Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Quick Amanda - Ruiny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Quick Amanda - Ruiny.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse Q
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 494 osób, 299 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 253 stron)

AMANDA QUICK RUINY

Zaciemnione okna starodawnych ruin dawały pewne wyobrażenie o usposobieniu pana domu. „Ruiny” pani Amelii York ROZDZIAŁ PIERWSZY Szalony Mnich z Monkcrest dumał przy kominku. Zdawało mu się, że stoi na krawędzi studni i spogląda w dół w ciemne wody melancholii. Nie zanurzył się jeszcze w jej głębinach, ostatnio jednak zauważył, że z coraz większym trudem utrzymuje równowagę. Przez wiele lat opierał się pokusie wpatrywania się w ciemności. Studiowanie ksiąg oraz obowiązki związane z samotnym wychowywaniem dwóch pełnych życia synów sprawiły, że jego uwaga skupiała się na poważniejszych sprawach. Jednak półtora miesiąca temu jego następca, Carlton, oraz młodszy syn, William, w towarzystwie starego guwernera udali się na kontynent, aby odbyć Wielką Podróż. Szalony Mnich dziwił się, widząc, jak po ich wyjeździe pustoszeją komnaty opactwa Monkcrest. Był teraz sam ze swą wierną służbą i psem, Elfem. Wiedział, że kiedy Carlton i William wrócą, nic nie będzie już takie samo jak kiedyś. Jego - teraz w wieku siedemnastu i dziewiętnastu lat - synowie staną się lada chwila mężczyznami. Byli silni, inteligentni i niezależni jak młode orły gotowe do samodzielnego lotu. Wiedział, że skłonność do spoglądania w ciemności ma we krwi. Odziedziczył ją po przodkach, długiej linii mężczyzn noszących przed nim tytuł lorda Monkcrest. Pomiędzy nimi było kilku odpowiedzialnych za przezwisko prześladujące całą resztę: Szaleni Mnisi. Wielki pies wyciągnięty przed kominkiem ożywił się nieco, jak gdyby wyczuł niepokój swego pana. Zwierzę uniosło masywny łeb i z niepokojem spojrzało na Leo. - To burza, Elf. Cała ta energia nasyca powietrze elektrycznością. Na człowieka o moim usposobieniu musi to wywierać jakiś niezdrowy wpływ. Elf nie wyglądał na całkowicie usatysfakcjonowanego tym wyjaśnieniem, niemniej jednak położył łeb z powrotem na potężnych łapach. Metalowe ćwieki na szerokiej skórzanej obroży na jego grubym karku połyskiwały w blasku tańczących płomieni. Leo przyjrzał się uważnie srebrnym nitkom wokół pyska Elfa. Ostatnio podczas golenia zauważył w lusterku w swoich ciemnych włosach podobne.

- Czy to możliwe, żebyśmy się starzeli, Elf? Pies mruknął coś z lekkim niesmakiem. Nie zadał sobie nawet trudu, aby otworzyć oczy. - Dzięki Bogu. Zdjąłeś mi kamień z serca. - Leo sięgnął po stojący na stole, prawie już pusty, kieliszek brandy i pociągnął łyczek. - Przez chwilę byłem odrobinę zaniepokojony. Na zewnątrz wył wicher. Przez ostatnią godzinę smagał gwałtownie kamienne ściany starodawnego opactwa od pokoleń zamieszkanego przez Szalonych Mnichów. Od czasu do czasu błyskawice przecinały jeszcze ciemności, oświetlając bibliotekę niesamowitym blaskiem, najgorsze jednak już przeszło. Wściekłość żywiołów gasła. Leo rozmyślał nad tym, że ostatnio jego badania nad tajemną wiedzą dawnych cywilizacji już nie wystarczają, aby odwrócić uwagę od studni. - Przyczyną nie może być fakt, że poświęcam im zbyt mało czasu, raczej zbyt wiele. Być może to już najwyższy czas, abyśmy znów wybrali się na polowanie, Elf. Pies uderzył ogonem w podłogę na znak, że całkowicie zgadza się z tą sugestią. - Niestety, tak się składa, że w naszej okolicy już od miesięcy nie ma żadnej interesującej zwierzyny. - Leo znów łyknął nieco brandy. - W każdym razie muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie, żeby nie skończyć jak bohater jednej z tych mrożących krew w żyłach powieści, które cieszą się takim powodzeniem w bibliotekach publicznych. Elf zastrzygł uchem. Leo podejrzewał, że jego pies jeszcze mniej niż on sam interesuje się romansami, horrorami i ponurymi tajemnicami, wypełniającymi powieści grozy. - Mogę sobie wyobrazić, jak nocami przemierzam opustoszałe, zniszczone, pokryte pajęczynami komnaty, wypatrując w ciemnych kątach zjaw i widm jednocześnie rozglądając się, czy nie wpadnie mi w ręce jakaś piękna, bezbronna heroina. Myśl o pięknej, bezbronnej heroinie nie poprawiła mu humoru. Problem w tym, że już od bardzo długiego czasu nie miał kobiety - ani bezbronnej, ani żadnej innej. Być może to właśnie było tego wieczoru przyczyną jego niepokoju. Zerknął na zastawione książkami półki. Nic go nie zainteresowało. Zdawało się, że nuda przeniknęła go aż do kości. Pomyślał o kolejnym kieliszku brandy. Elf ocknął się i uniósł łeb. Tym razem nie spojrzał na Leo. Jego uwaga skupiła się na oknie biblioteki. - Czyżbyś niepokoił się tą burzą? Bywały już gorsze. Pies zignorował go. Wstał powoli i na krótką chwilę zamarł w bezruchu. Potem podbiegł do okna; jego ogromne łapy poruszały się bezszelestnie po wschodnim dywanie. Widząc zachowanie psa, Leo zmarszczył czoło. Ktoś w środku nocy zbliżał się do opactwa Monkcrest. W środku nocy i wiosennej burzy.

- To niemożliwe - powiedział. - Nikt nie śmiałby pojawić się tutaj nie zaproszony. Ja zaś nie zapraszałem nikogo od czasu, kiedy w zeszłym miesiącu bawił tu ten idiota Gilmartin. Skrzywił się na samo wspomnienie tamtej krótkiej wizyty. Charles Gilmartin twierdził, że jest uczonym, okazał się jednak szarlatanem i głupcem. Leo nie tolerował ani jednych, ani drugich. Pomyślał, że musiał wtedy naprawdę potrzebować inteligentnego towarzystwa, skoro w ogóle zgodził się spędzić jakiś czas z tym człowiekiem. Jeszcze jedna daleka błyskawica przecięła nocne niebo. Nie towarzyszyło jej uderzenie piorunu, ale przytłumiony stukot kół powozu na bruku podwórca. Ktoś rzeczywiście miał czelność przybyć do opactwa nie zaproszony. - Diabli nadali. - Leo ujął delikatną szyjkę kryształowej karafki i nalał sobie jeszcze brandy. - Ktokolwiek to jest, bez wątpienia liczy na nocleg, Elf. Pies spoglądał spokojnie w okno. - Finch go odprawi. Finch pracował w opactwie od czasów, gdy Leo był jeszcze chłopcem. Miał dużą praktykę w odprawianiu nieproszonych gości. W okolicy krążyły legendy o niegościnności Szalonych Mnichów. W opowieściach o ich złych manierach było coś więcej niż ziarno prawdy. Właściciele opactwa Monkcrest znani byli z długiej tradycji unikania tych, którzy mogliby ich znudzić. Taka polityka nie przyczyniała się raczej do zbyt aktywnego życia społecznego. Elf warknął cichutko. Leo zauważył jednak, że nie było to jego zwykłe ostrzegawcze warknięcie. Zabrzmiało raczej jak wyraz psiej ciekawości. Powóz na zewnątrz się zatrzymał. Końskie kopyta tańczyły po bruku. Od strony stajni dało się słyszeć jakieś głosy. Woźnica zawołał, żądając, by ktoś zajął się końmi. - Ruszże tyłek, człowieku. W powozie mam szacowną damę wraz ze służącą. Będą potrzebowały ogrzać się przy kominku i zjeść coś przyzwoitego. Pospiesz się trochę. Po tej cholernej burzy konie zrobiły się narowiste. Leo znieruchomiał. - Damę? O czym on, u diabła, mówi? Elf z postawionymi uszami wciąż bacznie wpatrywał się w okno. Leo niechętnie odstawił kieliszek brandy, wstał i podszedł do okna. Stanął za psem i położył dłoń na jego szerokim łbie. Podwórzec opactwa był sceną niezwykłej aktywności. Z ciemności wyłaniał się oświetlony lampami zarys niewielkiego zabłoconego pojazdu. Od strony stajni nadchodziło dwóch chłopców stajennych, aby zająć się końmi. Woźnica zawinięty w obszerną opończę zszedł z kozła i otworzył drzwiczki powozu. - Kimkolwiek są, musieli się zgubić. - Leo zwrócił się do Elfa: - Finch wskaże im zaraz właściwą drogę i będzie po kłopocie.

Na frontowych schodach opactwa pojawił się Finch. Stary lokaj widocznie posilał się właśnie w kuchni, w jednej ręce trzymał bowiem jeszcze kawał sera, a drugą pospiesznie zapinał płaszcz na swym wydatnym brzuchu. Otarł dłonią resztki sera z ust i zaczął wymachiwać rękami. Mimo że miał pełne usta, a okno było zamknięte, mówił dostatecznie głośno, by Leo mógł go zrozumieć. - Co tu się dzieje? - Finch schodził po schodach. - Kim jesteście, żeby przyjeżdżać tu bez zapowiedzi o tak bezbożnej godzinie? Pociągany rosnącą ciekawością Leo otworzył okno, aby lepiej słyszeć. Deszcz prawie już ustał, ale porywisty wiatr niósł jeszcze dość wilgoci, żeby zmoczyć mu włosy. Elf wystawił nos przez okno i wwąchiwał się w nocne powietrze. - Macie gości, człowieku. - Woźnica wyciągnął rękę, aby pomóc wysiąść pasażerowi powozu. - To rezydencja lorda Monkcrest - oświadczył Finch. - Pan nie oczekuje żadnych gości. Przybyliście pod niewłaściwy adres. Zanim jednak woźnica mógł odpowiedzieć, z powozu wysiadła kobieta. Jej twarz była zasłonięta kapturem peleryny. Najwyraźniej nieuprzejme powitanie Fincha nie zbiło jej z tropu. - Przeciwnie - oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. Jej głos był zimny i szorstki. - Opactwo Monkcrest jest właśnie miejscem, do którego zamierzaliśmy dotrzeć. Bądź łaskaw zawiadomić jego lordowską mość, że ma gości. Jestem Beatrice Poole. Towarzyszy mi służąca. Zanocujemy tutaj. Finch wyprostował się; zdecydowanie przewyższał wzrostem Beatrice, która, jak zauważył Leo, nie była zbyt wysoka. Jednakże ten brak rekompensował z nawiązką jej władczy sposób bycia, którego nie powstydziłby się sam Wellington. - Jego lordowską mość nie przyjmuje nie zaproszonych gości - warknął Finch. - Bzdura. Mnie przyjmie. - Madame... - Zapewniam cię, że tak. Nie odjadę stąd, dopóki z nim nie porozmawiam. - Beatrice zwróciła się w stronę powozu. - Chodź, Sally. Już dosyć wycierpiałyśmy z powodu tej burzy. Taka pogoda jest dobra w powieści, ale w prawdziwym życiu jest raczej uciążliwa. - Święte słowa, madame. - Z powozu wygramoliła się hoża, silnie zbudowana kobieta. - Taka noc nie nadaje się ani dla ludzi, ani dla zwierząt, n'est - ce past. Na dźwięk tak okropnego francuskiego akcentu Leo aż uniósł brwi. Gotów był się założyć, że owa Sally - kimkolwiek była - nie spędziła we Francji ani godziny.

- Zaraz się ogrzejemy i wysuszymy - powiedziała Beatrice. - Wolnego. - Finch rozpostarł ramiona, aby zablokować dostęp do frontowych schodów. - Nie możecie tak po prostu wprosić się do opactwa Monkcrest. - Z pewnością nie przyjechałam tutaj z daleka tylko po to, aby pozwolić odesłać się z kwitkiem - poinformowała go Beatrice. - Mam sprawę do jego lordowskiej mości. Jeżeli nie zamierzasz zaprowadzić mnie do domu, to bądź tak dobry i usuń się z drogi. - To jego lordowską mość wydaje tutaj rozkazy - powiedział Finch jak najbardziej stanowczo. - Jestem pewna, że gdyby wiedział, co się tutaj dzieje, natychmiast kazałby ci zaprosić nas do środka. - Z czego wynika, że nie znacie wcale jego lordowskiej mości - odparował Finch. - Słyszałam, że lord Monkcrest jest wielkim ekscentrykiem - powiedziała Beatrice. - Nie mogę jednak uwierzyć, aby mógł wydać dwie bezbronne, niewinne i wyczerpane kobiety na pastwę tej okropnej burzy. - Ta dama wyraża się nieco patetycznie, nieprawdaż? - Leo bezwiednie podrapał Elfa za uszami. - Coś mi mówi, że nasza pani Poole nie jest ani bezbronna, ani niewinna. Nie wygląda również na bardzo zmęczoną. Elf poruszył jednym uchem. - Kobieta, która ośmiela się przybyć nie zaproszona do Monkcrest w noc taką jak ta jedynie w towarzystwie służącej, nie jest jakimś tam delikatnym kwiatuszkiem. Pies przysunął się bliżej do otwartego okna. Finch cofał się po schodach z rozpostartymi ramionami. - Madame, nalegam, aby wróciła pani do powozu. - Nie bądź śmieszny. - Beatrice napierała na niego z determinacją marszałka polnego. Leo uśmiechnął się delikatnie. - Biedny Finch nie ma najmniejszych szans, Elf. - Poczekajcie. - W głosie Fincha zabrzmiała nuta desperacji. - Na skraju wsi jest zajazd. Możecie spędzić tam noc. Rano poinformuję jego lordowską mość, że pani życzy sobie z nim rozmawiać. Jeżeli wyrazi zgodę, to poślę pani wiadomość. - Spędzę tę noc pod tym dachem, a wraz ze mną ci, którzy mi towarzyszą. - Kobieta machnęła ręką w kierunku woźnicy. - Zaprowadź Johna do czystej, suchej kwatery. Potrzebny będzie również kufel piwa i gorący posiłek. Ten dzielny człowiek dość już się wycierpiał podczas tej okropnej podróży. Nie chciałabym, żeby się przeziębił. Moja służąca, oczywiście, zostanie ze mną.

