PROLOG
Norbert Colter nie zakochał się w Paryżu. Podczas tygodniowego pobytu w Mieście
Światła nocą spacerował po Polach Elizejskich, a w dzień patrzył na lśniącą w blasku słońca
wstęgę Sekwany. Jadał coq au vin i haricot de mouton w romantycznych kafejkach oraz sypiał
w nieskazitelnej pościeli najlepszych paryskich hoteli. Ale nie poddał się magii Paryża.
Przyjechał tutaj w interesach i nie oczekiwał żadnych szczególnych wrażeń. Od dawna
miał zwyczaj kolekcjonować miasta równie beznamiętnie, jak zbierał dzieła sztuki z okresu
renesansu. Codziennie pozwalał sobie przez pewien czas obserwować świat, lecz podróże były
tylko zajęciem akademickim, poniekąd ćwiczeniem intelektu.
Teraz Norbert od godziny siedział na ławce w Ogrodzie Luksemburskim, kończąc
notatki. W otoczeniu równiutkich klombów, palm w wielkich donicach oraz spacerowiczów,
niekiedy podnosił głowę, aby poobserwować spektakl. W to letnie przedpołudnie chyba
większość paryżan znalazła jakąś wymówkę, aby udać się do parku. W pewnej chwili jego
uwagę zwróciła młoda kobieta, której widok podziałał na niego zdumiewająco silnie.
Poruszała się z wdziękiem, mijając grupki wielbicieli słońca i dzieci szykujących się do
puszczania łódeczek na płytkim stawie. Miała na sobie prostą, czarną sukienkę opinającą
biodra i piersi, rozciętą z boku na tyle wysoko, że odkrywała smukłe, kremowe udo.
Niezależnie od tego, skąd pochodziła ta kreacja - z butiku Chanel czy też z wyprzedaży w Bon
Marche - wyglądała tak, jakby została stworzona z myślą o tej dziewczynie.
Norbert zauważył również szczególny sposób chodzenia nieznajomej. Przy każdym
kroku lekko unosiła się na palcach, jakby chciała wznieść się aż do nieba, oraz łagodnie, lecz
prowokująco kołysała biodrami. A ciało Norberta, od dawna pozbawione seksu, natychmiast
zareagowało na taką podnietę.
Kobieta wyglądała jak galijska leśna nimfa - jej lśniące, kasztanowe włosy z rudawym
odcieniem lekko falowały na ramionach, a nogi o długości równie imponującej, co wyobraźnia
Francuzów, były bardzo zgrabne. Mimo to Norbert nie całkiem rozumiał, dlaczego nieznajoma
tak szybko obudziła jego libido. Widywał w Paryżu piękniejsze dziewczyny. Należała do nich
na przykład ta, z którą wczoraj jadł kolację. Spotkanie miało charakter służbowy, lecz bez
trudu zakończyłby je bardziej intymnie, gdyby nie wyczuł pułapki w drapieżnym uśmiechu
towarzyszki.
Natomiast ta leśna nimfa wcale się nie uśmiechała. Szła dość szybko, obserwując
mijanych ludzi, lecz nie patrzyła im w oczy, tylko uważnie omiatała spojrzeniem kolejne
twarze, jakby je skanowała. Norbert był niemal pewien, że ona kogoś lub czegoś wypatruje.
Normalnie już by się znudził obserwowaniem jednej osoby i znów zabrałby się do pracy.
Ale dzisiaj, całkiem bez zastanowienia, wepchnął dokumenty do teczki i wstał. Wyjeżdżał
dopiero wieczorem, miał więc sporo wolnego czasu. Zaliczył już wszystkie muzea i po raz
pierwszy od kilku dni był zaintrygowany. Pójście śladem uroczej nieznajomej wydawało się
wybaczalne w mieście słynącym z romantyzmu.
Po wyjściu z parku Norbert starał się nie zgubić jej z oczu, chociaż sam się sobie dziwił,
że za nią idzie. Było to całkiem nie w jego stylu i już zaczynał czuć się głupio. Nie zmartwiłby
się, gdyby dziewczyna znikła w tłumie, lecz ona skręciła w wąską uliczkę i weszła do jakiegoś
lokalu.
Może właśnie spotkała się z kochankiem - jakimś młodym, ciemnookim Francuzem -
lub z przyjaciółkami? Norbert nie miał pojęcia, co odkryje. Nie spodziewał się jednak, że
nieznajoma stanie za ladą drugorzędnej kawiarenki w Dzielnicy Łacińskiej, weźmie z rąk
nabzdyczonej paniusi biały fartuszek i go założy. Z tymi wysoko sklepionymi kośćmi
policzkowymi i dumną postawą wyglądała jak księżniczka. Idealnie pasowałaby do katedry na
Sorbonie, lecz jako osoba podająca kawę i maślane bułeczki wydawała się dziwnie nie na
miejscu. Norbert uznał, że warto jeszcze trochę ją poobserwować.
W kiosku na rogu kupił dziennik „USA Today” i poszedł do kawiarni. Nimfa była sama.
- Cafe au lait, s'il vous plait - powiedział, uśmiechem przepraszając za swój
beznadziejnie amerykański akcent.
Zauważył, że dziewczyna przez sekundę mu się przyglądała, zanim odwróciła się do
ekspresu. Jej twarz była równie intrygująca, jak sposób chodzenia. Dość długi, wąski nos i
przeciętne usta nie zwracały uwagi, w przeciwieństwie do szerokich, ciemniejszych niż włosy,
brwi i zadziwiająco turkusowych oczu. Te oczy na moment leciutko pociemniały, gdy
nieznajoma stwierdziła, że klient patrzy na nią badawczo.
Podała mu filiżankę kawy z mleczną pianką, której odrobina spływała na spodek.
- Co poleciłaby pani do tego? - Norbert nadal mówił po francusku.
- Wszystko jest dobre - odpowiedziała w nienagannej, urokliwej francuszczyźnie. Głos
zabrzmiał miękko i o ton niżej, niż się spodziewał.
- Więc poproszę croissanta.
Dziewczyna podała rogalik bez słowa i dopiero po chwili powiedziała, ile franków
wynosi należność.
W małej, niezbyt czystej kawiarence stały tylko cztery stoliki. Norbert usiadł w rogu,
gdzie na blacie mógł rozłożyć gazetę i widzieć ladę. Niczego nie planował, chciał tylko miło
spędzić nieco czasu. Z przyjemnością zabawił się w kotka i myszkę z atrakcyjną nieznajomą,
tropiąc ją ulicami Paryża, a teraz zamierzał poczytać.
Od lat pasjonował się psychologią i był wielkim znawcą charakterów, co zawsze
przydawało mu się w prowadzeniu firmy. Osobiście wybrał lub zatwierdził każdego pracow-
nika na szczeblu kierowniczym Tri - C International, wielkiej korporacji założonej prawie sto
lat temu przez jego pradziadka. Norbert nigdy nie miał powodu żałować żadnej z tych decyzji.
Lubił wyobrażać sobie życie innych ludzi, ich nadzieje i obawy, codzienny byt. A gdy już zebrał
garść spostrzeżeń, szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Tak było najlepiej - żadnych
komplikacji, zbędnych zobowiązań ani powodów do cierpienia.
Znalazł stronę ze sportem i sprawdził wyniki rozgrywek baseballowych. Raz zerknął na
dziewczynę i zauważył - zanim pospiesznie spuściła oczy - że na niego patrzy.
Kilka minut później dopił zimną kawę. Musiał jeszcze jakoś zagospodarować
popołudnie i jechać na dworzec. Składając gazetę, poszukał spojrzeniem dziewczyny.
I stwierdził, że jest w kawiarni sam.
Po chwili do lokalu wszedł ciemnowłosy mężczyzna. Postał przy ladzie, po czym za nią
zajrzał, jakby podejrzewając, że ktoś się tam chowa. Nikogo nie zobaczył, więc mamrocząc pod
nosem, wyszedł na ulicę.
Po kwadransie wróciła nabzdyczona paniusia i na widok pustego miejsca za ladą
brzydko zaklęła. Następnie odsunęła ciemną zasłonkę i zajrzała na zaplecze. Norbert zobaczył,
że w małym pomieszczeniu też nikogo nie ma, lecz tylne drzwi są otwarte, a na klamce wisi
biały fartuszek.
Uśmiechnął się do siebie. Siedzenie leśnej nimfy okazało się bardziej interesujące, niż
oczekiwał, gdy ujrzał ją dzisiaj po raz pierwszy w Ogrodzie Luksemburskim.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Celestine St.Gervais uważnie przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Jej włosy były
podzielone na równe pasma i pospinane grubymi klipsami. Dłonie nadal lekko drżały po
ucieczce z kawiarni, lecz mimo to sięgnęła po nożyczki. Kolejno odpinała klipsy, przeczesywała
pasma i znacznie je skracała. Na podłodze leżało coraz więcej włosów w odcieniu ciemnego
cynamonu.
Po chwili Celestine oceniła rezultaty strzyżenia. Fryzura była krótsza, niż w założeniu,
ponieważ należało wyrównać niektóre kosmyki z tyłu głowy. Teraz włosy sięgały do nasady
kołnierzyka, a z tą puszystą grzywką były w bardzo angielskim stylu i nie wymagały żadnego
układania ani zakręcania na wałki. A co najważniejsze - zmieniły jej wygląd. Lecz ta zmiana
okazała się niewystarczająca.
Godzinę później Celestine była prawie nie do poznania. Po zmyciu koloryzującej pianki,
którą nakładała na włosy podczas pobytu w Paryżu, teraz miały one barwę prawie naturalną,
czyli ciemnopopielatą, zawsze szalenie łatwą do ufarbowania.
Twarz także wyglądała na tyle neutralnie, że można było wiele zdziałać. Dawniej
Celestine martwiła się brakiem wyrazistych rysów, lecz obecnie bardzo się z tego cieszyła.
Starannie wydepilowała brwi, nadając im kształt cieniutkich łuków, usunęła makijaż i
wymieniła turkusowe soczewki kontaktowe na takie, które nadawały jej niebieskim oczom
kolor ciemnoszary.
Teraz Celestine była nie do poznania. Patrząc w lustro, przećwiczyła nowy sposób
mówienia.
- Tak, dziękuję - powiedziała po angielsku z akcentem wykształconej Brytyjki. -
Chciałabym podjąć pracę, o której mowa w waszym ogłoszeniu, tym naklejonym na szybie.
Jestem... Tina St. James.
Nie była pewna, czy chodzi właśnie o to nazwisko. Podeszła do łóżka, wsunęła dłoń pod
materac i wyjęła plastikowy woreczek z dokumentami. Przejrzała kilka z wierzchu i znalazła to,
czego szukała.
- Tina St. James. Amerykanka - przeczytała półgłosem. - Wspaniale - mruknęła
sarkastycznie.
Paszportowe zdjęcie przedstawiało całkiem inną Celestine - brunetkę z długimi,
kręconymi włosami. W tamtym wcieleniu miała oczy mocno podkreślone niebieskim cieniem
do powiek i mówiła przez nos jak mieszkańcy Brooklynu.
Zajrzała do kilku innych paszportów i wybrała ten z fotografią, na której wyglądała
prawie tak, jak teraz. Był to paszport brytyjski wystawiony na nazwisko Lesley McBain.
Urodzona w Stevenage, na północ od Londynu, wychowana przez starszą siostrę, która po
śmierci ich rodziców często zmieniała miejsce zatrudnienia i zamieszkania. Lesley McBain -
biedna, ale dumna dziewczyna, gotowa zarabiać w jakikolwiek sposób, byle uczciwie.
Tak, to odpowiednia historyjka. W Londynie na pewno uda się znaleźć jakąś pracę.
Celestine wiedziała, że nie może tracić czasu, ponieważ zostało jej niewiele pieniędzy. Paryż
okazał się nadzwyczaj drogim miastem, ostatnie zajęcie było słabo płatne, a powrót do
kawiarni madame Duchampier po zaległe wynagrodzenie nie wchodził w grę.
Celestine usiadła na łóżku, przyciskając paszport do piersi. Może popełniała błąd? Boże
drogi, czyżby już popadła w klasyczną paranoję, całkiem zwariowała? A jeśli ten mężczyzna w
ciemnym garniturze rzeczywiście pojawił się w Paryżu, aby ją zabić? Był mniej więcej w wieku
swoich poprzedników, niewątpliwie pochodził ze Stanów i śledził ją aż do kawiarni. Potem
postał przed wejściem, wszedł do wnętrza i przyglądał się jej. Dyskretnie, lecz prawie bez-
ustannie.
Celestine zamknęła oczy. Wciąż widziała tego człowieka. Był uderzająco przystojnym
szatynem z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, prostym nosem, kwadratową szczęką i
bystrymi, orzechowymi oczami, które niczego nie zdradzały. Garnitur z wełny i jedwabiu
sprawiał wrażenie kosztownego, szytego na miarę w Anglii lub Hongkongu.
A ta twarz... było w niej coś bezwzględnego, natomiast sposób poruszania się mężczyzny
sugerował agresywność, wyczuwalną nawet wówczas, gdy spokojnie popijał kawę i udawał, że
czyta.
Celestine westchnęła ciężko. Była wykończona, a musiała szybko się spakować, aby
zdążyć na dworzec kolejowy Gare du Nord. Na szczęście nie miała zbyt wiele garderoby
pasującej do nowego wcielenia. Mogła zabrać tylko długą, kwiecistą spódnicę, sweterek w
lawendowym kolorze, granatowy żakiet z tanimi, mosiężnymi guzikami oraz szare spodnie.
Marie St. Germaine, ze swoimi cynamonowymi włosami i stylowo szczupłą sylwetką, prawie
całkiem zniszczyła jedne porządne dżinsy, wąską spódniczkę z guzikami rozpiętymi do połowy
uda i obcisły, żółty pulowerek, który prowokacyjnie opinał piersi. Obecna Lesley powinna wło-
żyć te rzeczy oraz czarną sukienkę do papierowej torby i zostawić, aby konsjerżka komuś je
oddała lub wyrzuciła.
Celestine palcami przeczesała włosy i przez jedną krótką chwilę żałowała ściętych
loków. Już dawno przestała być próżna, lubiła jednak, gdy tak przyjemnie falowały na
ramionach. I cieszyły ją spojrzenia mężczyzn, którzy często patrzyli na nią z zainteresowaniem.
Wątpliwe, aby komuś spodobała się Lesley McBain, lecz im mniej będzie się rzucać w
oczy, tym lepiej. Jeśli jeszcze trochę się zgarbi w tych dużo za luźnych ciuchach i będzie
uśmiechać się nieśmiało, to chyba nikt jej nie rozpozna.
Poza tym często powinna zaciskać usta i może znów nosić okulary. Te w
bladoniebieskich oprawkach, niemodnych od dobrych kilku lat.
Nie ma sensu roztkliwiać się nad fryzurami i odzieżą. Włosy odrastają, a odzież jest
wszędzie dostępna. Ale jednego nadal nie umiała traktować z filozoficznym spokojem - tego
bezustannego uciekania. W ciągu minionych czterech lat wcieliła się już w tyle postaci, że
chwilami zatracała poczucie prawdziwej tożsamości.
Czasami zastanawiała się też, czy naprawdę musi wciąż uciekać.
Znów pomyślała o mężczyźnie w ciemnym ubraniu. Czy czekał na nią gdzieś za
ścianami tego pokoiku na poddaszu? Czy znajdzie ją, zanim ona zdąży opuścić Paryż? A może
ten człowiek o szerokich barach i z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć był tylko zwyczajnym
turystą, który chciał posiedzieć w taniej, francuskiej kawiarence?
Nie wiedziała. Może nigdy tego się nie dowie. Ale jednego była pewna. Nadal żyła.
I zamierzała zachować to status quo.
- Norbert, odwiedzisz nas znów w Paryżu? - Jeanette Girbaud wręczyła mu teczkę z
dodatkowymi danymi, co było wystarczającym pretekstem do przyjścia na stację.
- W razie konieczności. - Norbert uśmiechem okrasił swoją odpowiedź. W ostrym
świetle na peronie kolejowym Jeanette wyglądała tak samo atrakcyjnie, jak wczoraj w blasku
świec. Była drobną, zgrabną brunetką o kilka lat starszą od swego trzydziestoletniego szefa i
zajmowała dyrektorskie stanowisko w paryskiej filii Tri - C International.
- A dla przyjemności? Chyba zakochałeś się w moim pięknym mieście?
- Rzeczywiście jest powodem do dumy.
- Mogę więc oczekiwać twojego przyjazdu?
Przez chwilę miał ochotę zignorować podtekst pytania, ale uznał, że to bez sensu.
- Jeanette, nigdy nie romansuję z pracownikami Tri - C.
- Nie?
- Nie.
- A w ogóle... z kimś romansujesz, Norbercie? Bo wydajesz mi się taki... - Francuzka
wzruszyła ramionami - samotny.
Zdumiała go jej otwartość, a jeszcze bardziej autentyczne zatroskanie pobrzmiewające
w głosie Jeanette.
- Nie jestem nieszczęśliwy.
- Ale to nie oznacza, że jesteś szczęśliwy.
- Moje życie mi odpowiada.
- Cóż, wolałabym, żebyś lepiej się bawił, lecz... jak widać, nie mam na to wielkiego
wpływu. - Jeanette uśmiechnęła się serdecznie. - Udanej podróży do Londynu.
- Dzięki za pokazanie mi Paryża. - Uścisnął jej dłoń.
- Dobrze, że mogłam ci pokazać chociaż tyle. Odprowadził ją wzrokiem. Uwielbiał
przyglądać się idącym ludziom. Jeanette szła naprawdę ładnie - szybko, jak na taką niewysoką
kobietę, lecz z imponującym wdziękiem.
Znów pomyślał o nieznajomej nimfie, której sposób chodzenia podziwiał dziś po
południu. Jej zniknięcie trochę go zaintrygowało, toteż nawet się zastanawiał nad jego
przyczynami. Starsza Francuzka, prawdopodobnie właścicielka, była wściekła. Norbert wręcz
zbaraniał, słysząc monolog godny pijanego marynarza, chociaż nie zrozumiał wszystkich
wyrafinowanych przekleństw. Nie ulegało wątpliwości, że smukła nieznajoma nie ma tam po
co wracać.
Przeszedł przez kontrolę celną i wsiadł do pociągu. Wsadził torbę z ubraniami do szafki
przy wejściu, po czym odnalazł swoje miejsce. Wykupił bilet także na sąsiednie, aby uniknąć
konwersacji, i położył na fotelu teczkę. Wolał podróż Eurostarem niż promem lub lot
samolotem, ponieważ od początku interesował się budową tunelu pod kanałem La Manche i
chciał sprawdzić, jak jedzie się szybkobieżnym pociągiem. Poza tym nie spieszył się do
Londynu. Był tam wielokrotnie i tym razem nie musiał załatwiać niczego szczególnego. Mógł
więc stracić trochę czasu przed powrotem do Kolorado, gdzie mieściła się centrala Tri - C
International.
Spokojna kolorystyka wnętrza wagonu działała kojąco, a szaroniebieskie fotele były
wygodne. Pociąg jechał gładko jak po stole, więc Norbert postanowił poczytać. Właśnie
otworzył książkę, gdy przechodząca obok młoda kobieta niechcący potrąciła go w ramię i po
angielsku mruknęła „przepraszam”. Norbert zdążył zauważyć, że jest atrakcyjna, choć
wyglądała bardzo skromnie. Miała ciemnoszare oczy i twarz bez śladu makijażu, a na sobie
zbyt luźną odzież.
Powrócił do swojej lektury - kryminału o łatwym do przewidzenia zakończeniu - lecz
jakoś nie mógł się skupić. Jego myśli zaprzątała dziewczyna, którą przed chwilą zobaczył.
Dziwne, ale przypominała mu nieznajomą z paryskiej kawiarenki. Ale dlaczego? Tamta była
piękna i zmysłowa, z długimi, kasztanowymi lokami, nogami tancerki i wiotką talią. Natomiast
ta miała krótką, praktyczną fryzurkę, hoże policzki dojarki i skromną minę kobietki, która
zacisnęłaby powieki i myślała o pieczeniu chleba, gdyby mężczyzna spróbował się z nią kochać.
Z wyglądu były zupełnie inne... ale chodziły identycznie.
Norbert zamknął książkę i usiłował przypomnieć sobie szczegóły. Tamta Francuzka szła
z wdziękiem, przy każdym kroku lekko unosząc się na palcach i łagodnie kołysząc biodrami. Ta
Angielka poruszała się dokładnie tak samo.
Zdumiewający zbieg okoliczności?
Norbert odłożył książkę na wolne miejsce i spojrzał w okno, lecz mijane z szybkością
ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę francuskie pejzaże zlewały się w jedną
niewyraźną plamę. Zamknął więc oczy, a pod powiekami zaczęły mu się przesuwać
zapamiętane wizerunki dwóch różnych kobiet.
Niech diabli porwą ślepy los! Jechała superekspresem pędzącym jak błyskawica w
stronę tunelu pod kanałem La Manche, a w tym samym pociągu siedział mężczyzna z
kawiarni!
Ten potencjalny morderca, któremu już raz się wymknęła!
Celestine padła na fotel i wlepiła wzrok w drzwi prowadzące do sąsiedniego wagonu.
Przypadkiem szturchnęła w ramię tego człowieka. Gdyby nie to, może nie podniósłby wzroku i
nie spojrzał jej w oczy. Może nie zorientował się, że to ona? Może jej nie rozpoznał?
Bała się nawet mrugać, zbyt przerażona, że on nagle tu wejdzie, wyciągnie pistolet i
błyskawicznie zastrzeli Lesley McBain, czyli Marie St. Germaine, Elenę Kovacs, Tinę St. James
i tak dalej.
Z jej ust wydobył się zduszony jęk, ale nikt na nią nie spojrzał. Była jedną z kilkuset
osób jadących tym pociągiem, zwyczajną szarą myszką. Nikt nie wiedział, że czyha na nią
zabójca. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni, chyba że ten należycie wykona swoje zadanie.
Celestine spróbowała zebrać myśli. Z tego pociągu nie dało się wysiąść podczas jazdy, co
miało swoje plusy i minusy. Morderca nie mógł zabić i uciec. Nie był Jessem Jamesem, który
zatrzyma parowóz i wyskoczy na tory gdzieś na amerykańskim Dzikim Zachodzie. Tutaj nie
dało się otworzyć doskonale zabezpieczonych drzwi ani wyprowadzić w pole pracowników
ochrony, dysponujących wyrafinowanym sprzętem elektronicznym. Lecz ona też była na razie
uziemiona. A do stacji Waterloo były tylko dwie godziny.
Jeśli ten zbir nie spróbuje zlikwidować jej tutaj, to mogła spotkać swoje własne
Waterloo właśnie tam, między licznymi kioskami i agencjami wynajmu samochodów. Albo
poza terenem dworca. Co prawda była mistrzynią w znikaniu, lecz ten mężczyzna to
profesjonalista, który żyje z zabijania. Jeśli posiadał wizytówki, to zapewne z napisem
„Szukasz zamachowca? Już go znalazłeś”.
Celestine poczuła przypływ gniewu, który zajął miejsce paraliżującego strachu. Nie
mogła dopuścić, aby znów odezwały się obawy. Przetrwała tak długo dzięki swojej inteligencji i
pomysłowości oraz niezaprzeczalnej odwadze. Poradziła sobie w sytuacjach, w których tchórz
skończyłby marnie. Była więc dzielna i bystra.
A może szalona?
Mimo przyjemnego chłodu, na jej czole pojawiły się kropelki potu. Spróbowała odegnać
ostatnią myśl, lecz była ona prawie tak samo niepokojąca, jak obecność w pociągu tego
barczystego szatyna. Celestine jęknęła w duchu. Może tylko miała przywidzenia? Może
naprawdę była niezrównoważona psychicznie, co wmawiano jej przez tyle lat? Może ten
mężczyzna wcale nie szukał Celestine St. Gervais? Może to nawet nie ten, który obserwował ją
w kawiarni? A może żaden z nich nie istniał, zaś wszystkie wydarzenia minionych czterech lat
to tylko urojenia?
Ale musnęła jego ramię. Już w Paryżu zauważyła, że mężczyzna ma szerokie bary.
Takie, które wymagają szycia garnituru na miarę.
To ten sam człowiek, ona zaś nie powinna ani wpadać w panikę, ani tracić wiary w
siebie. Może i była bliska obłędu, lecz nadal oddychała, wolała ten stan od utraty życia w pełni
władz umysłowych.
Drzwi nagle rozsunęły się, a jej serce szaleńczo przyspieszyło tempo. Do wagonu wszedł
mężczyzna w ciemnym garniturze.
Odwróciła się całym ciałem do okna, chociaż wiedziała, że to na nic się nie zda. Ten
mężczyzna nie spacerował, aby rozprostować nogi. Nie szedł do bufetu, aby coś zjeść. Zjawił
się z jej powodu.
- Pozwoli pani, że usiądę tu na chwilę? Poznałaby jego głos nawet w ciemnościach.
Mówił po angielsku tak samo dźwięcznym barytonem, jak rano po francusku. Jakimś cudem
zdołała podnieść wzrok i zmarszczyła brwi, jakby trochę się zirytowała. Dzięki temu zyskała na
czasie i wydobyła głos z zaciśniętego gardła.
- Proszę wybaczyć, ale mój mąż zaraz wróci.
Szatyn tylko się uśmiechnął. Nie złowrogo, tylko jak ktoś przywykły do tego, że zawsze
dostaje wszystko, na czym mu zależy, ale lubi drobne trudności. Celestine zmartwiała, w
duchu nakazując sobie spokój. Wiedziała, że nie wolno jej okazać zdenerwowania ani
tchórzliwie wciskać się w fotel.
- Chyba już panią widziałem. Pani twarz... wydaje mi się znajoma.
- Obawiam się, że mnie pan z kimś pomylił. Nigdy wcześniej pana nie widziałam -
wycedziła chłodnym tonem dobrze wychowanej angielskiej damy. Lód, który ją dławił,
doskonale zamroził timbre jej głosu. Ale nie zniechęcił mężczyzny, który siadł obok i lekko
pochylił się w jej stronę.
- Nie pamięta mnie pani z kawiarni? Dziś rano zamówiłem kawę z mlekiem i
croissanta. - Uważnie przyglądał się jej twarzy okiem bystrego detektywa.
- Zapewniam, że pana nie pamiętam - wyniośle odparła Celestine. - I nie chadzam po
kawiarniach.
Mężczyzna najwyraźniej jej nie uwierzył, lecz wolno skinął głową.
- Paryż to wspaniałe miasto, prawda?
- Mój mąż też tak sądzi. - Zauważyła, że zerknął na jej dłoń, i zaklęła w duchu. Dlaczego
nie włożyła obrączki? Przecież czasem ją nosiła. - Byliśmy tam z ramienia naszego kościoła -
dodała, kłamiąc jak z nut. - Uważam, że Paryż jest przesiąknięty zepsuciem. Ludzie żyją tam
tylko sprawami ciała, piją, tańczą, eksponują goliznę. - Zrobiła zgorszoną minę purytanki. - A
ja jestem prostą, bogobojną kobietą - dokończyła i zacisnęła usta, ale jej rozmówca chyba nie
przejął się tym kazaniem.
- Kobieta, którą... pani mi przypomina... nie oceniałaby tego tak surowo.
- Na świecie jest o wiele za mało kobiet wyznających wartości podobne do moich.
- Mimo to wydaje mi się... - Szatyn znów się uśmiechnął, jakby zamierzał zdradzić jej
sekret. - Że pani i ona jesteście niezmiernie do siebie podobne.
- To z pewnością interesujące, ale naprawdę muszę pana prosić o odejście. Mojemu
mężowi nie spodoba się fakt, że z panem gawędzę. Nasze małżeństwo opiera się na
staroświeckich zasadach.
- Gdyby pani na mnie nie wpadła... chyba nie skojarzyłbym pani z tamtą dziewczyną.
- Wpadłam na pana? - spytała z udawanym zdumieniem. - Och, jak mi przykro.
- Rzeczywiście świetna z pani aktorka - mruknął mężczyzna, przysuwając się do niej
jeszcze bardziej. - Podziwiam ten talent, ale muszę panią ostrzec. Chodzi pani krokiem, który
niesłychanie zwraca uwagę. Proszę o tym pamiętać następnym razem, gdy będzie pani udawać
kogoś innego. Trzeba zmienić także ruchy ciała. A tak a propos zmian... wolałem tamte dłuższe
włosy i swobodniejsze maniery. - Wstał, dotknął czoła, żartobliwie salutując, i poszedł do
swojego wagonu.
Przerażenie zaćmiło jej cały zdrowy rozsądek. Zmartwiała ze strachu Celestine przez
chwilę miała ochotę wyskoczyć z pociągu, nie bacząc na konsekwencje.
Nie zdołała wyprowadzić w pole tego mężczyzny. Rozpoznał ją. I teraz perwersyjnie
bawił się z nią w kotka i myszkę.
Ale zawsze jest jakieś wyjście. Musiała za wszelką cenę opuścić pociąg i zniknąć z
dworca, zanim morderca podąży jej śladem. Przychodziły jej do głowy kolejne nierealne
pomysły, gdy drzwi wagonu znów się rozsunęły.
Dźwięk przypominający żałosne jęknięcie zamarł w gardle Celestine, gdy zobaczyła, kto
wchodzi. Mężczyzna z wąsami inspektora Clouseau i rumianymi policzkami, w kolejowym
mundurze konduktora. Podjęła decyzję, zanim jeszcze skierował się w jej stronę, i przywołała
go ruchem dłoni.
Mężczyzna podszedł bliżej i przystanął z taką miną, jakby sugerował, że ma ważniejsze
sprawy do załatwienia, niż rozmowa z pasażerką lub podawanie jej koca.
- Sir, muszę prosić pana o pomoc - powiedziała odpowiednio boleściwym tonem.
- W czym problem?
- Tym pociągiem jedzie pewien mężczyzna - szepnęła, rzucając spłoszone spojrzenie na
drzwi, po czym na moment uniosła drżącą dłoń do ust. - Przed chwilą był tutaj. Och, tak
bardzo się boję...
- Dlaczego, Mademoiselle?
- To długa historia. Ten człowiek... jest bardzo niebezpieczny. - Tu nie minęła się z
prawdą. - Widzi pan, do niedawna byliśmy kochankami... - Jej głos stał się bardzo cichy i
konduktor lekko się pochylił. - Rzuciłam go, a on grozi, że mnie zabije, jeśli kiedykolwiek...
Siedzi mnie...
- Bardzo mi przykro, ale co to ma wspólnego z pani podróżą?
- Och, on jest potwornie zazdrosny! Może spróbować mnie zabić. To istny szaleniec.
- Sugeruje pani, że chciałby panią zabić tutaj? W szybkobieżnym pociągu? Musiałby nie
mieć krzty rozumu, żeby porywać się na coś takiego.
- Jest wystarczająco zdesperowany - zapewniła, zdając sobie sprawę, że nie przekonała
swojego rozmówcy. - Ale obawiam się, że jest jeszcze coś. Odeszłam od niego, ponieważ
podejrzewam, że szmugluje... - wzięła głęboki oddech i na sekundę odwróciła wzrok -
...narkotyki.
- Może pani to udowodnić?
- Niby jak? Ale wiem, co mówię, bo z nim mieszkałam! Zorientowałam się, co robi, ale
przecież nie mogłam wziąć kilku torebeczek z kokainą, aby pokazać je władzom.
- Czego oczekuje pani ode mnie?
- Proszę go zatrzymać.
- Nie mam takich uprawnień.
- Ale londyńscy celnicy mogliby go przeszukać i znaleźć przy nim lub w jego bagażu te
narkotyki.
- Ma je przy sobie? Jest pani pewna?
- Bóg mi świadkiem, że wolałabym, aby to nie było prawdą. Ale on należy do
narkotykowego kartelu. Zawsze wozi ze sobą próbki oferowanego towaru.
- Złożyłaby pani stosowne oświadczenie?
- Ja?! - Celestine potrząsnęła głową i załamała ręce. - To wykluczone! Nie rozumie pan?
Nawet jeśli on pójdzie do więzienia, to ktoś później mnie zlikwiduje. W razie przesłuchania
wszystkiemu zaprzeczę. Można go jedynie zatrzymać w taki sposób, jakby chodziło o rutynową
kontrolę, przeszukać go i jego rzeczy. Dokładnie, bo jest bardzo sprytny.
- A pani w tym czasie oczywiście zniknie?
- Och, tak. Błagam pana, to moja jedyna szansa... Konduktor przez chwilę się
zastanawiał, ale nie było oczywiste, do jakiego wniosku doszedł.
- Gdzie siedzi ten mężczyzna?
Podała numer wagonu i przypuszczalny numer miejsca oraz starannie opisała wygląd i
ubranie swojego prześladowcy.
- Jak się nazywa?
- John Albert - odparła bez wahania. - Ale z pewnością nie podróżuje pod tym
nazwiskiem. Używa wielu różnych paszportów, może nawet udawać Amerykanina lub Kana-
dyjczyka.
- Rozumiem. