Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 236
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 702

Ranney Karen - Portrety miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Ranney Karen - Portrety miłości.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

Ranney Karen Górscy Lordowie tom: 2 Portrety miłości Dwoje ludzi połączonych uczuciem i rozdzielonych rodową nienawiścią w pięknym i dramatycznym romansie jednej z najbardziej lubianych amerykańskich autorek. Samotna wyprawa do opuszczonych ruin zamku skończyłaby się dla Isabel niechybną śmiercią, gdyby nie tajemniczy nieznajomy. Isabel nie przeczuwa jednak, że nieoczekiwany zbawca niebawem znowu pojawi się na jej drodze, by ocalić ją przed jej smutnym losem i okrucieństwem jej ojca. Dumny mężczyzna rozpala nieznany ogień w sercu dziewczyny. I on czuje ten sam płomień - lecz czy może zaufać córce wroga?

1 Lipiec 1775 Szkocja Nic nie zapowiadało tego, co miał przynieść ten piękny letni poranek, nie pojawił się żaden znak zwiastujący, że za parę godzin jej życie zmieni się na zawsze. Ale, jak Isabel uświadomiła sobie dopiero później, ważne wydarzenia często poprzedza nie uderzenie pioruna, lecz westchnienie. Pochyliła się nad końską szyją, frunąc nad ziemią tak szybko, że trawa pod kopytami zlewała się w smugę zieleni. Na tle jasnego błękitnego nieba rysowało się w oddali pasmo wzgórz. Z lewej Loch Euliss lśniło złotem w porannym słońcu; zmierzała przed siebie, w stronę ruin Gilmuir. Starą siedzibę klanu MacRae wzniesiono na cyplu, który wrzynał się w Loch Euliss i łączył pasem lądu z doliną. Niemal szorstki dotyk wiatru na policzkach sprawiał, że czuła się wolna i odważna. Ale było to ulotne wrażenie. Za każdym razem, kiedy wzbierał w niej ukryty bunt, czuła gorzki smak w ustach. Nawet teraz, kiedy zwolniła, jej ręce, w których trzymała wodze, zaczęły drżeć. Jej ojciec wraz ze swoją świtą przed niecałą godziną udał się do Inverness, ale Isabel zdawała sobie sprawę, że to nie gwarantuje jej pełnego bezpieczeństwa. Zawahała się przy kamiennym moście 2

i odwróciła w siodle, patrząc na przeganiane stado owiec. Pasterz nie spojrzał w jej stronę. Zsiadła z konia i przywiązała wodze do żelaznej belki, jedynej pozostałości drzwi frontowych. Stanąwszy między dwiema chylącymi się kolumnami, wkroczyła do Gilmuir. Płyty podłogi pokrywał ceglany pył, lecz korytarz łączący główną część zamku z klasztorem wydawał się nienaruszony. Pochyły dach pozostawał na miejscu, a światło słońca wpadało przez szpary w ścianie. Idąc korytarzem, Isabel wyciągnęła rękę, dotykając nagrzanych słońcem cegieł w geście powitania czy też prośby. Pochodziła z rodu Drummondów i była intruzem. - To gniazdo wrogów - powiedział kiedyś o Gilmuir jej ojciec. - Dobrze, że nie tam już żadnych MacRae - dodał ponuro. - Musiałbym wszystkich pozabijać. Ona jednak nie potrafiła wzbudzić w swoim sercu gniewu wobec ludzi, których nawet nie znała. Przy otworze widocznym w murze ruszyła w lewo, ku ruinom sali zebrań klanu. W górach nastało lato, ciepły wiatr myszkował po zakamarkach i, zrywając się niespodziewanie, wesoło szumiał wśród gruzu. O tej porze roku, kiedy wszędzie wokół kwitło życie, ruina Gilmuir spra- wiała ponure wrażenie pustki i opuszczenia. Z dawnej świetności nie pozostał nawet ślad. Ściany Gilmuir zapadły się, z wyjątkiem niewielkiego fragmentu, który też chylił się ku głębokiemu wykopowi pod ruinami, gdzie widać było plątaninę słupów i belek, podtrzymujących niegdyś strop. Jej wyobraźnia odtwarzała nieistniejące już szczegóły. Na suficie i ścianach z pewnością wisiały chorągwie MacRae. Pod stopami musiały lśnić deski podłogi nasączone ciepłym olejem. W nocy światła lamp i blask świec wydobywały z mroku malowane ściany, otwory okienne i luki strzelnicze. Wiatr szumiał wokół niej, igrając kosmykiem włosów przyjej policzku, jakby karcąc ją za tę chwilę melancholii. Pomyślała z uśmie- 3

chem, że wówczas zamiast zapachu kurzu w powietrzu unosiłaby się woń świeżych ziół i kwiatów. Zamek fascynował ją od dzieciństwa, kiedy była świadkiem, jak ojciec kierował wywózką kamieni i cegieł z Gilmuir oraz sąsiedniego Fortu William. Od tamtych czasów forteca i cypel, na którym stała, zawsze ją pociągały. Być może w pewien sposób to właśnie fascynacja Gilmuir zrodziła w niej zamiłowanie do rzeźby w kamieniu. Czasami zatracała się w pracy; twardy, szorstki kamień przypominał jej własne doświadczenia. Zdecydowane uderzenia dłutem ujawniały skrywaną chęć wyrwania się z takiego życia. Porzucając bezpieczny korytarz, wyszła na otwartą przestrzeń. Idąc wzdłuż ściany, nagle dostrzegła błysk światła. Uklękła przy fundamentach, patrząc na las słupów wyrastających z glinianej podłogi. Obok jednego z nich leżał blok kamienia - nie białawego czy złotawego piaskowca, lecz skały czarnej i lśniącej jak oko czarownika. Oceniając odległość od krawędzi do dna, uznała, że nie zdoła tam się dostać i wydobyć kamienia. Wstała i w tym momencie ziemia wokół niej osunęła się, a przerażona Isabel poleciała w dół. Upadła, ciężko dysząc. Oszołomiona, leżała bez ruchu, z trudem łapiąc powietrze. Miękki, drobny pył pod jej policzkiem, zmieszany ze spróchniałym drewnem, pachniał kwaśno. Podstawa słupów tonęła w mroku. Poza jej przerywanym oddechem nie rozlegał się żaden dźwięk. Gdy tylko próbowała głębiej zaczerpnąć powietrza, przeszywał ją ból. Przyciskając lewą rękę do żeber, Isabel uklękła z trudem, opierając się ramieniem o słup. W końcu udało jej się stanąć. Jak się stąd wydostać? Podniosła głowę, by ocenić, z jak wysoka spadła. Kiedy krążyła wśród słupów, szukając wyjścia, wzbijała tumany kurzu. Musiała znaleźć podwyższenie. Wróciła do miejsca, gdzie widziała czarny kamień. Przycisnąwszy dłoń do boku, uklękła ostrożnie. Przesuwając palcami po gładkiej, hebanowoczarnej powierzchni, 9