Woźnica posłał Finchowi triumfujący uśmiech. - Nie rób sobie kłopotu. Wystarczy kilka plasterków szynki, kawałek pasztetu, jeśli akurat masz pod ręką, i piwo. Choć przyznam, że mam szczególną słabość do puddingów. - Daj mu pudding i wszystko, o co prosi - powiedziała Beatrice. - W końcu zasłużył sobie na to po tym nieszczęśliwym spotkaniu z rozbójnikiem. - Z rozbójnikiem? - Finch wytrzeszczył oczy. - To było okropne. - Sally chwyciła się ręką za gardło i zaczęła się trząść. - Ci łajdacy, wiesz, oni nie zawahają się przed porwaniem niewinnych niewiast, takich jak madame i moi. Diabelnie nam się udało, że nie zostałyśmy... - Wystarczy, Sally - przerwała jej szybko Beatrice. - Nie trzeba dramatyzować. Obie wyszłyśmy z tego bez szwanku. - Co za rozbójnik? - domagał się wyjaśnień Finch. - Na ziemiach należących do opactwa Monkcrest nie ma rozbójników. Żaden nie śmiałby się tu pokazać. - Właśnie, co za rozbójnik? - powtórzył cichym głosem Leo i wychylił się jeszcze bardziej z okna. - Był po drugiej stronie rzeki - wyjaśniła Beatrice. - Zaraz za mostem. Nieprzyjemny typek. Na szczęście miałam pistolet, a John również był uzbrojony. Razem zdołaliśmy wyperswadować mu ten napad. Woźnica wykrzywił się do Fincha. - Zauważ jednak, że ten łajdak nie zwrócił na mnie zbytniej uwagi. To pani Poole napędziła mu stracha. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze nie stanął naprzeciw kobiety uzbrojonej w pistolet. Prawdopodobnie dobrze się zastanowi, zanim spróbuje obrabować następny powóz. Finch puścił te szczegóły mimo uszu. - Jeżeli spotkaliście rozbójnika po drugiej stronie rzeki, to nie stało się to na ziemiach należących do opactwa Monkcrest. - A cóż to za różnica? - zdziwiła się Beatrice. - Rozbójnik pozostaje rozbójnikiem. - Dopóki rozbójnik trzyma się z daleka od Monkcrest, jego lordowska mość nie musi się nim zajmować - zauważył Finch. - To bardzo wygodne stanowisko - powiedziała Beatrice. - Madame, zdaje się, że nie rozumie pani sytuacji - rzekł nieuprzejmie Finch. - W pewnych sprawach jego lordowska mość jest bardzo wymagający. - Tak jak ja. Kiedy już zajmiesz się Johnem, możesz przysłać nam tacę z gorącą herbatą dla mnie i Sally. Jak tylko się odświeżymy, spotkam się z jego lordowską mością.

- I postaw na tej tacy pół kwarty dżinu, s'il vous plait - dorzuciła Sally. - Dla celów leczniczych, oczywiście. Beatrice uniosła suknię i spróbowała wyminąć Fincha. - Mógłbyś być tak dobry i zejść mi z drogi? - Opactwo Monkcrest nie jest jakąś cholerną oberżą, pani Poole! - ryknął Finch. - W takim razie obsługa i wikt powinny zdecydowanie przewyższać te, z którymi miałyśmy do czynienia zeszłej nocy w podróży. Bądź łaskaw zawiadomić jego lordowska mość, że będę gotowa zobaczyć się z nim za pół godziny. W tym momencie powiew wiatru odrzucił kaptur z twarzy Beatrice i Leo mógł wreszcie zobaczyć rysy jej twarzy w blasku światła wydobywającego się przez uchylone drzwi domostwa. Miała wysokie, inteligentne czoło; kształt nosa wyrażał stanowczość, a szczęka była ładnie zarysowana. Kobieta miała około trzydziestu lat i była stworzona do wydawania poleceń. Bez wątpienia światowa osoba, uznał Leo. Jedna z tych, które zawsze dostają to, czego chcą. Beatrice znów zasłoniła się kapturem. - Mam powiedzieć jego lordowskiej mości, że pani zobaczy się z nim za pół godziny? - Finch zgarbił się i pochylił głowę jak byk gotujący się do szarży. - Nie rozkazuje się jego lordowskiej mości, jak gdyby był jakimś cholernym lokajem. - Boże, nie zamierzałam wcale rozkazywać lordowi Monkcrest - przerwała mu gładko Beatrice. - Pomyślałam jednak, że jego lordowska mość życzyłby sobie wiedzieć, co dzieje się pod jego dachem. - Zapewniam panią, madame, że jego lordowska mość ma swoje sposoby dowiadywania się o wszystkim, co dzieje się w jego domu i na ziemiach należących do Monkcrest - obwieścił Finch złowieszczym głosem. - Sposoby nie znane zwykłym ludziom, jeżeli wiesz, pani, co mam na myśli. - Rozumiem, że czynisz aluzję do tych wielce interesujących plotek na temat zwyczaju jego lordowskiej mości, mówiących, że interesuje się on sprawami nadprzyrodzonymi. Ja osobiście w to nie wierzę. - A może powinnaś, pani. Dla własnego dobra. Beatrice zachichotała. - Nie próbuj mnie przestraszyć, dobry człowieku. Tracisz tylko czas. Nie wątpię, że tutejsi wieśniacy znajdują przyjemność w tych opowieściach, ja jednak uważam się za autorytet w tego rodzaju sprawach i nie wierzę w bzdury, które słyszałam. Leo uniósł brwi.

- Autorytet? Co, u diabła, ona ma na myśli? Elf nadal węszył. Tymczasem na podwórcu Beatrice doszła już widocznie do granic swojej cierpliwości. - Sally, nie będziemy stać ani chwili dłużej. Wejdźmy do środka. - Ruszyła do przodu z szybkością, która bez wątpienia zaskoczyła Fincha. Leo przyglądał się z niechętnym podziwem, jak zgrabnie wymija lokaja, wbiega po schodach i znika w sieni. Sally deptała jej po piętach. Na dole stał Finch z otwartymi ustami. Woźnica poklepał go ze współczuciem po ramieniu. - Nie wiń siebie, człowieku. Przez ten krótki czas, jak pracuję dla niej, zauważyłem, że pani Poole jest jak żywioł. Jeżeli wyznaczy sobie jakiś ceł, najlepszą rzeczą, jaką można zrobić, jest zejść jej z drogi. - Jak długo dla niej pracujesz? - zapytał Finch ponurym głosem. - Wynajęła mnie wczoraj rano, abym przywiózł ją do Monkcrest. Ale to wystarczająco dużo czasu, żeby się dowiedzieć czegoś o tej pani. Muszę jej jednak przyznać, że w odróżnieniu od reszty ludzi z towarzystwa dba o swoją służbę. Po drodze jedliśmy całkiem dobrze. Nigdy też nie krzyczy na człowieka i nie przeklina jak niektórzy. Finch gapił się na puste schody. - Muszę z nią coś zrobić. Jego lordowska mość będzie wściekły. - Na twoim miejscu nie przejmowałbym się zbytnio swoim panem - powiedział wesoło woźnica. - Nawet jeżeli jest trochę zdziwaczały, jak mówią niektórzy, to i tak pani Poole sobie z nim poradzi. - Nie znasz jego lordowskiej mości. - Nie, ale jak już mówiłem, znam trochę panią Poole i myślę, że twój Szalony Mnich trafił wreszcie na równego przeciwnika. Leo cofnął się i zamknął okno. - Ten woźnica może mieć rację, Elf. Roztropny człowiek powinien bez wątpienia zachować dużą ostrożność we wszelkich kontaktach ze straszną panią Poole. Elf wykonał ruch będący u psów odpowiednikiem wzruszania ramionami i poczłapał z powrotem do kominka. - Zastanawiam się, po co tutaj przyjechała. - Leo przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach. - Przypuszczam, że jest tylko jeden sposób uzyskania odpowiedzi na to pytanie. Elf jak zwykle nie odpowiadał. Usiadł przed kominkiem i zamknął oczy. Jego pan westchnął i sięgnął po sznurek od dzwonka, aby wezwać Fincha.

