AMANDA QUICK
ZJAWA
Margaret Gordon,
Bibliotekarce Uniwersytetu Kalifornijskiego
w Santa Cruz, z podziękowaniami
PROLOG PIERWSZY
Senny koszmar...
Pożar się rozprzestrzeniał. Płomienie z sykiem przedzierały się tylnymi schodami w
dół. Ogień oświetlał hol piekielnym blaskiem. Nie było czasu do stracenia. Podniosła klucz,
który wypadł jej z drżących palców, i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek w drzwiach
sypialni.
Martwy mężczyzna, leżący obok niej w kałuży krwi, roześmiał się. Znów upuściła
klucz.
DRUGI PROLOG
Zemsta...
Artemis Hunt wsunął ostatni z trzech breloczków od dewizki do trzeciej koperty i
położył ją obok dwóch leżących już na biurku. Przez dłuższy czas przyglądał się kopertom
opatrzonym adresami trzech mężczyzn.
Od dłuższego już czasu realizował plan zemsty, ale dopiero teraz przygotował
wszystkie jego elementy. Pierwszym krokiem było wysłanie listów do trzech mężczyzn,
listów, które pozwolą im poznać smak strachu; sprawią, by nocą, w ciemności i mgle, z
lękiem oglądali się za siebie. Drugi krok miał polegać na uruchomieniu zmyślnej finansowej
operacji, w wyniku której wszyscy trzej - znajdą się na krawędzi materialnej ruiny.
Prościej byłoby ich zabić. Zasłużyli na to, a Artemisowi, z jego wyjątkowymi
umiejętnościami, nie sprawiłoby to trudności. Niczego nie ryzykował. Był w końcu mistrzem.
Chodziło mu jednak o to, by ci trzej mężczyźni odcierpieli za to, co zrobili. Chciał, by
najpierw dręczyła ich niepewność, a potem strach. Chciał pozbawić ich pewności siebie i
poczucia bezpieczeństwa, jakie gwarantowała im przynależność do wyższych sfer. Na koniec
pragnął pozbawić ich materialnych środków, umożliwiających im lekceważenie tych, którzy
zrządzeniem losu urodzili się w mniej szczęśliwych okolicznościach.
Zanim zemsta się dokona, muszę mieć dość okazji, by się przekonać, że zostali
całkowicie skompromitowani w oczach świata, rozmyślał. Będą zmuszeni do opuszczenia
Londynu, i to nie tylko po to, by umknąć przed wierzycielami, ale by uniknąć bezlitosnych
szyderstw towarzystwa. Zostaną wykluczeni z klubów. Nie tylko stracą możliwość
korzystania z przyjemności i przywilejów swojej sfery, ale i szansę uratowania zagrożonej
pozycji przez korzystne małżeństwo.
Na koniec, być może, dojdą do takiego stanu, że zaczną wierzyć w duchy.
Od śmierci Catherine minęło pięć lat. To dostatecznie wiele czasu, by ci trzej
rozpustnicy poczuli się całkowicie bezpieczni. Zapomnieli już zapewne o wydarzeniach
tamtej nocy.
Listy zawierające breloczki zachwieją ich pewnością, że przeszłość jest równie
martwa jak młoda kobieta, którą doprowadzili do zguby.
Postanowił dać im kilka miesięcy na to, by przywykli do nieustannego oglądania się
za siebie. Potem wykona następny krok. Postara się, by osłabła ich czujność, a wówczas znów
uderzy.
Artemis wstał, podszedł do stołu, na którym stała kryształowa karafka. Napełnił
kieliszek brandy i wzniósł w myślach toast dla uczczenia pamięci Catherine.
- Już niedługo - obiecał nawiedzającej go zjawie. - Zawiodłem cię za życia, ale
przysięgam, że teraz tego nie powtórzę. Długo czekałaś na akt zemsty. Dopełnię go. Tylko to
mogę dla ciebie zrobić. Wierzę, że kiedy nadejdzie ta chwila, oboje będziemy wolni.
Wypił brandy i odstawił kieliszek. Czekał przez chwilę, ale nic się w nim nie
zmieniło.
Nadal czuł w sobie chłód i pustkę, te same uczucia, które dręczyły go przez minione
pięć lat. Od dawna już przestał wierzyć, że kiedykolwiek będzie szczęśliwy. Nabrał nawet
przekonania, że mężczyzna o jego usposobieniu nie może osiągnąć tego rodzaju błogiego
stanu. Nieraz przekonał się z własnego doświadczenia, że szczęście jest iluzją, podobnie jak
wszelkie inne silne uczucia. Miał jednak nadzieję, że zemsta przyniesie mu pewien rodzaj
satysfakcji, a być może również zapewni spokój.
Na razie nie odczuwał niczego poza nieodpartym pragnieniem, by śledzić rezultaty
swoich działań.
Zaczął podejrzewać, że się w tym zatracił.
Tak czy inaczej musiał zakończyć to, co rozpoczął tymi trzema listami. Nie miał
wyboru. Wtajemniczeni nazywali go Sprzedawcą Marzeń. Postanowił udowodnić tym trzem
rozpustnikom, którzy zamordowali Catherine, że może również sprzedawać koszmary.
1
Krążyły pogłoski, iż zamordowała męża tylko dlatego, że jej nie odpowiadał.
Mówiono, że podpaliła dom, by zatrzeć ślady swej zbrodni.
Mówiono, że chyba jest obłąkana.
We wszystkich klubach St. James Street przyjmowano zakłady. Oferowano tysiąc
funtów mężczyźnie, który odważy się spędzić noc z Niebezpieczną Wdową i przeżyje, by
potem wszystko opowiedzieć.
Wiele krążyło opowieści o tej damie. Artemis Hunt znał je, gdyż zawsze starał się być
o wszystkim dobrze poinformowany. W całym Londynie miał swoich informatorów i
szpiegów, którzy przekazywali mu plotki i domysły zawierające okruchy prawdy.
Niektóre raporty, spływające na jego biurko, opierały się na faktach, niektóre
okazywały się wysoce prawdopodobne, inne były całkiem fałszywe. Precyzyjne ich
przeanalizowanie wymagałoby wiele czasu i wysiłku, nie weryfikował ich więc zbyt
dokładnie. Większość po prostu ignorował, gdyż nie miały związku z jego osobistymi
sprawami.
Do dzisiejszego wieczoru nie miał powodu, by bliżej interesować się plotkami
krążącymi wokół Madeline Deveridge. Nie obchodziło go, czy ta dama wyprawiła męża na
tamten świat. Był zajęty innymi sprawami.
Aż do dziś nie zajmował się niczym, co dotyczyło Niebezpiecznej Wdowy. Teraz
jednak okazało się, że to ona zainteresowała się nim. Niemal każdy uznałby to za wyjątkowo
zły omen. On jednak wydawał się ubawiony odkryciem, że ten fakt go zaintrygował. Było to
jedno z najbardziej interesujących zdarzeń, jakie spotkało go od bardzo dawna. Pomyślał, że
świadczy to o tym, jak mało urozmaicone prowadził ostatnio życie.
Stał na ciemnej ulicy i z zainteresowaniem patrzył na mały, majaczący opodal we
mgle, elegancki powozik. Lampy pojazdu tajemniczo lśniły w kłębiącej się wokół mgle.
Zaciągnięte zasłony skrywały jego wnętrze. Konie stały spokojnie. Na koźle siedział potężny
woźnica.
Artemis przypomniał sobie powiedzenie zasłyszane od mnicha, w świątyni na wyspie
Vanzagara, który uczył go dawnej filozofii i sztuki walki Vanza: „Życie przypomina
nieustającą ucztę, na której daniami są rozliczne okazje. Mądrość polega na tym, by ocenić,
które są smaczne, a które trujące”.
Usłyszał zza pleców odgłos otwieranych drzwi klubu. Cofnął się głębiej w cień i
patrzył na dwóch mężczyzn idących chwiejnym krokiem w dół schodów. Wgramolili się do
czekającej na nich dorożki i kazali się zawieźć do jednej z jaskiń gry w dzielnicy rozpusty.
Każdy sposób jest dobry, by walczyć z nudą. A ci dwaj najwyraźniej byli gotowi zrobić
wszystko, aby ją pokonać.
Gdy stara dorożka odjechała, Artemis znów spojrzał na mały powozik, ledwie
widoczny w ciemności. Problem z filozofią i sztuką walki Vanza polegał na tym, że nie
pozostawiały one miejsca na ludzki czynnik ciekawości. A przynajmniej jego ciekawości.
Podjął decyzję. Powoli ruszył w stronę powozu Niebezpiecznej Wdowy. Lekki
niepokój, jaki odczuwał, był jedynie słabym ostrzeżeniem, że może żałować podjętej decyzji.
Zignorował to uczucie.
Stangret poruszył się na koźle i z uwagą przyglądał się nieznajomemu.
- Czym mogę panu służyć, sir? - zapytał, gdy Artemis zatrzymał się obok niego.
W pytaniu tym, wypowiedzianym z należytym szacunkiem, Artemis wyczuł
ostrzeżenie. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna, ubrany w płaszcz z peleryną, w
kapeluszu nisko nasuniętym na oczy, pełni nie tylko rolę stangreta, ale i przybocznego
strażnika.
- Nazywam się Hunt. Artemis Hunt. Jestem umówiony tu z pewną damą.
- To pan, tak? - Wyraz napięcia nie zniknął z twarzy mężczyzny, a nawet nieco się
spotęgował. - Proszę wejść. Pani Deveridge czeka na pana.
Artemis uniósł lekko brwi, słysząc to wygłoszone stanowczym tonem polecenie, ale
nic nie odrzekł. Sięgnął do klamki i otworzył drzwi powozu.
W słabym żółtawym świetle wewnętrznej lampy zobaczył kobietę siedzącą na
czarnych aksamitnych poduszkach. Ubrana była w elegancko uszyty czarny płaszcz, pod
którym miała czarną suknię. Spoza czarnej woalki przeświecała jej blada twarz. Zauważył, że
jest szczupła. Po jej postawie, wyrażającej zarówno pewność siebie, jak i grację, widać było,
że nie jest to nieobyta młoda dziewczyna. Artemis pomyślał, że powinien był poświęcić
więcej uwagi krążącym wokół niej plotkom, których strzępy docierały do niego w ciągu
minionego roku. Trudno, teraz było na to zbyt późno.
- Bardzo się cieszę, że pan tak szybko zareagował na mój liścik, panie Hunt. Czas ma
tu szczególne znaczenie.
Jej niski, gardłowy głos wywołał w nim iskierkę zmysłowego niepokoju. Niestety,
chociaż słowa kobiety wskazywały na pewne napięcie, nie wyczuwał w nich obietnicy
zmysłowych przeżyć. Najwyraźniej Niebezpieczna Wdowa nie wabiła go do swego powozu z
zamiarem spędzenia z nim szalonej, beztroskiej nocy. Artemis usiadł i zamknął drzwi.
Zastanawiał się, czy powinien doznać ulgi, czy czuć się rozczarowany.
- Wiadomość od pani dotarła do mnie w chwili, gdy miałem w ręku karty
zapewniające mi wysoką wygraną - powiedział. - Mam nadzieję, że to, co od pani usłyszę,
będzie warte więcej niż te kilkaset funtów, z których zrezygnowałem, żeby się z panią
spotkać.
Kobieta przez chwilę milczała. Zauważył, że mocniej zacisnęła dłonie w czarnych
skórkowych rękawiczkach na czarnej torbie spoczywającej na jej kolanach.
- Pozwoli pan, że się przedstawię, sir. Jestem Madeline Reed Deveridge.
- Wiem, kim pani jest, pani Deveridge. Skoro pani też wie, kim jestem, możemy
oszczędzić sobie formalności i przystąpić do rzeczy.
- Tak, oczywiście. - Jej oczy za gęstą woalką rozbłysły w taki sposób, że mogło to
oznaczać irytację. - Mniej więcej przed godziną moja pokojówka, Nellie, została porwana w
pobliżu zachodniej bramy Pawilonów Marzeń. Pan jest właścicielem tych ogrodów rozrywki,
rozumiem więc, że spoczywa na panu odpowiedzialność za kryminalne czyny, które zdarzają
się w obrębie lub sąsiedztwie pańskiej posiadłości. Chcę, żeby pomógł mi pan odnaleźć
Nellie.
Artemis poczuł się tak, jak gdyby wpadł do lodowatej wody. Ona wie o moich
powiązaniach z Pawilonami Marzeń! Jak to możliwe? Kiedy otrzymał jej liścik, rozważał
różne powody tego niezwykłego rendez - vous, ale żaden z nich nie wiązał się z Pawilonami.
W jaki sposób ta kobieta dowiedziała się, że jestem właścicielem tych ogrodów?
Zdawał sobie sprawę z ryzyka wiążącego się z ujawnieniem tej tajemnicy. Uważał
jednak, że jest tak biegły w strategii ukrywania, że nikt... no, może któryś z mistrzów Vanza...
nie zdoła poznać prawdy. Tyle tylko, że nie było powodu, by którykolwiek z nich interesował
się jego sprawami.
- Panie Hunt? - Głos Madeline przybrał nieco ostrzejszą barwę. - Czy pan słyszał, co
powiedziałam?
- Każde słowo, pani Deveridge. - Żeby ukryć irytację, celowo przybrał ton, jakiego
można by oczekiwać od znudzonego dżentelmena. - Muszę jednak przyznać, że niczego nie
rozumiem. Przypuszczam, że udała się pani pod niewłaściwy adres. Jeśli istotnie pani
pokojówka została uprowadzona, powinna pani kazać stangretowi pojechać na Bon Street.
Tam niewątpliwie uda się pani wynająć detektywa, który ją odszuka. Tutaj, na St. James,
preferujemy inne, mniej uciążliwe, pościgi.
- Niech pan nie próbuje ze mną sztuczek w stylu Vanza, sir. Nie obchodzi mnie to, że
jest pan mistrzem. Jako właściciel Pawilonów Marzeń jest pan zobowiązany zapewnić
bezpieczeństwo swojej klienteli. Oczekuję od pana podjęcia natychmiastowych działań w celu
odszukania Nellie.
Wie, że jestem wtajemniczony w sztuki walki Vanza. Jest to jeszcze bardziej
niepokojące niż fakt, że orientuje się, kto jest właścicielem Pawilonów. Chłód, który poczuł
początkowo w okolicy serca, zaczął się rozprzestrzeniać. Wyobraził sobie nagle, że cały
misternie przygotowany przez niego plan może lec w gruzach. Ta niezwykła kobieta zdobyła
w jakiś sposób zbyt wiele informacji o nim, a to było już niebezpieczne. Uśmiechnął się, żeby
ukryć furię i zaniepokojenie.
- Ogromnie jestem ciekawy, w jaki sposób doszła pani do przekonania, że mam
powiązania z Pawilonami Marzeń i Towarzystwem Vanzagarian?
- To jest zupełnie bez znaczenia, sir.