stwierdziła, że nie był to łupek. Czarny marmur, chłodny w dotyku i zbyt ciężki, żeby zdołała go przesunąć. Przechylając głowę, Isabel zastanowiła się, co mogłaby z niego wyrzeźbić. Najpierw wydostań się stąd, zanim zaczniesz zastanawiać się, jaki kształt kryje się w tym kamieniu. Oparła się o filar. - Pomocy! - Krzyk był zbyt słaby, żeby ktoś go usłyszał. Przyciskając obie ręce do boku, krzyknęła jeszcze raz. Słowo, wymowne w swojej prostocie, wydawało się grzęznąć w fundamentach. Tak jakby Gilmuir chciał ją uwięzić wśród ruin. Odchyliła głowę do tyłu, rozważając, jak długo będzie tu tkwić. Ludzie, których znała, omijali opuszczony zamek. Straciła rachubę czasu. W ogarniającym ją przerażeniu nie wiedziała, czy mijają godziny, czy minuty. Słońce stało teraz wprost nad głową, znacząc porę południowego posiłku, i jej nieobecność zaniepokoi matkę. W dzieciństwie słuchała opowieści o mitycznym Kruku, który ponoć spieszył z pomocą Szkotom w potrzebie. Isabel nagle zapragnęła, aby to była prawda, aby Kruk wybawił ją z pułapki, w którą wpadła z własnej głupoty. Pomyślała, że jeśli jej nie znajdą, pewnie umrze tutaj, dołączając do grona Gilmuir. - Proszę - szepnęła, kładąc dłoń na ścianie i opierając na niej czoło. - Proszę - powtórzyła jak modlitwę. Psotny wietrzyk burzył mu włosy i Alisdair odgarnął je niecierpliwie z czoła, wpatrując się w fortecę, o której opowiadano mu przez całe życie. Za Loch Euliss wznosiły się klify Gilmuir z pasmami beżu i połyskującego białego kamienia. Na szczycie, niczym zniszczona pordzewiała korona, tkwiła stara forteca MacRae. - To opuszczone miejsce, kapitanie - odezwał się głos u jego boku. Alisdair odwrócił się, spoglądając na pierwszego oficera. Kasztanowe włosy i broda Daniela zdawały się płonąć ogniem w popo- 10

łudniowym słońcu, rzucając blask na jego blade policzki. Miał cerę gryzipiórka, a nie człowieka, który pół życia spędził na morzu. Jego sympatyczną, choć zwykłą twarz w tej chwili znaczył grymas gniewu. Alisdair musiał znosić to gniewne spojrzenie każdego dnia, odkąd przed dwoma miesiącami opuścili Nową Szkocję. Rejs rozpoczął się w piątek, co, zdaniem Daniela, groziło katastrofą. Najpoważniejsze ostrzeżenie nadeszło jednak, kiedy Henrietta, kot pokładowy, zaczęła miauczeć, podczas gdy jeszcze cumowali w porcie. Według Daniela był to pewny znak, że podróż okaże się długa i niebezpieczna. Fakt, że tak szybko dotarli do Szkocji, a cała podróż przebiegała spokojnie, nie wpłynął na humor Daniela, który mimo to rzucał bezustanne ostrzeżenia. - Henrietta kichała - oznajmił teraz Daniel, zerkając na przekarmionego, mruczącego rozkosznie kota o białym gęstym futrze, którego trzymał w ramionach. - Z pewnością spadnie deszcz. - Wczoraj bawiła się i miał z tego wyniknąć huragan - stwierdził sucho Alisdair, spoglądając na bezchmurne niebo. Żeglarz jest zdany na wiatr i fale, zjawiska, nad którymi nie jest w stanie panować. Rytuały zapewniające bezpieczeństwo, dobrą pogodę oraz życzliwość morskich stworzeń stanowią część życia marynarza. Jednak Daniel, wyjątkowo przesądny, widział znaki również tam, gdzie ich nie było. Zazwyczaj funkcję pierwszego oficera pełnił jeden z jego braci, którzy teraz właśnie odprowadzali statki dla francuskich kupców. Daniel świetnie sobie radził i po powrocie do Nowej Szkocji miał objąć komendę nad statkiem handlowym. Na własnym statku, pomyślał Alisdair, Daniel będzie mógł wieścić zagładę ile dusza zapragnie. Spoglądając na ruiny Gilmuir, Alisdair rozważał słowa Daniela. Opuszczone miejsce? Pewnie tak. Ale również majestatyczne. MacRae wracali do Gilmuir, nawet jeśli tylko na dzień czy dwa. Temu niezwykłemu wydarzeniu powinny towarzyszyć dudy, jednak tu nie słychać było okrzyków wzruszenia ani pełnych smutku lub też radosnych powitań. „Fortitude" wpłynęła na jezioro, a komendom 6

Daniela odpowiadały okrzyki załogi, furkotanie rozwijanych na wietrze płóciennych żagli oraz chlupot spienionych fal uderzających o kadłub statku, dowód na to, jak silny jest prąd Coneagh Firth. Jego jedynym zadaniem była podróż do Londynu, do Gilmuir zawitał pod wpływem silnego impulsu, który odczuł niemal jako nakaz. Kiedy płynęli wzdłuż wybrzeża Szkocji, miał dziwne wrażenie, że wraca do domu. W ujściu rzeki Alisdair jakby rozpoznawał każdy zakręt, każdy prąd tam, gdzie wody oceanu stykały się ze słodkowodnym jeziorem. Żegluga przez Loch Euliss była łatwa - jakby zapisana w jego sercu i umyśle. Zmierzali do ukrytej, otoczonej skałami zatoczki, którą także znał z opowiadań z dzieciństwa. Zaprojektowany przez niego statek o zgrabnej opływowej sylwetce mknął szybko jak morski ptak. Podnosząc rękę, Alisdair dał znak, żeby opuścić jedenastostopową kotwicę na rufie, tak żeby ledwie przebiła powierzchnię wody. To powinno wystarczyć, by wyhamować „Fortitude". Przed nimi rozciągał się łańcuch górski. W przeciwieństwie do Gilmuir, zbudowanego, a następnie zniszczonego ludzką ręką, ten cud natury przetrwał nienaruszony, wznosząc się od dna jeziora niczym szczęka mitycznego potwora. Prześlizgnąwszy się obok ostatniej skały, „Fortitude" skierowała się do zatoczki niemal z wahaniem, jakby niepewna przyjęcia. W zamkniętym z trzech stron wysokimi klifami miejscu panowała cisza. Ptaki, schowane w gniazdach na chropowatej skale, milczały. Fale z cichym szmerem obmywały kamienisty brzeg. Wiatr niemal ustał, tylko lekka bryza muskała pokład statku. Obie kotwice, zarówno rufowa, jak i dziobową, rzucono na dno, załoga przygotowywała się do postoju, który - z konieczności - miał być krótki. Alisdair musiał stawić się w Londynie u hrabiny Sherbourne. Wydając rozkaz spuszczenia łodzi, zaczął schodzić po sznurowej drabince. 12