- Nie ma wątpliwości, że będę tego żałował. Chociaż z drugiej strony wieczór zapowiada się bardziej interesująco niż przed godziną. Beatrice wypiła solidny łyk bardzo gorącej herbaty. - Cudownie. Tego właśnie mi było trzeba. Sally przyglądała się uważnie temu, co stoi na przyniesionej z kuchni tacy. - Nie widzę tu cholernego dżinu. - Utkwiła wzrok w nieszczęsnej służącej. - Gdzie jest mój dżin? Dziewczyna cofnęła się o krok. - Kucharka dała trochę własnego. Jest w karafce. - W tej śmiesznej małej butelce? - Sally przyglądała się małej kryształowej karafce wzrokiem pełnym wątpliwości. - Mam nadzieję, że to wystarczy. - Nalała sobie spory kieliszek i wypiła połowę jednym haustem. - Mais oui. Westchnąwszy z ulgą, dziewczyna zajęła się przygotowywaniem tostów i kawałków zimnego pasztetu. - Niech to wszyscy diabli. - Sally wypiła jeszcze jeden łyk i opadła na fotel przy kominku. - Myślałam już, że nigdy tu nie dotrzemy, madame. Ten rozbójnik i burza. Można by pomyśleć, że jakieś moce piekielne sprzysięgły się nie dopuścić nas do tego miejsca, n'est - ce pas? - Nie opowiadaj głupstw, Sally. Talerze na tacy zadzwoniły donośnie, a Beatrice usłyszała cichutkie, przestraszone sapnięcie. - Och - szepnęła dziewczyna. - Przepraszam, psze pani. Beatrice spojrzała na nią i stwierdziła, że służąca jest młoda, najwyżej szesnastoletnia. - Czy coś się stało? - Nie, psze pani. - Dziewczyna pospiesznie ustawiła talerze i przesunęła słoik z dżemem. - Nic się nie stało. Beatrice uniosła brwi. - Jak masz na imię? - Alice, psze pani. - Wyglądasz, jakbyś właśnie zobaczyła ducha, Alice. Jesteś chora? - Nie. Naprawdę, psze pani. - Dziewczyna wycierała nerwowo ręce o fartuch. - Jestem zdrowa jak koń, jak by powiedziała moja mamuśka. Prawdę mówię. - Z przyjemnością to słyszę. Sally przyjrzała się uważnie dziewczynie. - Ja tam myślę, że ona jest śmiertelnie przerażona. Alice wyprostowała się dumnie. - Nie jestem niczym przerażona.

- Au contrary - powiedziała Sally nieco wyniosłym tonem. - Au contraire - poprawiła ją Beatrice. - Au contraire - powtórzyła posłusznie Sally. Alice patrzyła na Sally z ciekawością. - Kucharka mówi, że jesteś francuską służącą madame. Czy to prawda? - Absolument. - Sally była z siebie bardzo dumna. - Tam w Londynie wszystkie wielkie panie chcą mieć francuskie służące, tak samo jak francuskie krawcowe i francuskie modystki. - Och. - Alice była pod wrażeniem. Beatrice zmarszczyła czoło. - Alice, nie obawiasz się chyba tego, jak zareaguje twój pan na moją nieoczekiwaną wizytę. W przeciwieństwie do tego, co mówił lokaj, nie wierzę, aby jego lordowska mość winił służbę za moją obecność pod jego dachem. - Nie, psze pani - powiedziała szybko Alice. - To nie to. Pracuję tu tylko kilka tygodni, ale wiem, że jego lordowska mość nie winiłby mnie za coś, co nie było moją winą. Każdy wie, że on jest dziwakiem... - Przerwała przestraszona własnymi słowami. - Dziwakiem? - zapytała szybko Sally. - Que c'est? Twarz Alice przybrała barwę jasnej czerwieni. - No, jest Szalonym Mnichem. Moja mamuśka mówi, że jego ojciec i dziadek też byli dziwni, ale nie chciałam powiedzieć, że... Beatrice zrobiło się żal dziewczyny. - Uspokój się, Alice. Obiecuję, że nie powtórzę jego lordowskiej mości, że nazwałaś go dziwakiem. Młoda służąca mężnie starała się naprawić sytuację. - Miałam na myśli, że w tej okolicy każdy wie, że Szaleni Mnisi dbają o swoich ludzi. To dobrzy panowie, psze pani. - W takim razie nie powinnaś się go obawiać. - Beatrice uśmiechnęła się. - Jednak na wypadek, gdyby ktokolwiek pod tym dachem obawiał się czegoś w związku z zaistniałą sytuacją, pozwól, że cię zapewnię, iż zamierzam wyjaśnić wszystko waszemu panu. Kiedy skończę z nim rozmawiać, wszystko się wyjaśni. Alice wytrzeszczyła na nią oczy. - Ale, psze pani, on już to wie. Chciałam powiedzieć, że on już wie wszystko. Sally spojrzała na nią groźnie. - Co ty mówisz, do cholery? Alice najwyraźniej nie zauważyła, jak gładko Sally przechodzi z francuszczyzny na angielski żargon. Na jej młodej twarzy malował się lęk i podniecenie.

- Słyszałam, jak Finch mówił kucharce, że kiedy poszedł zawiadomić jego lordowska mość o waszym przyjeździe, to pan już o tym wiedział. - Quel zdumiewające - szepnęła Sally. Beatrice była rozbawiona. - Nie może być. - Właśnie, psze pani. To bardzo dziwna sprawa. Finch mówi, że jego lordowska mość wiedział wszystko o waszej wizycie. Ze przyjechaliście aż z Londynu i że masz francuską służącą, i że po drugiej stronie rzeki zatrzymał was rozbójnik. Wiedział nawet, że chciałaś się z nim spotkać za pół godziny. - Z tym rozbójnikiem? - zapytała uprzejmie Beatrice. - Wolałabym raczej, jeśli to możliwe, uniknąć kolejnego spotkania. - Nie, psze pani - niecierpliwiła się Alice. - Z jego lordowską mością. Lord Monkcrest z pewnością zadbał o to, aby służba wierzyła w jego wszechwiedzę, pomyślała Beatrice. - Nie masz chyba na myśli, że... - zaczęła. Alice pokiwała głową z przekonaniem. - Nikt nie wie, skąd jego lordowska mość może o tym wszystkim wiedzieć, ale kucharka mówi, że zawsze tak było. Finch mówi, że pan ma swoje sposoby. - Aha, jego lordowska mość ma swoje sposoby. - Beatrice wypiła kolejny łyk herbaty. - Alice, przykro mi, że muszę cię rozczarować, podejrzewam jednak, iż twój pan nie posłużył się żadną metafizyczną intuicją, ale prawdopodobnie otworzył okno, wystawił głowę i podsłuchiwał, kiedy rozmawiałam z jego lokajem. Dziewczyna zesztywniała obrażona przypuszczeniem, że jej pan mógłby zajmować się czymś tak wulgarnym jak podsłuchiwanie. - Och nie, psze pani. Jestem pewna, że nic takiego nie zrobił. Dlaczego miałby wystawiać głowę, kiedy padał deszcz? - To rzeczywiście dziwne zachowanie - mruknęła Beatrice. - A może zastanowiłybyśmy się, dlaczego nazywają go Szalonym Mnichem, hmm? Alice była przybita faktem, że tajemnicze sposoby lorda nie wywarły większego wrażenia na Beatrice. Powoli cofała się do drzwi. - Proszę o wybaczenie, psze pani, ale czy będę jeszcze potrzebna? - Na razie nie. Dziękuję ci, Alice. - Tak, psze pani. - Dziewczyna pospiesznie opuściła pokój. Beatrice poczekała, aż zamkną się za nią drzwi, po czym sięgnęła po grzankę i ugryzła kawałek. - Umieram z głodu.