- Myli się pani, pani Deveridge - powiedział wyjątkowo miękko. - Dla mnie ma to
znaczenie.
Coś w głosie Artemisa ją poruszyło. Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do
powozu, zawahała się. Najwyższy czas, pomyślał. Kiedy jednak zdecydowała się
odpowiedzieć, jej głos zabrzmiał wyjątkowo spokojnie.
- Doskonale wiem, że jest pan nie tylko członkiem Towarzystwa Vanzagarian, ale i
mistrzem, sir. Wiedząc o panu aż tyle, potrafię lepiej widzieć pewne sprawy. Ludzie, którzy
zgłębili filozofię Vanza, rzadko są tacy, na jakich wyglądają. Wykazują zamiłowanie do
stwarzania pozorów i często bywają ekscentryczni.
To było sto razy gorsze od tego, czego się obawiał.
- Rozumiem. Czy mogę zapytać, kto pani aż tyle o mnie powiedział?
- Nikt mi nic nie powiedział, sir, a w każdym razie nie w sposób, w jaki pan to
rozumie. Odkryłam prawdę własnym wysiłkiem.
Do licha, to nieprawdopodobne, pomyślał.
- Czy mogłaby to pani wyrazić jaśniej?
- Nie ma teraz na to czasu, sir. Nelmie jest w niebezpieczeństwie. Musi pan mi pomóc
ją odszukać.
- Dlaczego miałbym się trudzić, pomagając pani znaleźć byłą pokojówkę, pani
Deveridge? Jestem pewny, że bez trudu znajdzie pani sobie inną.
- Nellie nie uciekła. Mówiłam już panu, że została uprowadzona przez jakichś
złoczyńców. Świadkiem tego zdarzenia była jej przyjaciółka, Alice.
- Alice?
- Dziś wieczór wybrały się do Pawilonów, żeby obejrzeć najświeższe atrakcje. Kiedy
wychodziły z ogrodów zachodnią bramą, dwaj mężczyźni złapali Nellie, wciągnęli ją do
powozu i odjechali, zanim ktokolwiek zauważył, co się dzieje.
- Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że pani pokojówka uciekła z jakimś
młodzieńcem - powiedział Artemis. Jej przyjaciółka zmyśliła tę historię po to, żeby Nellie,
jeśli zmieni zdanie, mogła wrócić na służbę u pani.
- Nonsens. Ona została porwana na ulicy.
Dopiero teraz Artemis przypomniał sobie, że Niebezpieczna Wdowa jest uważana za
osobę szaloną.
- Dlaczego ktoś miałby porywać pani pokojówkę? - zadał rozsądne, jak mu się
zdawało, pytanie.
- Obawiam się, że została uprowadzona przez tych nikczemnych mężczyzn, którzy
sprzedają niewinne panienki do domów publicznych. - Madeline wyjęła czarną parasolkę.
Dość tych wyjaśnień. Nie mamy chwili do stracenia.
Artemis myślał przez chwilę, że jego rozmówczyni zamierza użyć ostrego szpica
parasolki, by zachęcić go do akcji. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy Madeline stuknęła w
dach pojazdu. Stangret najwyraźniej czekał na ten sygnał, gdyż powóz natychmiast ruszył.
- Co pani, u licha, robi? - rzucił Artemis. Nie przyszło pani do głowy, że ja mogę nie
życzyć sobie odgrywać roli porwanego?
- Nie przejmuję się zbytnio pana obiekcjami, sir. Madeline opadła na oparcie
siedzenia. Jej oczy błyszczały. W tym momencie najważniejsze jest dla mnie odszukanie
Nellie. Jeśli będzie to konieczne, przeproszę pana później.
- Mam nadzieję. Dokąd jedziemy?
- Na miejsce porwania. Zachodnia brama pańskich ogrodów rozrywki.
Artemis zmarszczył czoło. Ona nie sprawia wrażenia szalonej, pomyślał. Raczej osoby
wyjątkowo zdecydowanej.
- Czego pani ode mnie oczekuje, pani Deveridge? - zapytał.
- Jest pan właścicielem Pawilonów Marzeń. I jest pan mistrzem Vanza. Między nami
mówiąc, podejrzewam, że ma pan pewne kontakty z takimi środowiskami, które mnie są
obce.
- Sugeruje pani, że mam powiązania ze środowiskiem przestępczym? - zapytał,
przyglądając się jej uważnie.
- Nigdy nie pozwoliłabym sobie na takie przypuszczenie. Miałam na myśli wyłącznie
charakter i rozległość pańskich znajomości.
Interesująca była leciutka nuta szyderstwa w jej głosie. Wyraźnie próbowała dać
rozmówcy do zrozumienia, że wiele wie o jego osobistych sprawach. Jedno było pewne: nie
mógł wysiąść z tego powozu i przestać interesować się jej problemem. Wystarczyło już to, że
wiedziała o jego powiązaniach z Pawilonami, by zniweczyć pieczołowicie przygotowane
plany zemsty.
Minęło uczucie ciekawości i oczekiwania. Artemis zdawał sobie sprawę, że
koniecznie musi się dowiedzieć, co wie o nim Madeline Deveridge i w jaki sposób poznała
tak starannie ukrywane fakty. Rozparł się wygodnie na czarnym aksamitnym siedzeniu
powozu i przez dłuższą chwilę przyglądał się osłoniętej woalką twarzy kobiety.
- Dobrze, pani Deveridge - odezwał się wreszcie. Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc
pani w odnalezieniu zagubionej pokojówki. Proszę tylko nie mieć do mnie pretensji, jeśli się
okaże, że panna Nellie wcale nie chce, by ją odnaleziono.
- Zapewniam pana, że ona czeka na ratunek - odparła Madeline, potem uchyliła
zasłonkę i spoglądała na zasnutą mgłą ulicę.
Na chwilę uwagę Artemisa przyciągnęła pełna gracji ręka przytrzymująca brzeg
materiału. Zafascynował go delikatny kształt nadgarstka i dłoni. Poczuł ledwie uchwytny
zapach ziół, których zapewne używała do kąpieli. Z wysiłkiem skierował uwagę na bardziej
aktualne sprawy.
- Niezależnie od tego, jak zakończy się nasza akcja, ostrzegam panią, że będę chciał
usłyszeć szczere odpowiedzi na kilka pytań.
Odwróciła głowę i spojrzała na niego.
- Odpowiedzi? Jakich odpowiedzi pan oczekuje?
- Proszę nie udawać, że pani nic nie rozumie. Jestem bardzo zaskoczony tym, że
posiada pani tak dużo informacji i że są one tak dobre. Widać, że pochodzą ze znakomitego
źródła. Obawiam się jednak, że wie pani zbyt wiele o mnie i moich sprawach.
* * *
Próba była desperacka, ale Madeline wiedziała już, że wygrała. Zetknęła się twarzą w
twarz z tajemniczym Sprzedawcą Marzeń, właścicielem najbardziej popularnego
londyńskiego parku rozrywki. Zdawała sobie sprawę, że poważnie ryzykuje, dając mu do
zrozumienia, że wiele o nim wie. Miał wystarczające powody, by poczuć się zaniepokojony.
Obracał się w najwyższych kręgach eleganckiego świata. Był przyjmowany w najlepszych
domach, należał do ekskluzywnych klubów. Jednakże nawet jego fortuna nie uchroniłaby go
przed kompletną klęską, gdyby w wyższych sferach odkryto, że w ich szeregach znalazł się
dżentelmen zajmujący się interesami.
Musiała przyznać, że mężczyzna ten prowadził odważną, ryzykowną grę. Wybrał dla
siebie rolę godną wielkiego Edmunda Keana. Potrafił skutecznie utrzymywać w tajemnicy
fakt, że jest Sprzedawcą Marzeń. Nikomu nie przyszło do głowy, by kwestionować źródła
jego bogactwa. Był w końcu dżentelmenem, a ci nie rozmawiali o pieniądzach, chyba że
któryś z nich całkowicie utracił majątek. W takim przypadku stawał się przedmiotem kpin i
obiektem złośliwych plotek. Wielu w takiej sytuacji wolało przystawić sobie pistolet do
skroni, by nie stanąć twarzą w twarz ze skandalem wywołanym finansową ruiną.
Madeline była świadoma, że szantażem zmusiła Hunta do udzielenia jej pomocy, ale
nie mogła tego uniknąć. Nie miała wyboru. Z pewnością będzie musiała za to zapłacić.
Artemis Hunt był mistrzem Vanza, jednym z najzdolniejszych dżentelmenów, którzy
kiedykolwiek zgłębili tę filozofię. Tacy ludzie byli z natury wyjątkowo tajemniczy.
Niepokojące wydawało jej się to, że Hunt starannie ukrywa swoje dawne związki z
vanzagarianami. W przeciwieństwie do faktu posiadania Pawilonów Marzeń przynależność
do Towarzystwa Vanzagarian nie mogła mu zaszkodzić w eleganckich sferach. Bądź co bądź
tylko dżentelmeni studiowali filozofię Vanza. On jednak najwyraźniej pragnął utrzymać to w
tajemnicy. Był to zły znak.
Z doświadczenia wiedziała, że członkowie Towarzystwa Vanzagarian to w większości
nieszkodliwi wariaci, a pozostali są ekscentrycznymi entuzjastami. Nielicznych można było
uznać za szaleńców, a pośród nich znajdowali się ludzie prawdziwie niebezpieczni. Zaczynała
podejrzewać, że Artemisa Hunta można zaliczyć do tej ostatniej kategorii. Przeczuwała, że po
zakończeniu akcji przewidzianej na dzisiejszy wieczór stanie przed całkiem nowymi,
poważnymi problemami.
Jak gdybym nie miała dość własnych kłopotów, pomyślała. Z drugiej strony, skoro i
tak ostatnio źle sypiam, będę przynajmniej miała o czym rozmyślać, stwierdziła posępnie.
Poczuła nagle jakiś dziwny niepokój. Uświadomiła sobie, że tak działa na nią
obecność Hunta i swoboda, z jaką rozsiadł się we wnętrzu niewielkiego powozu. Nie był tak
potężnym mężczyzną jak stangret Latimer, ale jego szerokie ramiona i pełna gracji sylwetka
poruszyły jej zmysły w szczególny sposób, którego nie potrafiłaby określić. Inteligentne,
baczne spojrzenie jej towarzysza potęgowało jeszcze to uczucie.
Uświadomiła sobie, że to wszystko, co wie o tym człowieku, nie przeszkadza jej, by
była nim zafascynowana.
Ciaśniej otuliła się płaszczem. Nie bądź niemądra, zganiła się w duchu. Ze wszystkim
mogła się pogodzić, tylko nie z tym, by znów związać się z członkiem Towarzystwa
Vanzagarian. Na wycofanie się było jednak zbyt późno. Decyzja została podjęta i teraz
Madeline musiała do końca realizować przyjęty plan. Od tych śmiałych poczynań mogło
zależeć życie Nellie.
Te rozmyślania przerwało nagłe zatrzymanie się powozu. Artemis zgasił lampę i
odsunął zasłonkę. Madeline nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy spokojnie wyglądał na
ulicę.
- Jesteśmy przy zachodniej bramie - oznajmił. Mimo późnej nocy nadal panuje tu
spory ruch. Nie mogę uwierzyć, by w obecności tylu ludzi młoda kobieta została siłą
wciągnięta do powozu. Chyba że sama chciała zostać uprowadzona.
Madeline nachyliła się, by wyjrzeć przez okno. Na terenie oświetlonym licznymi
kolorowymi lampionami kręciło się sporo osób. Niskie ceny biletów umożliwiały
niezamożnym nawet ludziom korzystanie z rozrywek oferowanych w Pawilonach Marzeń.
Przez jasno oświetloną bramę przewijały się tłumy dam i dżentelmenów, kupców, młodych
ludzi uczących się rzemiosła, służących, oficerów, dandysów, hulaków, łobuzów.
Hunt ma rację, pomyślała. Zbyt wiele tu ludzi i pojazdów. Wydawało się niemożliwe,
by nikt nie zauważył młodej kobiety siłą wciąganej do powozu.
- Widocznie do porwania nie doszło dokładnie pod bramą powiedziała. Alice mówiła
mi, że stały wówczas u wylotu pobliskiej uliczki i czekały na powóz, który po nie wysłałam.
Rozejrzała się uważnie i dodała: - Myślała zapewne o rogu tamtej uliczki, gdzie kręcą się
jacyś chłopcy.
- Hmm...
Sceptycyzm Artemisa był oczywisty. Madeline spojrzała na niego z niepokojem. Jeśli
on nie potraktuje tej sprawy poważnie, niczego nie osiągniemy, pomyślała. Uświadomiła
sobie, że czas biegnie szybko.
- Musimy się śpieszyć, sir. Jeśli będziemy czekać, Nellie znajdzie się w jakimś domu
rozpusty i odnalezienie jej stanie się niemożliwe.
Artemis położył dłoń na klamce.
- Proszę tu zostać. Wrócę za parę minut - oświadczył.
- Dokąd pan idzie? - Madeline poruszyła się niespokojnie.
- Proszę się uspokoić, pani Deveridge. Nie wycofuję się ze sprawy. Spróbuję się
czegoś dowiedzieć i zaraz wrócę.
Wyskoczył zgrabnie z powozu i zamknął za sobą drzwi, zanim zdążyła zażądać
bliższych wyjaśnień. Poirytowana i rozczarowana, patrzyła, jak rusza w stronę ciemnej
uliczki. Zauważyła, że podniósł kołnierz płaszcza i nasunął kapelusz na czoło. Zdumiało ją,
jak szybko potrafił zmienić swą powierzchowność. Chociaż nie wyglądał teraz jak
dżentelmen, który przed chwilą opuścił elegancki klub, to nadal poruszał się z wyjątkową
pewnością siebie.
Natychmiast rozpoznała ten sposób zachowania. Tak samo poruszał się Renwick.
Przyprawiło ją to o dreszcz niepokoju. Ten płynny, pozornie leniwy krok zawsze kojarzył jej
się z osobami praktykującymi sztukę walki Vanza. Zaczęła się obawiać, czy nie popełniła
poważnej pomyłki.
Przestań! - skarciła się w myślach. Wiedziałaś, kim jest, wysyłając do niego liścik.
Chciałaś, żeby ci pomógł, i teraz, na dobre i na złe, uzyskałaś tę pomoc.
Uspokajające przynajmniej było to, że Hunt fizycznie nie przypominał jej zmarłego
męża. Fakt ten z jakichś powodów wydał jej się pocieszający. Renwick, ze swymi niebieskimi
oczami, jasnymi włosami, szlachetnymi rysami twarzy, wyglądał niczym złotowłosy anioł z
płócien wielkich mistrzów.