- Iść z tobą? - zapytał Daniel, przechylając się przez burtę. - Nie - odparł Alisdair, zerkając w górę. Tym razem Daniel nie dociekał dlaczego ani też nie przytaczał żadnych przesądów, które pasowałyby na tę okoliczność; wyczuł, zapewne, że Alisdair chce przez chwilę być sam. Daniel skinął głową, odsuwając się od relingu. Przeprawa przez zatoczkę okazała się łatwa. Alisdair wyciągnął łódź na piasek, przywiązując linę do głazu. Wyprostował się i uśmiechnął - na stałym lądzie poczuł się dziwnie. Ziemia wydawała się nieruchoma i martwa; nie było prądu, odczucia ruchu jak wtedy, kiedy statek kołysał się na falach. Zabrał z łodzi lampę i ruszył kamienistym brzegiem do jaskini. Schylony, wszedł do wnętrza, a potem rozejrzał się dokoła. Tak, jak mu opowiadano, w jaskini znajdowało się malowidło sprzed paru wieków, przedstawiające ukochaną świętego Ionisa. - Jest piękna - powiedziała kiedyś jego matka o kobiecie z obrazu. - Nie tak piękna, jak ty, ukochana - wtrącił ojciec, uśmiechając się do niej. - Ale cóż, to nawet dobrze, że sama nie zdajesz sobie sprawy, jaka jesteś śliczna. Alisdair przypomniał sobie, że on i jego bracia odwrócili się wówczas z niesmakiem. Rodzice zawsze patrzyli na siebie, uśmiechając się czule, jakby świat wokół nich nie istniał. Dopiero jako dorosły zrozumiał, jak bardzo się kochali. Matka się nie myliła. Kobieta na malowidle była piękna. Długie czarne włosy zdobił wianek ze stokrotek; odniósł wrażenie, że wita go spojrzenie jej zielonych oczu i ujmujący uśmiech. Dama serca świętego Ionisa. Po drugiej stronie jaskini znajdowało się przejście, którego szukał. Zerknąwszy na schody, Alisdair stwierdził, że nie potrzebuje lampy. Postawił ją na dolnym stopniu i ruszył w górę. Towarzyszyło mu echo jego własnych kroków. Przyjemny wiaterek ożywiał powietrze. Pod szczytem natrafił na połamane kamienne 8

płytki, jedną z żelaznym pierścieniem. A więc takie było rozwiązanie zagadki. Światło padało na schody przez rozbite drzwi. Podciągnął się na ramionach zaskoczony zniszczeniem. Czyżby Anglicy, rozwścieczeni zniknięciem pułkownika, utorowali sobie drogę siekierami? Jednak to, że obie tajemnice wyszły na jaw, nie miało już znaczenia. Wszyscy MacRae wiedzieli o istnieniu zatoczki i schodów w jaskini, ponieważ albo sami uciekali stąd przed trzydziestu laty, albo byli potomkami tych, którzy wówczas opuścili Szkocję. Z klasztorem bardziej kojarzy się mrok niż jasne światło słońca. Tu brakowało jednak dachu i ścian, poza płytami posadzki niewiele zostało z dawnej budowli. Panował tam jednak spokój pełen melancholii, jakby oczekiwano zagłady i opłakiwano Gilmuir. Na tyłach klasztoru, od strony Loch Euliss ciągnęły się niegdyś arkady. Przetrwał tylko fragment łuku, tworząc ramy widoku rozpościerającego się przed oczami Alisdaira. Loch Euliss zwężało się stopniowo, wpływając do Coneagh Firth, a stamtąd do morza. Po obu stronach jeziora ciągnęły się lesiste doliny; drzewa wydawały się bardziej czarne niż zielone. Wszedł do sieni, którą opisywano mu wielokrotnie. Fortecę zbudowano pierwotnie na planie litery „H"; zamek łączył z klasztorem kryty korytarz. Jednak śladów wskazujących na to, czym był niegdyś zamek Gilmuir, zostało niewiele. Brakowało wysokich kominów, stromych dachów, potężnych starych murów. Wszędzie wokół widać było ruiny. Ojciec Alisdaira spędził tutaj lata wczesnej młodości, potem w zamku więziono jego matkę jako zakładniczkę, zanim stała się rebeliantką, a następnie żoną angielskiego pułkownika - towarzysza zabaw z dzieciństwa, którego nie rozpoznała, a który później zdradził. Tutaj jego prapradziadek sprawował władzę lairda, a klan dotknęła tragedia, jaką zapoczątkowała śmierć babki. Alisdair miał wystarczająco dużo powodów, żeby czuć się związany ze starym zamkiem. Pamiętał słowa wuja Hamisha, które usły- 14