- Moi też - Sally sięgnęła po duży kawał pasztetu i widelec. - Możesz się śmiać z tego spotkania z rozbójnikiem, jeśli chcesz, madame. Przysięgam jednak, że niewiele brakowało, a straciłybyśmy życie. Widziałam jego oczy. Okropność. - Na szczęście miałyśmy dobrego woźnicę. John nie ma raczej skłonności do wpadania w panikę. - Ha. - Sally włożyła do ust duży kawał pasztetu. - Wszyscy woźnice są tacy sami. Lekkomyślni. I wciąż pijani, jak panowie. Ale to nie John, tylko twój mały pistolet, madame, wystraszył tego typa. - Wiem, że to była trudna podróż, Sally. Jestem ci wdzięczna, że z miejsca zgodziłaś się ze mną jechać. O tej porze nie byłabym w stanie wyciągnąć z miasta mojej kuzynki ani ciotki. Miały zaproszenia na bardzo ważne przyjęcie. Nie chciałam zaś brać ze sobą mojej biednej gosposi. Pani Cheslyn nie jest dobrym podróżnikiem. Sally wzruszyła ramionami. - Nie przejmuj się, madame. Cieszę się, że mam możliwość poprawić swój francuski akcent. Wkrótce skończę Akademię i zacznę szukać pracy w jakimś ważnym domu. Muszę mieć dobry akcent, n'est - ce pas? - Twój akcent z dnia na dzień staje się coraz lepszy. Czy wybrałaś już sobie imię? - Wciąż jestem rozdarta pomiędzy czymś prostym jak Marie a czymś bardziej szykownym. Co powiesz na Jacqueline, madame? - Bardzo ładnie. - Mais oui. - Sally sięgnęła po kieliszek z dżinem. - W takim razie Jacqueline. Beatrice uśmiechnęła się. Szczęśliwie dla Sally i jej skandalicznego akcentu, zatrudnianie francuskich pokojówek było teraz w modzie. Aby zdobyć francuską pokojówkę, wiele pań z towarzystwa byłoby gotowych przymknąć oko na podejrzany akcent. Francuskich pokojówek było po prostu za mało. Tak jak francuskich krawcowych lub francuskich modystek. W takiej sytuacji nie można być zbyt wybrednym. Oczywiście, zreflektowała się natychmiast Beatrice, gdyby któryś z potencjalnych pracodawców Sally dowiedział się kiedykolwiek, że nie tylko akcent, ale i jej przeszłość pozostawia wiele do życzenia, sprawa by się skomplikowała. Sally, tak jak i inne kobiety uczęszczające do Akademii, dorabiała sobie kiedyś jako prostytutka w najgorszych lupanarach Londynu. Beatrice wraz z przyjaciółką, Lucy Harbor - znaną przez swoich klientów jako ekskluzywna francuska krawcowa madame D'Arbois - nie próbowały wcale zabierać biednych kobiet z ulicy. Ponieważ im samym groziła bieda, obie były zbyt zajęte ratowaniem

się przed karierą guwernantki, aby ratować innych. Ale kiedy wyrobiły już sobie jako taką pozycję w nowych zawodach, doświadczenia życiowe i wychowanie Beatrice, która była córką pastora, dały o sobie znać. Pierwsza młoda dziewczyna, krwawiąca na skutek poronienia, zapukała do drzwi sklepu Lucy miesiąc po jego otworzeniu. Beatrice i Lucy zaniosły ją na górę do ciasnego mieszkania, które dzieliły. Kiedy się upewniły, że dziewczyna przeżyje, uknuły spisek, aby znaleźć jej nową pracę. Przepustką do lepszego życia był udawany francuski akcent. Plan zrobienia z młodej prostytutki francuskiej pokojówki powiódł się tak dobrze, że założyły Akademię. Od tamtej rozstrzygającej nocy upłynęło już pięć lat. Beatrice była teraz właścicielką niewielkiej kamienicy w mieście. Lucy, której finansowo powodziło się lepiej niż przyjaciółce - głównie za sprawą niebotycznie drogich sukni, które szyła i sprzedawała - wyszła za mąż za bogatego kupca tekstylnego, wysoko ceniącego jej talent do interesów. Choć przeprowadziła się do ładnego nowego domu w drogiej dzielnicy, nie przestała jednak prowadzić zakładu krawieckiego jako madame D'Arbois. Beatrice i Lucy zamieniły swoje dawne mieszkanie nad sklepem na salę wykładową i wynajęły człowieka, który uczył podstaw francuskiego zdesperowane młode kobiety. Od czasu do czasu któraś z dziewcząt wracała na ulicę. Beatrice załamywała się wtedy na pewien czas. Lucy, dużo bardziej praktyczna, zajmowała filozoficzne stanowisko. Nie można ocalić wszystkich. Beatrice wiedziała, że przyjaciółka ma rację, niemniej jednak w głębi serca pozostała córką pastora i niełatwo było jej zaakceptować te porażki. Sally przyglądała się uważnie kamiennym ścianom komnaty. - Oberżystka mówiła, że tu straszy. Myślisz, madame, że to prawda? - Myślę, że nie - powiedziała zdecydowanym głosem Beatrice. - Odnoszę jednak wrażenie, że atmosfera tajemnicy unosząca się wokół pana tego domu sprawia zdecydowaną przyjemność jego służbie. Sally wzdrygnęła się. - Szaleni Mnisi z Monkcrest. Ciarki przechodzą człowiekowi po plecach, n'est - ce pas? Beatrice uśmiechnęła się. - Nie mów mi tylko, że naprawdę uwierzyłaś we wczorajsze opowieści oberżystki. - To były historie, po których człowieka dręczą nocne koszmary. Wszystkie te wilki, wiedźmy i czary. Okropność.

- Wierutne bzdury. - To dlaczego pozwoliłaś jej, madame, gadać aż do północy? - odparowała Sally. - Uznałam, że to niezły sposób na zabicie czasu. Sally nie miała pojęcia o przyczynach szalonej wyprawy na pustkowia hrabstwa Devonshire. Według niej, Beatrice przyjechała, żeby zobaczyć się z lordem Monkcrest w jakichś niejasnych sprawach rodzinnych. Co w rzeczy samej Było prawdą, pomyślała Beatrice. - Z tego, co o nim mówią, można by pomyśleć, że wyszedł prosto z powieści pani York. - Kolejny dreszcz przebiegł po plecach Sally. - Quel tajemniczy, n'est - ce pas? Wygląda mi na takiego jegomościa, co to mieszka w rozsypujących się ruinach, śpi w kryptach i nigdy nie pokazuje się w świetle dziennym. Beatrice była zaskoczona. - Chcesz powiedzieć, że czytasz powieści pani York? - No, sama to może nie czytam tak dobrze - przyznała Sally. - Ale zawsze znajdzie się jakaś dziewczyna, która przeczyta je innym na głos. Najbardziej lubię te kawałki z duchami i krwawymi palcami ukazującymi się w ciemnych korytarzach. - Rozumiem. - Czekamy teraz na najnowszą powieść pani York, Zamek cieni. Rose mówi, że jej pani kupiła egzemplarz i jak tylko skończy czytać, Rose pożyczy ją od niej i przeczyta nam. - Nie miałam pojęcia, że lubisz powieści grozy. - Beatrice poczuła wyraźne zadowolenie. - Z przyjemnością pożyczę ci mój własny egzemplarz Zamku cieni. Oczy Sally wyrażały zachwyt. - To bardzo miło z pani strony, pani Poole. Wszystkie będziemy pani bardzo wdzięczne. Nie tak wdzięczne jak ja, pomyślała Beatrice. Zawsze sprawiało jej przyjemność, kiedy się dowiadywała, że komuś podobają się powieści, które pisała pod pseudonimem Amelii York. Nie zdradziła jednak Sally prawdziwej tożsamości jej ulubionej autorki. Tylko Lucy i członkowie rodziny wiedzieli, że Beatrice utrzymuje się z pisania. Idąc za przykładem Sally, zaczęła się rozglądać po komnacie. Opactwo Monkcrest było bardzo malownicze. Grube kamienne ściany, drzwi zwieńczone łukami oraz niezliczone mroczne korytarze sprawiały, że domostwo nadawałoby się świetnie do którejś z jej powieści. Droga, którą dotarły do swoich komnat, prowadziła przez długą galerię wypełnioną licznymi dziełami sztuki i antykami. Stojące w niszach greckie, rzymskie i fenickie posągi

przyglądały się im beznamiętnym kamiennym wzrokiem. W ciemnych kątach stały gabloty wypełnione ceramicznymi skorupami i starym szkłem. Widocznie Monkcrest był nie tylko uczonym, ale kolekcjonerem antyków, pomyślała Beatrice. Zamknęła oczy i poddała się nastrojowi panującemu wewnątrz tych starych kamiennych murów. Czuła lekki niepokój. Coś jakby ciężar przeszłości. Było to nieokreślone, bardzo delikatne i trudne do opisania wrażenie, które nawiedzało ją często w obliczu bardzo starych budowli lub dzieł sztuki. Wokół niej przepływały jakieś niewidzialne postaci. Panował tu nastrój pełen melancholii. Melancholia często ją nawiedzała, kiedy Beatrice była w starych budowlach. Tu jednak można było również wyczuć obietnicę przyszłości. Ten dom zaznał już szczęścia i wyglądało na to, że zazna go także w przyszłości. Jego historia ciążyła jej w jakiś sposób. Nie tak jednak, aby miała obawiać się nocnych koszmarów lub bezsenności. Otwierając oczy, zdała sobie sprawę, że najsilniejszym wrażeniem, jakiego dostarczyło jej opactwo Monkcrest, było poczucie osamotnienia. - Pomyśl, madame, że mogłabyś mieszkać w takiej ruinie - odezwała się Sally. - Być może jego lordowska mość naprawdę jest obłąkany. - Monkcrest wcale nie jest ruiną. Opactwo jest dość stare, wydaje się jednak, że znajduje się w dobrym stanie. To nie jest dom szaleńca. Beatrice nie próbowała dzielić się wrażeniami ze swoją towarzyszką. Były częścią jej duszy i nigdy nie potrafiła ująć ich w słowa. Była jednak całkowicie przekonana, że mówi prawdę. Lord Monkcrest mógł być niegościnnym odludkiem i ekscentrykiem, nie był jednak szalony. Sally wzięła kolejny kawałek pasztetu. - Skąd możesz wiedzieć, madame, że Szalony Mnich nie zamknie nas w piwnicy i nie wykorzysta do jakichś tajemnych rytuałów? - Z tego, co wiem o tego typu sprawach, to do większości takich rytuałów potrzebne są dziewice. - Beatrice uśmiechnęła się. - Żadna z nas nie spełnia tego warunku. - Mais oui. - Sally rozjaśniła się. - Co za ulga, prawda? Chyba jeszcze napiję się dżinu. Beatrice była pewna zarówno tego, że Monkcrest gardzi wiedzą tajemną, jak tego, że jest przy zdrowych zmysłach. Był szanowanym autorytetem w sprawach starożytności i znawcą starych legend. Dużo pisał na ten temat i zawsze z naukowego punktu widzenia. W odróżnieniu od niej, pomyślała ze smutkiem, w swoich pracach nie próbował uwydatniać roli czynnika nadprzyrodzonego. W ciągu kilku ostatnich dni przeczytała kilka

jego długich, nudnych artykułów, które napisał dla Towarzystwa Antykwarycznego. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Monkcrest całkowicie pogardza wszelkimi elementami sensacji, które były specjalnością jej kuchni. Gdyby się dowiedział, że utrzymuje się z pisania strasznych powieści, prawdopodobnie kazałby jej natychmiast opuścić opactwo. Taka możliwość jednak nie istniała. Fakt, że to ona jest Amelią York, był jednym z jej najgłębiej skrywanych sekretów. Poza tym w przeciwieństwie do tego, co mówiła służba, Beatrice wiedziała na pewno, że Szalony Mnich nie jest czarownikiem. A skoro tak, to nie będzie mógł zajrzeć w kryształową kulę i odkryć jej tożsamości. Sally wciąż popijała dżin. - Z tego, co mówił ten gruby lokaj, wynika, że jego lordowska mość nie przepada za towarzystwem - powiedziała. - Ciekawe zatem, dlaczego tak szybko zgodził się z tobą spotkać? Beatrice pomyślała o pustce, którą dawało się wyczuć w opactwie Monkcrest. - Może się nudzi.

Coś sunęło w ciemności, jakby widmo, któremu przeszkadzała jej obecność i które nie mogło teraz zapaść Z powrotem w głęboki sen. „Ruiny” pani Amelii York ROZDZIAŁ DRUGI Przybyła pani aż tutaj, stawiając czoło rozbójnikom, kiepskim oberżom i burzy tylko po to, aby zapytać mnie o Zakazane Pierścienie Afrodyty? - Leo ścisnął mocniej rzeźbioną krawędź marmurowego obramowania kominka. - Madame, niewiele może mnie jeszcze zadziwić, ale pani się to udało. Te przeklęte Pierścienie. Niemożliwe. Oczywiście, słyszał jakieś niewiarygodne plotki. Plotki w sprawach dotyczących antyków kultywował tak samo, jak chłop kultywuje swoją ziemię. Ostatnio słyszał nawet, że po dwustu latach tajemnicze Zakazane Pierścienie znów się pojawiły, nie zwracał jednak uwagi na takie opowieści. Sprzedawca antyków, który dostarczył mu tych wiadomości, twierdził, że Zakazane Pierścienie pokazały się w pewnym londyńskim lombardzie, po czym szybko stamtąd zniknęły, prawdopodobnie wykupione przez jakiegoś naiwnego kolekcjonera. Leo nie wierzył w autentyczność tych zabytkowych przedmiotów ani w opowieści, które słyszał, nie przytoczono bowiem wystarczających dowodów na ich poparcie. Świat antyków obfitował w niewiarygodne historie i powtarzane szeptem opowieści o dziwnych wydarzeniach i rzadkich obiektach. Przez całe życie Leo zajmował się oddzielaniem prawdy od kłamstwa i nauczył się nie przyjmować niczego na wiarę. Zasadę tę stosował nie tylko podczas badań, ale również w życiu prywatnym. Według legendy, Zakazane Pierścienie Afrodyty były jednymi z najbardziej tajemniczych przedmiotów poszukiwanych przez antykwariuszy. Z tego, co Leo wiedział, wynikało, że ich historia znana była tylko niewielu uczonym i garstce kolekcjonerów. Doświadczenie zaś podpowiadało mu, że takie tematy rzadko porusza się w czasie towarzyskich konwersacji. Dzisiaj jednak stanął twarzą w twarz z kobietą, która nie tylko znała tę legendę, ale chciała się dowiedzieć na jej temat jak najwięcej. Ze wszystkich prawdopodobnych przyczyn

nocnej wizyty kobiety, której nigdy przedtem nie widział na oczy, ta była najbardziej zdumiewająca. Z drugiej strony, pomyślał ponuro, wszystko, co dotyczyło tego spotkania, trudne było do przewidzenia. Od początku irytowało go, że nie może oderwać wzroku od Beatrice. Aby nie zauważyła, że się jej przygląda, ograniczył się do obserwowania jej kątem oka. Wydało mu się to niedorzeczne. Nie potrafił sobie w żaden sposób wyjaśnić tej fascynacji. Czuł się trochę jak zahipnotyzowany. Beatrice siedziała w jednym z dwóch foteli stojących przy kominku. Trudno było uwierzyć, że odbyła właśnie długą męczącą podróż. Unosząca się wokół niej aura kobiecej żywotności przyciągała jego uwagę jak nektar pszczoły. Nie znał się zbytnio na modzie, ale potrafił docenić jej elegancję i gust. Złociste włosy zaczesane gładko do góry podkreślały przyjemny dla oka kształt głowy i wdzięczny łuk szyi. Spadające na skronie delikatne loki wyglądały tak, jakby właśnie wysunęły się ze spinek, i nadawały całości pewien wystudiowany niedbały wygląd. Stanik jej sukni ujawniał delikatną krągłość niewielkich jędrnych piersi i szczupłą figurę. Przybrana falbankami złota suknia z długimi rękawami układała się we wdzięczne fałdy wokół szczupłych, zakrytych pończochami kostek. Delikatna wełniana tkanina była bardzo piękna. Suknia pasowała doskonale i na pierwszy rzut oka widać było, że została zaprojektowana przez utalentowaną krawcową. Bardzo drogą krawcową, pomyślał Leo. Ta suknia była częścią, która nie pasowała do reszty układanki. Poza nią nic nie wskazywało na to, że kobieta jest majętna. Beatrice nie przybyła tutaj własnym powozem z ubranymi w liberie lokajami i liczną służbą. Woźnicę wynajęła nie dalej jak wczoraj. Nie miała na sobie żadnej biżuterii, a jej służąca posługiwała się językiem ulicy. Na jedno pytanie, które z jakiegoś powodu nurtowało go najbardziej, otrzymał już odpowiedź. Dała mu delikatnie do zrozumienia, że jest wdową. Gdyby miał zgadywać, powiedziałby, że mąż zostawił jej nieco pieniędzy, z pewnością jednak nie był to wielki majątek. Skąd zatem ta suknia? Beatrice była... przez chwilę nie mógł znaleźć właściwego słowa, interesująca. To prawda, choć nie cała prawda, przyznał niechętnie. Była dużo więcej niż interesująca. Właściwie była inna niż wszystkie kobiety, które do tej pory spotkał. Jej delikatne, ładnie wyrzeźbione rysy ożywiała inteligencja i siła osobowości. Nie była piękna, a więc nie pomylił się w swojej pierwszej ocenie. Zbliżała się do trzydziestki, choć wskazywała na to raczej jej pewność siebie niż wygląd.

W młodości prawdopodobnie nie była ozdobą sal balowych Londynu, pomyślał Leo. On jednak z pewnością zauważyłby ją, jeżeli znalazłaby się gdzieś w pobliżu. Nie sposób było ją zignorować. Pobudzała jego ciekawość i niepokoiła. Obecność tej kobiety w jakiś niejasny sposób pobudzała zmysły Leo. Czuł, że Beatrice jest w stanie przeniknąć maskę chłodu i tajemniczości, którą odgradzał się od świata. To złudzenie, powtarzał sobie, niemniej jednak niepokojące. Nie podobało mu się to uczucie. Doszedł do wniosku, że częścią problemu są jej oczy, trochę zielone, a trochę złote. Jednak to nie ich kolor przyciągał jego uwagę, ale niepokojąca świadomość, że ta kobieta na niego patrzy. Intrygowało go to i jednocześnie sprawiało, że miał się na baczności. Czuł, że Beatrice przygląda mu się z ukosa równie uważnie, jak on jej. Ta obserwacja wywarła na nim dziwne wrażenie. Powstrzymał się od nagłej i niewytłumaczalnej chęci odejścia od kominka. Nie mógł przecież krążyć po pokoju niczym Elf niecierpliwiący się przed polowaniem. - Uważam, że jest pan jedyną osobą w całej Anglii, która może mi pomóc, milordzie - powiedziała Beatrice. - Pańskie wnikliwe studia nad dawnymi legendami nie mają sobie równych. Tylko pan może zapoznać mnie z pewnymi faktami dotyczącymi Zakazanych Pierścieni. - A zatem przebyła pani tak długą drogę tylko po to, aby mnie wypytać. - Leo pokręcił głową. - Nie wiem sam, czy powinienem czuć się zaszczycony, czy przerażony. Z pewnością nie musiała pani zadawać sobie tego trudu. Wystarczyło do mnie napisać. - Sprawa jest nie cierpiąca zwłoki, milordzie. A szczerze mówiąc, pańska reputacja pozwalała mi przypuszczać, że mogę nie otrzymać odpowiedzi na mój list we właściwym czasie. Uśmiechnął się lekko. - Innymi słowy, słyszała pani, że mam skłonność do ignorowania tematów, które mnie niezbyt interesują. - Lub tych, które uważa pan za nienaukowe albo oparte na niezdrowej ciekawości. Wzruszył ramionami. - Nie zaprzeczam. Wciąż otrzymuję listy od ludzi, którzy bez wątpienia zbyt wiele czasu poświęcają czytaniu powieści. - Czyżby miał pan coś przeciw powieściom, milordzie? - Głos Beatrice zabrzmiał, o dziwo, całkiem neutralnie.

- Nie przeciw wszystkim, jedynie przeciw powieściom grozy. Wie pani, co mam na myśli. Te, które mówią o sprawach tajemniczych i nadprzyrodzonych. - O, tak. Powieści grozy. - Wszystkie te bzdury o widmach i pobłyskujących w ciemności światełkach są po prostu niestrawne. Jednakże, jakby tego było jeszcze mało, autorzy wprowadzają dodatkowo wątki romansowe, i tego już całkiem nie potrafię zrozumieć. - W takim razie zna pan te powieści? - Czytałem jedną - przyznał Leo. - Nigdy nie formułuję opinii, zanim nie zapoznam się choć trochę z tematem. - Którą powieść grozy pan czytał? - Zdaje się, że jedną z powieści pani York. Mówiono mi, że to dość popularna autorka. - Skrzywił się. - Wygląda na to, że większość powieści grozy piszą kobiety. - Rzeczywiście. - Beatrice posłała mu tajemniczy uśmiech. - Wielu ludzi uważa, że kobiety bardziej nadają się do opisywania fantastycznych krajobrazów i scen, w których dochodzą do głosu najciemniejsze namiętności. - W tej kwestii nie będę się z panią sprzeczał. - Czyżby pan miał coś przeciw piszącym kobietom, milordzie? To pytanie go zaskoczyło. - Skądże znowu. Czytałem wiele książek, których autorami były kobiety. Nie lubię jedynie powieści grozy. - A w szczególności tych napisanych przez panią York. - To prawda. Ta kobieta ma jakąś niezdrową wyobraźnię. Wędrowanie po rozpadających się zamkach, spotkania z duchami i szkieletami. Wszystko to jest absolutnie nie do zniesienia. - Pokręcił głową. - Nie mogłem uwierzyć, że jej bohaterka wychodzi w końcu za tajemniczego pana nawiedzanego przez duchy zamku. - Ten typ bohatera to chyba coś w rodzaju znaku rozpoznawczego pani York - powiedziała Beatrice. - To jedna z tych rzeczy, które sprawiają, że jej powieści są oryginalne. - Przepraszam? - W większości powieści grozy tajemniczy pan nawiedzany przez duchy opactwa lub zamku okazuje się łajdakiem - wyjaśniała cierpliwie Beatrice. - Ale w książkach pani York jest on przeważnie bohaterem pozytywnym. Leo przyglądał się jej uważnie. - Na miłość boską, w powieści, którą czytałem, bohater sypiał w podziemnej krypcie. Klątwa.

- Przepraszam? Beatrice dyskretnie chrząknęła. - Zdaje się, że czytał pan powieść grozy zatytułowaną Klątwa. Na końcu książki bohater przenosi się do słonecznych komnat na piętrze wielkiego domu. Klątwa została zdjęta. - Czytała pani tę powieść? - Oczywiście. - Beatrice uśmiechnęła się zimno. - Wielu ludzi w mieście czyta książki pani York. Wie pan, myślałam, że człowiek, który zdobył sławę, badając autentyczne legendy, nie będzie miał nic przeciwko temu, by przeczytać książkę, która wykorzystuje jedną z nich. - Do diabła. Pani York sama wymyśliła legendę, którą wykorzystała w swojej powieści. - No tak, ale to była powieść, milordzie, a nie naukowy artykuł dla Towarzystwa Antykwarycznego. - To, że studiuję wiedzę tajemną, nie oznacza jeszcze, że sprawiają mi przyjemność dziwaczne opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych. Beatrice zerknęła na psa, który wyciągnął się przed kominkiem. - Być może pańska nietolerancja dla powieści grozy bierze się z faktu, że pan sam jest bohaterem niezbyt szczęśliwych legend, milordzie. Idąc za przykładem Beatrice, Leo również spojrzał na Elfa. - Ma pani rację. Kiedy stwierdzamy, że sami staliśmy się bohaterami niestworzonych historii, zaczynamy patrzeć na wszystkie te opowieści bardziej krytycznym okiem. Beatrice odwróciła się do niego i pochyliła naprzód. - Milordzie, chciałabym pana zapewnić, że moje zainteresowanie Zakazanymi Pierścieniami Afrodyty jest w pełni uzasadnione. - Doprawdy? - Blask kominka sprawił, że jej włosy przybrały kolor ciemnego złota i ten widok zrobił na Leo duże wrażenie. Wyobraził sobie, jak by wyglądała, gdyby włosy opadły nagle luźno na ramiona. Wysiłkiem woli odegnał od siebie ten obraz. - Mogę zapytać, skąd pani wie o istnieniu Pierścieni i dlaczego pragnie je odnaleźć? - Prowadzę śledztwo w sprawie osobistej, która pozostaje w pewnym związku z legendą Pierścieni. - Brzmi to nieco tajemniczo. - Wątpię, aby zainteresowały pana szczegóły. - Jest pani w błędzie. Muszę poznać wszystkie szczegóły, zanim zdecyduję, ile czasu poświęcić tej sprawie.