W przeciwieństwie do niego Hunt mógł służyć za model do wizerunku szatana. Nie
tylko jego czarne włosy, zielone oczy i surowa ascetyczna twarz stwarzały wrażenie
mrocznej, nieprzeniknionej głębi. O lodowaty dreszcz przyprawiało ją jego chłodne, pełne
wyrazu spojrzenie. Był to człowiek, który otarł się o granice piekła. W przeciwieństwie do
Renwicka, który potrafił oczarować każdego, kto się z nim zetknął, Hunt wyglądał na
człowieka niebezpiecznego i taki niewątpliwie był.
Patrzyła za nim, aż zniknął za wyspą świateł, otaczającą wejście do Pawilonów
Marzeń. Latimer zeskoczył z kozła i po chwili Madeline zobaczyła w oknie jego zatroskaną
twarz.
- Nie podoba mi się to, proszę pani - powiedział. Powinniśmy chyba udać się na Bow
Street i wynająć detektywa.
- Może masz rację, ale jest już za późno, żeby zmienić decyzję. Sama wybrałam taką
drogę i teraz mogę mieć tylko nadzieję... - Przerwała, gdy nagle Hunt zmaterializował się za
plecami Latimera. - O, jest pan już, sir. Zaczynaliśmy się martwić.
- To jest Mały John. Artemis wskazał szczupłego rozczochranego chłopca, dziesięcio -
, może jedenastoletniego. On będzie nam towarzyszył.
Madeline spojrzała na chłopca i uniosła brwi.
- Jest późno. Czy ty, młody człowieku, nie powinieneś o tej porze spać?
Mały John spojrzał na nią wzrokiem pełnym urażonej dumy. Splunął na ziemię i
powiedział:
- Nie należę do tych, którzy chodzą wcześnie spać, psze pani. Ja się zajmuję
poważnym handlem.
- A cóż ty sprzedajesz?
- Informacje - odparł uprzejmie Mały John. Jestem okiem i uchem Zachary’ego. A
któż to jest ten Zachary?
- Zachary pracuje dla mnie - wtrącił Artemis, przerywając rozmowę, która niechybnie
prowadziłaby do zbyt szczegółowych wyjaśnień.
- Pozwól, mój drogi, że przedstawię cię pani Devendge.
Mały John uśmiechnął się, zdjął czapkę i ukłonił się zaskakująco wdzięcznie.
- Do usług, psze pani.
Madeline skinęła w odpowiedzi głową.
- Bardzo mi przyjemnie. Mam nadzieję, że będziesz nam pomocny.
- Zrobię, co tylko w mojej mocy, psze pani.
- Nie traćmy czasu - odezwał się Artemis. Sięgając do klamki drzwi powozu, spojrzał
na Latimera. Pośpiesz się, człowieku. Mały John wskaże ci drogę. Jedziemy do tawerny przy
Blister Lane. Żółtooki Pies. Znasz ją?
- Tawerny nie znam, ale wiem, gdzie jest Blister Lane. Czy właśnie tam porywacze
zabrali moją Nellie? - zapytał z ponurym wyrazem twarzy.
- Tyle mi powiedział Mały John. On pojedzie z tobą na koźle. - Artemis otworzył
drzwiczki powozu i wślizgnął się do wnętrza. - Ruszajmy.
Latimer wspiął się na kozioł, a Mały John wskoczył za nim. Nim Artemis zdążył
zamknąć drzwi, powóz ruszył.
- Pani stangretowi wyraźnie bardzo zależy na odnalezieniu tej Nellie - zauważył
Artemis, zajmując swoje miejsce w powozie.
- To jego ukochana - wyjaśniła Madeline. - Wkrótce mieli się pobrać. - W jaki sposób
dowiedział się pan, że zabrano ją do tej tawerny?
- Mały John był świadkiem porwania.
Madeline spojrzała na niego zaskoczona.
- Dlaczego, u licha, nie zawiadomił kogoś o tym zdarzeniu?
- Jak sam pani powiedział, jest człowiekiem interesu. Nie może pozwolić sobie na
zrezygnowanie z zarobku. Czekał na Zachary’ego, żeby jemu przekazać zebrane informacje,
które następnego ranka trafiłyby do mnie. Ponieważ zjawiłem się dziś, chłopiec mnie sprzedał
swój towar. Wie, że może mi zaufać. Zachary otrzyma swój udział.
- Wielkie nieba, sir, chce pan powiedzieć, że utrzymuje pan całą sieć informatorów
takich Jak Mały John?
Artemis wzruszył ramionami.
- Płacę im znacznie więcej niż odbiorcy skradzionych zegarków czy lichtarzy. Poza
tym pracując dla mnie, Zachary oraz jego „oczy i uszy” nie ryzykują więzienia, co
nieodłącznie wiązało się z ich normalną profesją.
- Nie rozumiem, dlaczego płaci pan za ten rodzaj plotek, które gromada młodych
łobuzów zbiera na ulicach.
- Byłaby pani zdumiona, czego można się dowiedzieć z takich źródeł.
- Nie wątpię, że pewne informacje mogą być zaskakujące. Tylko dlaczego dżentelmen
o pańskiej pozycji chce je poznać?
Nie odpowiedział. Patrzył na nią, a jego oczy lśniły rozbawieniem, którego źródło
tkwiło gdzieś głęboko w umyśle.
Czego ona oczekuje? - zastanawiał się. Powinna się przecież domyślać, że jestem
zdecydowanym ekscentrykiem.
Madeline odchrząknęła.
- Proszę się nie obrażać, sir. Pytałam tylko dlatego, że wydaje mi się to wszystko
nieco... hmm... niezwykłe.
- Zawiłe, złożone i tajemnicze, prawda. - Głos Artemisa brzmiał zbyt uprzejmie. - Tak
bardzo w stylu Vanza?
Madeline pomyślała, że najlepiej zrobi, zmieniając temat rozmowy.
- Gdzie się dziś wieczorem podziewa pański Zachary?
- Zachary jest młodym mężczyzną - odparł oschle Artemis. - Jest zajęty pewną młodą
damą, która pracuje u modystki, i właśnie dzisiaj ma wolny wieczór. Wyobrażam sobie, jak
będzie żałował, że ominęła go przygoda.
- Dobrze, że przynajmniej wiemy, co się stało. Mówiłam panu, że Nellie z nikim nie
uciekła.
- To prawda, ale czy zawsze stara się pani wypominać innym, że nie mieli racji?
- Nie lubię niczego owijać w bawełnę, sir, zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak ważną
jak bezpieczeństwo niewinnej młodej kobiety. - Zamyśliła się na chwilę, a potem dodała: -
Skąd Mały John wie, dokąd zabrano Nellie?
- Pobiegł za uwożącym ją powozem. Nie było to trudne, gdyż pojazdy z powodu mgły
poruszają się dzisiaj wolno. - Artemis uśmiechnął się. - Mały John to bystry chłopiec,
wiedział, że dobrze zapłacę za informację o kobiecie porwanej w pobliżu wejścia do
Pawilonów.
- Zrozumiałe, że chce pan wiedzieć wszystko o działalności przestępców w miejscu,
gdzie prowadzi pan interesy. Bądź co bądź na panu, jako właścicielu Pawilonów, spoczywa
pewna odpowiedzialność.
- To prawda. Nie mogę pozwolić, by tego rodzaju przypadki zdarzały się w ich
najbliższym sąsiedztwie. Ucierpiałyby na tym moje interesy.
2
Grube szklane szyby w oknach tawerny Żółtooki Pies, oświetlone płonącym na
kominku ogniem, lśniły piekielnym blaskiem. Cienie na szybach chwiały się jak pijane
duchy.
Artemis pomyślał, że klienci niewątpliwie są pijani, nie byli jednak nieszkodliwymi
zjawami. Wielu z nich miało prawdopodobnie przy sobie broń. Bywalcami tawerny byli
najgroźniejsi przestępcy z dzielnicy rozpusty.
Madeline z okna powozu uważnie obserwowała otoczenie baru.
- Całe szczęście, że zabrałam ze sobą pistolet - powiedziała.
Artemis zdołał powstrzymać się od głośnego wyrażenia zdziwienia. W towarzystwie
tej damy spędził niespełna godzinę, ale poznał ją na tyle dobrze, że nie powinien być
zaskoczony tego rodzaju informacją.
- Postąpi pani rozsądnie, nie wyjmując go z torebki - rzekł zdecydowanym tonem. -
Wolę nie uciekać się do stosowania broni, jeśli można tego uniknąć. Pistolet może
przysporzyć nieoczekiwanych kłopotów.
- Wiem o tym doskonale - odparła.
- O, tak, sądzę, że pani wie - powiedział, przypominając sobie plotki związane ze
śmiercią jej męża.
- Tak czy inaczej - mówiła dalej Madeline - porwanie kobiety nie jest drobnym
przestępstwem, sir, i podejrzewam, że rozprawienie się z porywaczami nie będzie sprawą
prostą.
- Jeśli Nellie jest w tawernie, to mam nadzieję, że uda mi się uwolnić ją bez użycia
pistoletu.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe, panie Hunt - rzekła Madeline z nutą powątpiewania
w głosie. - Bywalcy tej tawerny na pewno nie są zbyt łagodni.
- Tym bardziej należy uniknąć zamieszania, które mogłoby przyciągnąć ich uwagę. -
Hunt popatrzył na nią wymownie. Zrealizuję swój plan, jeśli będzie pani przestrzegać moich
zaleceń.
- Skoro zdecydowałam się powierzyć panu tę sprawę, to wytrwam przy swoim
postanowieniu. - Chyba że coś się nie powiedzie.
To zapewnienie powinno mi wystarczyć, pomyślał. Ta dama najwyraźniej woli
wydawać polecenia, niż je otrzymywać.
- Świetnie. Przystępujemy więc do akcji. Mam nadzieję, że zna pani swoją rolę.
- Proszę się nie martwić, sir. Razem z Małym Johnem będziemy czekać w powozie u
wylotu ulicy.
- Tego właśnie oczekuję. Byłbym mocno zawiedziony, gdybym wyprowadzając Nellie
tylnym wyjściem, nie znalazł powozu, który pozwoli nam szybko oddalić się z tej okolicy.
Artemis rzucił kapelusz na siedzenie i wyskoczył na ulicę. Latimer stanął obok niego,
podawszy lejce Małemu Johnowi. Wydawał się teraz jeszcze potężniejszy. Potwierdziło to
wcześniejsze spostrzeżenie Artemisa, że jest on bardziej przybocznym strażnikiem niż
stangretem.
- Mam przy sobie pistolet, sir - powiedział Latimer.
- Czy ty i twoja pani zawsze chodzicie uzbrojeni po zęby?
Latimer wydawał się zaskoczony tym pytaniem.
- Oczywiście, sir.
- A ona uważa mnie za ekscentryka - mruknął Artemis, potrząsając głową. - Drobiazg.
Jesteś gotowy?
- Tak, sir. - Latimer patrzył przez chwilę na okna tawerny. - Jeśli ci dranie skrzywdzili
moją Nellie, to drogo za to zapłacą.
- Nie mieli dość czasu, żeby ją skrzywdzić. - Artemis ruszył na drugą stronę ulicy. -
Szczerze mówiąc, jeśli tę dziewczynę porwali po to, żeby ją sprzedać do burdelu, to nie
zrobią niczego, co mogłoby obniżyć jej wartość na tym szczególnym rynku, jeśli rozumiesz,
co mam na myśli.
- Doskonale rozumiem, sir - odparł Latimer przez zaciśnięte zęby. - Słyszałem, że te
łobuzy sprzedają dziewczyny na aukcjach tak jak konie na targu Tattersall.
- Nie bój się. Uratujemy ją w porę - uspokoił go Artemis.
Latimer odwrócił się do niego twarzą, która w żółtym świetle sączącym się z okien
tawerny wyglądała jak maska.
- Chcę, żeby pan wiedział, sir, że jeśli odzyskam Nellie, będę pana dłużnikiem do
końca życia.
Biedaczysko zakochany jest po uszy, pomyślał Artemis. Nie znajdując słów, żeby
pocieszyć nieszczęśnika, ścisnął go za ramię.
- Pamiętaj, daj mi piętnaście minut, nie więcej, a potem, tak jak ustaliliśmy, wywołaj
zamieszanie.
- W porządku, sir. - Latimer podszedł do drzwi tawerny i po chwili zniknął w jej
wnętrzu.
Artemis ruszył wąskim przejściem prowadzącym na tyły domu. Ledwie się w nie
zagłębił, poczuł odrażający zapach. Nie ulegało wątpliwości, że miejsce to wykorzystywane
było jako ustęp i śmietnik. Pomyślał, że jego buty wymagać będą skrupulatnego czyszczenia
po zakończeniu całej akcji.
Skręcił za tył budynku i znalazł się w czymś, co kiedyś mogło być ogrodem. Zobaczył
kuchenne drzwi otwarte szeroko dla dostępu świeżego powietrza. Z okna na piętrze sączyło
się światło.
Idąc w kierunku kuchennych drzwi, postawił kołnierz płaszcza, by ukryć za nim
twarz. Zresztą i tak, gdyby ktoś się pojawił, wziąłby go za pijanego rozpustnika, który znalazł
się tu w pogoni za niewybrednymi rozrywkami.
W półmroku odszukał prowadzące na górę schody i ruszył nimi, przeskakując po dwa
stopnie. Już na podeście usłyszał stłumione głosy dwóch mężczyzn. Ostrożnie, nasłuchując,
wszedł do ciemnego holu. Za którymiś drzwiami rozgrywała się ostra kłótnia.
- Mówię ci, że jest to towar w najlepszym gatunku. Dwa razy więcej możemy za nią
dostać od tej starej stręczycielki, która prowadzi dom przy Rose Lane.
- Zawarłem umowę i nie wycofam się z niej. Muszę dbać o swoją reputację.
- To jest interes, durniu, a nie zabawa dżentelmenów. Tu chodzi o pieniądze i
powtarzam ci, że zarobimy więcej, sprzedając ją do burdelu przy Rose...
Kłótnię przerwały głośne okrzyki dobiegające z dołu. Artemis rozpoznał
najdonośniejszy głos, rozlegający się echem na schodach. Głos Latimera.
- Pożar! Pożar w kuchni! Uciekajcie, zanim cały dom spłonie jak pochodnia!
Do Artemisa dobiegł tupot nóg ludzi biegnących ku wyjściu, łoskot przewracanych
stołów. Wślizgnął się do najbliższego pomieszczenia, pozostawiając lekko uchylone drzwi.
Pokój był pusty i ciemny.
- Ratuj się, kto może! - usłyszał stłumiony okrzyk Latimera. - W kuchni dym jest tak
gęsty, że nie zobaczysz własnej ręki!
Z hałasem otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju. Artemis, ukryty w mroku,
zobaczył stojącego w nich potężnego muskularnego mężczyznę. Spoza niego wychylał się
drugi, drobny, o twarzy szczura. W świetle lampy płonącej w pokoju można było dostrzec ich
wystraszone twarze.
- Co tu się, u licha, dzieje? - zapytał wyższy mężczyzna.