szał w młodości: „Nieważne, gdzie się urodziłeś, chłopcze. Jeśli jest w tobie kropla krwi MacRae, zawsze będziesz z Gilmuir". Niespodziewanie Alisdaira dobiegł cichy, żałosny krzyk, jakby duchy Gilmuir zbudziły się na jego powitanie. Pokręcił głową rozbawiony, że pozwolił, by na chwilę opowieści z dzieciństwa zmąciły mu rozum. Wszedłszy w korytarz, stanął obok stosu gruzu i ściany pochylonej nad ziemnych otworem. Dźwięk się powtórzył, ale tym razem, zamiast wzbudzić ciekawość, płaczliwy krzyk rozzłościł Alisdaira. - Nie wierzę w duchy - oznajmił głośno, spoglądając w dół. Poczuł mrowienie w karku, gdy w mroku coś się poruszyło. - Bardzo się z tego cieszę - odezwał się słaby kobiecy głos. Zmarszczył brwi, wpatrując się w ciemność. - Pokaż się - powiedział. Postać wysunęła się z cienia w popołudniowe słońce, patrząc w górę z poważnym wyrazem twarzy. Przez chwilę zastanawiał się, czy może naprawdę w Gilmuir są duchy. Dziewczyna wyglądała jak kopia ukochanej Ionisa, pracowicie uwiecznionej na naskalnym malowidle. Nie była duchem, lecz człowiekiem. Kolor jej oczu przypominał delikatną zieleń łodygi kwiatu. Mimo powagi sytuacji usta zdradzały skłonność do uśmiechu. Ostre rysy twarzy przykuwały wzrok. Policzki, podobnie jak bladoniebieską prążkowaną spódnicę, znaczyły smugi brudu. Poplamiona biała chusta, której końce przytrzymywała brosza przypięta do żółtego żakietu, zwisała luźno. Dziewczyna miała czarne włosy, przewiązane ciemnoniebieską wstążką - tego samego koloru co rąbek spódnicy. - Cóż... - odezwał się w końcu. - Jeśli nie jesteś duchem nawiedzającym Gilmuir, to kim jesteś i co tu robisz? Powoli przesuwała wzrokiem w górę od czarnych butów z wywiniętymi cholewami do brązowych bryczesów. Na kamizelkę 10

z grubej wełny zarzucił brązowy kubrak z szerokimi karmazyno-wymi wyłogami. Kasztanowate włosy związał na karku; wysoki kołnierz płaszcza obramowywał brodatą twarz o gęstych brwiach i oczach jasnobłękitnych jak poranne niebo. Niezwykły wybawca. Isabel cofnęła się o krok. - Czy jesteś żołnierzem? - zapytała, ponieważ nigdy nie widziała, żeby ktoś, poza wojskowymi, nosił tartan. Kiedyś, w Inverness, przyglądała się oddziałowi mężczyzn w równie imponujących strojach. Był to wyruszający na wojnę regiment szkockich górali w służbie angielskiego króla. - Nie - odparł krótko. - A ty? Kim jesteś? - Nie jestem duchem - powiedziała, schylając się ostrożnie, żeby podnieść skórzaną sakwę. - Ale mogłabym stać się nim, gdybym pobyła tu dłużej. - Zawiesiła torbę na ramieniu i znowu spojrzała w górę. - Pomożesz mi? Ukląkł, mierząc odległość, po czym położył się płasko na ziemi. Wyciągnął w dół obie ręce, a gdy stanęła na palcach, chwycił ją za nadgarstki. Podniósł się na kolana, potem stanął, ciągnąc ją w górę. Isabel starała się nie zwracać uwagi na ból, ale nie wiedziała, czy starczy jej sił, by go znieść. Uderzyła kolanami o gładką kamienną ścianę. Chwilę później poczuła twardą ziemię pod stopami i muśnięcie ciepłego słońca na twarzy. Przezornie odsunęła się od fundamentów i ponownie spojrzała na nieznajomego. Mimo wysokiego wzrostu przy nim poczuła się mała. Nieznajomy sprawiał wrażenie człowieka nawykłego do wydawania rozkazów, zwłaszcza teraz, kiedy stał na rozstawionych nogach z dłońmi splecionymi za plecami. Tylko jedna osoba w jej życiu emanowała taką siłą - jej ojciec. Magnus Drummond, niski, krzywonogi mężczyzna, nosił się jak król. - Kim jesteś? - szepnęła. - MacRae - odparł, marszcząc brwi. 11

- Nie ma już MacRae - odparła, kładąc rękę na piersi. - Widzisz przed sobą jednego z nich. - Mówił jak Szkot, ale z nutką obcego akcentu. - A ty? - ponowił pytanie, podchodząc bliżej. - Kim jesteś? - Wyciągnął dłoń, jakby chciał jej dotknąć. Odsunęła się gwałtownie, odczuwając w tej samej chwili przeszywający ból w boku. - Jesteś ranna. - Jego palce musnęły wierzch jej dłoni. - Nic mi nie jest. - Znowu cofnęła się o krok. Postąpił za nią przejęty współczuciem. Złoczyńca wolałby nie mieć go za sędziego. Ale moje kłamstwo jest przecież niewinne, myślała Isabel, podczas gdy jego niebieskie oczy zdawały się przewiercać ją na wylot. Cofając się, Isabel miała nadzieję, że za nią nie pójdzie. - Jak się stało, że wpadłaś do dołu? Czemu przyszłaś do Gil-muir? - Podszedł bliżej. Odsunęła się od niego i tym razem wydawał się rozumieć. Jeszcze jeden krok i pozostał na miejscu. Isabel pogłaskała konia i odwiązała wodze. Wiedziała, że jazda wierzchem narazi ją na ból, postanowiła więc wrócić do domu pieszo. Odwróciła się w stronę ziemnego wału. - Co robisz na ziemi MacRae? - powtórzył pytanie. Isabel stanęła twarzą do niego. - To już nie jest ziemia MacRae - powiedziała, pragnąc, żebyjej słowa nie były prawdą. - Od lat nie ma tutaj MacRae. To własność Magnusa Drummonda - dodała, opuszczając Gilmuir i nieznanego mężczyznę. 2 Dwa razy odwróciła się, patrząc na niego; zarumieniła się pod wpływem jego wzroku. Poważne spojrzenie jej zielonych oczu 17

wracało do niego, tak jakby, pomyślał Alisdair, nie mogła uwierzyć, że istnieje naprawdę. Nie znali swoich imion, ale przez chwilę byli ze sobą tak blisko, jak mąż i żona. Wciąż czuł dotyk jej ciała, gdy w ostatniej sekundzie, zanim jej stopy stanęły na ziemi, przycisnął ją mocno do siebie. Szczupła postać dziewczyny odcinała się od błękitnego letniego nieba, jej włosy spływały na plecy jak wachlarz. Przeszła przez most, prowadząc konia. Alisdair zastanawiał się, jakie odniosła obrażenia. Choć temu zaprzeczała, dostrzegł ból w jej oczach. Kim była? Kobietą ostrożną, o czym świadczyła ledwo zauważalna zmiana wyrazu twarzy od ciekawości do nieufności. Śliczną zagadką, której słowa wzbudziły jego niepokój. Podniósł rękę, pocierając brodę kostkami palców. Cóż, pewnie dlatego od niego uciekła. Miał zwyczaj nie golić się podczas podróży, póki nie wróci do domu. Jak należało rozumieć jej słowa, że to ziemia Drummonda? Zauważył ruch po prawej stronie. Stado owiec pasło się w dolinie, spod rzadkiej sierści chudych zwierząt przeświecała różowa skóra. Zmarszczył brwi i zrobił kilka kroków w tamtą stronę, ale zatrzymał go głos pierwszego oficera. - Piękne miejsce - zauważył Daniel. - Choć to zupełnie ruina. Alisdair spojrzał na Daniela. Większość załogi kręciła się wśród ruin. Ci ludzie także wywodzili się od mieszkańców Gilmuir i o tym, co dzisiaj zobaczyli, będą opowiadać w domu. - Nie ma fortu - stwierdził nagle ze zdumieniem Daniel. Alisdair musiał przyznać mu rację. Kobieta tak pochłonęła jego uwagę, że nie zauważył zniknięcia Fortu William. Wzniesiony po Culloden, fort stanowił angielski bastion w tej części szkockich gór. - Jest brzydki - orzekła kiedyś jego matka. - Psuje krajobraz. - Fortyfikacje zbudowano na wzór angielskich fortów - wtrącił jego ojciec z uśmiechem. - Wykorzystaliśmy go, stawiając naszą pierwszą osadę. 18

Alisdair w towarzystwie Daniela ruszył w stronę resztek fortu. Na miejscu budowli pozostał tylko zarys ceglanego muru, nie było ścian ani drzwi. Zachowało się tylko parę drewnianych belek z dawnej stajni. - Widać po prostu zniknął. - Alisdair, ku swojemu zdumieniu, odczuł dziwną satysfakcję. Daniel skinął głową, przyglądając się ruinom fortu. - Ciekawjestem, dlaczego odeszli? - Co ich tu trzymało? - odparł Alisdair z lekkim uśmiechem. - Wykonali zadanie. - Jego niechęć do Anglików wiązała się raczej z ich pretensjami do Nowej Szkocji i paternalistyczną postawą Korony na Wschodzie niż jej zachowaniem w Szkocji. Jego ojciec był w połowie Anglikiem, o czym większość MacRae z Przylądka Gilmuir wolała nie pamiętać. - Co wiesz o Drummondach? - Słyszałem, że to banda złodziei - oznajmił pierwszy oficer. -Zawsze kradli nam konie i bydło. Alisdair stłumił uśmiech. MacRae zajęli tę ziemię przed wiekami, walczyli, żeby ją utrzymać, zbudowali kamienną fortecę, żeby strzec okolicznych terenów. Ludzie tego pokroju na pewno dorównywali dzikością Drummondom i bez wątpienia także nieraz splamili się łupiestwem. Alisdair przeszedł przez ziemny wał, zostawiając Daniela za plecami. Ziemia straciła barwę soczystej zieleni; owce wyskubały trawę do piasku. - Wynoś się z tej ziemi! - zawołał Alisdair, podchodząc do pasterza. Mężczyzna miał na sobie brązowe spodnie, takąż koszulę i wysłużone buty, które wyglądały, jakby w każdej chwili mogły się rozpaść. Jasnowłosy młodzik patrzył piwnymi oczami z chłodną arogancją. - Jesteś zatem Magnusem Drummondem? - odezwał się, lustrując Alisdaira wzrokiem od stóp do głów. - Nie wyglądasz jak on. - Jestem MacRae - odparł Alisdair równie arogancko. - A co to może mnie obchodzić? 14

- Ponieważ to ziemia MacRae - rzucił z rosnącą irytacją. - Nie ma tutaj MacRae od dawna - stwierdził młodzieniec. -Sądzisz, że powinienem pójść do Drummonda i powiedzieć mu, że widziałem ducha? - Sądzę - rzekł powoli Alisdair - że powinieneś wynieść się z mojej ziemi. Przyjrzał się stadu. Na skraju łąki pasła się owca z dzwonkiem na szyi. Owce nie były uparte, lecz głupie, stado szło za przewodnikiem bez wahania, czasami narażając się na śmierć. W domu Alisdaira też hodowano owce, nie tylko na mięso, lecz także na wełnę, którą potem przędła jego matka razem z innymi kobietami. Podszedł do stada, chwycił owcę za rzemyk, na którym był zawieszony dzwonek, i zaczął ją prowadzić w stronę południowo-zachodniego krańca doliny. - Nie możesz tego zrobić. - Pasterz wymachiwał kijem za jego plecami. - Zabierz je z mojej ziemi - powtórzył spokojnie Alisdair. Owce ruszyły za nim, formując trójkąt; ich beczenie zagłuszało sprzeciwy pasterza. Chłopak chwycił Alisdaira za rękaw. Alisdair, nie zatrzymując się, strzepnął brudną rękę. - Drummondowi to się nie spodoba! - krzyknął pasterz. Alisdair uniósł brew, dając mu do zrozumienia, jak mało szanuje zdanie Drummonda. Zatrzymał się, zwracając się do pasterza. - Gdzie jest ten twój Drummond? - Chcesz mu powiedzieć, że to twoja ziemia? - zapytał młodzieniec z niedowierzaniem. - Tak jest - odparł szorstko Alisdair. Chłopak przyglądał się Alisdairowi przez chwilę, jakby oceniając siłę jego postanowienia. - Chciałbym być przy tym spotkaniu. Chętnie wskażę ci drogę do Fernleigh. - I zabierz stąd owce - dodał Alisdair. 15

Kiwnął głową, zaczepiwszy zakrzywionym końcem laski rzemyk na szyi owcy. Uśmiechając się szeroko, wyprowadził stado. Alisdair śledził go przez chwilę wzrokiem, po czym ruszył do Gilmuir. Słońce barwiło ruiny złotym blaskiem i Alisdair przez moment gotów był uwierzyć, że zamek wrócił do pierwotnego kształtu. Załoga „Fortitude" wciąż się tam kręciła, część ludzi stała jak zaczarowana, wpatrując się w jezioro. Ich obecność wnosiła życie do ruin, przywołując w wyobraźni obrazy z dawnych czasów, zanim Anglicy obrócili Gilmuir w perzynę. W Nowej Szkocji powstała najpierw osada złożona z drewnianych chałup, skupionych wokół fortecy. Z latami drewniane chaty zostały zastąpione przez domostwa z kamienia, które lepiej chroniły przed ostrym zimowym wiatrem. Skóry zwierząt i jaskrawe, świeżo utkane tartany zdobiły ściany domów. W każdym z nich pachniało nowością, ściętym drewnem, z którego zbijano łóżka, krzesła i stoły. W Nowej Szkocji nie było niczego, co pochodziłoby z tak odległej przeszłości, jak ten zamek. Jednak MacRae, którzy tam kiedyś mieszkali, chętnie jej się wyrzekli, aby tylko zapewnić przyszłość sobie i swoim dzieciom. Może nie było warto zawracać sobie głowy Gilmuir; marzyć, żeby odwrócić bieg historii. Nie mieszkał tu ani nie zamierzał zamieszkać; jego domem były pokład albo wyspa, nazwana na cześć tych ponurych, opuszczonych ruin. Mimo to Alisdair nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, że ta ziemia i ta forteca należy do MacRae, niezależnie czy mieszkają tu, czy nie. Dom znajdował się w odległości zaledwie paru mil, został zbudowany na najwyższym wzniesieniu na ziemi Drummondów. Początkowo, jak opowiadano Isabel, Fernleigh było jedynie pagórkiem otoczonym głębokim rowem. Z upływem stuleci Drummondowie wznieśli tam drewnianą fortecę, a następnie opasali ją kamiennym murem. Potem jej ojciec pokrył zewnętrzne ściany cegłą zabraną z angielskiego fortu. 21

Fernleigh, czworoboczna budowla z czerwonego piaskowca, górowało nad okolicą. W tym domu nie czuło się radości czy szczęścia. Śmiech czy wymuszony chichot rozlegały się wśród kamiennych murów tylko w odpowiedzi na pijackie dowcipy ojca Isabel. W wąskich korytarzach i pokojach Fernleigh, gdzie chłód wnosiły przeciągi, słyszano najczęściej jego gniewne wrzaski. - Jestem ważnym człowiekiem - oznajmił jej kiedyś. - Człowiekiem, który wzbudza strach i szacunek w całej Szkocji. - Podejrzewała, że nie była to czcza przechwałka, ponieważ często w ich domu pojawiali się przybysze z Edynburga czy Inverness, którzy całymi dniami prowadzili jakieś rozmowy z Magnusem Drummondem. Jednak życie w Fernleigh nie pod każdym względem było ponure. Rodzina cieszyła się pięknymi strojami i dobrym jadłem. Ale te przyjemności nie pozwalały zapomnieć o strachu. Isabel pamiętała, że zawsze na widok ojca wilgotniały jej dłonie, żołądek ściskał się ze strachu. Na ogół usuwała mu się z drogi, bo im rzadziej ją widywał, tym rzadziej była karana. Ten człowiek wyszukiwał słabości wroga i zręcznie je wykorzystywał. Jego spryt zapewniał Drummondom bezpieczeństwo. Ojciec jednak swoją nieufność rozciągał na własną rodzinę, widząc wrogów nawet w żonie i córce. Z latami Isabel uświadomiła sobie, że ojciec nigdy nie złagodnieje, a ona nigdy nie będzie kochaną córką. Nigdy nie zdołają się porozumieć. Kiedy przyjęła to do wiadomości, poczuła dziwną ulgę. Uwolniła się od obowiązku wzbudzania w sobie miłości do ojca. Podała Robbiemu wodze, a chłopiec stajenny wziął je, nie pytając, dlaczego wróciła do domu pieszo. Robbie był towarzyszem jej niebezpiecznych przygód; nigdy nie mówił o jej potajemnych wyprawach do Gilmuir. Nie wspominał też nikomu o kamieniach, jakie dla niej przechowywał; wiele razy także uprzedzał ją, co robi ojciec. 22

- Wrócił wcześnie - szepnął Robbie, rozglądając się wokoło. Isabel uśmiechnęła się uspokajająco i kiwnęła głową. - Zatrzymaj to dla mnie - szepnęła, podając mu skórzaną sakwę z narzędziami. Skłonił głowę na zgodę; robił to już nieraz. Isabel skierowała się do wejścia kuchennego. Kiedy przechodziła nikt - ani kucharka, ani żaden z kuchcików - nie zwrócił na nią uwagi. To wcale nie był dobry znak. Wszystkie korytarze Fernleigh wiodły do małej okrągłej komnaty, prawdopodobnie najstarszej w zamku. Wytarte setkami stóp kręte schody w murze prowadziły na drugie i trzecie piętro. Światło wpadało jedynie przez wysoko umieszczone strzelnicze otwory. Latem w Fernleigh do tej komnaty docierał lekki powiew, ale zimą trudno było znieść chłód. Klatki schodowej, dwóch wejść do holu oraz drzwi frontowych strzegli młodzi mężczyźni w czarnych bryczesach, białych koszulach, czerwonych kamizelkach i czarnych kubrakach z lśniącymi srebrnymi guzikami z herbem Drummondów. Kosztowna liberia jak na skąpego lairda, ale skąpstwo ojca czasami ustępowało przed jego dumą. Mężczyzn dobierano ze względu na postawę i odwagę oraz zręczność w walce; jednakże nie na wojnie, lecz w tawernach Inverness. Magnus Drummond najmował do służby takich, co pięścią odpowiadali na zniewagę lub używali jej jako argumentu w dyskusji. Isabel przeszła obok strażników, którzy nawet na nią nie spojrzeli. Komnata jej matki znajdowała się na drugim piętrze, a jej własna na trzecim, tam gdzie pomieszczenia służby. Zaczęła wspinać się ostrożnie po wytartych stopniach; cień Isabel tańczył na ścianie za jej plecami. - Gdzie byłaś, córko? Isabel spojrzała w dół na ojca, czując, że ogarniają panika. Był ubrany podobnie jak strażnicy, ale zamiast spodni nosił bryczesy do 18

kolan i wzorzyste pończochy. Zdjął kubrak, na co nigdy nie pozwoliłby innym mężczyznom w domu. Jego gładko ogolona twarz mogła być kiedyś przystojna, ale z wiekiem złość odcisnęła ślad na jego rysach. Nie dało się odczytać wyrazu otoczonych zmarszczkami orzechowych oczu. Głębokie bruzdy żłobiły policzki, całość fizjonomii uzupełniały nadąsane usta i mocno pofałdowane czoło. - Chodź, porozmawiamy - powiedział zdradliwie miłym tonem. Odwróciwszy się, wszedł do sali zebrań klanu. Rzekomo pogodny nastrój ojca nie podniósł jej na duchu. Isabel zaczerpnęła głęboko powietrza, zbierając odwagę, zeszła po schodach, dłonią przesuwając po ścianie. Sala klanu robiła teraz przygnębiające wrażenie, ale kiedyś musiało być inaczej. Ściany miały dawniej barwę jasnego błękitu, który łagodził kanciaste linie. Z latami farba zjaśniała, odsłaniając szary kamień. Podłoga, ułożona z kamiennych, starych, zaokrąglonych na rogach płyt, w niektórych miejscach była niebezpiecznie zapadnięta. Ponad ogromnym kominkiem znajdował się jedyny przedmiot w pomieszczeniu, który mógł cieszyć oko. Przekazywana ustnie legenda głosiła, że pierwszy Drummond przybył z Anglii do Szkocji jako rycerz pielgrzym. W dzieciństwie Isabel przychodziła tu, żeby patrzeć na pełen światła obraz. Rycerz klęczał na ziemi, a słoneczna poświata spowijała go niczym błogosławieństwo. Stojący obok niego wiklinowy kosz oznaczał, że zawitał w nowym domu z niemal pustymi rękami. Opierał czoło na rękojeści wbitego w ziemię miecza. Na złoto-srebrnym tle widniało jedno łacińskie słowo. Pewien z nielicznych zalotników, biegły w piśmie, przetłumaczył jej ów napis: „Wierność". Wyobrażała sobie, że kiedyś kolory musiały aż wibrować. Kobalt i szkarłat, złoto, żółć i najczystsza biel. Czas sprawił, że barwy zbla-kły, wystawiając na działanie powietrza ołów pod spodem. Dlatego też brakowało fragmentów, które zastąpiono płytkami żelaza, co w sumie dawało surowe, lecz imponujące dzieło sztuki. 19

Mężczyźni z rodu Drummondów przyjęli z latami tę rycerską przysięgę wierności - Szkocji i własnemu klanowi - za własną. Jednak ojciec Isabel nagiął tradycję, poczuwając się do wierności jedynie wobec samego siebie i swojego majątku. Isabel spojrzała w róg pokoju. Matki nie było na jej zwykłym miejscu. Wolała się oddalić? Czy też Leah zabroniono zbliżać się do sali, kiedy karano córkę? Jeszcze jeden znak; czuła, jakby w żołądku miała bryłę lodu. Podeszła do stołu, gdzie ojciec siedział obok drugiego mężczyzny. Pasterz zerknął na nią ukradkiem, po czym odwrócił głowę. Ogarnęła ją rezygnacja. Jednak ją widział. Skoro tak, dlaczego jej nie pomógł? - Gdzie byłaś, Isabel? - W Gilmuir - odparła cicho, schylając głowę. Złożyła dłonie, przyjmując postawę pełną pokory. Podniósł się, nogi wymyślnie rzeźbionego krzesła zazgrzytały na kamiennej posadzce. - Czyż nie zabroniłem ci tam bywać? - zapytał, podchodząc bliżej. - Tak - szepnęła, tłumiąc strach. - Wyciągnij rękę - rzekł niemal łagodnie. Wyciągnęła rękę, rozwierając palce. Wyciągnął nóż zza cholewy, a Isabel zamknęła oczy, szukając w wyobraźni ciepłego, ciemnego schowka, w którym ukrywała się w takich chwilach. Poczuła, że ostrzem noża dotknął nasady kciuka, i zmusiła się, żeby jej nie cofnąć. Czekałaby ją jeszcze większa kara. - Opowiedz mi o mężczyźnie, którego spotkałaś - powiedział, przesuwając delikatnie ostrze od nadgarstka aż do czubka środkowego palca córki. Naciskał lekko, żeby nie przeciąć skóry, ale groźba była wyraźna. Otworzyła oczy. - O MacRae? 25

- O nim właśnie - rozkazał, ponownie umieszczając ostrze noża u nasady jej palca. W przypływie nagłej paniki pomyślała, że zamierzał go uciąć. - Mężczyzna jak każdy inny - odparła, drżąc. - Jak wygląda? - Wysoki, z brodą. Niebieskie oczy - dodała. - Tak jasne, że wydają się przezroczyste. - Oczy MacRae. - Zapatrzył się w przestrzeń, jakby widział spotkanego mężczyznę. Chwile mijały powoli, zanim znów zwrócił na nią uwagę. -Jak mam cię ukarać, Isabel? - zapytał, patrząc na jej dłoń. - Mam obciąć jeden palec czy kilka? Powiedz, jak mam cię nauczyć posłuszeństwa? Ręka jej drżała, ale Isabel milczała. Lód z żołądka spłynął do stóp i palców rąk, w ustach czuła znajomy kwaśny smak strachu. - Może nacięcie tutaj - powiedział, znacząc ślad u nasady jej kciuka. Krew natychmiast napłynęła, wypełniając rankę w kształcie małego łuku. D jak Drummond? Znak wyzwania. Znak rozpaczy. -Pokojówki przeszukają twój pokój i przyniosą mi wszystko, co ma jakąś wartość. I może zakaz opuszczania pokoju aż do zamążpójścia nauczy cię słuchania moich poleceń. Nie na taką lekcję zasługujesz, Isabel, ale dzięki temu zapamiętasz, kim jestem. Nagle uświadomiła sobie, że nie może jej pobić ani okaleczyć. W ten sposób zmniejszyłby jej wartość w oczach przyszłego męża. Powinna była się domyślić, że chytrość ojca zwycięży jego gniew. Isabel zachowała milczenie; jako dziecko nauczyła się, by nigdy nie przeciwstawiać się ojcu. Ale nawet jeśli akty buntu - tajemne wyprawy do Gilmuir - były teraz niemożliwe, to myśli należały tylko do niej. Powoli odsunął nóż, dając znak, że może odejść. Zacisnęła dłoń, żeby powstrzymać krwawienie, i uciekła, bojąc się, że ojciec zmieni zdanie i ukarze ją jeszcze brutalniej. 26

3 Wiemy przynajmniej, co się stało z Fortem William - rzekł Alisdair, patrząc na południową ścianę fortecy Drummonda. - Nigdy bym nie pomyślał, że Szkot wykorzysta cegły z angielskiego fortu do budowy własnego domu - stwierdził Daniel z niesmakiem. Zbliżali się do Fernleigh bez pośpiechu, dając ludziom Drummonda czas, żeby zawiadomili swojego pana o ich przybyciu. - Na pewno chcesz to zrobić? - upewnił się Daniel z troską. -Powinniśmy przyjść tu z całą załogą. - Wątpię, żeby Drummond był aż takim gwałtownikiem - odparł Alisdair z uśmiechem. - Dlaczego sądzisz, że cię posłucha? - Dlaczego sądzisz, że nie? - To Drummond - powiedział po prostu Daniel. - Oto dlaczego. Zatrzymali się przed dębowymi drzwiami okutymi żelazem. Miało się dziwne wrażenie, że nie pasują do budynku, i Alisdair zastanowił się, czy chciwość Drummonda nie skłoniła go przypadkiem do tego, żeby zabrać nie tylko cegły, ale i część Gilmuir. Niewykluczone, że do ostatecznego zniszczenia starego zamku przyczynili się nie Anglicy, lecz jakiś Szkot. - Nie jesteś chyba na tyle szalony, żeby wejść tam w pojedynkę? - zapytał Daniel z niedowierzaniem, kiedy Alisdair gestem ręki dał mu znak, żeby został. Alisdair skinął głową, ujmując żelazną kołatkę. Drzwi otworzyły się powoli, jakby Fernleigh niechętnie przyjmowało gości. Pojawił się w nich młody człowiek o twarzy spiętej i bez wyrazu. - Chcę się widzieć z Drummondem - oznajmił Alisdair. - A kim pan jest? - Alisdair MacRae. 22

Chwilę później strażnik został odepchnięty na bok. W progu stanął starszy mężczyzna. Bruzdy na jego twarzy wskazywały, że jest w wieku zbliżonym do ojca Alisdaira, ale podczas gdy łan MacRae wciąż przyciągał wzrok kobiet, Alisdair wątpił, by jakaś dama spojrzała łaskawie na tego mężczyznę. Krzywy, napuchnięty nos tkwił pośrodku spalonej słońcem twarzy. Kasztanowate, przetykane siwizną włosy spadały luźno na ramiona, a krzaczaste brwi osłaniały wąskie, głęboko osadzone oczy o nieprzyjemnym wyrazie. Magnus Drummond. - To ty przegnałeś owce z ich własnego pastwiska - zauważył szorstko. Wymianę grzeczności można było zatem sobie darować, co odpowiadało Alisdairowi. Nie miał czasu na fałszywe uprzejmości. - Pasły się na mojej ziemi - oświadczył, krzyżując ramiona na piersi. - Jaki masz powód, by uważać, że to twoja ziemia? - Drummond zmarszczył brwi. - Taki powód, że jestem MacRae - oznajmił Alisdair stanowczo, robiąc krok do przodu. - Jestem potomkiem dawnego lairda. - Jeśli naprawdę jesteś tym, za kogo się podajesz, to gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata? - Za morzem. - Alisdair nie miał ochoty udzielać Drummon-dowi bardziej szczegółowych informacji. - Cóż, to sobie tam wracaj - odparł Drummond. - W świetle prawa ja jestem właścicielem. Anglicy odstąpili mi te grunty przed laty. - Zatem dali ci coś, co nigdy do nich nie należało - stwierdził Alisdair, tłumiąc irytację. - Kiedy złodziej kradnie komuś krowę, a potem sprzedaje innemu człowiekowi, to znaczy tylko, że obaj zo- stali oszukani. - Nie obchodzi mnie, czy jesteś MacLeos, MacRae czy MacRath - burknął Drummond niewzruszony. - Ziemia jest moja. 28

Mężczyźni za plecami Drummonda postąpili krok do przodu. - Moja rodzina mieszkała tam przez sześć wieków. Sądzę, Drummond, że to ma większą wagę niż angielska hojność - odparł sztywno Alisdair. - A więc należy oddać sprawę do sądu, przybłędo? - zapytał Drummond wyraźnie zadowolony. Twarz Alisdaira zdradziła widać jego uczucia, bo Drummond zaczął się uśmiechać. - Myślałeś, że to będzie proste? Wejdziesz tu, oświadczysz, że jesteś MacRae, a ja załkam u twoich stóp? - Nie mam czasu na sądy - rzucił Alisdair. - I tak byś go tylko zmarnował, nigdy nie przegrałem żadnej sprawy. Drummond uśmiechał się nieprzyjemnie, jakby zdając sobie sprawę z narastającego gniewu Alisdaira. - Czy stawiasz sobie za zadanie kraść ziemię własnym ziomkom, Drummond? - zapytał Alisdair, składając ręce z przodu. Przyjmował taką pozycję odruchowo; zdradzała człowieka morza. - Przekonasz się, że nasze wyżyny bardziej służą owcom niż ludziom, MacRae. - Drummond zaczął zamykać drzwi. Alisdair oparł na nich rękę. - Sprzedaj mi ją-zaproponował niespodziewanie. Drummond wykrzywił usta w szerokim uśmiechu. Jednym skinieniem nakazał swoim ludziom odejść. Przyglądał się Alisdairowi zmrużonymi oczami. - MacRae chce kupić ziemię, która, jak twierdzi, jest jego? Dlaczego? - Nie mam czasu na sądy i sędziów - stwierdził krótko Alisdair. - I nie jesteś pewien wygranej? - Drummond odsunął się na bok, zapraszając szerokim gestem Alisdaira do środka. Alisdair odwrócił się i spojrzał na Daniela. Pierwszy oficer stał ze skrzyżowanymi ramionami, marszcząc brwi. Stopą niecierpliwie uderzał o ziemię, co oznaczało bez wątpienia, że nie był zadowolony. 24

- Jeśli nie wyjdziesz za godzinę - zagroził Daniel - sprowadzę załogę. Alisdair kiwnął głową, ale wątpił, by Drummond chciał go zabić, zwłaszcza odkąd odwołał się do jego chciwości. Należało jednak zachować rozsądek. Alisdair wszedł do wnętrza za Drummondem, za nimi postępowali dwaj strażnicy. Stopnie schodów wyrastały ze ściany, ginąc wyżej w cieniu. Ściany i podłoga, schody i dach z tego samego szarego kamienia były oświetlone teraz skośnymi promieniami słońca, wpadającymi przez wysokie okna. Drummond wprowadził go do dużej sali, która sprawiała wrażenie zaniedbanej. - Moja żona, Leah - powiedział szorstko, odsuwając kopniakiem krzesło na końcu długiego stołu z surowego drewna. - Alisdair MacRae - dodał, szybko i niechętnie dopełniając formalności. Alisdair zwrócił się do żony Drummonda. Siedziała przy zimnym kominku ze schyloną głową, jakby pilnie zajmowała się robótką. Ale jej ręce były nieruchome, a w jej sztywnej postawie czuło się drżenie. - Pani, dziękuję za gościnność - rzekł, podchodząc do niej z lekkim ukłonem. Wyraźnie zaskoczona podniosła głowę. Przez chwilę Alisdairowi wydawało się, że to kobieta z ruin. Była jednak znacznie starsza niż dziewczyna, którą spotkał, choć bardzo ją przypominała. - Jesteś MacRae? - zapytała głośnym szeptem. - Takjest. Kładąc robótkę na kolanach, uśmiechnęła się nieśmiało. Oczarował go przyjazny wyraz jej oczu. - Kto jest twoim ojcem? - zagadnęła niespodziewanie. Zawahał się. Na pytania o lana MacRae zawsze odpowiadał ostrożnie. - Moją matką jest Leitis MacRae, babką Moira - odparł. - Znałam twojego wuja - powiedziała cicho. 30