- Proszę mi wybaczyć, ale pańskie stanowisko można by potraktować jako nieco zawoalowany szantaż. Leo przez chwilę udawał, że się zastanawia. - Przypuszczam, że moje żądanie można potraktować w ten sposób - rzekł w końcu. - Czy chce pan powiedzieć, że mi pan nie pomoże, jeżeli nie wprowadzę pana w pewne sprawy natury osobistej, które dotyczą jedynie mojej rodziny? - Beatrice uniosła brwi. - Nie wierzę, że mógłby pan być tak nieuprzejmy. - A jednak. Nie jest moim zamiarem zaspokajanie cudzej ciekawości. Beatrice wstała i podeszła do najbliższego okna. Założyła ręce na plecach i udawała, że wpatruje się w ciemności za oknem. Leo wiedział jednak, że przygląda się jego odbiciu w lustrze. Nieomal słyszał, jak Beatrice zastanawia się, co zrobić. Czekał zaciekawiony na jej następny ruch. - Ostrzegano mnie, że może pan sprawiać trudności. - Jej głos był pełen rezygnacji. - A jednak to ostrzeżenie nie odwiodło pani od podróży na pustkowia Devonshire. - Nie odwiodło. - Beatrice wciąż studiowała jego odbicie w szybie. - Nie tak łatwo mnie zniechęcić, milordzie. - A ode mnie nie tak łatwo wyciągnąć informacje. - Dobrze, jeżeli pan nalega, będę mówić bez osłonek. Podejrzewam, że mój wuj został zamordowany z powodu Zakazanych Pierścieni. Tego się nie spodziewał. Po plecach przeszły mu ciarki. Starał się myśleć logicznie. - Jeżeli wymyśliła pani tę historię, aby wydobyć ode mnie informacje o Pierścieniach, to muszę panią ostrzec, że nie jestem zbyt uprzejmy dla tych, którzy próbują mnie wywieść w pole. - Chciał pan poznać prawdę, milordzie. Próbuję ją panu przedstawić. Leo nie odrywał od niej oczu. - Może w takim razie opowie mi pani całą historię. - Dobrze. - Beatrice odwróciła się od okna i zaczęła chodzić po pokoju. - Trzy tygodnie temu mój wuj Reggie zmarł w nieco niefortunnych okolicznościach. - Śmierć zawsze jest niefortunna. - Leo pochylił głowę. - Proszę przyjąć wyrazy współczucia. - Dziękuję. - Kim był pani wuj? - Lordem Glassonby. - Przerwała z wyrazem zadumy na twarzy. - Był moim dalekim krewnym ze strony ojca. Reszta rodziny uważała go raczej za ekscentryka, aleja go bardzo

lubiłam. Był to człowiek pełen entuzjazmu, a kiedy w zeszłym roku nieoczekiwanie otrzymał nieduży spadek, okazał się również człowiekiem szczodrym. - Rozumiem. Dlaczego określiła pani okoliczności śmierci wuja jako niefortunne? Beatrice z rękoma założonymi na plecach podjęła na nowo wędrówkę po pokoju. - Wuj Reggie nie zmarł w domu. Z minuty na minutę jej opowieść stawała się coraz bardziej interesująca. - A gdzie? Beatrice delikatnie chrząknęła. - W przybytku, w którym, jak rozumiem, bywają dżentelmeni obdarzeni nieco dziwnym gustem. - Lepiej by było, szanowna pani, gdyby mówiła pani wprost. Takie wyjaśnienia z pewnością mi nie wystarczą. Beatrice westchnęła. - Wuj Reggie zmarł w domu publicznym. Leo zauważył, że kobieta się rumieni. Być może wcale nie była tak światowa, na jaką wyglądała. - W domu publicznym? - upewnił się. - Tak. - W którym? Skupiła uwagę na wzorach wschodniego dywanu leżącego na podłodze. - Zdaje się, że przybytek ten jest znany jako - przerwała, aby odkaszlnąć - Dom pod Rózgą. - Słyszałem o nim. Beatrice uniosła głowę i spojrzała na niego wyzywająco. - Nie chwaliłabym się tym na pańskim miejscu, milordzie. To nie przynosi panu chluby. - Zapewniam panią, że nigdy nie byłem klientem Domu pod Rózgą. Moje osobiste preferencje w tych sprawach nie idą w tym kierunku. - Rozumiem - mruknęła Beatrice. - Jest to, o ile wiem, dom publiczny zaspokajający potrzeby mężczyzn, których zmysłowy apetyt zaostrzają różne formy dyscypliny. - Błagam, milordzie - powiedziała Beatrice zduszonym głosem. - Nie ma potrzeby, abyśmy wchodzili w takie szczegóły. Leo uśmiechnął się. - Niech pani kontynuuje swoją opowieść. - Proszę bardzo. - Obróciła się na pięcie i odeszła w drugi koniec biblioteki. - Zaraz po śmierci wuja Reggiego odkryliśmy, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, że w ciągu kilku

ostatnich tygodni życia wydał duże sumy pieniędzy. Prawdę powiedziawszy, znalazł się na granicy bankructwa. - Czy liczyła pani na spadek? - Nie, to dużo bardziej skomplikowane. - Słucham. - Jak już mówiłam, wuj Reggie potrafił być bardzo hojny. - Beatrice odwróciła się i zmieniła kierunek swej wędrówki po bibliotece. - Kilka miesięcy przed śmiercią obiecał pomóc finansowo mojej kuzynce, Arabelli. Jej rodzina nie jest zbyt majętna. - Przerwała. - Prawdę mówiąc, nikt w mojej rodzinie nie jest zbyt majętny. - Z wyjątkiem wuja Reggiego? - On był wyjątkiem, ale spadek, który otrzymał w zeszłym roku, można by nazwać jedynie skromnym. Mimo tego wuj miał więcej pieniędzy niż wszyscy moi krewni razem wzięci. - Rozumiem. - W każdym razie Arabella jest dość ładna i absolutnie czarująca. - A jej rodzice mają nadzieję wydać ją za bogatego młodego dżentelmena z towarzystwa? - Szczerze mówiąc, tak. - Beatrice popatrzyła na swego rozmówcę spod oka. - Nie tylko oni żywią taką nadzieję, milordzie. To najskrytsze marzenie wielu rodzin, którym brak pieniędzy. - To prawda. - Wuj Reggie obiecał wspomóc Arabellę finansowo i dać jej niewielki posag. Jej rodzina postanowiła, że Arabella i ciotka Winifreda... - Ciotka Winifreda? - Lady Ruston - wyjaśniła Beatrice. - Ciotka Winifreda owdowiała kilka lat temu. Zanim się to stało, była przyjmowana w niektórych salonach. Jest jedyną osobą w rodzinie, która ma jakieś kontakty w towarzystwie. - A zatem rodzice Arabelli wybrali ją, aby wprowadziła ich córkę do towarzystwa. - Właśnie. - Beatrice spojrzała na lorda Monkcrest bardziej przychylnie. - Moja ciotka i kuzynka mieszkają u mnie. W Londynie mam małą kamienicę. Wszystko szło bardzo dobrze. Arabelli udało się zwrócić na siebie uwagę następcy lorda Hazelthorpe'a. Ciotka Winifreda oczekiwała już jego oświadczyn. - Kiedy nagle pani wuj Reggie zmarł w domu publicznym i odkryliście, że nie ma już pieniędzy na wprowadzenie pani kuzynki Arabelli do towarzystwa ani na jej posag.