- Słyszałeś krzyki - powiedział jego chudy towarzysz, próbując przecisnąć się przez
drzwi obok swego kompana. Pożar. Czuję zapach dymu. Musimy uciekać.
- A co z dziewczyną? Jest zbyt cenna, żeby ją zostawić.
- Nie jest warta mojego życia. - Chudzielec zdołał wreszcie wydostać się do holu i
ruszył biegiem ku schodom. - Możesz ją wziąć, jeśli chcesz się wpędzić w kłopoty - rzucił
jeszcze przez ramię.
Wyższy mężczyzna zawahał się. Obejrzał się za siebie. Widać było z jego postawy, że
zmaga się w nim chciwość z obawą o życie.
- Niech to wszyscy diabli!
Chciwość, niestety, zwyciężyła. Mężczyzna zniknął we wnętrzu pokoju, a po chwili
pojawił się z nieprzytomną młodą kobietą zarzuconą na potężne ramiona.
- Pozwól, że pomogę ci uratować tę młodą damę - powiedział Artemis, wchodząc do
holu.
- Zejdź mi z drogi warknął zbir.
Artemis odsunął się na bok. Mężczyzna przeszedł obok niego, kierując się ku
frontowym schodom. Artemis szybkim ruchem podstawił mu nogę, a równocześnie zadał mu
dłonią błyskawiczny cios w szczególnie wrażliwe miejsce na karku.
Zbir jęknął. Cios sprawił, że zdrętwiała mu lewa ręka i niemal cała lewa połowa ciała.
Zachwiał się, potknął o nogę Artemisa i runął na podłogę, uwalniając przy tym nieprzytomną
Nellie.
Artemis złapał dziewczynę, zanim zsunęła się na podłogę. Zarzucił ją sobie na plecy i
pobiegł w stronę tylnych schodów. Z dołu dobiegały krzyki ludzi usiłujących uciec przez
kuchenne wyjście.
W połowie schodów Artemis natknął się na Latimera.
- Znalazł ją pan? - Stangret dopiero teraz zauważył kobietę zwisającą z pleców
Artemisa.
- Nellie! Ona nie żyje?
- Tylko śpi. Prawdopodobnie dostała dawkę laudanum lub czegoś w tym rodzaju.
Chodź, człowieku, musimy się śpieszyć.
Latimer nie spierał się. Odwrócił się i ruszył przodem w stronę wyjścia. Na parterze
znaleźli się pośród ostatnich gości, w panice opuszczających tawernę. W kuchni i na
korytarzu kłębił się dym.
- Chyba przesadziłeś z tą ilością oleju, którą wlałeś w kuchenne palenisko - zauważył
Artemis.
- A skąd mogłem wiedzieć, ile trzeba wlać? - mruknął Latimer.
- Nie przejmuj się. Najważniejsze, że skutek był dobry.
Wyszli do ogrodu, a potem na ulicę, na której kłębił się tłum bywalców tawerny.
Artemis zauważył, że panika ustąpiła. Ludzie wyraźnie się uspokoili. Jakiś mężczyzna,
prawdopodobnie właściciel lokalu, odważnie wbiegł do budynku.
- Pośpieszmy się - polecił Artemis.
- Tak, sir.
Powóz czekał w miejscu wskazanym przez Artemisa. Mały John siedział na koźle z
lejcami w dłoniach. Gdy podeszli bliżej, Madeline otworzyła drzwi.
- Znaleźliście ją! - zawołała. - Dzięki Bogu!
Artemis i Latimer z jej pomocą wsunęli nieprzytomną Nellie przez ciasne drzwiczki
do wnętrza powozu. Artemis ruszył do wejścia po przeciwnej stronie pojazdu.
- Stój, ty przeklęty draniu, bo inaczej wsadzę ci kulę w plecy!
Rozpoznał głos szczuplejszego mężczyzny.
- Latimer, ruszaj natychmiast! - zawołał. Wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą
drzwi.
Wyciągnął rękę, by zsunąć Madeline z siedzenia na podłogę, ale ona z jakichś
niezrozumiałych powodów opierała się. Gdy powóz już ruszył, uniosła rękę i zobaczył w jej
dłoni pistolet, o kilka cali od swego ucha.
- Nie! - krzyknął, ale wiedział, że jest już zbyt późno. Zasłonił sobie dłońmi uszy.
Dostrzegł błysk światła. W małym powozie huk wystrzału zabrzmiał tak głośno jak salwa
armatnia.
Artemis wyczuł, że pojazd toczy się po bruku, ale stukot kół i kopyt konia docierał do
niego jak odległe brzęczenie. Otworzył oczy i zauważył, że Madeline patrzy na niego z
niepokojem. Poruszała wargami, ale nie słyszał, co mówi.
Schwyciła go za ramię i potrząsnęła nim. Z ruchu jej ust domyślił się, że pyta, czy coś
mu się stało.
- Tak - odpowiedział. W uszach mu dzwoniło. Nie wiedział, czy odezwał się głośno,
czy cicho. Miał nadzieję, że krzyknął. Z pewnością miał ochotę krzyczeć. - Tak. Do diabła!
Mogę liczyć tylko na to, że nie zostałem przez panią trwale ogłuszony.
3
Opary wydobywające się z otwartych drzwi pokoju niosły woń octu, rumianku i
suszonych kwiatów. Madeline zatrzymała się i zerknęła do wnętrza.
Pomieszczenie to, z kolekcją butelek, moździerzy, misek i różnych rozmiarów słoi, z
wiszącymi na ścianach pękami zasuszonych ziół i kwiatów, zawsze przypominało jej
laboratorium. Ciotka, ubrana w obszerny fartuch, nachylona nad naczyniem z wrzącą cieczą,
wyglądała jak szalony alchemik.
- Ciociu Bernice?
- Chwileczkę, kochanie. - Starsza kobieta nie odrywała wzroku od wrzącego płynu. -
Akurat dodaję najważniejsze składniki.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale chciałam się ciebie poradzić w pewnej bardzo
ważnej sprawie.
- Zaczekaj jeszcze parę minut. Siła działania tej mikstury zależy od tego, w jakiej
kolejności i w jakim czasie dodawane są zioła.
Madeline splotła ręce i oparła się o framugę drzwi. Nie istniał sposób, by oderwać
ciotkę od przyrządzania cudownych leków. Dzięki Bernice w jej domu znajdował się
największy w całym Londynie wybór uspokajających kropelek, wzmacniających napojów,
leczniczych maści i innych leków.
Ciotka z zapałem oddawała się przyrządzaniu swoich napojów i eliksirów. Skarżyła
się na słabe nerwy i nieustannie eksperymentowała, starając się poprawić ich stan. Próbowała
rozpoznawać podobne problemy zdrowotne u znajomych. Przyrządzała specjalne leki,
dostosowując je do kondycji i temperamentu cierpiących.
Spędzała całe godziny na studiowaniu starych receptur przeróżnych mieszanek i
wywarów leczących choroby nerwowe. Znała wszystkich aptekarzy w całym mieście, a
szczególnie wyróżniała tych, którzy sprzedawali rzadkie vanzagariańskie zioła.
Madeline mniej cierpliwie znosiłaby dziwne hobby ciotki, gdyby nie dwa ważne
powody. Po pierwsze, medykamenty Bernice okazywały się często niezwykle skuteczne. Na
przykład ziołowa herbatka, którą tego ranka podała Nellie, w cudowny sposób wpłynęła na
nadszarpnięte nerwy pokojówki.
Po drugie, nikt lepiej od Madeline nie potrafił zrozumieć, jak konieczne jest w ich
sytuacji tego rodzaju zajęcie, pozwalające oderwać się od prawdziwych problemów.
Zdarzenia sprzed roku były na tyle poważne, by wywrzeć wpływ na kobietę o najsilniejszych
nawet nerwach, a kłopoty, które pojawiły się w ostatnich dniach, pogorszyły jeszcze sytuację.
Bernice była czterdziestoletnią kobietą, elegancką, atrakcyjną i wyjątkowo
inteligentną. Przed laty cieszyła się ogromnym powodzeniem w kręgach towarzyskich, ale
zrezygnowała ze światowych uciech, by zająć się córką brata po śmierci jego żony, Elizabeth
Reed.
- Gotowe. - Ciotka zdjęła naczynie z ognia i przelała jego zawartość do miseczki. -
Teraz wywar musi stygnąć przez godzinę. - Wytarła ręce w fartuch i zwróciła się do
Madeline: - O czym chcesz ze mną porozmawiać, kochanie?
- Obawiam się, że dzisiaj po południu pan Hunt zechce złożyć nam wizytę -
powiedziała bratanica.
Ciotka uniosła brwi.
- On nie zamierza odwiedzić nas, moja droga. On zamierza zobaczyć się z tobą.
- No tak. Rzecz w tym, że wczoraj w nocy, kiedy odprowadził nas do domu,
powiedział bez ogródek, że chce mi zadać parę pytań.
- Pytań?
- Chce się dowiedzieć, skąd tyle wiem o nim i jego interesach.
- To oczywiste, kochanie. Trudno mieć mu to za złe. Bądź co bądź dokładał zawsze
wielu starań, by ukryć pewne fakty ze swego prywatnego życia. Potem nagle pewnej nocy
pojawia się znikąd nieznana mu kobieta i żąda pomocy w uratowaniu swojej pokojówki. Przy
okazji informuje go, że wie nie tylko o tym, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń, ale i o
tym, że jest mistrzem Vanza. Każdy mężczyzna w jego sytuacji poczułby się zaniepokojony.
- Z całą pewnością nie jest tym zachwycony. Obawiam się, że rozmowa z nim nie
będzie przyjemna. Jednakże po tym, co zrobił dla nas ostatniej nocy, byłoby nietaktem
wymówić się od spotkania z nim.
- Owszem - zgodziła się Bernice. - Z tego, co wiem, minionej nocy wyrósł na
bohatera. Latimer przez cały czas opowiada o wyczynach pana Hunta.
- Latimer może sobie przedstawiać go jako postać heroiczną, ja natomiast muszę się z
nim spotkać i wyjaśnić, skąd znam szczegóły jego życia.
- Rozumiem, że sytuacja jest raczej niezręczna. Jesteś zakłopotana, bo chociaż z
chęcią skorzystałaś z pomocy pana Hunta, to teraz nie wiesz, jak z nim dalej postępować.
- On jest mistrzem Vanza.
- Co nie oznacza, że zaraz musi być uosobieniem zła. Nie wszyscy członkowie
Towarzystwa Vanzagarian są tacy jak Renwick Deveridge. - Bernice podeszła do bratanicy i
położyła dłoń na jej ramieniu. - Nie musisz szukać daleko. Wystarczy, że pomyślisz o swoim
drogim ojcu, żeby się z tym zgodzić.
- Tak, ale.
- Czy jest w twoich dokumentach coś, co wskazywałoby na to, że Hunt ma jakieś złe
skłonności?
- No nie, ale...
- Pamiętaj, że z pełną gotowością zajął się twoimi sprawami.
- Nie zostawiłam mu zbyt wielkiego wyboru.
- Nie bądź tego taka pewna - zaprotestowała Bernice, unosząc brwi. - Jestem
przekonana, że nie poszłoby ci z nim tak łatwo, gdyby tego nie chciał.
- Wiesz, ciociu, może masz rację. On wyjątkowo łatwo zgodził się współpracować ze
mną - powiedziała Madeline z nadzieją w głosie.
- Jestem pewna, że potrafisz mu dzisiaj wszystko wyjaśnić w sposób, który go
zadowoli.
Madeline pomyślała o przelotnym wyrazie zdecydowania w oczach Artemisa Hunta,
kiedy żegnał się z nią pod drzwiami jej domu. Uczucie chwilowej ulgi zniknęło bez śladu.
- Nie byłabym tego aż tak pewna.
- Największym twoim problemem są zbyt napięte nerwy. - Ciotka sięgnęła po
niebieską buteleczkę stojącą na stole. - Zażyj łyżeczkę tego lekarstwa przy porannej herbacie.
Natychmiast poczujesz się lepiej.
- Dziękuję, ciociu Bernice - powiedziała Madeline, biorąc miksturę.
- Nie przejmowałabym się zbytnio panem Huntem - stwierdziła z ożywieniem
Bernice.
- Przypuszczam, że jemu chodzi wyłącznie o to, by nie został rozpoznany jako
Sprzedawca Marzeń. Trudno mu się dziwić. Ostatnio obraca się w wyjątkowo ekskluzywnych
kręgach.
- Tak. Zastanawiam się tylko dlaczego. Nie wygląda na człowieka, któremu zależy na
pozycji w eleganckim świecie.
- Niewątpliwie szuka żony - stwierdziła Bernice z absolutną pewnością siebie. -
Gdyby wyszło na jaw, że zajmuje się tego rodzaju interesami, pole jego poszukiwań zostałoby
mocno zawężone.
- Szuka żony? - Madeline sama była zdziwiona swoją reakcją na stwierdzenie ciotki.
Dlaczego zaskoczyła ją uwaga, że Hunt ukrywa swoje interesy, bo szuka żony? Przecież był
to logiczny wniosek. - Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy.
Bernice spojrzała na nią wymownie.
- To dlatego, że jesteś zbyt zajęta wyobrażaniem sobie strasznych spisków i
roztrząsaniem złowieszczych znaków, których doszukujesz się w zwykłych, drobnych
zdarzeniach ostatnich dni. Nic dziwnego, że masz nerwy tak rozstrojone, że nie możesz
nocami sypiać.
- Chyba masz rację. - Madeline odwróciła się i ruszyła w stronę holu. - Jedno jest
pewne. Muszę przekonać pana Hunta, że jego sekrety nie zostaną przeze mnie ujawnione.
- Nie wątpię, że uda ci się to bez trudu, moja droga. Jesteś wystarczająco pomysłowa.
Madeline udała się do biblioteki. Zatrzymała się przy oknie i wylała zawartość
niebieskiej buteleczki do donicy stojącej tam palmy. Potem usiadła za biurkiem i pogrążyła
się w rozmyślaniach.
Ciotka ma rację. Artemis Hunt wyjątkowo chętnie dał się nakłonić do współpracy i
wykazał się przy tym niebywałymi umiejętnościami. Kto wie, czy nie mógłby okazać się
użyteczny w przyszłości?
* * *
Artemis opadł na oparcie fotela, założył nogę na nogę i bezmyślnie stukał nożem do
otwierania listów w cholewkę buta. Patrzył przy tym na mężczyznę, który siedział po drugiej
stronie szerokiego biurka.
Henry Leggett był człowiekiem zajmującym się od dawna interesami Hunta. W jakimś
sensie Artemis odziedziczył go po ojcu. Byli ze sobą związani nawet w czasach, kiedy nie
prowadził żadnych znaczących interesów.
Carlton Hunt też zresztą w niewielkim stopniu korzystał z jego usług. Artemis
przywiązany był do ojca, ale nie mógł zaprzeczyć, że nie zadbał on w odpowiednim czasie o
jego przyszłość. Po śmierci żony przestał się interesować resztkami rodzinnej fortuny.
