią. Ciekawa była, czy Gideon stawi się na wyznaczone spotkanie, by zobaczyć
jaskinię złodziei.
22
Zastanawiała się też zaniepokojona, czy zależy jej na tym, by się stawił. Przeleżała
niemal całą noc. Zamartwiała się, że popełniła niewybaczalny błąd, wysyłając ów nieszczęsny
list do niesławnego wicehrabiego.
Jej mocne, skórzane buty poślizgnęły się na kamieniach, gdy zbiegała ścieżką. Harriet
mocniej chwyciła niewielką torbę z narzędziami, a wolną rękę wyciągnęła w bok, by
odzyskać równowagę.
Prowadząca przez zbocze ścieżka była bezpieczna dla kogoś, kto ją znał, miała jednak
odcinki dość trudne do przejścia. Harriet zawsze żałowała, że nie ma na sobie spodni, gdy
wychodziła na poszukiwania skamieniałości, ale wiedziała, że ciotka Effie zemdlałaby, gdyby
o czymś takim usłyszała, a ona starała się w miarę możności nie denerwować ciotki.
Wiedziała, że ciotce nie podobał się już sam pomysł zbierania skamieniałości. Effie
uważała, że dla młodej damy jest to zajęcie nieodpowiednie, i nie mogła zrozumieć, dlaczego
Harriet jest tak oddana swojej pasji. Harriet nie chciała dodatkowo denerwować starszej pani
wybieraniem się na poszukiwania w męskim stroju.
Gęste pasma mgły owinęły się wokół Harriet, gdy dotarła do końca ścieżki i
wyprostowała się. Słyszała fale uderzające o brzeg, ale nie widziała ich w gęstej mgle.
Wilgotny chłód przenikał przez grubą wełnę wytartej ciemnobrązowej pelisy. Pomyślała, że
jeżeli nawet Gideon pojawi się tego ranka
prawdopodobnie nie będzie w stanie odnaleźć jej we mgle.
Skręciła, ruszyła plażą u podnóża skarpy. Woda cofnęła się, ale piasek był nadał
wilgotny. Podczas przypływu woda pokrywała całą plażę w zasięgu wzroku, fale uderzały o
skarpę, zalewając niżej położone jaskinie i ścieżki.
Raz, czy może dwa razy, zdarzyło się Harriet popełnić błąd - zbyt długo pozostała w
jaskiniach i prawie dała się zaskoczyć przez nadchodzący przypływ. Wspomnienie o tym
prześladowało ją do tej pory i teraz bardzo ostrożnie planowała czas swoich wypraw do
jaskiń.
Szła powoli wzdłuż skarpy, wypatrując na piasku śladów. Gdyby kilka minut temu
przechodził tędy Gideon, z pewności udałoby się jej rozpoznać odciski jego wielkich butów.
Jeszcze raz zwątpiła w słuszność swego pomysłu. Ściągając Gideona z powrotem do Upper
Biddleton, wyraźnie uzyskała więcej, niż mogła się spodziewać.
Z drugiej strony, pocieszała się, coś przecież trzeba było zrobić z bandą złodziei,
którzy używali jej bezcennych jaskiń do składowania łupów. Nie mogła pozwolić, by to
dłużej trwało. Po prostu musiała mieć swobodę w penetrowaniu tej właśnie jaskini. Trudno
nawet przewidzieć, jak wspaniałe skamieniałości czekały na odkrycie w tej podziemnej
komnacie. Zatem, stwierdziła Harriet, im dłużej pozwalała opryszkom korzystać z tej jaskini,
tym większe stawało się ryzyko, że któryś z nich będzie wystarczająco sprytny, by zacząć
szukać okazów na własną rękę. Mógłby znaleźć coś interesującego, wspomnieć o tym komuś,
kto z kolei powiedziałby o tym innemu zbieraczowi. Upper Biddleton mogłoby wtedy przeżyć
prawdziwy najazd poszukiwaczy skamielin.
To było nie do pomyślenia. Kości czekające w jaskiniach na odkrycie należały do niej.
Oczywiście już dawniej przeszukiwano jaskinie w Upper Biddleton, ale zarzucono
prace, których jedynym efektem było kilka skamieniałych ryb i muszli. Harriet jednak dotarła
głębiej niż ktokolwiek przedtem i przeczuwała, że czekają ją ważne odkrycia. Musiała
dowiedzieć się, jakie tajemnice kryją skały. Stwierdziła, że nie ma innego wyjścia, jak
23
ciągnąć to, co rozpoczęła. Potrzebowała kogoś silnego i bystrego, by pozbyć się złodziei. Cóż
miało tu do rzeczy, że Gideon był łajdakiem, wyjątkowo niebezpiecznym szubrawcem? Jak
lepiej poradzić sobie ze złodziejami, niż nasyłając na nich Potwora z Blackthorne Hall?
Dobrze im to zrobi.
W tym momencie mgła zawirowała wokół niej, układając się u niewyraźny,
nieregularny wzór. Harriet zatrzymała się nagle, świadoma, że nie jest już sama na plaży. Coś
sprawiło, że włosy na karku stanęły jej dęba. Rozejrzała się i zobaczyła wyłaniającego się z
mgły Gideona. Szedł w jej kierunku.
- Dzień dobry, panno Pomeroy. - Jego głos był tak głęboki jak huk morza. -
Spodziewałem się, że mgła pani nie zatrzyma. -
- Dzień dobry, milordzie. - Harriet uspokoiła się, widząc, jak Gideon kroczy po
mokrym, zbitym piasku. W jej wyobraźni był demonem przedzierającym się przez dym
piekieł. Był większy, niż się spodziewała.
Miał na sobie czarne buty i rękawice i czarny obszerny płaszcz z wysokim kołnierzem,
okalającym zeszpeconą twarz. Jego odkryte czarne włosy błyszczały od porannej mgły.
-Jak pani widzi, jeszcze raz usłuchałem rozkazu. - Gideon uśmiechnął się lekko,
przystając obok i spoglądając na nią z góry. - Muszę kontrolować tę tendencję do wypełniania
wszystkich pani życzeń, panno Pomeroy. Nie chciałbym, żeby przerodziła się w nawyk.
Harriet wyprostowała się i zdobyła na uprzejmy uśmiech.
- Nie mam takich obaw, milordzie. Jestem pewna, że niełatwo byłoby panu nabrać
nawyku słuchania czyichś poleceń, chyba że miałby pan jakieś ukryte cele.
Zbył to nieznacznym wzruszeniem ramion.
- Kto wie, co może zrobić mężczyzna, gdy ma do czynienia z interesującą kobietą?-
Chłodny uśmiech wykrzywił jego zeszpeconą twarz w przerażającą maskę. - Oczekuję
kolejnego rozkazu, panno Pomeroy.
Harriet przełknęła ślinę i uniosła ciężką torbę.
- Wzięłam ze sobą dwie lampy, milordzie- powiedziała szybko. - Będziemy ich
potrzebowali w korytarzu.
- Pozwoli pani. - Wyjął z jej palców torbę. Zakołysała się w jego dłoni, jakby była
zupełnie lekka. - Ja zajmę się sprzętem Proszę prowadzić, panno Pomeroy. Nie mogę się
doczekać widoku pani jaskini pełnej skradzionych rzeczy.
- Tak. Oczywiście. Tędy. - Odwróciła się i ruszyła w mgłę
- Nie jest dziś pani tak pewna siebie, panno Pomeroy.- Gideon był najwyraźniej
rozbawiony. - Podejrzewam, że ktoś, może nasza dobra pani Stone, podał pani kilka
pikantnych szczegółów z mojej bytności w Upper Biddleton?
- Bzdura. Nie interesuje mnie pańska przeszłość, sir. - Harriet dokonywała
nadludzkich wysiłków, by jej głos brzmiał chłodno i zdecydowanie. Nie ośmieliła się jednak
spojrzeć za siebie, niemal biegła po piasku. - To nie moja sprawa.
- Jednak muszę panią uprzedzić, że nigdy nie powinna była mnie pani tu sprowadzać. -
W jego słowach zabrzmiała ukryta groźba. - Obawiam się, że nie jestem w stanie uwolnić się
od mojej przeszłości. Gdzie ja, tam i ona. Fakt, że mam odziedziczyć tytuł, pomaga czasem
ludziom przemilczeć moją przeszłość, ale nie udaje mi się całkowicie z niej otrząsnąć.
Szczególnie tu, w Upper Biddleton.
24
Harriet zerknęła przez ramię, kwitując cierpkim uśmiechem napięcie, które wyczuła w
jego głosie.
- Czy to panu przeszkadza, milordzie?
- Moja przeszłość? Nieszczególnie. Już dawno nauczyłem się żyć ze świadomością, że
jestem uważany za przybysza z dołu. Trzeba jednak przyznać, że moja reputacja ma pewne
zalety.
- Wielkie nieba. Jakie zalety?
Jego twarz stężała.
- Chroni mnie to na przykład od prześladowań ze strony mamuś pragnących wydać
swe córki za mąż. Są wyjątkowo ostrożne, by córeczki nie dostały się w moje ręce. Boją się
panicznie, że uwiodę bezwstydnie ich pisklęta, zajmę się nimi po swojemu, a potem odsunę
splamione.
- Och - jęknęła Harriet.
- Takie z pewnością by były - ciągnął lekko Gideon. - Splamione, ot co. Nie byłoby
możliwe wystawienie na targowisku ślubnym dziewczyny, gdyby się rozniosło, że ja ją
zniszczyłem.
- Rozumiem. - Harriet odchrząknęła i ruszyła nieco szybciej.
Wyczuwała za sobą obecność Gideona, choć nie słyszała jego kroków na ubitym
piasku. Niezwykła cichość jego ruchów denerwowała ją, bo przecież i tak miała świadomość
jego obecności i ogromu. Czuła się tropiona przez tajemniczą bestię.
- Co do dręczenia mnie ich młodymi niewiniątkami – ciągnął nieubłaganie Gideon-
żaden rodzic w ostatnich czasach nie próbował mnie zmusić do oświadczyn za pomocą starej
sztuczki polegającej na oskarżeniu mnie o skompromitowanie jego córki. Wszyscy wiedzą,
że to nie zadziała.
- Jeśli zamierza pan, milordzie, ostrzec mnie w ten niewyszukany sposób, może pan
być pewien swojego bezpieczeństwa.
- Jestem absolutnie pewien swego bezpieczeństwa, panno Pomeroy. To pani powinna
zachować ostrożność.
Harriet miała już dość. Zatrzymała się niespodziewanie i odwróciła. Był tak wysoki,
że zrobiła krok w tył. Spojrzała groźniej.
- A zatem to prawda? Porzucił pan córkę poprzedniego rektora? Po tym, jak zaszła z
panem w ciążę?
Gideon przyglądał jej się nachmurzony.
- Jest pani bardzo zaintrygowana jak na kogoś, kto deklarował obojętność wobec
mojej przeszłości.
- To pan zaczął tę rozmowę.
- Prawda. Chyba nie mogłem się powstrzymać, gdy stało się jasne, że słyszała pani tę
historyjkę.
- A zatem? - zapytała po chwili wyzywająco. - Zrobił pan to?
Gideon zmarszczył brew i wyglądał, jakby się namyślał. Gdy popatrzył na Harriet,
jego oczy płonęły.
- Fakty są niewątpliwie takie, jak pani przedstawiono. Moja narzeczona była
brzemienna. Wiedziałem o tym, zrywając zaręczyny. Ona poszła do domu i zastrzeliła się.
25
Harriet nabrała powietrza i cofnęła się jeszcze o krok. Zapomniała zupełnie o jaskini
pełnej łupów.
- Nie wierzę w to.
- Dziękuję, panno Pomeroy. - Pochylił głowę w udanej wdzięczności. - Ale
zapewniam panią, że wszyscy inni wierzą.
- Och. - Harriet otrząsnęła się. - Tak. A zatem, jak powiedziałam, to nie moja sprawa. -
Okręciła się na pięcie, by pośpieszyć w kierunku jaskini. Jej policzki płonęły. Powinna była
trzymać buzię na kłódkę, powtarzała sobie wściekła. Cała ta sytuacja była niewiarygodnie
niezręczna.
Kilka minut później, gdy doszli do celu, Harriet wydała westchnienie ulgi. Mroczny
otwór w skarpie ział ponurą ciemną plamą. Gdyby nie wiedziała dokładnie, gdzie się
znajduje, przegapiłaby go we mgle.
- Oto wejście, milordzie. - Harriet zatrzymała się ponownie i odwróciła do
wicehrabiego. - Jaskinia, której używają złodzieje, znajduje się na końcu korytarza.
Gideon przez chwilę wpatrywał się w otwór w skarpie, po czym odłożył torbę.
- Teraz chyba będziemy potrzebowali lamp.
- Tak. Zaledwie kilka kroków od wejścia jest zupełnie ciemno.
Harriet patrzyła, jak Gideon zapala lampy. Jego dłonie, mimo ich masywności i siły,
poruszały się z nieoczekiwanym wdziękiem i zręcznością. Gdy podawał jej jedną z lamp,
pochwycił jej badawcze spojrzenie. Uśmiechnął się chłodno. Blizna na jego twarzy
wykrzywiła się brzydko.
- Chwila namysłu przed wejściem ze mną do jaskini, panno Pomeroy?
Zmierzyła go wzrokiem i niemal wyrwała mu lampę z ręki.
- Ależ nie! Ruszajmy!
Harriet pokonała wąskie wejście, trzymając wysoko lampę. Pasma mgły wpełzały do
jaskini i rzucały dziwne cienie na wilgotne, kamienne ściany. Zadrżała, zastanawiając się,
dlaczego korytarz wydawał jej się tak niesamowity i ponury tego ranka, powtarzała sobie, że
przecież jest tu nie pierwszy raz. Zrozumiała, że to obecność wicehrabiego tak ją denerwuje,
powinna naprawdę powściągnąć wyobraźnię i od razu załatwić całą sprawę.
Gideon wszedł tuż za nią swoim bezszelestnym, miękkim krokiem. Blask jego lampy
sprawił, że cienie na ścianach przybrały jeszcze dziwniejsze kształty. Rozejrzał się
zdegustowany.
- Zwykle przychodzi tu pani sama, panno Pomeroy, czy też ktoś pani towarzyszy?
- Kiedy jeszcze żył mój ojciec, zwykle przychodził tu ze mną. To on zaszczepił we
mnie zainteresowanie skamieniałościami. Był zapalonym zbieraczem i towarzyszyłam mu w
poszukiwaniach od czasu, gdy byłam dość duża, by chodzić. Ale od kiedy zabrała go
gorączka, zawsze wybieram się tu sama.
- Nie wydaje mi się to zbyt rozsądne.
Posłała mu uważne spojrzenie.
- Już pan to mówił. Ale zapewniam pana, że mój ojciec i ja nauczyliśmy się
przeszukiwać jaskinie na długo przedtem, nim przeprowadziliśmy się do Upper Biddleton.
Jestem specjalistką. Tędy, milordzie. - Weszła dalej, czując tuż za sobą Gideona. - Mam
nadzieję, że nie należy pan do osób, które czują się
niepewnie w zamkniętej przestrzeni, takiej jak ta?
1 Amanda Quick BESTIA
2 1 Była to scena z nocnego koszmaru. Gideon Westbrook, wicehrabia St. Justin, stał w progu, przypatrując się, jak wygląda pogodne popołudnie w piekle. Wszędzie wokół walały się kości. Wyszczerzone w dzikim uśmiechu czaszki, zbielałe żebra, połamane kości udowe przypominały siedzibę szatana. Na parapecie okiennym piętrzyły się fragmenty skał zawierające skamieniałe zęby, kości palców i inne dziwne resztki. W rogu pokoju widniała sterta kręgów. W samym środku tego niepokojącego rozgardiaszu siedziała niewielka postać w poplamionym fartuchu. Biały muślinowy czepek przekrzywiony na bakier przykrywał grzywę splątanych kasztanowych włosów. Kobieta, najwyraźniej dość młoda, siedziała przy masywnym mahoniowym biurku. Zwrócona do Gideona plecami, szkicowała coś pracowicie, skupiwszy całą uwagę na czymś, co wyglądało na długą kość uwięzioną w kamieniu. Stojący w progu Gideon zauważył brak obrączki na jej szczupłych palcach trzymających rysik. Była to zatem jedna z córek, nie zaś wdowa po wielebnym Pomeroyu. Właśnie tego mi teraz potrzeba, pomyślał Gideon, kolejnej córki proboszcza. Gdy umarła córka poprzedniego, a jej ojciec opuścił to miejsce, ojciec Gideona wyznaczył kolejnego proboszcza, wielebnego Pomeroya. A kiedy ten umarł cztery lata temu, Gideon, zarządzający już wtedy majątkiem swego ojca, nie trudził się nawet, by wyznaczyć nowego. Po prostu nie był szczególnie zainteresowany kondycją duchową mieszkańców Upper Biddleton. Zgodnie z porozumieniem zawartym z Pomeroyem, jego rodzina pozostała w probostwie. Płacili czynsz na czas i była to jedyna rzecz, która interesowała Gideona. Teraz przyglądał się jeszcze przez chwilę niecodziennej scenie, którą miał przed oczami, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu osoby, która zostawiła drzwi domku otwarte. Nie zauważywszy nikogo, zdjął z głowy kapelusz o pofalowanym rondzie z bobrowych skórek i wszedł do niewielkiego przedpokoju. Wchodząc, poczuł towarzyszący mu powiew morskiej bryzy. Był koniec marca i pomimo że dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, morskie powietrze nadal było ostre. Gideona rozbawił, ale też - musiał to przyznać -zaintrygował widok młodej kobiety siedzącej wśród starych kości pokrywających podłogę gabinetu. Szybkim krokiem przeciął hall, starając się jednak, by jego buty do konnej jazdy nie wydały najcichszego nawet dźwięku w zetknięciu z kamienną podłogą. Był rosłym mężczyzną, niektórzy nawet mówili, że monstrualnym, i dlatego by nie wyglądać niezgrabnie - wiele lat temu nauczył się poruszać bezszelestnie. Nie lubił, kiedy mu się ciągłe ktoś przyglądał. Zatrzymał się w progu gabinetu, by przyjrzeć się jeszcze raz pracującej kobiecie. Najwyraźniej była tak pochłonięta szkicowaniem, że nie wyczuła jego obecności. Gdy przemówił, czar tej chwili prysł. - Dzień dobry. Młoda kobieta przy biurku drgnęła, przestraszona, upuściła rysik i zerwała się z krzesła. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Gideonem. Jej oczy wyrażały przerażenie. Gideon przywykł już do takiej reakcji. Nigdy nie był przystojnym mężczyzną, w dodatku głęboka blizna, przecinająca lewy policzek i szczękę, nie poprawiała ogólnego wrażenia.
3 - Kim jesteś, u diabła? - Młoda kobieta schowała ręce za plecami. Starała się ukryć swoje rysunki pod gazetą. Wstrząs, widoczny w jej wielkich, turkusowych oczach, zaczął się stopniowo zmieniać w podejrzliwość. - St. Justin. - Gideon posłał jej uprzejmy, choć chłodny uśmiech, świadom tego, jak brzydko skrzywiła się przy tym jego blizna. Czekał, aż jej niewiarygodnie błyszczące oczy wypełnią się odrazą. - St. Justin? Lord St. Justin? Wicehrabia St. Justin? - Tak. Zamiast spodziewanego obrzydzenia, w jej oczach rozbłysła głęboka ulga. - Dzięki ci, Boże. - Rzadko jestem witany z takim entuzjazmem - mruknął Gideon. Młoda dama ciężko opadła na krzesło. Zachmurzyła się. - Nieładnie, milordzie. Przyprawił mnie pan o silny wstrząs. Dlaczego podkradał się pan w tak dziwny sposób? Gideon rzucił za siebie znaczące spojrzenie, wskazując otwarte drzwi domku. - Jeżeli tak bardzo niepokoi panią myśl o ewentualnych intruzach, najlepszym wyjściem byłoby bez wątpienia zamknięcie i zaryglowanie drzwi. Podążyła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem. - Ach, tak. Widocznie pani Stone zostawiła je otwarte. Jest zwolenniczką świeżego powietrza. Proszę wejść, milordzie. Ponownie wstała i podniosła dwa opasłe tomy z jedynego wolnego krzesła w pokoju. Przez chwilę rozglądała się niezdecydowanie, szukając wśród rumowiska kamieni wolnego miejsca dla książek. Poddała się z lekkim westchnieniem i upuściła książki na podłogę. - Proszę usiąść, sir. - Dziękuję. - Gideon wszedł niespiesznie do gabinetu i ostrożnie usiadł na niedużym krześle. Moda na delikatne meble nie była najodpowiedniejsza dla wzrostu i wagi wicehrabiego. Ku jego uldze, krzesło okazało się dość solidnie. Popatrzył na książki, które przedtem zajmowały jego krzesło. Pierwszą z nich była Teoria Ziemi Jamesa Huttona, drugą zaś Ilustracja Huttońskiej teorii Ziemi Playfaira. Teksty te, wraz z zaśmiecającymi pokój kośćmi, wyjaśniały wszystko. Ich właścicielka była miłośniczką skamielin. Może obcowanie ze zbielałymi, szczerzącymi zęby czaszkami sprawiło, że nie przeraziła jej moja zeszpecona twarz, pomyślał złośliwie Gideon. Najwyraźniej była przyzwyczajona do niecodziennych widoków. Przez chwilę przyglądał się, jak zbiera szkice i notatki. Była co najmniej dziwna. Gąszcz potarganych, wzburzonych włosów wymknął się spod czepka i ledwie się trzymał dzięki kilku niedbale wetkniętym weń szpilkom. Włosy ocieniały jej twarz niczym puszyste, skłębione obłoki. Z pewnością nie była piękna ani nawet ładna, a przynajmniej nie tak, jak wymagała tego ówczesna moda. Jednak jej uśmiech miał pewien wdzięk. Pełen był energii i życia, podobnie jak reszta jej osoby. Gideon zauważył, że dwa z małych, białych zębów wystawały nieco do przodu. Nie wiedzieć czemu, uznał to za urocze. Ostry grzbiet niedużego nosa, wystające kości policzkowe w połączeniu z błyskiem inteligencji w badawczo patrzących oczach nadawały jej twarzy wyraz nieco agresywny. To
4 nieśmiała, skromna panienka, stwierdził Gideon. Przy takiej kobiecie zawsze było wiadomo, na czym się stoi. Spodobało mu się to. Jej twarz przywiodła mu na myśl obraz małego, sprytnego kotka i - wiedziony nagłym impulsem - zapragnął ją pogłaskać, ale powstrzymał się. Bolesne doświadczenie mówiło mu, że córki pastorów mogą okazać się bardziej niebezpieczne, niż na to wyglądają. Raz się już sparzył, i wystarczy. Odgadł, że gospodyni tego domku ma niewiele więcej niż dwadzieścia lat. Zastanawiał się, czy to przez brak posagu była dotąd niezamężna, czy też zamiłowanie do starych kości odstraszało potencjalnych konkurentów. Niewielu dżentelmenów miałoby ochotę oświadczyć się kobiecie, która wykazywała więcej zainteresowania skamielinami niż flirtem. Gideon omiótł wzrokiem resztę jej postaci. Zauważył muślinową suknię z podniesionym stanem, która niegdyś miała prawdopodobnie odcień błyszczącego brązu, a teraz była wyblakła. Plisowana bluzka wypełniała skromny dekolt sukni. To, co znajdowało się pomiędzy bluzką a fartuchem, dawało pole do popisu dla wyobraźni. Gideon odgadł gładkie, krągłe piersi i szczupłą talię. Patrzył uważnie, gdy młoda dama pośpieszyła na drugą stronę stołu, by ponownie zająć swoje miejsce. Kiedy otarła się o brzeg biurka, lekki muślin naciągnął się na czymś, co mogło być pełnym tyłeczkiem. - Jak pan widzi, zaskoczył mnie pan, milordzie. - Schowała resztę szkiców pod „Raporty Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk" - Przepraszam za mój wygląd, ale nie oczekiwałam pana dziś rano, nie można mnie więc chyba winić za to, że nie ubrałam się odpowiednio na tę okazję. - Proszę się nie przejmować swoim wyglądem, panno Pomeroy. Zapewniam panią, że nie czuję się obrażony. - Gideon pozwolił sobie na lekkie uniesienie brwi, mające wyrażać zainteresowanie. - Panna Harriet Pomeroy, nieprawdaż? Zarumieniła się. - Tak. Oczywiście, milordzie. Kim innym mogłabym być? Z pewnością pomyślał pan sobie, że jestem źle wychowana. Nawet moja ciotka twierdzi, że brakuje mi ogłady towarzyskiej. Chodzi jednak o to, że dla kobiety w mojej sytuacji ostrożności nigdy nie za wiele. - Rozumiem - odpowiedział jej zimno Gideon. - Reputacja damy to dość kruchy towar, a córka proboszcza narażona jest na szczególne niebezpieczeństwo, prawda? Popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. - Przepraszam. Co pan powiedział? - Może powinna pani poprosić kogoś z rodziny lub gospodynię, by nam towarzyszyli. Ze względu na pani dobre imię. Oczy Harriet rozszerzyły się w zdumieniu. - Dobre imię? Na Boga! Nie o tym mówiłam, milordzie. Nigdy jeszcze nie groziło mi uwiedzenie, a teraz, jako że mam prawie dwadzieścia pięć lat, perspektywa takiego zagrożenia nie wydaje się bliższa. - Czy matka pani nie zadała sobie trudu, by ostrzec panią przed obcymi? - Na Boga, nie! - Uśmiechnęła się na myśl o matce. - Ojciec nazywał ją świętą za życia. Była życzliwa i gościnna w stosunku do wszystkich. Zginęła w powozie, w wypadku, który wydarzył się dwa lata przed naszym sprowadzeniem się do Upper Biddleton. Był środek
5 zimy i wiozła ciepłe ubrania dla biednych. Wszystkim nam okropnie jej brakowało przez dłuższy czas. Szczególnie tacie. - Rozumiem. - Jeżeli zaś chodzi panu o zasady przyzwoitości, milordzie - ciągnęła gawędziarskim tonem - obawiam się, że nic nie możemy zrobić. Moja ciotka i siostra poszły do miasteczka do sklepu. Natomiast gospodyni jest tu gdzieś w pobliżu, ale wątpię, by okazała się pomocna w wypadku, gdyby pan nastawał na moją cześć. Jest dość odporna na wszelkie symptomy nadchodzącego niebezpieczeństwa. - Zgadzam się - odparł Gideon. - W niewielkim stopniu okazała się pomocna młodej damie, która mieszkała tu poprzednio. Harriet popatrzyła na niego zainteresowana. - Ach, poznał pan zatem panią Stone? - Znaliśmy się kilka lat temu, gdy mieszkałem w sąsiedztwie. - Oczywiście. Była przecież gospodynią poprzedniego rektora, prawda? Odziedziczyliśmy ją razem z probostwem. Ciocia Effie mówi, że jej obecność wpływa na nią deprymująco, ale tata powtarzał, że powinniśmy być miłosierni. Twierdził, że nie możemy jej odprawić, bo nigdy w okolicy nie znajdzie sobie pracy. - Stanowisko godne pochwały. Jednakże musi pani znosić gospodynię dość niesympatyczną, chyba że pani Stone zmieniła się bardzo w ciągu kilku ostatnich lat. - Niestety, nie. Ale tata był bardzo łagodnym człowiekiem, chociaż brakowało mu zmysłu praktycznego. Staram się zachowywać tak, jak on by sobie życzył, mimo że czasem to bardzo nudne. - Harriet pochyliła się do przodu i splotła dłonie. - Ale nie jest to temat na teraz. Pozwoli pan, że przejdę do rzeczy. - Oczywiście. - Gideon zdał sobie sprawę, że coraz lepiej się bawi. - Mówiąc, że nigdy dość ostrożności, myślałam o czymś nieskończenie ważniejszym niż moja reputacja, sir. - Zadziwia mnie pani. Cóż może być ważniejszego, panno Pomeroy? - Moja praca, oczywiście. - Oparła się plecami o krzesło posyłając mu znaczące spojrzenie. - Jest pan człowiekiem światowym. Z pewnością wiele pan podróżował. I widział prawdziwe życie, że tak powiem. Zdaje pan sobie sprawę, że wszędzie czają się pozbawieni skrupułów łajdacy. - Doprawdy? - Ależ oczywiście. Może pan być pewien, że są tacy, którzy ukradliby moje skamieniałości i bez cienia wyrzutów sumienia nazwaliby swoim odkryciem. Zdaję sobie sprawę z tego, że dobrze wychowanemu, szlachetnemu dżentelmenowi, jakim jest pan, trudno uwierzyć, że istnieją ludzie, którzy mogą upaść tak nisko, ale tak to już jest. To są fakty. Muszę się bez przerwy mieć na baczności. - Rozumiem. - A teraz... nie chciałabym się okazać zbytnio podejrzliwa, ale czy mógłby pan potwierdzić swoją tożsamość? Gideon oniemiał. Blizna była dla większości ludzi wystarczającym dowodem jego tożsamości, szczególnie tu, w Upper Biddleton. - Powiedziałem już, że jestem St. Justin.
6 - Przykro mi, ale muszę nalegać na okazanie jakiegoś dowodu. Jak powiedziałam, nigdy dość ostrożności. Zrozumiawszy, o co jej chodzi, Gideon nie wiedział, śmiać się czy kląć. Nie mogąc wymyślić nic innego, sięgnął do kieszeni i wyciągnął list. - Wydaje mi się, że przysłała mi to właśnie pani, panno Pomeroy. Z pewnością fakt, że znajduje się to w moim posiadaniu, będzie wystarczającym dowodem na to, że nazywam się St. Justin. - A tak. Mój list. - Uśmiechnęła się z ulgą. - A więc dostał go pan. I przybył pan natychmiast. Spodziewałam się tego. Wszyscy mówią, że nie obchodzi pana, co się dzieje w Upper Biddleton, ale wiedziałam, że to nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że tu się pan urodził, prawda? - Owszem, miałem to szczęście - odpowiedział sucho Gideon. - Musi pan być zatem mocno związany z tym miejscem. Pańskie korzenie tkwią tu głęboko, mimo że zdecydował się pan osiedlić w innej z pańskich posiadłości. Naturalnie jest pan związany poczuciem obowiązku i odpowiedzialności z tą okolicą. - Panno Pomeroy... - Nie mógłby pan odwrócić się plecami do osady, która pana wykarmiła. Jest pan wicehrabią, dziedzicem hrabstwa. Wie pan, to znaczy obowiązek, który... - Panno Pomeroy! - Gideon uniósł dłoń, by ją uciszyć. Był nieco zaskoczony, gdy podziałało. - Chciałbym, żeby między nami było wszystko jasne. Nie jestem szczególnie zainteresowany losem Upper Biddleton, a jedynie tym, by leżące tutaj dobra mojej rodziny przynosiły dochód. Jeśli ich zyskowność spadnie, zapewniam panią, że sprzedam je od ręki. - Ale przecież życie wielu mieszkających tu osób zależy w mniejszym lub większym stopniu od pana. Jako największy posiadacz ziemski w okolicy jest pan odpowiedzialny za ekonomiczną stabilność całego regionu. Musi pan sobie przecież zdawać z tego sprawę. - Jestem tą okolicą zainteresowany finansowo, nie emocjonalnie. Harriet wyglądała na zdezorientowaną tym oświadczeniem, ale otrząsnęła się błyskawicznie. - Żartuje pan sobie ze mnie, milordzie. Z pewnością obchodzi pana los tego miasteczka. Przybył pan w odpowiedzi na mój list, czyż nie? To dowodzi, że jednak panu zależy. - Jestem tu ze zwykłej, najczystszej ciekawości, panno Pomeroy. Ten list nie był niczym więcej niż królewskim rozkazem. Nie nawykłem do tego, by otrzymywać polecenia od dzieci, których nigdy nie spotkałem, a tym bardziej do tego, by mnie pouczały co do moich obowiązków. Muszę przyznać, że byłem niezmiernie ciekaw kobiety, która uzurpuje sobie do tego prawo. - Och... - Do Harriet dotarło, że powinna być bardziej powściągliwa. Jak tylko zobaczyła Gideona, zdała sobie sprawę, że nie jest zachwycony ich spotkaniem. Spróbowała się uśmiechnąć.- Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mój list był zbyt stanowczy? - To i tak dość łagodne określenie, panno Pomeroy. Zagryzła dolną wargę, przyglądając mu się. - Przyznaję, że mam pewne ciągoty, by być... nazwijmy to dość otwartą. - Słowo „wymaganie" byłoby tu chyba bardziej odpowiednie. Lub może „żądanie". Nawet „tyranizowanie".
7 Harriet westchnęła. - Wydaje mi się, że to dlatego, że jestem zmuszona sama podejmować decyzje. Tata był wspaniałym człowiekiem pod wieloma względami, ale wolał zajmować się raczej religijnymi potrzebami swojej trzódki niż sprawami życia codziennego. Ciocia Effie jest kochana, ale nigdy nie uczono jej dbać o wszystko, jeśli wie pan, o co mi chodzi. Natomiast moja siostra dopiero skończyła edukację. Nie ma zbyt dużego doświadczenia. - Dawno już przejęła pani pieczę nad gospodarstwem i nabawiła się pani nawyku przewodzenia innym oraz wydawania rozkazów - podsumował Gideon. - Czy to chce mi pani powiedzieć, panno Pomeroy? Uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona z jego domyślności. - Dokładnie tak. Widzę, że pan rozumie. Jestem pewna, że rozumie pan również, iż w takiej sytuacji ktoś musi przejąć inicjatywę i wszystkim pokierować. - Tak jak na okręcie? - Gideon uśmiechnął się ukradkiem, wyobraziwszy sobie Harriet Pomeroy dowodzącą którymś z liniowców Jego Królewskiej Mości. Stwierdził, że w mundurze oficera marynarki wyglądałaby interesująco. Opierając się na tym, co do tej pory zobaczył, gotów był założyć się, że tyłeczek panny Pomeroy nieźle prezentowałby się w spodniach. - Tak jak na okręcie - zgodziła się z nim Harriet. - Tu, w tym gospodarstwie, ja jestem osobą wydającą polecenia. - Rozumiem. - No właśnie. Naprawdę wątpię, by przebył pan całą tę drogę z pańskich dóbr na północy tylko po to, by zaspokoić ciekawość co do kobiety, która napisała do pana list w dość kategorycznym tonie. Zależy panu na losie Upper Biddleton, milordzie. Proszę się przyznać. Gideon wzruszył ramionami, chowając list do kieszeni. - Nie będę się sprzeczał na ten temat, panno Pomeroy. Jestem tu, przejdźmy więc do rzeczy. Może będzie pani tak uprzejma i wyjaśni mi, co to za „mroczne zagrożenie", o którym wspomniała pani w liście, i dlaczego mielibyśmy zachować „najściślejszą dyskrecję"? Harriet wydęła wzgardliwie usta. - Och. Nie dość, że byłam zbyt natarczywa, to jeszcze wpadłam w złowieszczy ton, prawda? Mój list musiał zabrzmieć jak fragment jednej z gotyckich powieści panny Radcliffe. - Zgadza się, panno Pomeroy. - Gideon nie uznał za stosowne wspomnieć, że czytał jej list wielokrotnie. W tym natchnionym wezwaniu i żywym, jeśli nie dramatycznym stylu było coś na tyle intrygującego, że zapragnął osobiście poznać autorkę. - Widzi pan, chciałam być pewna, że zwrócę pańską uwagę na tę sprawę. - Najwyraźniej udało się to pani. Harriet ponownie pochyliła się, zacierając dłonie, jakby przystępowała do jakiegoś interesu. - Będę szczera, milordzie. Dowiedziałam się niedawno, że Upper Biddleton stało się siedzibą bandy niebezpiecznych złodziei i zbójów. Rozbawienie Gideona prysło. Przyszło mu na myśl, że ma do czynienia z wariatką. - Może zechce pani uzasadnić to spostrzeżenie, panno Pomeroy. - Jaskinie, milordzie. Przypomina pan sobie szereg jaskiń na wybrzeżu? Tu blisko, w zasięgu pańskiej ręki. - Machnęła niecierpliwie ręką w kierunku otwartych drzwi, wskazując
8 nagie, skaliste wybrzeże poniżej probostwa, oddzielające pola od plaży. - Przestępcy wykorzystują jedną z jaskiń. - Pamiętam je doskonale. Nigdy się nimi nie zajmowano. Moja rodzina pozwalała poszukiwaczom skamieniałości i różnych dziwnych rzeczy przeszukiwać je do woli. - Gideon skrzywił się. - Czy chce pani powiedzieć, że ktoś wykorzystuje jaskinie do nielegalnej działalności? - Dokładnie tak, milordzie. Odkryłam to kilka tygodni temu przeszukując nowe przejście przez skały. - Jej oczy zapłonęły entuzjazmem. - W tym właśnie korytarzu dokonałam szczególnie obiecujących odkryć. Wspaniała kość udowa, ale nie tylko... - Przerwała nagle. - O co chodzi? - O nic. - Harriet skrzywiła nos niezadowolona z siebie. - Proszę mi wybaczyć tę dygresję, milordzie. Często się zapominam, gdy dotykam tematu moich wykopalisk. Pewnie pana nie interesują moje badania. Wróćmy do wykorzystywania jaskiń przez kryminalistów. - Proszę kontynuować - mruknął Gideon. - To zaczyna być interesujące. - A zatem, jak mówiłam, badałam właśnie nowe przejście i... - Nie uważa pani, że to dość niebezpieczny sposób spędzania wolnego czasu? Zdarzało się, że ludzie spędzali kilka dni zagubieni w tych jaskiniach. Niektórzy nawet tam umarli. - Zapewniam pana, że jestem ostrożna. Mam zawsze ze sobą lampę i znaczę drogę. Mój ojciec mnie tego nauczył. A zatem, podczas jednej z moich ostatnich wypraw weszłam do wspaniałej jaskini. Wielkiej jak salon. I pełnej wielce interesujących formacji. - Harriet zmrużyła oczy. - Była również pełna nielegalnego towaru. - Towaru? - Towaru. Łupu. Przecież musi pan wiedzieć, o co mi chodzi. Kradzione rzeczy. -Ach, łupy. Tak, oczywiście. - Gideon przestał się zastanawiać, czy jest szalona. Z pewnością była niezwykle intrygującą kobietą, jakiej nie spotkał już od wieków. - Jakie to łupy, panno Pomeroy? Zamyśliła się, marszcząc nos. - Zaraz. Było tam kilka sztuk pięknej srebrnej zastawy. Kilka złotych lichtarzy. Nieco biżuterii. Wszystko to w najlepszym gatunku. Od razu domyśliłam się, że nie pochodzi to z okolic Upper Biddleton. - Dlaczego? - W pobliżu jest jeden lub dwa domy, w których mogą się znajdować tak cenne rzeczy, ale kradzież czegokolwiek byłaby głośna. Tymczasem o niczym takim nie słyszano. - Rozumiem. - Podejrzewam, że złodzieje przynieśli te przedmioty nocą i czekają, aż ich właściciele zaprzestaną poszukiwań. Mówiono mi kiedyś, że złodzieje często wpadają, próbując sprzedać łupy. - Jest pani znakomicie poinformowana. - Tak. Wydaje się jasne, że jacyś wyjątkowo przebiegli przestępcy wpadli na pomysł przechowania ukradzionych rzeczy w jaskiniach do czasu, aż ucichnie szum i zainteresowanie kradzieżą. Potem łup zostanie zabrany do Bath lub Londynu i sprzedany u różnych jubilerów.
9 - Panno Pomeroy. - Gideon po raz pierwszy zaczął się poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście w jaskiniach nie dzieje się niebezpiecznego. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, dlaczego nie zwróciła się pani z tą sprawą do mojego rządcy lub do miejscowego sędziego? - Nasz sędzia jest już dość stary, sir. Prawdopodobnie nie poradziłby sobie z tą sprawą, a pańskiemu rządcy, wybaczy pan szczerość, nie ufam zbytnio. - Harriet zacisnęła usta. - Nie chciałabym wydawać pochopnych sądów, milordzie, ale mam wrażenie, że on wie o tym, co się tu dzieje, i przymyka na to oko. Gideon zmrużył oczy. - To bardzo poważne oskarżenie, panno Pomeroy. -Tak, wiem. Ale czuję, że nie mogę ufać temu człowiekowi. Nie wiem nawet, co pana skłoniło do zatrudnienia go. - Był pierwszym, który zgłosił się na to stanowisko - uciął sprawę Gideon.- Jego referencje były wyśmienite. - Dobrze, niech sobie będą, jakie chcą, a ja i tak mu nie wierzę. Przejdźmy do faktów. Przynajmniej dwukrotnie byłam świadkiem, jak jacyś mężczyźni wchodzili w nocy do jaskiń. Wnosili tam paczki, a wychodzili z pustymi rękami. - Późno w nocy? - Dokładnie - po północy. Oczywiście tylko w czasie odpływu. Inaczej wejście do jaskiń byłoby niemożliwe. Gideon przemyślał tę informację i zaniepokoił się. Myśl o pannie Pomeroy biegającej po nocy bez opieki nie była przyjemna. Szczególnie, jeśli nie myliła się w swoich teoriach. Zdecydowanie ta młoda dama nie jest dość dobrze pilnowana. - A co, u Boga Ojca, robiła pani w nocy na plaży? - Śledziłam ich, oczywiście. Z okna mojej sypialni widzę część plaży. Gdy odkryłam w moich jaskiniach skradzione rzeczy, rozpoczęłam regularną obserwację. Kiedy pewnej nocy dojrzałam na plaży światła, wzbudziło to moją podejrzliwości i wyszłam z domu, żeby się temu przyjrzeć z bliska. Gideon nie wierzył własnym uszom. - Tak po prostu opuściła pani bezpieczny dom po to, by późną nocą śledzić ludzi, których podejrzewała pani o kradzież? Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem. - A jak inaczej mogłabym się dowiedzieć, co się tam właściwie dzieje? - Czy ciotka wie o pani dziwnym zachowaniu? - zapytał bez ogródek. - Oczywiście, nie. Tylko by się zmartwiła, dowiedziawszy się o przestępcach w okolicy. Ciocia Effie ma skłonności do dramatyzowania. - Nie ona jedna. W tym przypadku jestem w stanie w pełni zrozumieć jej uczucia. Harriet zignorowała tę uwagę. - W każdym razie i tak ma dość spraw na głowie. Obiecałam znaleźć sposób na to, by przygotować moją siostrę, Felicity, do jej debiutu tej zimy, a ciocia Effie bardzo przejęła się tym projektem. Gideon uniósł brwi. - Chce pani sfinansować debiut swojej siostry? Sama? Harriet wydała z siebie ciche westchnienie.
10 - Sama oczywiście nie dam rady. Nie wystarczy na to niewielki pensja, jaką zostawił mi ojciec. Od czasu do czasu powiększam ją o niewielki dochód ze sprzedaży moich znalezisk, ale w ten sposób nie dam rady sfinansować debiutu Felicity. Mam jednak pewien plan. - Jakoś mnie to nie dziwi. Jej twarz rozbłysła entuzjazmem. - Mam nadzieję, że uda się nakłonić ciocię Adelajdę do pomocy, teraz, gdy ten jej skąpy mąż przeniósł się na łono Abrahama. Zgromadził majątek i wbrew swoim chęciom nie był w stanie zabrać tego ze sobą. Ciotka Adelajda niedługo wszystko przejmie. - Rozumiem. I sądzi pani, że ona zechce sfinansować debiut pani siostry? Harriet zachichotała, najwyraźniej zachwycona swoim planem - Jeśli zabierzemy Felicity do Londynu, jestem pewna, że uda nam się wydać ją za mąż. Ona jest zupełnie inna niż ja. Jest rzeczywiście atrakcyjna. Mężczyźni będą padać jak muchy u jej stóp. Ale żeby do tego doszło, muszę wysłać ją do Londynu, zupełnie jak na targ. Zna pan to? - Znam. - Tak. Rzeczywiście. - Harriet zasępiła się. - Musimy wywiesić Felicity jak dojrzałą śliwkę przed całym Beau Monde i czekać z nadzieją, że jakiś godny zaufania dżentelmen zerwie ją z gałązki. Gideon zacisnął zęby, wyraźnie przypominając sobie własne doświadczenia związane z londyńskim sezonem towarzyskim. - Dość dobrze wiem, jak działa ten system, panno Pomeroy. Harriet zaróżowiła się. - Domyślam się, milordzie. Wróćmy zatem do sprawy opróżnienia jaskiń. - Proszę mi powiedzieć, panno Pomeroy, czy poruszała już pani z kimś ten temat? - Nie. Kiedy stwierdziłam, że nie mogę zaufać panu Crane, bałam się wspominać komukolwiek o moich spostrzeżeniach. Pomyślałam, że każdy, komu zaufam, mógłby poczuć się zobowiązany do pójścia z tą sprawą do pana Crane'a. A potem dowody mogłyby zniknąć. Poza tym, jeśli mogę być szczera, wolałabym, by nikt nie wchodził do tej jaskini. - Hm. - Gideon przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, starając się uporządkować to, co usłyszał. Niezaprzeczalnie. Harriet Pomeroy mówiła to wszystko poważnie. Nie mógł już się oszukiwać, że jest wariatką czy choćby tylko dziwaczką. - Jest pani pewna, że widziała w jaskini skradzione przedmioty?: - Oczywiście. - Harriet wyprostowała się. - Sir, uważam, że powinien pan natychmiast zacząć działać, by wyrzucić tych przestępców z jaskiń. Zmuszona jestem nalegać, by zajął się pan tą sprawą jak najszybciej. To jest pański obowiązek. Głos Gideona stał się wyjątkowo uprzejmy. Ci, którzy go dobrze znali, zdawali sobie sprawę z przyczyny takiego tonu. - Pani nalega, panno Pomeroy? - Obawiam się, że muszę. - Harriet była najwyraźniej nieświadoma ukrytej groźby w jego głosie. - Widzi pan, ci przestępcy mi przeszkadzają. Gideon zastanawiał się, czy nie zgubił wątku. - Przeszkadzają? Nie rozumiem.
11 Posłała mu pełne niecierpliwości spojrzenie. - Przeszkadzają w moich poszukiwaniach. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła przeszukać tę jaskinię. Do tej pory się wahałam, czekając, aż przestępcy zostaną stamtąd usunięci. Obawiam się, że jeżeli tam wejdę z młotkiem i dłutem, złodzieje zauważą, że ktoś był w jaskini. - Dobry Boże! - Gideon zapomniał już, że miał jej za złe kategoryczny ton. Jej nalegania miały istotne przyczyny. - Jeśli choć połowa z tego, co mi pani powiedziała, jest prawdą, nie wolno pani nawet myśleć o zbliżeniu się do tej jaskini, panno Pomeroy. - Ależ w dzień jest tam zupełnie bezpiecznie. Złodzieje odwiedzają to miejsce tylko w nocy. Co do planu ujęcia przestępców, mam pewien pomysł, którym pan będzie pewnie zainteresowany. Chociaż z pewnością ma pan i swoje sugestie. Najlepiej będzie, jeśli zajmiemy się tym razem. - Panno Pomeroy, nie słucha mnie pani. - Gideon podniósł się, postąpił krok w kierunku biurka i się nad nim pochylił. Wsparł się mocno dłońmi na mahoniowym blacie. Był świadom, jakie wrażenie wywarł w ten sposób na Harriet. Musiała teraz patrzeć wprost na jego zeszpeconą twarz. Otworzyła szeroko oczy, zdziwiona jego zachowaniem, ale nie wydawała się onieśmielona. - Ależ słucham pana, milordzie. - Chciała się cofnąć. Gideon powstrzymał jej unik, chwytając ją palcami pod brodę. Nie bez przyjemności zauważył, że jej skóra była miękka i niewiarygodnie gładka. Zdał sobie również sprawę z tego, że cała jest delikatna. Jej drobne kości wydawały się kruche w jego masywnych dłoniach. - Pozwoli pani, że będę bezpośredni - warknął, nie starając się ukryć zniecierpliwienia. Harriet Pomeroy nie analizowała pozornie uprzejmych słów. - Nie wolno pani pokazywać się w pobliżu jaskiń, dopóki nie zbadam tej całej sprawy i nie podejmę stosownych działań. Czy to jasne, panno Pomeroy? Harriet rozchyliła usta, chcąc zaprotestować. Ale zanim zdołała wydobyć z siebie głos, na progu domku rozległ się przeraźliwy krzyk. Harriet podskoczyła i odwróciła się do drzwi. Gideon podążył za jej wzrokiem. - Pani Stone - stwierdziła Harriet głosem zdradzającym absolutne zaskoczenie. - Boże w niebiesiech! To on! Potwór z Blackthorne Hall! - Drżąca ręka pani Stone powędrowała do szyi. Wpatrywała się przerażona w Gideona. - A więc wróciłeś tu, ty rozpustny, krwiożerczy potworze. Jak śmiesz dotykać swymi rękami kolejnej czystej panny? Proszę uciekać, panno Harriet! Niech pani ratuje swoje życie. Gideon poczuł, jak żołądek zaciska mu się z wściekłości. Uwolnił Harriet i zbliżył się o krok do pani Stone. - Milcz, stara czarownico! - Nie dotykaj mnie! - pani Stone odskoczyła od niego. - Nie podchodź do mnie, potworze! Och! - Nagle jej wzrok poszybował w górę i pani Stone zemdlona osunęła się ciężko na podłogę. | Gideon popatrzył na nią z niesmakiem. Potem odwrócił się do Harriet, by zobaczyć, jak to przyjęła. Ta w niemym przerażeniu przyglądała się nieruchomemu ciału gospodyni. - Wielkie nieba - udało jej się w końcu wykrztusić.
12 - Widzi pani teraz, dlaczego nie spędzam tu wiele czasu panno Pomeroy - powiedział ponuro Gideon - Nie cieszę się w Upper Biddleton zbyt wysokim poważaniem. I jest tu więcej osób, które życzą mi rychłej śmierci, nie tylko pani Stone. 2 - Ileż kłopotów z tą kobietą. - Harriet wstała i przykucnęła obok pani Stone. Uklękła. - Zwykle ma gdzieś przy sobie sole trzeźwiące. A, tu są. Z przepastnej kieszeni szarej sukni gospodyni wyciągnęła małą buteleczkę. Zanim zbliżyła sole do nosa zemdlonej kobiety, wahała się i popatrzyła na Gideona. - Może lepiej, żeby się pan nad nią nie pochylał, gdy przyjdzie do siebie. Wygląda na to, że to pański widok pozbawił ją przytomności. Gideon chmurnie przyglądał się gospodyni. - Ma pani rację. Pójdę już, panno Pomeroy. Ale zanim to zrobię, powtórzę to, co mówiłem gdy nam przerwano. Nie wolno pani zbliżać się do jaskiń, dopóki nie załatwię sprawy złodziei. Czy to jasne? - Jasne - odpowiedziała niecierpliwie. - Ale pozbawione sensu. I tak będę panu musiała towarzyszyć do jaskini, która służy przestępcom do przechowywania łupów. Mało prawdopodobne, żeby pan ją sam znalazł. Mógłby pan błądzić samotnie przez lata. Sama odkryłam ją niedawno. - Panno Pomeroy... W jego oczach ujrzała błysk zdecydowania i postarała się o najbardziej przekonujący uśmiech, na jaki ją było stać. Wspomniała, jak kiedyś radziła sobie z ojcem. Pomyślała też, że w tym domu od dawna nie było mężczyzny. Mężczyźni to uparte stworzenia, stwierdziła. Ten zaś miał w tym kierunku wyjątkowe skłonności. - Proszę pomyśleć rozsądnie, sir. - Harriet powiedziała to specjalnie uspokajającym tonem. - Za dnia na plaży jest absolutnie bezpiecznie. Złodzieje przychodzą tylko późno w nocy, i to najwyżej raz lub dwa razy w miesiącu. Wie pan, odpływy. Nie zaryzykujemy niczego, gdybym jutro pokazała panu jaskinię. - Może mi pani narysować mapę - odparł chłodno Gideon. Zaczynał ją irytować. Czy naprawdę spodziewał się, że powierzy mu coś tak ważnego? W grę wchodziły jej cenne znaleziska. - Obawiam się, że choć szkicuję dość dobrze, nie mam wyczucia kierunku - skłamała gładko. - A oto mój plan. Jutro rano przejdę się jak co dzień po plaży. Może pan chyba zjawić się tam o tej samej porze, prawda? - Nie o to mi chodzi. -Możemy spotkać się w taki sposób, by postronny obserwator uznał to spotkanie za przypadkowe. Pokażę panu przejście przez skały, prowadzące do jaskini, której używają złodzieje. Potem zastanowimy się, jak zorganizować pułapkę. A teraz, proszą wybaczyć, chciałabym zająć się panią Stone. - Do diabła, kobieto! - Ciemne brwi Gideona zbiegły się w groźnym grymasie. - Może nawykła pani do rozkazywania wszystkim dookoła, ale proszę nie sądzić, że uda się pani mnie zmusić do czegokolwiek.
13 - Och - jak na zawołanie jęknęła pani Stone. - Och! Dobry Boże! Tak źle się czuję. - Zamrugała powiekami. Harriet przybliżyła sole trzeźwiące do jej twarzy i syknęła na stojącego przy drzwiach Gideona. - Proszę, milordzie - powiedziała, nie odwracając się. - Zmuszona jestem nalegać. Pani Stone z pewnością wpadnie w histerię, gdy zobaczy tu pana. Spotkamy się jutro rano około godziny dziesiątej na plaży. To jedyny sposób, by odnalazł pan właściwą jaskinię. Musi mi pan uwierzyć. Gideon zawahał się, wyraźnie niezadowolony z tego, że się go do czegoś zmusza. Przymrużył oczy. - Doskonale. Jutro o dziesiątej na plaży. Ale na tym skończy się pani udział w tej sprawie, panno Pomeroy. Czy dość jasno się wyrażam? - Zupełnie jasno, milordzie. Obrzucił ją taksującym, podejrzliwym spojrzeniem. Harriet pomyślała, że widocznie nie przekonał go jej uspokajający uśmiech. Przeszedł obok niej i skierował się do hallu. - Miłego dnia, panno Pomeroy. - Nacisnął na głowę kapelusz. - Miłego dnia, milordzie - zawołała za nim. - I dziękuję, że tak szybko przyjechał pan tu w odpowiedzi na mój list. Doceniam pańską pomoc w tej sprawie. Myślę, że sobie pan z nią poradzi. - Jestem szczęśliwy, że okazałem się odpowiednim kandydatem na stanowisko, które chciała pani obsadzić - burknął. - Zobaczymy, jak szczodra okaże się pani, gdy spełnię swoje zadanie i przyjdzie czas na zapłatę. Harriet drgnęła, poruszona jego sarkazmem. Patrzyła, jak przez otwarte drzwi wyszedł na marcowe słońce. Nawet się nie obejrzał. Dojrzała zarys sylwetki rosłego rumaka czekającego spokojnie na zewnątrz. Koń był doprawdy masywnym stworzeniem, podobnie zresztą jak jego właściciel. Ciężkie kopyta, imponujące mięśnie. Kształt łba świadczący o uporze. W tym wierzchowcu nie było nic delikatnego, eleganckiego. Wyglądał na dość dużego i spokojnego, by dźwigać na grzbiecie rycerza w pełnej zbroi, zdążającego na pole bitwy. Harriet usłyszała, że wicehrabia odjeżdża drogą wzdłuż skarpy. Na chwilę zastygła w bezruchu, klęcząc obok zemdlonej gospodyni. Przedpokój domku wydał jej się znowu przestronny. Przedtem, gdy przebywał w nim St. Justin, sprawiał wrażenie ciasnego. Harriet zdała sobie nagle sprawę, że dzikie, zeszpecone blizną rysy twarzy St. Justina wryły się głęboko w jej pamięć. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego mężczyzny. Był niewiarygodnie duży - podobnie jak jego koń - wysoki, masywnie zbudowany, miał szerokie, umięśnione ramiona i mocne nogi. Jego dłonie były ogromne, stopy - również. Harriet zastanawiała się, czy rękawicznik i szewc wicehrabiego liczyli sobie za zużycie większej ilości materiału na każdą parę rękawic czy butów. St. Justin miał prawdopodobnie nieco ponad trzydzieści lat i wszystko w nim wydawało się silne i dzikie. Przypominał jej wyniosłego lwa, którego widziała trzy lata temu w zwierzyńcu pana Petershama. Nawet jego oczy miały coś z dzikiej bestii. Harriet pomyślała, że to piękne oczy, złote, pełne ostrożności i chłodnej inteligencji.
14 Czarne jak smoła włosy St. Justina, szerokie kości policzkowe i silnie zarysowana szczęka uzupełniały jego lwi wygląd. Blizna jedynie podkreślała wrażenie siły drapieżnej bestii, której nieobca jest przemoc. Harriet zastanawiała się, gdzie i jak został zraniony. Blizna przecinająca jego twarz wyglądała na starą. Prawdopodobnie stało się to kilka lat temu. Miał szczęście, że nie stracił oka. Pani Stone wzdrygnęła się ponownie i jęknęła. Harriet zmusiła się do zainteresowania jej stanem. Poruszyła buteleczką, którą trzymała przy twarzy zemdlonej. - Słyszy mnie pani, pani Stone? - Co? Tak. Tak, słyszę. - Kobieta otworzyła oczy i popatrzyła na Harriet. Skrzywiła się boleśnie. - Co się stało? Ach, Boże! Już pamiętam. On był tutaj, prawda? To nie była zjawa. Bestia jest tutaj. W cielesnej postaci. - Proszę się uspokoić, pani Stone. Już się wyniósł. Oczy pani Stone rozszerzyły się w ponownym przypływie strachu. Przylgnęła do ramienia Harriet, zaciskając jak imadło swe kościste palce wokół jej talii. - Nic się panience nie stało? Czy ten szubrawiec dotknął panienki? Widziałam, że pochylał się nad panienką jak olbrzymi wąż. Harriet starała się nie okazywać irytacji. - Nie ma o czym mówić, pani Stone. On tylko na chwilę ujął mnie pod brodę. - Boże, chroń nas...- Oczy pani Stone ponownie się zamknęły. W tej samej chwili Harriet usłyszała stukot butów na ganku, a zaraz później drzwi, które przedtem zatrzasnęły się za wychodzącym wicehrabią, otworzyły się, odsłaniając Eufemię Pomeroy i uroczo zarumienioną siostrę Harriet, Felicity. Nie bez powodu uważana była przez wszystkich w Upper Biddleton za wyjątkową piękność. Była nie tylko urocza, ale miała też poczucie stylu i elegancji, rzucające się w oczy mimo skromnych możliwości finansowych sióstr Pomeroy. Dziś wyglądała zachwycająco świeżo w ozdobionej falbankami sukni w białe i jasnozielone pasy. Ciemnozielony płaszcz i zielony, przybrany piórami czepek uzupełniały jej strój. Miała jasne, zielone oczy, złote blond włosy - jedno i drugie odziedziczone po matce. Krój sukni podkreślał też inną cechę, którą zawdzięczała przodkom po kądzieli - piękny, pełny biust. Eufemia Pomeroy Ashecombe weszła do domku pierwsza, ściągając rękawiczki. Owdowiała tuż przed śmiercią brata, wielebnego Pomeroya, i niedługo potem stanęła w progu domu swoich bratanic. Dobiegała teraz pięćdziesiątki. Kiedyś uważano ją za piękność. W opinii Harriet nadał była atrakcyjną kobietą. Zdjąwszy czepek, odsłoniła siwe, niegdyś ciemne włosy. Jej oczy miały szczególny, charakterystyczny dla Pomeroyów turkusowy kolor, podobnie jak oczy Harriet. Effie z przerażeniem patrzyła na zemdloną gospodynię. - Och, nie. Znowu. Felicity weszła za ciotką do hallu, zamknęła drzwi i zobaczyła panią Stone. - Wielkie nieba! Kolejny atak histerii. O co chodzi tym razem? Mam nadzieję, że o coś bardziej interesującego niż ostatnio. Wydaje mi się, że wtedy poszło tylko o to, że najstarszej córce lady Barker udało się złapać na męża bogatego kupca.
15 - Rzeczywiście, to tylko kupiec. Przecież wiesz, że pani Stone przywiązuje wielką wagę do odpowiedniej pozycji towarzyskiej - przypomniała jej ciotka Effie. - Annabelle Barker pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Pani Stone miała rację uważając, że mogła trafić lepiej. - Jeśli chodzi o moje zdanie, Annabelle nie mogła trafić lepiej - stwierdziła Felicity w typowy dla siebie pragmatyczny sposób. - Mąż ją finansuje bez żadnych ograniczeń. Mieszkają w pięknym domu w Londynie, mają dwa powozy i Bóg wie ile służby. Annabelle ma zapewnione dostatnie życie. Harriet skrzywiła się, trzymając ocet pod nosem pani Stone. - W dodatku słyszy się, że Annabelle jest nieprzytomnie zakochana w swoim bogatym kupcu. Zgadzam się z tobą, Felicity, nie wyszła na tym tak źle. Ale wątpię, by ciocia Effie lub pani Stone mogły spojrzeć na to z naszego punktu widzenia. - Z tego związku nic dobrego nie będzie - stwierdziła proroczym tonem ciotka Effie. - Nigdy nie jest dobrze, kiedy młoda dziewczyna idzie za głosem serca. Szczególnie wtedy, gdy prowadzi ją to prosto na dół drabiny społecznej. - Zawsze nam to powtarzasz, ciociu Effie. - Felicity zwróciła się ku pani Stone. - A zatem, co się stało tym razem? Zanim Harriet zdążyła odpowiedzieć, pani Stone otworzyła oczy i z trudem usiadła. - Potwór z Blackthorne Hall powrócił - zaczęła. - Dobry Boże - przestraszyła się ciotka Effie. - O czym ona mówi? - Bestia powróciła na miejsce swej zbrodni - ciągnęła pani Stone. - Kim, u Boga Ojca, jest ten Potwór z Blackthorne Hall? -zapytała Felicity. - St. Justin - szepnęła pani Stone. - Jak śmiał? Jak śmiał tu wrócić? I jak śmiał straszyć panienkę Harriet? Felicity popatrzyła zaciekawiona na Harriet. -Wielkie nieba! Wicehrabia St. Justin był tutaj? - Tak, był - przyznała Harriet. Ciotka Effie bezwiednie otworzyła usta. - Był tu wicehrabia? Tu, w tym domu? - Zgadza się - odpowiedziała Harriet. - A teraz, ciociu Effie, Felicity, jeśli zaspokoiłyście swoją ciekawość, może zajmiemy się postawieniem pani Stone z powrotem na nogi. - Harriet, nie mogę w to uwierzyć. - Głos ciotki Effie zdradzał przestrach. - Czy chcesz mi powiedzieć, że najważniejszy w tym okręgu ziemianin, wicehrabia, mający wkrótce odziedziczyć godność lorda, złożył nam wizytę i przyjęłaś go tak ubrana? W tym brudnym fartuchu i okropnej sukni, która już dawno powinna była zostać przefarbowana? - On tylko wpadł po drodze - wyjaśniła Harriet, starając się utrzymać niedbały ton. - Wpadł tu po drodze? - Felicity wybuchnęła śmiechem. - Doprawdy, Harriet, nie zdarzyło się jeszcze, by wicehrabiowie zaglądali do nas po drodze. - Czemu nie? - nie ustępowała rozdrażniona Harriet. - Blackthorne Hall to jego dom, a to niedaleko stąd. - W ciągu pięciu lat, od kiedy tu mieszkamy, wicehrabia St. Justin nigdy jeszcze nie potrudził się, by odwiedzić Upper Biddleton. Nawet tata widział tylko ojca St. Justina i to
16 zaledwie raz. Było to w Londynie, gdy Hardcastle wyznaczył go na rektora i zaoferował mu tę parafię. - Musisz mi uwierzyć na słowo, Felicity, że St. Justin odwiedził nas i była to zwykła towarzyska wizyta - podsumowała zwięźle Harriet. - Dla mnie jest to zupełnie naturalne, że odwiedził posiadłości rodzinne w tym okręgu. - W miasteczku mówią, że St. Justin nigdy nie zagląda do Upper Biddleton. Nienawidzi samego widoku tego miejsca. - Ciotka Effie powachlowała się dłonią. - Wielkie nieba! Sama zaczynam czuć się słabo. Wicehrabia tu, w tym domu. Trudno to sobie wyobrazić. - Na pani miejscu nie byłabym taka spokojna, pani Ashecombe. - Pani Stone posłała jej mroczne, porozumiewawcze spojrzenie. - Położył rękę na panience Harriet. Widziałam to. Dzięki Panu Najwyższemu, weszłam do gabinetu w samą porę. - W samą porę? - Zainteresowanie Felicity osiągnęło apogeum. - Nieważne, panienko Felicity. Jest panienka za młoda na takie rzeczy. Powinniśmy dziękować Bogu, że nie było za późno, gdy przyszłam. - Za późno na co? - nie ustępowała Felicity. Harriet westchnęła tylko. Ciotka Effie zmarszczyła się. - Co się tu wydarzyło, Harriet, kochanie? Nie straciłyśmy chyba herbaty czy czegoś równie okropnego? - Nie, nie straciłyście herbaty, bo nawet mu jej nie zaproponowałam - przyznała się Harriet. - Nie zaproponowałaś mu herbaty? Odwiedził cię wicehrabia i niczym go nie poczęstowałaś? - Na twarzy ciotki Effie pojawił się wyraz najprawdziwszego zaskoczenia. - Harriet, co ja mam z tobą zrobić? Czy nie potrafisz się odpowiednio zachowywać? - Chcę wiedzieć, co się stało - przerwała jej zdecydowanie Felicity. - Co z tym kładzeniem na tobie rąk, Harriet? - Nic się nie stało. - Harriet żachnęła się. - Nie położył na mnie rąk. - Przypomniała sobie wielką dłoń wicehrabiego podtrzymującą jej brodę i groźne spojrzenie jego ciemnych oczu. - No, może dotknął mnie, ale tylko na chwilę. Nie ma o czym mówić, zapewniam was. - Harriet! - Felicity była wyraźnie podekscytowana. - Opowiedz nam wszystko. Ale to pani Stone jej odpowiedziała. - Zuchwały jak sam diabeł. - Jej spracowane dłonie zginęły w fałdach fartucha, podczas gdy oczy płonęły świętym oburzeniem. - Myśli, że wszystko mu wolno. Bestia nie ma w sobie wstydu, odrobiny wstydu - parsknęła. Harriet popatrzyła na nią groźnie. - Proszę teraz nie płakać, pani Stone. - Przepraszam, panienko Harriet. - Pani Stone pociągnęła jeszcze cichutko nosem i otarła oczy rąbkiem fartucha. - Po prostu jego widok wywołał te wszystkie okropne wspomnienia sprzed lat. - Jakie wspomnienia? - zapytała zaciekawiona Felicity. - Boże! Wspomnienia o mojej ślicznej, małej panience Deirdre. - Pani Stone zakryła oczy. - Kim była Deirdre? - dopytywała się ciotka Effie. - Pani córką? Pani Stone przełknęła łzy.
17 - Nie, nie była moja. Zbyt była delikatna, by być ze mną spokrewniona. Była jedynym dzieckiem wielebnego Rushtona. Opiekowałam się nią. -Rushton -skojarzyła szybko ciotka Effie. - A, tak. Poprzedni proboszcz tej parafii. Ten, którego zastąpił mój drogi brat. Pani Stone potwierdziła ruchem głowy. Jej wąskie usta drżały. - Od śmierci jego słodkiej żony panienka Deirdre była dla niego wszystkim. Wniosła do tego domu radość i słońce. A potem ta bestia ją zniszczyła. - Bestia? - Felicity wyglądała tak, jakby czytała którąś ze swoich ulubionych powieści z dreszczykiem. - Czy chodzi o wicehrabiego St. Justina? Zniszczył Deirdre Rushton? Jak? - Bezwstydny potwór - wymamrotała pani Stone, ponownie przykładając dłonie do oczu. - Dziwne. - Ciotka Effie wyglądała na zaskoczoną. - Wicehrabia zrujnował dziewczynę? Doprawdy, pani Stone. Trudno uwierzyć w coś takiego. Pomijając wszystko inne, ten człowiek jest dżentelmenem. Dziedzicem hrabstwa. A ona była córką proboszcza. - Nie jest żadnym dżentelmenem - stwierdziła pani Stone. Harriet straciła cierpliwość. Odwróciła się do gospodyni. - Pani Stone. Sądzę, że na dziś dość już będzie pani dramatycznych uwag. Może już pani wrócić do kuchni. Mokre od łez oczy pani Stone wyrażały nieme cierpienie. - To prawda, panienko Harriet. Ten człowiek zabił moją małą panienkę Deirdre tak samo, jakby własnoręcznie pociągnął za spust w pistolecie. - Pistolecie? - Harriet popatrzyła na nią zaskoczona. Na chwilę w hallu zapanowała pełna napięcia cisza. Effie nie mogła z siebie wydobyć słowa. Nawet Felicity nie potrafiła sformułować następnego pytania. Harriet poczuła, że zaschło jej w ustach. - Pani Stone - powiedziała w końcu ostrożnie. - Chce pani powiedzieć, że wicehrabia St. Justin zabił poprzedniego mieszkańca tego domu? Obawiam się, że nie pozwolę pani kontynuować tej opowieści, jeśli zamierza pani dalej mówić tak potworne rzeczy. - Ale to prawda, panienko Harriet. Przysięgam na moje życie. Wszyscy mówili, że to samobójstwo, niech spoczywa w pokoju, ale ja wiem, że to on ją do tego doprowadził. Potwór z Blackthorne Hall jest skończonym grzesznikiem i wszyscy w miasteczku o tym wiedzą. - Wielkie nieba! - westchnęła Felicity. - To jakaś pomyłka - wyszeptała ciotka Effie. Ale Harriet popatrzyła pani Stone prosto w oczy i wyczytała z nich, że gospodyni mówi prawdę, a przynajmniej w to wierzy. Harriet nagle poczuła się słabo. - Jak St. Justin mógł doprowadzić Deirdre Rushton do samobójstwa? - Byli zaręczeni i mieli się pobrać - powiedziała cicho pani Stone. - To było dawniej, zanim się okazało, że on odziedziczy tytuł. Starszy brat Gideona Westbrooka, Randal, jeszcze wtedy żył. Oczywiście to Randal miał odziedziczyć tytuł. Był takim wspaniałym człowiekiem. Prawdziwy, godny dziedzic hrabstwa Hardcastle. Człowiek godzien podążyć w ślady jego hrabiowskiej mości. - Nie tak jak Potwór z Blackthorne Hall? - zapytała Felicity. Pani Stone posłała jej dziwne spojrzenie i zniżyła głos do szeptu.
18 - Niektórzy nawet mówią, że Gideon Westbrook zabił swego brata, żeby odziedziczyć tytuł i majątek. - To jest fascynujące - mruknęła Felicity. - Niewiarygodne. - Ciotka Effie była oszołomiona. -Jeśli chcecie znać moje zdanie, to wszystko jest kłamstwem - obwieściła Harriet. Ale gdzieś w dole brzucha poczuła nieprzyjemny chłód. Pani Stone wierzyła w prawdziwość każdego swego słowa. Miała co prawda skłonności do dramatyzowania, ale Harriet znała dość długo swoją gospodynię, by wiedzieć, że jest absolutnie uczciwa. - To najszczersza prawda - powiedziała chmurnie pani Stone. - Przysięgam. - Dobrze, pani Stone. Proszę nam teraz opowiedzieć, jak ta bestia, to jest wicehrabia, doprowadził tę młodą damę do samobójstwa - nalegała Felicity. Harriet przestała oponować. Wyprostowała się, mówiąc sobie, że zawsze lepiej jest znać fakty. - Tak, pani Stone. Skoro powiedziała już nam pani aż tyle, równie dobrze może nam pani wyznać resztę. Co dokładnie przydarzyło się Deirdre Rushton? Pani Stone zacisnęła pięści. - Narzucał się jej. Uwiódł ją, zrobił to, bestia. Użył jej do swoich rozpustnych celów. Zrobił jej dziecko, ot co. Ale zamiast zachować się jak trzeba i ożenić się z nią, odepchnął ją. To nie była żadna tajemnica. Zapytajcie kogokolwiek w okolicy. Ciotka Effie i Felicity milczały, nie mogąc w to uwierzyć. - O, mój Boże! - Harriet usiadła gwałtownie na stołku. Zdała sobie sprawę, że do bólu zacisnęła pięści. Zmusiła się do głębokiego, odprężającego oddechu. - Czy jest pani tego absolutnie pewna, pani Stone? Nie wyglądał na takiego. Właściwie... nawet mi się spodobał. - A co ty wiesz o mężczyznach, którzy robią takie rzeczy? zapytała ciotka Effie z chłodną logiką. - Nigdy nie miałaś okazji takiego spotkać. Nawet nie miałaś swego debiutu, ponieważ mój brat niech spoczywa w pokoju, nie zostawił nam dość pieniędzy. Może gdybyś pojechała do stolicy i poznała trochę świata, nauczyłabyś się, że mężczyznę tego typu nie zawsze można rozpoznać na pierwszy rzut oka. -Pewnie masz absolutną rację, ciociu Effie. - Harriet czuła się w obowiązku przyznać, że to, co mówi ciotka, może być prawdą. Rzeczywiście, nie miała żadnych doświadczeń z mężczyzną zdolnym do tego, by uwieść niewinną kobietę, a następnie ją porzuć- - Słyszy się różne historie, ale to oczywiście nie to samo co bezpośrednie doświadczenie z tego typu człowiekiem, prawda. - Pewnie bolejesz nad tym, że nie masz takich doświadczeń - zauważyła Felicity. Ponownie zwróciła się do pani Stone: - Błagam niech pani opowiada dalej. - Tak - potwierdziła Harriet smutno. - Może pani nam już teraz powiedzieć. Pani Stone zwiesiła głowę, popatrzyła na Harriet i Felicity załzawionymi oczyma. - Jak już mówiłam, Gideon Westbrook był drugim synem hrabiego Hardcastle. - Czyli nie był wicehrabią - mruknęła Felicity. - Oczywiście - wtrąciła się ciotka Effie z właściwym sobie tonem autorytetu w tych sprawach. - Nie nosił wtedy żadnego tytułu, ponieważ był tylko drugim synem. Jego starszy brat został wicehrabią. - Wiem, ciociu Effie. Proszę mówić dalej, pani Stone.
19 - Ta bestia zapragnęła mojej słodkiej Deirdre, gdy tylko pokazała się w Londynie. Wielebny Rushton zgromadził wszystkie swoje fundusze, żeby sfinansować jej debiut, a Potwór był pierwszym, który się jej oświadczył. - I wielebny Rushton zdecydował się chwycić to, co się da? - zapytała Harriet. Twarz pani Stone rozjaśniła się. - Wielebny powiedział pannie Deirdre, żeby przyjęła te oświadczyny. Potwór nie posiadał tytułu, ale miał pieniądze i pochodził z dobrej rodziny. To była świetna partia. - Tak to wtedy wyglądało - skomentowała cicho Effie. - Innymi słowy, chciała go poślubić dla jego pieniędzy i możliwości związania się ze znaną rodziną- podsumowała Harriet. - Moja panienka Deirdre była zawsze dobrą i posłuszną córką. - W głosie pani Stone wyczuwało się zachwyt. - Zgodziła się zrobić to, co kazał jej ojciec, chociaż Westbrook był jedynie drugim synem i do tego brzydkim jak noc. Mogła trafić lepiej, ale jej ojciec nie chciał ryzykować, czekając. Nie było go stać na dłuższe trzymanie jej w Londynie. Harriet popatrzyła na nią zirytowana. - Wcale nie uważam, że jest brzydki. Pani Stone skrzywiła się. - Wielka, przerośnięta kreatura. Z tą przerażającą szramą wygląda jak diabeł z samego piekła. Zawsze tak wyglądał, nawet zanim został ranny. Moja biedna panienka Deirdre dostawała dreszczy na sam jego widok. Ale spełniła swój obowiązek -A nawet więcej, sądząc po tym, co usłyszałyśmy - mruknęła Harriet. Ciotka Effie potrząsnęła smutno głową. - Ach, te głupie młode dziewczyny, które upierają się, by iść za głosem serca, a nie rozsądku. Co za głupota. Kiedyż wreszcie nauczą się, że muszą mieć się na baczności i strzec swej niewinności aż do chwili, kiedy szczęśliwie wyjdą za mąż, o ile nie chcą zrujnować sobie życia? - Moja Deirdre była dobrą dziewczyną, taka była - zapewniała lojalnie pani Stone. - Uwiódł ją, mówię wam. Była niewinnym jagnięciem, które nie znało spraw ciała, a on ją wykorzystał. Poza tym byli zaręczeni. Kiedy zobaczyła, że będzie miała dziecko, sądziła, że on zachowa się jak dżentelmen. - Wierzyła pewnie, że żaden prawdziwy dżentelmen nie odwoła zaręczyn - powiedziała z namysłem Harriet. - Tak, prawdziwy dżentelmen by nie odwołał- zauważyła cierpko ciotka Effie. - Sprawa polega na tym, że kobieta nie może być pewna uczciwości mężczyzny w takich sytuacjach. I właśnie dlatego musi przede wszystkim unikać ryzyka kompromitacji. Gdy zabierzemy cię do Londynu, Felicity, najlepiej zrobisz, pamiętając o tej historii. -Tak, ciociu Effie. Felicity znacząco popatrzyła w górę, a Harriet pozwoliła sobie na ponury uśmiech. Nie pierwszy raz musiały wysłuchać szczególnego wykładu życzącej im dobrze ciotki. Effie uważała się za najwyższy autorytet w dziedzinie dobrych manier. Nieodwołalnie ogłosiła się doradcą i strażnikiem w tych sprawach, mimo że Harriet często przypominała jej, że tu, w Upper Biddleton, nie było niczego, przed czym miałyby się strzec. - Jak powiedziałam, St. Justin nie jest dżentelmenem. Jest okrutną, pozbawioną serca, bezwstydną bestią.- Pani Stone otarła oczy wierzchem czerwonej, kościstej dłoni. - Najstarszy
20 syn hrabiego został zabity wkrótce potem, jak panienka Deirdre zdała sobie sprawę, że jest w ciąży. Jechał niedaleko stąd wzdłuż wybrzeża i podobno koń poniósł. Spadł ze skarpy do morza. Skręcił kark, ot co. Wypadek, jak mówili. Ale ludzie zaczęli mieć wątpliwości, gdy zobaczyli, jak wicehrabia potraktował panienkę Deirdre. - Obrzydliwe. - Oczy Felicity były nadał szeroko otwarte. - Jak tylko Gideon Westbrook dowiedział się, że odziedziczy tytuł, zerwał zaręczyny. - Nie. Naprawdę? - wykrzyknęła Felicity. Pani Stone potwierdziła chmurnie. - Opuścił ją natychmiast, chociaż wiedział, że nosi jego dziecko. Oświadczył jej, że teraz jest wicehrabią St. Justin, a kiedyś zostanie hrabią Hardcastle, i że może mu się trafić coś lepszego niż biedna córka proboszcza. - Dobry Boże! - Harriet przypomniała sobie błysk chłodnej inteligencji w mrocznych oczach Gideona. Kiedy się nad tym zastanowiła, musiała przyznać, że nie wyglądał na człowieka, którym kierują zbyt subtelne uczucia. Wyglądał na człowieka upartego. Zadrżała. - Mówi pani, że on wiedział o tym, że Deirdre spodziewa się dziecka? - Tak, niech będzie przeklęta jego dusza. Wiedział. - Pani Stone na przemian zaciskała i rozluźniała pięści. - Siedziałam z nią tej nocy, gdy zdała sobie sprawę, że jest w ciąży. Objęłam ją. Płakała przez całą noc, a nad ranem poszła się z nim zobaczyć. Gdy wróciła, po jej minie poznałam, że została odepchnięta. Łzy zakręciły się w oczach pani Stone i spłynęły po jej pulchnych policzkach. - Co było dalej? - zapytała cicho przejęta Felicity. - Panienka Deirdre poszła do gabinetu, wyjęła pistolet swojego ojca i zastrzeliła się. To właśnie wielebny Rushton, biedaczysko, ją znalazł. - Biedne, nieszczęśliwe dziecko - szepnęła ciotka Effie. - Gdyby była choć trochę ostrożniejsza. Gdyby bardziej dbała o swoją reputację i nie zaufała mężczyźnie. Będziesz pamiętała tę historię, gdy pojedziesz do Londynu, prawda, Felicity? - Tak, ciociu Effie. Na pewno nie zapomnę. - Felicity była najwyraźniej poruszona tą wstrząsającą opowieścią. - Mój Boże - mruknęła Harriet. - To wszystko jest niewiarygodne. Popatrzyła na zaśmiecony kamieniami gabinet i z trudem przełknęła ślinę, przypominając sobie, jak St. Justin pochylił się nad jej biurkiem i swą silną ręką ujął ją pod brodę. - Pani Stone, czy jest pani absolutnie pewna tego wszystkiego? - Absolutnie. Gdyby żył ojciec panienki, potwierdziłby, że to prawda. Wiedział, co przydarzyło się córce wielebnego Rushtona, wiedział dobrze, ale zachował dyskrecję w tej sprawie, uważając, że nie jest to odpowiedni temat do dyskusji z dwiema młodymi damami. Gdy mi o tym opowiedział, zgodziłam się z nim i dochowałam tajemnicy. Jednak nie mogłam już dłużej tego taić. Ciotka Effie potwierdziła ruchem głowy. - Oczywiście, nie mogła pani. Teraz, gdy St. Justin pojawił się w okolicy, wszystkie skromne młode panienki powinny się strzec. - Uwiedziona i porzucona. - Felicity pokręciła głową nie mogąc dojść do siebie. - Niewiarygodne.
21 - Okropne - powiedziała ciotka Effie. - Wyjątkowo okropne. Młode damy powinny być bardzo, ale to bardzo ostrożne. Felicity, nie będziesz wychodziła z domu, gdy w pobliżu kręci się wicehrabia. Rozumiesz? - Bzdura. - Felicity zwróciła się do Harriet: - Nie zamierzasz chyba więzić mnie w moim własnym domu tylko dlatego, że wicehrabia odwiedził te okolice? Harriet skrzywiła się. - To oczywiste, że nie. Ciotka Effie zrobiła surową minę. - Harriet, Felicity musicie być ostrożne. Z pewnością rozumiecie dlaczego. Harriet podniosła wzrok. - Felicity jest bardzo zrównoważoną osobą ciociu Effie. Nie zrobi nic niemądrego. Prawda, Felicity? Felicity uśmiechnęła się. - Miałabym stracić szansę na debiut w mieście? Możesz być pewna, Harriet, że nie jestem aż taką idiotką. Pani Stone zacisnęła usta. - St. Justin gustuje w pięknych młodych niewiniątkach, to wielka, podstępna bestia. A teraz, gdy nie ma już tutaj ojca panienki, musi panienka być bardzo ostrożna. - Święta racja - zgodziła się z nią ciotka Effie. Harriet uniosła brwi. - Widzę, że żadna z was nie przejmuje się moją reputacją tak jak reputacją Felicity. Ciotka Effie zareagowała błyskawicznie. - Ależ kochanie, wiesz, że to nieprawda. Ale masz już prawie dwadzieścia pięć lat. A tego typu rozpustnik, jak opisała go pani Stone, ma ciągoty do młodziutkich niewiniątek. - A nie do starych niewiniątek, jakim jestem ja - mruknęła Harriet. Zignorowała uśmieszek Felicity. - No dobrze, chyba masz rację, ciociu Effie. Mało prawdopodobne, by groziło mi uwiedzenie przez St. Justina. - Urwała. - Co takiego? - Ciotka Effie popatrzyła na nią. - Nieważne, ciociu Effie. - Harriet ruszyła ku otwartym drzwiom gabinetu. - Jestem pewna, że Felicity nie straci głowy ani niczego równie ważnego, nawet jeśli przydarzy jej się znaleźć w towarzystwie hrabiego St. Justina. Nie jest głupia. A teraz, wybaczcie, muszę skończyć swoją pracę. Harriet podążyła z godnością do swej kryjówki i cicho zamknęła za sobą drzwi. Potem, z westchnieniem smutku, opadła na krzesło, oparła łokcie na biurku i podparła twarz dłońmi. Silny dreszcz przeszył jej ciało. To nie Felicity była głupia, skonstatowała chmurnie. To ona sama zachowała się niemądrze. Sprowadziła Potwora z Blackthorne Hall do Upper Biddleton. 3 Ciężka, szara mgła, która w ciągu nocy przypełzła od morza, o dziesiątej rano wisiała jeszcze nad wybrzeżem. Idąca ścieżką w dół skarpy Harriet nie widziała dalej niż na kilka stóp przed nią. Ciekawa była, czy Gideon stawi się na wyznaczone spotkanie, by zobaczyć jaskinię złodziei.
22 Zastanawiała się też zaniepokojona, czy zależy jej na tym, by się stawił. Przeleżała niemal całą noc. Zamartwiała się, że popełniła niewybaczalny błąd, wysyłając ów nieszczęsny list do niesławnego wicehrabiego. Jej mocne, skórzane buty poślizgnęły się na kamieniach, gdy zbiegała ścieżką. Harriet mocniej chwyciła niewielką torbę z narzędziami, a wolną rękę wyciągnęła w bok, by odzyskać równowagę. Prowadząca przez zbocze ścieżka była bezpieczna dla kogoś, kto ją znał, miała jednak odcinki dość trudne do przejścia. Harriet zawsze żałowała, że nie ma na sobie spodni, gdy wychodziła na poszukiwania skamieniałości, ale wiedziała, że ciotka Effie zemdlałaby, gdyby o czymś takim usłyszała, a ona starała się w miarę możności nie denerwować ciotki. Wiedziała, że ciotce nie podobał się już sam pomysł zbierania skamieniałości. Effie uważała, że dla młodej damy jest to zajęcie nieodpowiednie, i nie mogła zrozumieć, dlaczego Harriet jest tak oddana swojej pasji. Harriet nie chciała dodatkowo denerwować starszej pani wybieraniem się na poszukiwania w męskim stroju. Gęste pasma mgły owinęły się wokół Harriet, gdy dotarła do końca ścieżki i wyprostowała się. Słyszała fale uderzające o brzeg, ale nie widziała ich w gęstej mgle. Wilgotny chłód przenikał przez grubą wełnę wytartej ciemnobrązowej pelisy. Pomyślała, że jeżeli nawet Gideon pojawi się tego ranka prawdopodobnie nie będzie w stanie odnaleźć jej we mgle. Skręciła, ruszyła plażą u podnóża skarpy. Woda cofnęła się, ale piasek był nadał wilgotny. Podczas przypływu woda pokrywała całą plażę w zasięgu wzroku, fale uderzały o skarpę, zalewając niżej położone jaskinie i ścieżki. Raz, czy może dwa razy, zdarzyło się Harriet popełnić błąd - zbyt długo pozostała w jaskiniach i prawie dała się zaskoczyć przez nadchodzący przypływ. Wspomnienie o tym prześladowało ją do tej pory i teraz bardzo ostrożnie planowała czas swoich wypraw do jaskiń. Szła powoli wzdłuż skarpy, wypatrując na piasku śladów. Gdyby kilka minut temu przechodził tędy Gideon, z pewności udałoby się jej rozpoznać odciski jego wielkich butów. Jeszcze raz zwątpiła w słuszność swego pomysłu. Ściągając Gideona z powrotem do Upper Biddleton, wyraźnie uzyskała więcej, niż mogła się spodziewać. Z drugiej strony, pocieszała się, coś przecież trzeba było zrobić z bandą złodziei, którzy używali jej bezcennych jaskiń do składowania łupów. Nie mogła pozwolić, by to dłużej trwało. Po prostu musiała mieć swobodę w penetrowaniu tej właśnie jaskini. Trudno nawet przewidzieć, jak wspaniałe skamieniałości czekały na odkrycie w tej podziemnej komnacie. Zatem, stwierdziła Harriet, im dłużej pozwalała opryszkom korzystać z tej jaskini, tym większe stawało się ryzyko, że któryś z nich będzie wystarczająco sprytny, by zacząć szukać okazów na własną rękę. Mógłby znaleźć coś interesującego, wspomnieć o tym komuś, kto z kolei powiedziałby o tym innemu zbieraczowi. Upper Biddleton mogłoby wtedy przeżyć prawdziwy najazd poszukiwaczy skamielin. To było nie do pomyślenia. Kości czekające w jaskiniach na odkrycie należały do niej. Oczywiście już dawniej przeszukiwano jaskinie w Upper Biddleton, ale zarzucono prace, których jedynym efektem było kilka skamieniałych ryb i muszli. Harriet jednak dotarła głębiej niż ktokolwiek przedtem i przeczuwała, że czekają ją ważne odkrycia. Musiała dowiedzieć się, jakie tajemnice kryją skały. Stwierdziła, że nie ma innego wyjścia, jak
23 ciągnąć to, co rozpoczęła. Potrzebowała kogoś silnego i bystrego, by pozbyć się złodziei. Cóż miało tu do rzeczy, że Gideon był łajdakiem, wyjątkowo niebezpiecznym szubrawcem? Jak lepiej poradzić sobie ze złodziejami, niż nasyłając na nich Potwora z Blackthorne Hall? Dobrze im to zrobi. W tym momencie mgła zawirowała wokół niej, układając się u niewyraźny, nieregularny wzór. Harriet zatrzymała się nagle, świadoma, że nie jest już sama na plaży. Coś sprawiło, że włosy na karku stanęły jej dęba. Rozejrzała się i zobaczyła wyłaniającego się z mgły Gideona. Szedł w jej kierunku. - Dzień dobry, panno Pomeroy. - Jego głos był tak głęboki jak huk morza. - Spodziewałem się, że mgła pani nie zatrzyma. - - Dzień dobry, milordzie. - Harriet uspokoiła się, widząc, jak Gideon kroczy po mokrym, zbitym piasku. W jej wyobraźni był demonem przedzierającym się przez dym piekieł. Był większy, niż się spodziewała. Miał na sobie czarne buty i rękawice i czarny obszerny płaszcz z wysokim kołnierzem, okalającym zeszpeconą twarz. Jego odkryte czarne włosy błyszczały od porannej mgły. -Jak pani widzi, jeszcze raz usłuchałem rozkazu. - Gideon uśmiechnął się lekko, przystając obok i spoglądając na nią z góry. - Muszę kontrolować tę tendencję do wypełniania wszystkich pani życzeń, panno Pomeroy. Nie chciałbym, żeby przerodziła się w nawyk. Harriet wyprostowała się i zdobyła na uprzejmy uśmiech. - Nie mam takich obaw, milordzie. Jestem pewna, że niełatwo byłoby panu nabrać nawyku słuchania czyichś poleceń, chyba że miałby pan jakieś ukryte cele. Zbył to nieznacznym wzruszeniem ramion. - Kto wie, co może zrobić mężczyzna, gdy ma do czynienia z interesującą kobietą?- Chłodny uśmiech wykrzywił jego zeszpeconą twarz w przerażającą maskę. - Oczekuję kolejnego rozkazu, panno Pomeroy. Harriet przełknęła ślinę i uniosła ciężką torbę. - Wzięłam ze sobą dwie lampy, milordzie- powiedziała szybko. - Będziemy ich potrzebowali w korytarzu. - Pozwoli pani. - Wyjął z jej palców torbę. Zakołysała się w jego dłoni, jakby była zupełnie lekka. - Ja zajmę się sprzętem Proszę prowadzić, panno Pomeroy. Nie mogę się doczekać widoku pani jaskini pełnej skradzionych rzeczy. - Tak. Oczywiście. Tędy. - Odwróciła się i ruszyła w mgłę - Nie jest dziś pani tak pewna siebie, panno Pomeroy.- Gideon był najwyraźniej rozbawiony. - Podejrzewam, że ktoś, może nasza dobra pani Stone, podał pani kilka pikantnych szczegółów z mojej bytności w Upper Biddleton? - Bzdura. Nie interesuje mnie pańska przeszłość, sir. - Harriet dokonywała nadludzkich wysiłków, by jej głos brzmiał chłodno i zdecydowanie. Nie ośmieliła się jednak spojrzeć za siebie, niemal biegła po piasku. - To nie moja sprawa. - Jednak muszę panią uprzedzić, że nigdy nie powinna była mnie pani tu sprowadzać. - W jego słowach zabrzmiała ukryta groźba. - Obawiam się, że nie jestem w stanie uwolnić się od mojej przeszłości. Gdzie ja, tam i ona. Fakt, że mam odziedziczyć tytuł, pomaga czasem ludziom przemilczeć moją przeszłość, ale nie udaje mi się całkowicie z niej otrząsnąć. Szczególnie tu, w Upper Biddleton.
24 Harriet zerknęła przez ramię, kwitując cierpkim uśmiechem napięcie, które wyczuła w jego głosie. - Czy to panu przeszkadza, milordzie? - Moja przeszłość? Nieszczególnie. Już dawno nauczyłem się żyć ze świadomością, że jestem uważany za przybysza z dołu. Trzeba jednak przyznać, że moja reputacja ma pewne zalety. - Wielkie nieba. Jakie zalety? Jego twarz stężała. - Chroni mnie to na przykład od prześladowań ze strony mamuś pragnących wydać swe córki za mąż. Są wyjątkowo ostrożne, by córeczki nie dostały się w moje ręce. Boją się panicznie, że uwiodę bezwstydnie ich pisklęta, zajmę się nimi po swojemu, a potem odsunę splamione. - Och - jęknęła Harriet. - Takie z pewnością by były - ciągnął lekko Gideon. - Splamione, ot co. Nie byłoby możliwe wystawienie na targowisku ślubnym dziewczyny, gdyby się rozniosło, że ja ją zniszczyłem. - Rozumiem. - Harriet odchrząknęła i ruszyła nieco szybciej. Wyczuwała za sobą obecność Gideona, choć nie słyszała jego kroków na ubitym piasku. Niezwykła cichość jego ruchów denerwowała ją, bo przecież i tak miała świadomość jego obecności i ogromu. Czuła się tropiona przez tajemniczą bestię. - Co do dręczenia mnie ich młodymi niewiniątkami – ciągnął nieubłaganie Gideon- żaden rodzic w ostatnich czasach nie próbował mnie zmusić do oświadczyn za pomocą starej sztuczki polegającej na oskarżeniu mnie o skompromitowanie jego córki. Wszyscy wiedzą, że to nie zadziała. - Jeśli zamierza pan, milordzie, ostrzec mnie w ten niewyszukany sposób, może pan być pewien swojego bezpieczeństwa. - Jestem absolutnie pewien swego bezpieczeństwa, panno Pomeroy. To pani powinna zachować ostrożność. Harriet miała już dość. Zatrzymała się niespodziewanie i odwróciła. Był tak wysoki, że zrobiła krok w tył. Spojrzała groźniej. - A zatem to prawda? Porzucił pan córkę poprzedniego rektora? Po tym, jak zaszła z panem w ciążę? Gideon przyglądał jej się nachmurzony. - Jest pani bardzo zaintrygowana jak na kogoś, kto deklarował obojętność wobec mojej przeszłości. - To pan zaczął tę rozmowę. - Prawda. Chyba nie mogłem się powstrzymać, gdy stało się jasne, że słyszała pani tę historyjkę. - A zatem? - zapytała po chwili wyzywająco. - Zrobił pan to? Gideon zmarszczył brew i wyglądał, jakby się namyślał. Gdy popatrzył na Harriet, jego oczy płonęły. - Fakty są niewątpliwie takie, jak pani przedstawiono. Moja narzeczona była brzemienna. Wiedziałem o tym, zrywając zaręczyny. Ona poszła do domu i zastrzeliła się.
25 Harriet nabrała powietrza i cofnęła się jeszcze o krok. Zapomniała zupełnie o jaskini pełnej łupów. - Nie wierzę w to. - Dziękuję, panno Pomeroy. - Pochylił głowę w udanej wdzięczności. - Ale zapewniam panią, że wszyscy inni wierzą. - Och. - Harriet otrząsnęła się. - Tak. A zatem, jak powiedziałam, to nie moja sprawa. - Okręciła się na pięcie, by pośpieszyć w kierunku jaskini. Jej policzki płonęły. Powinna była trzymać buzię na kłódkę, powtarzała sobie wściekła. Cała ta sytuacja była niewiarygodnie niezręczna. Kilka minut później, gdy doszli do celu, Harriet wydała westchnienie ulgi. Mroczny otwór w skarpie ział ponurą ciemną plamą. Gdyby nie wiedziała dokładnie, gdzie się znajduje, przegapiłaby go we mgle. - Oto wejście, milordzie. - Harriet zatrzymała się ponownie i odwróciła do wicehrabiego. - Jaskinia, której używają złodzieje, znajduje się na końcu korytarza. Gideon przez chwilę wpatrywał się w otwór w skarpie, po czym odłożył torbę. - Teraz chyba będziemy potrzebowali lamp. - Tak. Zaledwie kilka kroków od wejścia jest zupełnie ciemno. Harriet patrzyła, jak Gideon zapala lampy. Jego dłonie, mimo ich masywności i siły, poruszały się z nieoczekiwanym wdziękiem i zręcznością. Gdy podawał jej jedną z lamp, pochwycił jej badawcze spojrzenie. Uśmiechnął się chłodno. Blizna na jego twarzy wykrzywiła się brzydko. - Chwila namysłu przed wejściem ze mną do jaskini, panno Pomeroy? Zmierzyła go wzrokiem i niemal wyrwała mu lampę z ręki. - Ależ nie! Ruszajmy! Harriet pokonała wąskie wejście, trzymając wysoko lampę. Pasma mgły wpełzały do jaskini i rzucały dziwne cienie na wilgotne, kamienne ściany. Zadrżała, zastanawiając się, dlaczego korytarz wydawał jej się tak niesamowity i ponury tego ranka, powtarzała sobie, że przecież jest tu nie pierwszy raz. Zrozumiała, że to obecność wicehrabiego tak ją denerwuje, powinna naprawdę powściągnąć wyobraźnię i od razu załatwić całą sprawę. Gideon wszedł tuż za nią swoim bezszelestnym, miękkim krokiem. Blask jego lampy sprawił, że cienie na ścianach przybrały jeszcze dziwniejsze kształty. Rozejrzał się zdegustowany. - Zwykle przychodzi tu pani sama, panno Pomeroy, czy też ktoś pani towarzyszy? - Kiedy jeszcze żył mój ojciec, zwykle przychodził tu ze mną. To on zaszczepił we mnie zainteresowanie skamieniałościami. Był zapalonym zbieraczem i towarzyszyłam mu w poszukiwaniach od czasu, gdy byłam dość duża, by chodzić. Ale od kiedy zabrała go gorączka, zawsze wybieram się tu sama. - Nie wydaje mi się to zbyt rozsądne. Posłała mu uważne spojrzenie. - Już pan to mówił. Ale zapewniam pana, że mój ojciec i ja nauczyliśmy się przeszukiwać jaskinie na długo przedtem, nim przeprowadziliśmy się do Upper Biddleton. Jestem specjalistką. Tędy, milordzie. - Weszła dalej, czując tuż za sobą Gideona. - Mam nadzieję, że nie należy pan do osób, które czują się niepewnie w zamkniętej przestrzeni, takiej jak ta?