Henry i Artemis patrzyli bezradnie jak Carlton Hunt, lekceważąc wszelkie rozsądne
rady, oddaje się hazardowi i przygodom w domach rozpusty. To wreszcie Henry przyjechał
do Oksfordu, by powiadomić Artemisa, że jego ojciec zginął w pojedynku, będącym
rezultatem jakiegoś karcianego sporu. To Henry musiał poinformować go ze smutkiem, że z
rodzinnego majątku nic nie pozostało.
Osierocony Artemis, by jakoś przeżyć, musiał sam zająć się hazardem. W
przeciwieństwie do ojca miał talent do kart. Jednak życie hazardzisty uważał za zbyt
niepewne.
Pewnej nocy zwrócił uwagę na leciwego dżentelmena, który systematycznie
wygrywał. Pozostali gracze często sięgali po butelkę z czerwonym winem, natomiast starszy
AMANDA QUICK ZJAWA Margaret Gordon, Bibliotekarce Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, z podziękowaniami
PROLOG PIERWSZY Senny koszmar... Pożar się rozprzestrzeniał. Płomienie z sykiem przedzierały się tylnymi schodami w dół. Ogień oświetlał hol piekielnym blaskiem. Nie było czasu do stracenia. Podniosła klucz, który wypadł jej z drżących palców, i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek w drzwiach sypialni. Martwy mężczyzna, leżący obok niej w kałuży krwi, roześmiał się. Znów upuściła klucz.
DRUGI PROLOG Zemsta... Artemis Hunt wsunął ostatni z trzech breloczków od dewizki do trzeciej koperty i położył ją obok dwóch leżących już na biurku. Przez dłuższy czas przyglądał się kopertom opatrzonym adresami trzech mężczyzn. Od dłuższego już czasu realizował plan zemsty, ale dopiero teraz przygotował wszystkie jego elementy. Pierwszym krokiem było wysłanie listów do trzech mężczyzn, listów, które pozwolą im poznać smak strachu; sprawią, by nocą, w ciemności i mgle, z lękiem oglądali się za siebie. Drugi krok miał polegać na uruchomieniu zmyślnej finansowej operacji, w wyniku której wszyscy trzej - znajdą się na krawędzi materialnej ruiny. Prościej byłoby ich zabić. Zasłużyli na to, a Artemisowi, z jego wyjątkowymi umiejętnościami, nie sprawiłoby to trudności. Niczego nie ryzykował. Był w końcu mistrzem. Chodziło mu jednak o to, by ci trzej mężczyźni odcierpieli za to, co zrobili. Chciał, by najpierw dręczyła ich niepewność, a potem strach. Chciał pozbawić ich pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa, jakie gwarantowała im przynależność do wyższych sfer. Na koniec pragnął pozbawić ich materialnych środków, umożliwiających im lekceważenie tych, którzy zrządzeniem losu urodzili się w mniej szczęśliwych okolicznościach. Zanim zemsta się dokona, muszę mieć dość okazji, by się przekonać, że zostali całkowicie skompromitowani w oczach świata, rozmyślał. Będą zmuszeni do opuszczenia Londynu, i to nie tylko po to, by umknąć przed wierzycielami, ale by uniknąć bezlitosnych szyderstw towarzystwa. Zostaną wykluczeni z klubów. Nie tylko stracą możliwość korzystania z przyjemności i przywilejów swojej sfery, ale i szansę uratowania zagrożonej pozycji przez korzystne małżeństwo. Na koniec, być może, dojdą do takiego stanu, że zaczną wierzyć w duchy. Od śmierci Catherine minęło pięć lat. To dostatecznie wiele czasu, by ci trzej rozpustnicy poczuli się całkowicie bezpieczni. Zapomnieli już zapewne o wydarzeniach tamtej nocy. Listy zawierające breloczki zachwieją ich pewnością, że przeszłość jest równie martwa jak młoda kobieta, którą doprowadzili do zguby. Postanowił dać im kilka miesięcy na to, by przywykli do nieustannego oglądania się za siebie. Potem wykona następny krok. Postara się, by osłabła ich czujność, a wówczas znów
uderzy. Artemis wstał, podszedł do stołu, na którym stała kryształowa karafka. Napełnił kieliszek brandy i wzniósł w myślach toast dla uczczenia pamięci Catherine. - Już niedługo - obiecał nawiedzającej go zjawie. - Zawiodłem cię za życia, ale przysięgam, że teraz tego nie powtórzę. Długo czekałaś na akt zemsty. Dopełnię go. Tylko to mogę dla ciebie zrobić. Wierzę, że kiedy nadejdzie ta chwila, oboje będziemy wolni. Wypił brandy i odstawił kieliszek. Czekał przez chwilę, ale nic się w nim nie zmieniło. Nadal czuł w sobie chłód i pustkę, te same uczucia, które dręczyły go przez minione pięć lat. Od dawna już przestał wierzyć, że kiedykolwiek będzie szczęśliwy. Nabrał nawet przekonania, że mężczyzna o jego usposobieniu nie może osiągnąć tego rodzaju błogiego stanu. Nieraz przekonał się z własnego doświadczenia, że szczęście jest iluzją, podobnie jak wszelkie inne silne uczucia. Miał jednak nadzieję, że zemsta przyniesie mu pewien rodzaj satysfakcji, a być może również zapewni spokój. Na razie nie odczuwał niczego poza nieodpartym pragnieniem, by śledzić rezultaty swoich działań. Zaczął podejrzewać, że się w tym zatracił. Tak czy inaczej musiał zakończyć to, co rozpoczął tymi trzema listami. Nie miał wyboru. Wtajemniczeni nazywali go Sprzedawcą Marzeń. Postanowił udowodnić tym trzem rozpustnikom, którzy zamordowali Catherine, że może również sprzedawać koszmary.
1 Krążyły pogłoski, iż zamordowała męża tylko dlatego, że jej nie odpowiadał. Mówiono, że podpaliła dom, by zatrzeć ślady swej zbrodni. Mówiono, że chyba jest obłąkana. We wszystkich klubach St. James Street przyjmowano zakłady. Oferowano tysiąc funtów mężczyźnie, który odważy się spędzić noc z Niebezpieczną Wdową i przeżyje, by potem wszystko opowiedzieć. Wiele krążyło opowieści o tej damie. Artemis Hunt znał je, gdyż zawsze starał się być o wszystkim dobrze poinformowany. W całym Londynie miał swoich informatorów i szpiegów, którzy przekazywali mu plotki i domysły zawierające okruchy prawdy. Niektóre raporty, spływające na jego biurko, opierały się na faktach, niektóre okazywały się wysoce prawdopodobne, inne były całkiem fałszywe. Precyzyjne ich przeanalizowanie wymagałoby wiele czasu i wysiłku, nie weryfikował ich więc zbyt dokładnie. Większość po prostu ignorował, gdyż nie miały związku z jego osobistymi sprawami. Do dzisiejszego wieczoru nie miał powodu, by bliżej interesować się plotkami krążącymi wokół Madeline Deveridge. Nie obchodziło go, czy ta dama wyprawiła męża na tamten świat. Był zajęty innymi sprawami. Aż do dziś nie zajmował się niczym, co dotyczyło Niebezpiecznej Wdowy. Teraz jednak okazało się, że to ona zainteresowała się nim. Niemal każdy uznałby to za wyjątkowo zły omen. On jednak wydawał się ubawiony odkryciem, że ten fakt go zaintrygował. Było to jedno z najbardziej interesujących zdarzeń, jakie spotkało go od bardzo dawna. Pomyślał, że świadczy to o tym, jak mało urozmaicone prowadził ostatnio życie. Stał na ciemnej ulicy i z zainteresowaniem patrzył na mały, majaczący opodal we mgle, elegancki powozik. Lampy pojazdu tajemniczo lśniły w kłębiącej się wokół mgle. Zaciągnięte zasłony skrywały jego wnętrze. Konie stały spokojnie. Na koźle siedział potężny woźnica. Artemis przypomniał sobie powiedzenie zasłyszane od mnicha, w świątyni na wyspie Vanzagara, który uczył go dawnej filozofii i sztuki walki Vanza: „Życie przypomina nieustającą ucztę, na której daniami są rozliczne okazje. Mądrość polega na tym, by ocenić, które są smaczne, a które trujące”. Usłyszał zza pleców odgłos otwieranych drzwi klubu. Cofnął się głębiej w cień i
patrzył na dwóch mężczyzn idących chwiejnym krokiem w dół schodów. Wgramolili się do czekającej na nich dorożki i kazali się zawieźć do jednej z jaskiń gry w dzielnicy rozpusty. Każdy sposób jest dobry, by walczyć z nudą. A ci dwaj najwyraźniej byli gotowi zrobić wszystko, aby ją pokonać. Gdy stara dorożka odjechała, Artemis znów spojrzał na mały powozik, ledwie widoczny w ciemności. Problem z filozofią i sztuką walki Vanza polegał na tym, że nie pozostawiały one miejsca na ludzki czynnik ciekawości. A przynajmniej jego ciekawości. Podjął decyzję. Powoli ruszył w stronę powozu Niebezpiecznej Wdowy. Lekki niepokój, jaki odczuwał, był jedynie słabym ostrzeżeniem, że może żałować podjętej decyzji. Zignorował to uczucie. Stangret poruszył się na koźle i z uwagą przyglądał się nieznajomemu. - Czym mogę panu służyć, sir? - zapytał, gdy Artemis zatrzymał się obok niego. W pytaniu tym, wypowiedzianym z należytym szacunkiem, Artemis wyczuł ostrzeżenie. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna, ubrany w płaszcz z peleryną, w kapeluszu nisko nasuniętym na oczy, pełni nie tylko rolę stangreta, ale i przybocznego strażnika. - Nazywam się Hunt. Artemis Hunt. Jestem umówiony tu z pewną damą. - To pan, tak? - Wyraz napięcia nie zniknął z twarzy mężczyzny, a nawet nieco się spotęgował. - Proszę wejść. Pani Deveridge czeka na pana. Artemis uniósł lekko brwi, słysząc to wygłoszone stanowczym tonem polecenie, ale nic nie odrzekł. Sięgnął do klamki i otworzył drzwi powozu. W słabym żółtawym świetle wewnętrznej lampy zobaczył kobietę siedzącą na czarnych aksamitnych poduszkach. Ubrana była w elegancko uszyty czarny płaszcz, pod którym miała czarną suknię. Spoza czarnej woalki przeświecała jej blada twarz. Zauważył, że jest szczupła. Po jej postawie, wyrażającej zarówno pewność siebie, jak i grację, widać było, że nie jest to nieobyta młoda dziewczyna. Artemis pomyślał, że powinien był poświęcić więcej uwagi krążącym wokół niej plotkom, których strzępy docierały do niego w ciągu minionego roku. Trudno, teraz było na to zbyt późno. - Bardzo się cieszę, że pan tak szybko zareagował na mój liścik, panie Hunt. Czas ma tu szczególne znaczenie. Jej niski, gardłowy głos wywołał w nim iskierkę zmysłowego niepokoju. Niestety, chociaż słowa kobiety wskazywały na pewne napięcie, nie wyczuwał w nich obietnicy zmysłowych przeżyć. Najwyraźniej Niebezpieczna Wdowa nie wabiła go do swego powozu z zamiarem spędzenia z nim szalonej, beztroskiej nocy. Artemis usiadł i zamknął drzwi.
Zastanawiał się, czy powinien doznać ulgi, czy czuć się rozczarowany. - Wiadomość od pani dotarła do mnie w chwili, gdy miałem w ręku karty zapewniające mi wysoką wygraną - powiedział. - Mam nadzieję, że to, co od pani usłyszę, będzie warte więcej niż te kilkaset funtów, z których zrezygnowałem, żeby się z panią spotkać. Kobieta przez chwilę milczała. Zauważył, że mocniej zacisnęła dłonie w czarnych skórkowych rękawiczkach na czarnej torbie spoczywającej na jej kolanach. - Pozwoli pan, że się przedstawię, sir. Jestem Madeline Reed Deveridge. - Wiem, kim pani jest, pani Deveridge. Skoro pani też wie, kim jestem, możemy oszczędzić sobie formalności i przystąpić do rzeczy. - Tak, oczywiście. - Jej oczy za gęstą woalką rozbłysły w taki sposób, że mogło to oznaczać irytację. - Mniej więcej przed godziną moja pokojówka, Nellie, została porwana w pobliżu zachodniej bramy Pawilonów Marzeń. Pan jest właścicielem tych ogrodów rozrywki, rozumiem więc, że spoczywa na panu odpowiedzialność za kryminalne czyny, które zdarzają się w obrębie lub sąsiedztwie pańskiej posiadłości. Chcę, żeby pomógł mi pan odnaleźć Nellie. Artemis poczuł się tak, jak gdyby wpadł do lodowatej wody. Ona wie o moich powiązaniach z Pawilonami Marzeń! Jak to możliwe? Kiedy otrzymał jej liścik, rozważał różne powody tego niezwykłego rendez - vous, ale żaden z nich nie wiązał się z Pawilonami. W jaki sposób ta kobieta dowiedziała się, że jestem właścicielem tych ogrodów? Zdawał sobie sprawę z ryzyka wiążącego się z ujawnieniem tej tajemnicy. Uważał jednak, że jest tak biegły w strategii ukrywania, że nikt... no, może któryś z mistrzów Vanza... nie zdoła poznać prawdy. Tyle tylko, że nie było powodu, by którykolwiek z nich interesował się jego sprawami. - Panie Hunt? - Głos Madeline przybrał nieco ostrzejszą barwę. - Czy pan słyszał, co powiedziałam? - Każde słowo, pani Deveridge. - Żeby ukryć irytację, celowo przybrał ton, jakiego można by oczekiwać od znudzonego dżentelmena. - Muszę jednak przyznać, że niczego nie rozumiem. Przypuszczam, że udała się pani pod niewłaściwy adres. Jeśli istotnie pani pokojówka została uprowadzona, powinna pani kazać stangretowi pojechać na Bon Street. Tam niewątpliwie uda się pani wynająć detektywa, który ją odszuka. Tutaj, na St. James, preferujemy inne, mniej uciążliwe, pościgi. - Niech pan nie próbuje ze mną sztuczek w stylu Vanza, sir. Nie obchodzi mnie to, że jest pan mistrzem. Jako właściciel Pawilonów Marzeń jest pan zobowiązany zapewnić
bezpieczeństwo swojej klienteli. Oczekuję od pana podjęcia natychmiastowych działań w celu odszukania Nellie. Wie, że jestem wtajemniczony w sztuki walki Vanza. Jest to jeszcze bardziej niepokojące niż fakt, że orientuje się, kto jest właścicielem Pawilonów. Chłód, który poczuł początkowo w okolicy serca, zaczął się rozprzestrzeniać. Wyobraził sobie nagle, że cały misternie przygotowany przez niego plan może lec w gruzach. Ta niezwykła kobieta zdobyła w jakiś sposób zbyt wiele informacji o nim, a to było już niebezpieczne. Uśmiechnął się, żeby ukryć furię i zaniepokojenie. - Ogromnie jestem ciekawy, w jaki sposób doszła pani do przekonania, że mam powiązania z Pawilonami Marzeń i Towarzystwem Vanzagarian? - To jest zupełnie bez znaczenia, sir. - Myli się pani, pani Deveridge - powiedział wyjątkowo miękko. - Dla mnie ma to znaczenie. Coś w głosie Artemisa ją poruszyło. Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do powozu, zawahała się. Najwyższy czas, pomyślał. Kiedy jednak zdecydowała się odpowiedzieć, jej głos zabrzmiał wyjątkowo spokojnie. - Doskonale wiem, że jest pan nie tylko członkiem Towarzystwa Vanzagarian, ale i mistrzem, sir. Wiedząc o panu aż tyle, potrafię lepiej widzieć pewne sprawy. Ludzie, którzy zgłębili filozofię Vanza, rzadko są tacy, na jakich wyglądają. Wykazują zamiłowanie do stwarzania pozorów i często bywają ekscentryczni. To było sto razy gorsze od tego, czego się obawiał. - Rozumiem. Czy mogę zapytać, kto pani aż tyle o mnie powiedział? - Nikt mi nic nie powiedział, sir, a w każdym razie nie w sposób, w jaki pan to rozumie. Odkryłam prawdę własnym wysiłkiem. Do licha, to nieprawdopodobne, pomyślał. - Czy mogłaby to pani wyrazić jaśniej? - Nie ma teraz na to czasu, sir. Nelmie jest w niebezpieczeństwie. Musi pan mi pomóc ją odszukać. - Dlaczego miałbym się trudzić, pomagając pani znaleźć byłą pokojówkę, pani Deveridge? Jestem pewny, że bez trudu znajdzie pani sobie inną. - Nellie nie uciekła. Mówiłam już panu, że została uprowadzona przez jakichś złoczyńców. Świadkiem tego zdarzenia była jej przyjaciółka, Alice. - Alice? - Dziś wieczór wybrały się do Pawilonów, żeby obejrzeć najświeższe atrakcje. Kiedy
wychodziły z ogrodów zachodnią bramą, dwaj mężczyźni złapali Nellie, wciągnęli ją do powozu i odjechali, zanim ktokolwiek zauważył, co się dzieje. - Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że pani pokojówka uciekła z jakimś młodzieńcem - powiedział Artemis. Jej przyjaciółka zmyśliła tę historię po to, żeby Nellie, jeśli zmieni zdanie, mogła wrócić na służbę u pani. - Nonsens. Ona została porwana na ulicy. Dopiero teraz Artemis przypomniał sobie, że Niebezpieczna Wdowa jest uważana za osobę szaloną. - Dlaczego ktoś miałby porywać pani pokojówkę? - zadał rozsądne, jak mu się zdawało, pytanie. - Obawiam się, że została uprowadzona przez tych nikczemnych mężczyzn, którzy sprzedają niewinne panienki do domów publicznych. - Madeline wyjęła czarną parasolkę. Dość tych wyjaśnień. Nie mamy chwili do stracenia. Artemis myślał przez chwilę, że jego rozmówczyni zamierza użyć ostrego szpica parasolki, by zachęcić go do akcji. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy Madeline stuknęła w dach pojazdu. Stangret najwyraźniej czekał na ten sygnał, gdyż powóz natychmiast ruszył. - Co pani, u licha, robi? - rzucił Artemis. Nie przyszło pani do głowy, że ja mogę nie życzyć sobie odgrywać roli porwanego? - Nie przejmuję się zbytnio pana obiekcjami, sir. Madeline opadła na oparcie siedzenia. Jej oczy błyszczały. W tym momencie najważniejsze jest dla mnie odszukanie Nellie. Jeśli będzie to konieczne, przeproszę pana później. - Mam nadzieję. Dokąd jedziemy? - Na miejsce porwania. Zachodnia brama pańskich ogrodów rozrywki. Artemis zmarszczył czoło. Ona nie sprawia wrażenia szalonej, pomyślał. Raczej osoby wyjątkowo zdecydowanej. - Czego pani ode mnie oczekuje, pani Deveridge? - zapytał. - Jest pan właścicielem Pawilonów Marzeń. I jest pan mistrzem Vanza. Między nami mówiąc, podejrzewam, że ma pan pewne kontakty z takimi środowiskami, które mnie są obce. - Sugeruje pani, że mam powiązania ze środowiskiem przestępczym? - zapytał, przyglądając się jej uważnie. - Nigdy nie pozwoliłabym sobie na takie przypuszczenie. Miałam na myśli wyłącznie charakter i rozległość pańskich znajomości. Interesująca była leciutka nuta szyderstwa w jej głosie. Wyraźnie próbowała dać
rozmówcy do zrozumienia, że wiele wie o jego osobistych sprawach. Jedno było pewne: nie mógł wysiąść z tego powozu i przestać interesować się jej problemem. Wystarczyło już to, że wiedziała o jego powiązaniach z Pawilonami, by zniweczyć pieczołowicie przygotowane plany zemsty. Minęło uczucie ciekawości i oczekiwania. Artemis zdawał sobie sprawę, że koniecznie musi się dowiedzieć, co wie o nim Madeline Deveridge i w jaki sposób poznała tak starannie ukrywane fakty. Rozparł się wygodnie na czarnym aksamitnym siedzeniu powozu i przez dłuższą chwilę przyglądał się osłoniętej woalką twarzy kobiety. - Dobrze, pani Deveridge - odezwał się wreszcie. Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc pani w odnalezieniu zagubionej pokojówki. Proszę tylko nie mieć do mnie pretensji, jeśli się okaże, że panna Nellie wcale nie chce, by ją odnaleziono. - Zapewniam pana, że ona czeka na ratunek - odparła Madeline, potem uchyliła zasłonkę i spoglądała na zasnutą mgłą ulicę. Na chwilę uwagę Artemisa przyciągnęła pełna gracji ręka przytrzymująca brzeg materiału. Zafascynował go delikatny kształt nadgarstka i dłoni. Poczuł ledwie uchwytny zapach ziół, których zapewne używała do kąpieli. Z wysiłkiem skierował uwagę na bardziej aktualne sprawy. - Niezależnie od tego, jak zakończy się nasza akcja, ostrzegam panią, że będę chciał usłyszeć szczere odpowiedzi na kilka pytań. Odwróciła głowę i spojrzała na niego. - Odpowiedzi? Jakich odpowiedzi pan oczekuje? - Proszę nie udawać, że pani nic nie rozumie. Jestem bardzo zaskoczony tym, że posiada pani tak dużo informacji i że są one tak dobre. Widać, że pochodzą ze znakomitego źródła. Obawiam się jednak, że wie pani zbyt wiele o mnie i moich sprawach. * * * Próba była desperacka, ale Madeline wiedziała już, że wygrała. Zetknęła się twarzą w twarz z tajemniczym Sprzedawcą Marzeń, właścicielem najbardziej popularnego londyńskiego parku rozrywki. Zdawała sobie sprawę, że poważnie ryzykuje, dając mu do zrozumienia, że wiele o nim wie. Miał wystarczające powody, by poczuć się zaniepokojony. Obracał się w najwyższych kręgach eleganckiego świata. Był przyjmowany w najlepszych domach, należał do ekskluzywnych klubów. Jednakże nawet jego fortuna nie uchroniłaby go przed kompletną klęską, gdyby w wyższych sferach odkryto, że w ich szeregach znalazł się dżentelmen zajmujący się interesami.
Musiała przyznać, że mężczyzna ten prowadził odważną, ryzykowną grę. Wybrał dla siebie rolę godną wielkiego Edmunda Keana. Potrafił skutecznie utrzymywać w tajemnicy fakt, że jest Sprzedawcą Marzeń. Nikomu nie przyszło do głowy, by kwestionować źródła jego bogactwa. Był w końcu dżentelmenem, a ci nie rozmawiali o pieniądzach, chyba że któryś z nich całkowicie utracił majątek. W takim przypadku stawał się przedmiotem kpin i obiektem złośliwych plotek. Wielu w takiej sytuacji wolało przystawić sobie pistolet do skroni, by nie stanąć twarzą w twarz ze skandalem wywołanym finansową ruiną. Madeline była świadoma, że szantażem zmusiła Hunta do udzielenia jej pomocy, ale nie mogła tego uniknąć. Nie miała wyboru. Z pewnością będzie musiała za to zapłacić. Artemis Hunt był mistrzem Vanza, jednym z najzdolniejszych dżentelmenów, którzy kiedykolwiek zgłębili tę filozofię. Tacy ludzie byli z natury wyjątkowo tajemniczy. Niepokojące wydawało jej się to, że Hunt starannie ukrywa swoje dawne związki z vanzagarianami. W przeciwieństwie do faktu posiadania Pawilonów Marzeń przynależność do Towarzystwa Vanzagarian nie mogła mu zaszkodzić w eleganckich sferach. Bądź co bądź tylko dżentelmeni studiowali filozofię Vanza. On jednak najwyraźniej pragnął utrzymać to w tajemnicy. Był to zły znak. Z doświadczenia wiedziała, że członkowie Towarzystwa Vanzagarian to w większości nieszkodliwi wariaci, a pozostali są ekscentrycznymi entuzjastami. Nielicznych można było uznać za szaleńców, a pośród nich znajdowali się ludzie prawdziwie niebezpieczni. Zaczynała podejrzewać, że Artemisa Hunta można zaliczyć do tej ostatniej kategorii. Przeczuwała, że po zakończeniu akcji przewidzianej na dzisiejszy wieczór stanie przed całkiem nowymi, poważnymi problemami. Jak gdybym nie miała dość własnych kłopotów, pomyślała. Z drugiej strony, skoro i tak ostatnio źle sypiam, będę przynajmniej miała o czym rozmyślać, stwierdziła posępnie. Poczuła nagle jakiś dziwny niepokój. Uświadomiła sobie, że tak działa na nią obecność Hunta i swoboda, z jaką rozsiadł się we wnętrzu niewielkiego powozu. Nie był tak potężnym mężczyzną jak stangret Latimer, ale jego szerokie ramiona i pełna gracji sylwetka poruszyły jej zmysły w szczególny sposób, którego nie potrafiłaby określić. Inteligentne, baczne spojrzenie jej towarzysza potęgowało jeszcze to uczucie. Uświadomiła sobie, że to wszystko, co wie o tym człowieku, nie przeszkadza jej, by była nim zafascynowana. Ciaśniej otuliła się płaszczem. Nie bądź niemądra, zganiła się w duchu. Ze wszystkim mogła się pogodzić, tylko nie z tym, by znów związać się z członkiem Towarzystwa Vanzagarian. Na wycofanie się było jednak zbyt późno. Decyzja została podjęta i teraz
Madeline musiała do końca realizować przyjęty plan. Od tych śmiałych poczynań mogło zależeć życie Nellie. Te rozmyślania przerwało nagłe zatrzymanie się powozu. Artemis zgasił lampę i odsunął zasłonkę. Madeline nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy spokojnie wyglądał na ulicę. - Jesteśmy przy zachodniej bramie - oznajmił. Mimo późnej nocy nadal panuje tu spory ruch. Nie mogę uwierzyć, by w obecności tylu ludzi młoda kobieta została siłą wciągnięta do powozu. Chyba że sama chciała zostać uprowadzona. Madeline nachyliła się, by wyjrzeć przez okno. Na terenie oświetlonym licznymi kolorowymi lampionami kręciło się sporo osób. Niskie ceny biletów umożliwiały niezamożnym nawet ludziom korzystanie z rozrywek oferowanych w Pawilonach Marzeń. Przez jasno oświetloną bramę przewijały się tłumy dam i dżentelmenów, kupców, młodych ludzi uczących się rzemiosła, służących, oficerów, dandysów, hulaków, łobuzów. Hunt ma rację, pomyślała. Zbyt wiele tu ludzi i pojazdów. Wydawało się niemożliwe, by nikt nie zauważył młodej kobiety siłą wciąganej do powozu. - Widocznie do porwania nie doszło dokładnie pod bramą powiedziała. Alice mówiła mi, że stały wówczas u wylotu pobliskiej uliczki i czekały na powóz, który po nie wysłałam. Rozejrzała się uważnie i dodała: - Myślała zapewne o rogu tamtej uliczki, gdzie kręcą się jacyś chłopcy. - Hmm... Sceptycyzm Artemisa był oczywisty. Madeline spojrzała na niego z niepokojem. Jeśli on nie potraktuje tej sprawy poważnie, niczego nie osiągniemy, pomyślała. Uświadomiła sobie, że czas biegnie szybko. - Musimy się śpieszyć, sir. Jeśli będziemy czekać, Nellie znajdzie się w jakimś domu rozpusty i odnalezienie jej stanie się niemożliwe. Artemis położył dłoń na klamce. - Proszę tu zostać. Wrócę za parę minut - oświadczył. - Dokąd pan idzie? - Madeline poruszyła się niespokojnie. - Proszę się uspokoić, pani Deveridge. Nie wycofuję się ze sprawy. Spróbuję się czegoś dowiedzieć i zaraz wrócę. Wyskoczył zgrabnie z powozu i zamknął za sobą drzwi, zanim zdążyła zażądać bliższych wyjaśnień. Poirytowana i rozczarowana, patrzyła, jak rusza w stronę ciemnej uliczki. Zauważyła, że podniósł kołnierz płaszcza i nasunął kapelusz na czoło. Zdumiało ją, jak szybko potrafił zmienić swą powierzchowność. Chociaż nie wyglądał teraz jak
dżentelmen, który przed chwilą opuścił elegancki klub, to nadal poruszał się z wyjątkową pewnością siebie. Natychmiast rozpoznała ten sposób zachowania. Tak samo poruszał się Renwick. Przyprawiło ją to o dreszcz niepokoju. Ten płynny, pozornie leniwy krok zawsze kojarzył jej się z osobami praktykującymi sztukę walki Vanza. Zaczęła się obawiać, czy nie popełniła poważnej pomyłki. Przestań! - skarciła się w myślach. Wiedziałaś, kim jest, wysyłając do niego liścik. Chciałaś, żeby ci pomógł, i teraz, na dobre i na złe, uzyskałaś tę pomoc. Uspokajające przynajmniej było to, że Hunt fizycznie nie przypominał jej zmarłego męża. Fakt ten z jakichś powodów wydał jej się pocieszający. Renwick, ze swymi niebieskimi oczami, jasnymi włosami, szlachetnymi rysami twarzy, wyglądał niczym złotowłosy anioł z płócien wielkich mistrzów. W przeciwieństwie do niego Hunt mógł służyć za model do wizerunku szatana. Nie tylko jego czarne włosy, zielone oczy i surowa ascetyczna twarz stwarzały wrażenie mrocznej, nieprzeniknionej głębi. O lodowaty dreszcz przyprawiało ją jego chłodne, pełne wyrazu spojrzenie. Był to człowiek, który otarł się o granice piekła. W przeciwieństwie do Renwicka, który potrafił oczarować każdego, kto się z nim zetknął, Hunt wyglądał na człowieka niebezpiecznego i taki niewątpliwie był. Patrzyła za nim, aż zniknął za wyspą świateł, otaczającą wejście do Pawilonów Marzeń. Latimer zeskoczył z kozła i po chwili Madeline zobaczyła w oknie jego zatroskaną twarz. - Nie podoba mi się to, proszę pani - powiedział. Powinniśmy chyba udać się na Bow Street i wynająć detektywa. - Może masz rację, ale jest już za późno, żeby zmienić decyzję. Sama wybrałam taką drogę i teraz mogę mieć tylko nadzieję... - Przerwała, gdy nagle Hunt zmaterializował się za plecami Latimera. - O, jest pan już, sir. Zaczynaliśmy się martwić. - To jest Mały John. Artemis wskazał szczupłego rozczochranego chłopca, dziesięcio - , może jedenastoletniego. On będzie nam towarzyszył. Madeline spojrzała na chłopca i uniosła brwi. - Jest późno. Czy ty, młody człowieku, nie powinieneś o tej porze spać? Mały John spojrzał na nią wzrokiem pełnym urażonej dumy. Splunął na ziemię i powiedział: - Nie należę do tych, którzy chodzą wcześnie spać, psze pani. Ja się zajmuję poważnym handlem.
- A cóż ty sprzedajesz? - Informacje - odparł uprzejmie Mały John. Jestem okiem i uchem Zachary’ego. A któż to jest ten Zachary? - Zachary pracuje dla mnie - wtrącił Artemis, przerywając rozmowę, która niechybnie prowadziłaby do zbyt szczegółowych wyjaśnień. - Pozwól, mój drogi, że przedstawię cię pani Devendge. Mały John uśmiechnął się, zdjął czapkę i ukłonił się zaskakująco wdzięcznie. - Do usług, psze pani. Madeline skinęła w odpowiedzi głową. - Bardzo mi przyjemnie. Mam nadzieję, że będziesz nam pomocny. - Zrobię, co tylko w mojej mocy, psze pani. - Nie traćmy czasu - odezwał się Artemis. Sięgając do klamki drzwi powozu, spojrzał na Latimera. Pośpiesz się, człowieku. Mały John wskaże ci drogę. Jedziemy do tawerny przy Blister Lane. Żółtooki Pies. Znasz ją? - Tawerny nie znam, ale wiem, gdzie jest Blister Lane. Czy właśnie tam porywacze zabrali moją Nellie? - zapytał z ponurym wyrazem twarzy. - Tyle mi powiedział Mały John. On pojedzie z tobą na koźle. - Artemis otworzył drzwiczki powozu i wślizgnął się do wnętrza. - Ruszajmy. Latimer wspiął się na kozioł, a Mały John wskoczył za nim. Nim Artemis zdążył zamknąć drzwi, powóz ruszył. - Pani stangretowi wyraźnie bardzo zależy na odnalezieniu tej Nellie - zauważył Artemis, zajmując swoje miejsce w powozie. - To jego ukochana - wyjaśniła Madeline. - Wkrótce mieli się pobrać. - W jaki sposób dowiedział się pan, że zabrano ją do tej tawerny? - Mały John był świadkiem porwania. Madeline spojrzała na niego zaskoczona. - Dlaczego, u licha, nie zawiadomił kogoś o tym zdarzeniu? - Jak sam pani powiedział, jest człowiekiem interesu. Nie może pozwolić sobie na zrezygnowanie z zarobku. Czekał na Zachary’ego, żeby jemu przekazać zebrane informacje, które następnego ranka trafiłyby do mnie. Ponieważ zjawiłem się dziś, chłopiec mnie sprzedał swój towar. Wie, że może mi zaufać. Zachary otrzyma swój udział. - Wielkie nieba, sir, chce pan powiedzieć, że utrzymuje pan całą sieć informatorów takich Jak Mały John? Artemis wzruszył ramionami.
- Płacę im znacznie więcej niż odbiorcy skradzionych zegarków czy lichtarzy. Poza tym pracując dla mnie, Zachary oraz jego „oczy i uszy” nie ryzykują więzienia, co nieodłącznie wiązało się z ich normalną profesją. - Nie rozumiem, dlaczego płaci pan za ten rodzaj plotek, które gromada młodych łobuzów zbiera na ulicach. - Byłaby pani zdumiona, czego można się dowiedzieć z takich źródeł. - Nie wątpię, że pewne informacje mogą być zaskakujące. Tylko dlaczego dżentelmen o pańskiej pozycji chce je poznać? Nie odpowiedział. Patrzył na nią, a jego oczy lśniły rozbawieniem, którego źródło tkwiło gdzieś głęboko w umyśle. Czego ona oczekuje? - zastanawiał się. Powinna się przecież domyślać, że jestem zdecydowanym ekscentrykiem. Madeline odchrząknęła. - Proszę się nie obrażać, sir. Pytałam tylko dlatego, że wydaje mi się to wszystko nieco... hmm... niezwykłe. - Zawiłe, złożone i tajemnicze, prawda. - Głos Artemisa brzmiał zbyt uprzejmie. - Tak bardzo w stylu Vanza? Madeline pomyślała, że najlepiej zrobi, zmieniając temat rozmowy. - Gdzie się dziś wieczorem podziewa pański Zachary? - Zachary jest młodym mężczyzną - odparł oschle Artemis. - Jest zajęty pewną młodą damą, która pracuje u modystki, i właśnie dzisiaj ma wolny wieczór. Wyobrażam sobie, jak będzie żałował, że ominęła go przygoda. - Dobrze, że przynajmniej wiemy, co się stało. Mówiłam panu, że Nellie z nikim nie uciekła. - To prawda, ale czy zawsze stara się pani wypominać innym, że nie mieli racji? - Nie lubię niczego owijać w bawełnę, sir, zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak ważną jak bezpieczeństwo niewinnej młodej kobiety. - Zamyśliła się na chwilę, a potem dodała: - Skąd Mały John wie, dokąd zabrano Nellie? - Pobiegł za uwożącym ją powozem. Nie było to trudne, gdyż pojazdy z powodu mgły poruszają się dzisiaj wolno. - Artemis uśmiechnął się. - Mały John to bystry chłopiec, wiedział, że dobrze zapłacę za informację o kobiecie porwanej w pobliżu wejścia do Pawilonów. - Zrozumiałe, że chce pan wiedzieć wszystko o działalności przestępców w miejscu, gdzie prowadzi pan interesy. Bądź co bądź na panu, jako właścicielu Pawilonów, spoczywa
pewna odpowiedzialność. - To prawda. Nie mogę pozwolić, by tego rodzaju przypadki zdarzały się w ich najbliższym sąsiedztwie. Ucierpiałyby na tym moje interesy.
2 Grube szklane szyby w oknach tawerny Żółtooki Pies, oświetlone płonącym na kominku ogniem, lśniły piekielnym blaskiem. Cienie na szybach chwiały się jak pijane duchy. Artemis pomyślał, że klienci niewątpliwie są pijani, nie byli jednak nieszkodliwymi zjawami. Wielu z nich miało prawdopodobnie przy sobie broń. Bywalcami tawerny byli najgroźniejsi przestępcy z dzielnicy rozpusty. Madeline z okna powozu uważnie obserwowała otoczenie baru. - Całe szczęście, że zabrałam ze sobą pistolet - powiedziała. Artemis zdołał powstrzymać się od głośnego wyrażenia zdziwienia. W towarzystwie tej damy spędził niespełna godzinę, ale poznał ją na tyle dobrze, że nie powinien być zaskoczony tego rodzaju informacją. - Postąpi pani rozsądnie, nie wyjmując go z torebki - rzekł zdecydowanym tonem. - Wolę nie uciekać się do stosowania broni, jeśli można tego uniknąć. Pistolet może przysporzyć nieoczekiwanych kłopotów. - Wiem o tym doskonale - odparła. - O, tak, sądzę, że pani wie - powiedział, przypominając sobie plotki związane ze śmiercią jej męża. - Tak czy inaczej - mówiła dalej Madeline - porwanie kobiety nie jest drobnym przestępstwem, sir, i podejrzewam, że rozprawienie się z porywaczami nie będzie sprawą prostą. - Jeśli Nellie jest w tawernie, to mam nadzieję, że uda mi się uwolnić ją bez użycia pistoletu. - Nie sądzę, żeby to było możliwe, panie Hunt - rzekła Madeline z nutą powątpiewania w głosie. - Bywalcy tej tawerny na pewno nie są zbyt łagodni. - Tym bardziej należy uniknąć zamieszania, które mogłoby przyciągnąć ich uwagę. - Hunt popatrzył na nią wymownie. Zrealizuję swój plan, jeśli będzie pani przestrzegać moich zaleceń. - Skoro zdecydowałam się powierzyć panu tę sprawę, to wytrwam przy swoim postanowieniu. - Chyba że coś się nie powiedzie. To zapewnienie powinno mi wystarczyć, pomyślał. Ta dama najwyraźniej woli wydawać polecenia, niż je otrzymywać.
- Świetnie. Przystępujemy więc do akcji. Mam nadzieję, że zna pani swoją rolę. - Proszę się nie martwić, sir. Razem z Małym Johnem będziemy czekać w powozie u wylotu ulicy. - Tego właśnie oczekuję. Byłbym mocno zawiedziony, gdybym wyprowadzając Nellie tylnym wyjściem, nie znalazł powozu, który pozwoli nam szybko oddalić się z tej okolicy. Artemis rzucił kapelusz na siedzenie i wyskoczył na ulicę. Latimer stanął obok niego, podawszy lejce Małemu Johnowi. Wydawał się teraz jeszcze potężniejszy. Potwierdziło to wcześniejsze spostrzeżenie Artemisa, że jest on bardziej przybocznym strażnikiem niż stangretem. - Mam przy sobie pistolet, sir - powiedział Latimer. - Czy ty i twoja pani zawsze chodzicie uzbrojeni po zęby? Latimer wydawał się zaskoczony tym pytaniem. - Oczywiście, sir. - A ona uważa mnie za ekscentryka - mruknął Artemis, potrząsając głową. - Drobiazg. Jesteś gotowy? - Tak, sir. - Latimer patrzył przez chwilę na okna tawerny. - Jeśli ci dranie skrzywdzili moją Nellie, to drogo za to zapłacą. - Nie mieli dość czasu, żeby ją skrzywdzić. - Artemis ruszył na drugą stronę ulicy. - Szczerze mówiąc, jeśli tę dziewczynę porwali po to, żeby ją sprzedać do burdelu, to nie zrobią niczego, co mogłoby obniżyć jej wartość na tym szczególnym rynku, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Doskonale rozumiem, sir - odparł Latimer przez zaciśnięte zęby. - Słyszałem, że te łobuzy sprzedają dziewczyny na aukcjach tak jak konie na targu Tattersall. - Nie bój się. Uratujemy ją w porę - uspokoił go Artemis. Latimer odwrócił się do niego twarzą, która w żółtym świetle sączącym się z okien tawerny wyglądała jak maska. - Chcę, żeby pan wiedział, sir, że jeśli odzyskam Nellie, będę pana dłużnikiem do końca życia. Biedaczysko zakochany jest po uszy, pomyślał Artemis. Nie znajdując słów, żeby pocieszyć nieszczęśnika, ścisnął go za ramię. - Pamiętaj, daj mi piętnaście minut, nie więcej, a potem, tak jak ustaliliśmy, wywołaj zamieszanie. - W porządku, sir. - Latimer podszedł do drzwi tawerny i po chwili zniknął w jej wnętrzu.
Artemis ruszył wąskim przejściem prowadzącym na tyły domu. Ledwie się w nie zagłębił, poczuł odrażający zapach. Nie ulegało wątpliwości, że miejsce to wykorzystywane było jako ustęp i śmietnik. Pomyślał, że jego buty wymagać będą skrupulatnego czyszczenia po zakończeniu całej akcji. Skręcił za tył budynku i znalazł się w czymś, co kiedyś mogło być ogrodem. Zobaczył kuchenne drzwi otwarte szeroko dla dostępu świeżego powietrza. Z okna na piętrze sączyło się światło. Idąc w kierunku kuchennych drzwi, postawił kołnierz płaszcza, by ukryć za nim twarz. Zresztą i tak, gdyby ktoś się pojawił, wziąłby go za pijanego rozpustnika, który znalazł się tu w pogoni za niewybrednymi rozrywkami. W półmroku odszukał prowadzące na górę schody i ruszył nimi, przeskakując po dwa stopnie. Już na podeście usłyszał stłumione głosy dwóch mężczyzn. Ostrożnie, nasłuchując, wszedł do ciemnego holu. Za którymiś drzwiami rozgrywała się ostra kłótnia. - Mówię ci, że jest to towar w najlepszym gatunku. Dwa razy więcej możemy za nią dostać od tej starej stręczycielki, która prowadzi dom przy Rose Lane. - Zawarłem umowę i nie wycofam się z niej. Muszę dbać o swoją reputację. - To jest interes, durniu, a nie zabawa dżentelmenów. Tu chodzi o pieniądze i powtarzam ci, że zarobimy więcej, sprzedając ją do burdelu przy Rose... Kłótnię przerwały głośne okrzyki dobiegające z dołu. Artemis rozpoznał najdonośniejszy głos, rozlegający się echem na schodach. Głos Latimera. - Pożar! Pożar w kuchni! Uciekajcie, zanim cały dom spłonie jak pochodnia! Do Artemisa dobiegł tupot nóg ludzi biegnących ku wyjściu, łoskot przewracanych stołów. Wślizgnął się do najbliższego pomieszczenia, pozostawiając lekko uchylone drzwi. Pokój był pusty i ciemny. - Ratuj się, kto może! - usłyszał stłumiony okrzyk Latimera. - W kuchni dym jest tak gęsty, że nie zobaczysz własnej ręki! Z hałasem otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju. Artemis, ukryty w mroku, zobaczył stojącego w nich potężnego muskularnego mężczyznę. Spoza niego wychylał się drugi, drobny, o twarzy szczura. W świetle lampy płonącej w pokoju można było dostrzec ich wystraszone twarze. - Co tu się, u licha, dzieje? - zapytał wyższy mężczyzna. - Słyszałeś krzyki - powiedział jego chudy towarzysz, próbując przecisnąć się przez drzwi obok swego kompana. Pożar. Czuję zapach dymu. Musimy uciekać. - A co z dziewczyną? Jest zbyt cenna, żeby ją zostawić.
- Nie jest warta mojego życia. - Chudzielec zdołał wreszcie wydostać się do holu i ruszył biegiem ku schodom. - Możesz ją wziąć, jeśli chcesz się wpędzić w kłopoty - rzucił jeszcze przez ramię. Wyższy mężczyzna zawahał się. Obejrzał się za siebie. Widać było z jego postawy, że zmaga się w nim chciwość z obawą o życie. - Niech to wszyscy diabli! Chciwość, niestety, zwyciężyła. Mężczyzna zniknął we wnętrzu pokoju, a po chwili pojawił się z nieprzytomną młodą kobietą zarzuconą na potężne ramiona. - Pozwól, że pomogę ci uratować tę młodą damę - powiedział Artemis, wchodząc do holu. - Zejdź mi z drogi warknął zbir. Artemis odsunął się na bok. Mężczyzna przeszedł obok niego, kierując się ku frontowym schodom. Artemis szybkim ruchem podstawił mu nogę, a równocześnie zadał mu dłonią błyskawiczny cios w szczególnie wrażliwe miejsce na karku. Zbir jęknął. Cios sprawił, że zdrętwiała mu lewa ręka i niemal cała lewa połowa ciała. Zachwiał się, potknął o nogę Artemisa i runął na podłogę, uwalniając przy tym nieprzytomną Nellie. Artemis złapał dziewczynę, zanim zsunęła się na podłogę. Zarzucił ją sobie na plecy i pobiegł w stronę tylnych schodów. Z dołu dobiegały krzyki ludzi usiłujących uciec przez kuchenne wyjście. W połowie schodów Artemis natknął się na Latimera. - Znalazł ją pan? - Stangret dopiero teraz zauważył kobietę zwisającą z pleców Artemisa. - Nellie! Ona nie żyje? - Tylko śpi. Prawdopodobnie dostała dawkę laudanum lub czegoś w tym rodzaju. Chodź, człowieku, musimy się śpieszyć. Latimer nie spierał się. Odwrócił się i ruszył przodem w stronę wyjścia. Na parterze znaleźli się pośród ostatnich gości, w panice opuszczających tawernę. W kuchni i na korytarzu kłębił się dym. - Chyba przesadziłeś z tą ilością oleju, którą wlałeś w kuchenne palenisko - zauważył Artemis. - A skąd mogłem wiedzieć, ile trzeba wlać? - mruknął Latimer. - Nie przejmuj się. Najważniejsze, że skutek był dobry. Wyszli do ogrodu, a potem na ulicę, na której kłębił się tłum bywalców tawerny.
Artemis zauważył, że panika ustąpiła. Ludzie wyraźnie się uspokoili. Jakiś mężczyzna, prawdopodobnie właściciel lokalu, odważnie wbiegł do budynku. - Pośpieszmy się - polecił Artemis. - Tak, sir. Powóz czekał w miejscu wskazanym przez Artemisa. Mały John siedział na koźle z lejcami w dłoniach. Gdy podeszli bliżej, Madeline otworzyła drzwi. - Znaleźliście ją! - zawołała. - Dzięki Bogu! Artemis i Latimer z jej pomocą wsunęli nieprzytomną Nellie przez ciasne drzwiczki do wnętrza powozu. Artemis ruszył do wejścia po przeciwnej stronie pojazdu. - Stój, ty przeklęty draniu, bo inaczej wsadzę ci kulę w plecy! Rozpoznał głos szczuplejszego mężczyzny. - Latimer, ruszaj natychmiast! - zawołał. Wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Wyciągnął rękę, by zsunąć Madeline z siedzenia na podłogę, ale ona z jakichś niezrozumiałych powodów opierała się. Gdy powóz już ruszył, uniosła rękę i zobaczył w jej dłoni pistolet, o kilka cali od swego ucha. - Nie! - krzyknął, ale wiedział, że jest już zbyt późno. Zasłonił sobie dłońmi uszy. Dostrzegł błysk światła. W małym powozie huk wystrzału zabrzmiał tak głośno jak salwa armatnia. Artemis wyczuł, że pojazd toczy się po bruku, ale stukot kół i kopyt konia docierał do niego jak odległe brzęczenie. Otworzył oczy i zauważył, że Madeline patrzy na niego z niepokojem. Poruszała wargami, ale nie słyszał, co mówi. Schwyciła go za ramię i potrząsnęła nim. Z ruchu jej ust domyślił się, że pyta, czy coś mu się stało. - Tak - odpowiedział. W uszach mu dzwoniło. Nie wiedział, czy odezwał się głośno, czy cicho. Miał nadzieję, że krzyknął. Z pewnością miał ochotę krzyczeć. - Tak. Do diabła! Mogę liczyć tylko na to, że nie zostałem przez panią trwale ogłuszony.
3 Opary wydobywające się z otwartych drzwi pokoju niosły woń octu, rumianku i suszonych kwiatów. Madeline zatrzymała się i zerknęła do wnętrza. Pomieszczenie to, z kolekcją butelek, moździerzy, misek i różnych rozmiarów słoi, z wiszącymi na ścianach pękami zasuszonych ziół i kwiatów, zawsze przypominało jej laboratorium. Ciotka, ubrana w obszerny fartuch, nachylona nad naczyniem z wrzącą cieczą, wyglądała jak szalony alchemik. - Ciociu Bernice? - Chwileczkę, kochanie. - Starsza kobieta nie odrywała wzroku od wrzącego płynu. - Akurat dodaję najważniejsze składniki. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale chciałam się ciebie poradzić w pewnej bardzo ważnej sprawie. - Zaczekaj jeszcze parę minut. Siła działania tej mikstury zależy od tego, w jakiej kolejności i w jakim czasie dodawane są zioła. Madeline splotła ręce i oparła się o framugę drzwi. Nie istniał sposób, by oderwać ciotkę od przyrządzania cudownych leków. Dzięki Bernice w jej domu znajdował się największy w całym Londynie wybór uspokajających kropelek, wzmacniających napojów, leczniczych maści i innych leków. Ciotka z zapałem oddawała się przyrządzaniu swoich napojów i eliksirów. Skarżyła się na słabe nerwy i nieustannie eksperymentowała, starając się poprawić ich stan. Próbowała rozpoznawać podobne problemy zdrowotne u znajomych. Przyrządzała specjalne leki, dostosowując je do kondycji i temperamentu cierpiących. Spędzała całe godziny na studiowaniu starych receptur przeróżnych mieszanek i wywarów leczących choroby nerwowe. Znała wszystkich aptekarzy w całym mieście, a szczególnie wyróżniała tych, którzy sprzedawali rzadkie vanzagariańskie zioła. Madeline mniej cierpliwie znosiłaby dziwne hobby ciotki, gdyby nie dwa ważne powody. Po pierwsze, medykamenty Bernice okazywały się często niezwykle skuteczne. Na przykład ziołowa herbatka, którą tego ranka podała Nellie, w cudowny sposób wpłynęła na nadszarpnięte nerwy pokojówki. Po drugie, nikt lepiej od Madeline nie potrafił zrozumieć, jak konieczne jest w ich sytuacji tego rodzaju zajęcie, pozwalające oderwać się od prawdziwych problemów. Zdarzenia sprzed roku były na tyle poważne, by wywrzeć wpływ na kobietę o najsilniejszych
nawet nerwach, a kłopoty, które pojawiły się w ostatnich dniach, pogorszyły jeszcze sytuację. Bernice była czterdziestoletnią kobietą, elegancką, atrakcyjną i wyjątkowo inteligentną. Przed laty cieszyła się ogromnym powodzeniem w kręgach towarzyskich, ale zrezygnowała ze światowych uciech, by zająć się córką brata po śmierci jego żony, Elizabeth Reed. - Gotowe. - Ciotka zdjęła naczynie z ognia i przelała jego zawartość do miseczki. - Teraz wywar musi stygnąć przez godzinę. - Wytarła ręce w fartuch i zwróciła się do Madeline: - O czym chcesz ze mną porozmawiać, kochanie? - Obawiam się, że dzisiaj po południu pan Hunt zechce złożyć nam wizytę - powiedziała bratanica. Ciotka uniosła brwi. - On nie zamierza odwiedzić nas, moja droga. On zamierza zobaczyć się z tobą. - No tak. Rzecz w tym, że wczoraj w nocy, kiedy odprowadził nas do domu, powiedział bez ogródek, że chce mi zadać parę pytań. - Pytań? - Chce się dowiedzieć, skąd tyle wiem o nim i jego interesach. - To oczywiste, kochanie. Trudno mieć mu to za złe. Bądź co bądź dokładał zawsze wielu starań, by ukryć pewne fakty ze swego prywatnego życia. Potem nagle pewnej nocy pojawia się znikąd nieznana mu kobieta i żąda pomocy w uratowaniu swojej pokojówki. Przy okazji informuje go, że wie nie tylko o tym, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń, ale i o tym, że jest mistrzem Vanza. Każdy mężczyzna w jego sytuacji poczułby się zaniepokojony. - Z całą pewnością nie jest tym zachwycony. Obawiam się, że rozmowa z nim nie będzie przyjemna. Jednakże po tym, co zrobił dla nas ostatniej nocy, byłoby nietaktem wymówić się od spotkania z nim. - Owszem - zgodziła się Bernice. - Z tego, co wiem, minionej nocy wyrósł na bohatera. Latimer przez cały czas opowiada o wyczynach pana Hunta. - Latimer może sobie przedstawiać go jako postać heroiczną, ja natomiast muszę się z nim spotkać i wyjaśnić, skąd znam szczegóły jego życia. - Rozumiem, że sytuacja jest raczej niezręczna. Jesteś zakłopotana, bo chociaż z chęcią skorzystałaś z pomocy pana Hunta, to teraz nie wiesz, jak z nim dalej postępować. - On jest mistrzem Vanza. - Co nie oznacza, że zaraz musi być uosobieniem zła. Nie wszyscy członkowie Towarzystwa Vanzagarian są tacy jak Renwick Deveridge. - Bernice podeszła do bratanicy i położyła dłoń na jej ramieniu. - Nie musisz szukać daleko. Wystarczy, że pomyślisz o swoim
drogim ojcu, żeby się z tym zgodzić. - Tak, ale. - Czy jest w twoich dokumentach coś, co wskazywałoby na to, że Hunt ma jakieś złe skłonności? - No nie, ale... - Pamiętaj, że z pełną gotowością zajął się twoimi sprawami. - Nie zostawiłam mu zbyt wielkiego wyboru. - Nie bądź tego taka pewna - zaprotestowała Bernice, unosząc brwi. - Jestem przekonana, że nie poszłoby ci z nim tak łatwo, gdyby tego nie chciał. - Wiesz, ciociu, może masz rację. On wyjątkowo łatwo zgodził się współpracować ze mną - powiedziała Madeline z nadzieją w głosie. - Jestem pewna, że potrafisz mu dzisiaj wszystko wyjaśnić w sposób, który go zadowoli. Madeline pomyślała o przelotnym wyrazie zdecydowania w oczach Artemisa Hunta, kiedy żegnał się z nią pod drzwiami jej domu. Uczucie chwilowej ulgi zniknęło bez śladu. - Nie byłabym tego aż tak pewna. - Największym twoim problemem są zbyt napięte nerwy. - Ciotka sięgnęła po niebieską buteleczkę stojącą na stole. - Zażyj łyżeczkę tego lekarstwa przy porannej herbacie. Natychmiast poczujesz się lepiej. - Dziękuję, ciociu Bernice - powiedziała Madeline, biorąc miksturę. - Nie przejmowałabym się zbytnio panem Huntem - stwierdziła z ożywieniem Bernice. - Przypuszczam, że jemu chodzi wyłącznie o to, by nie został rozpoznany jako Sprzedawca Marzeń. Trudno mu się dziwić. Ostatnio obraca się w wyjątkowo ekskluzywnych kręgach. - Tak. Zastanawiam się tylko dlaczego. Nie wygląda na człowieka, któremu zależy na pozycji w eleganckim świecie. - Niewątpliwie szuka żony - stwierdziła Bernice z absolutną pewnością siebie. - Gdyby wyszło na jaw, że zajmuje się tego rodzaju interesami, pole jego poszukiwań zostałoby mocno zawężone. - Szuka żony? - Madeline sama była zdziwiona swoją reakcją na stwierdzenie ciotki. Dlaczego zaskoczyła ją uwaga, że Hunt ukrywa swoje interesy, bo szuka żony? Przecież był to logiczny wniosek. - Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy. Bernice spojrzała na nią wymownie.
- To dlatego, że jesteś zbyt zajęta wyobrażaniem sobie strasznych spisków i roztrząsaniem złowieszczych znaków, których doszukujesz się w zwykłych, drobnych zdarzeniach ostatnich dni. Nic dziwnego, że masz nerwy tak rozstrojone, że nie możesz nocami sypiać. - Chyba masz rację. - Madeline odwróciła się i ruszyła w stronę holu. - Jedno jest pewne. Muszę przekonać pana Hunta, że jego sekrety nie zostaną przeze mnie ujawnione. - Nie wątpię, że uda ci się to bez trudu, moja droga. Jesteś wystarczająco pomysłowa. Madeline udała się do biblioteki. Zatrzymała się przy oknie i wylała zawartość niebieskiej buteleczki do donicy stojącej tam palmy. Potem usiadła za biurkiem i pogrążyła się w rozmyślaniach. Ciotka ma rację. Artemis Hunt wyjątkowo chętnie dał się nakłonić do współpracy i wykazał się przy tym niebywałymi umiejętnościami. Kto wie, czy nie mógłby okazać się użyteczny w przyszłości? * * * Artemis opadł na oparcie fotela, założył nogę na nogę i bezmyślnie stukał nożem do otwierania listów w cholewkę buta. Patrzył przy tym na mężczyznę, który siedział po drugiej stronie szerokiego biurka. Henry Leggett był człowiekiem zajmującym się od dawna interesami Hunta. W jakimś sensie Artemis odziedziczył go po ojcu. Byli ze sobą związani nawet w czasach, kiedy nie prowadził żadnych znaczących interesów. Carlton Hunt też zresztą w niewielkim stopniu korzystał z jego usług. Artemis przywiązany był do ojca, ale nie mógł zaprzeczyć, że nie zadbał on w odpowiednim czasie o jego przyszłość. Po śmierci żony przestał się interesować resztkami rodzinnej fortuny. Henry i Artemis patrzyli bezradnie jak Carlton Hunt, lekceważąc wszelkie rozsądne rady, oddaje się hazardowi i przygodom w domach rozpusty. To wreszcie Henry przyjechał do Oksfordu, by powiadomić Artemisa, że jego ojciec zginął w pojedynku, będącym rezultatem jakiegoś karcianego sporu. To Henry musiał poinformować go ze smutkiem, że z rodzinnego majątku nic nie pozostało. Osierocony Artemis, by jakoś przeżyć, musiał sam zająć się hazardem. W przeciwieństwie do ojca miał talent do kart. Jednak życie hazardzisty uważał za zbyt niepewne. Pewnej nocy zwrócił uwagę na leciwego dżentelmena, który systematycznie wygrywał. Pozostali gracze często sięgali po butelkę z czerwonym winem, natomiast starszy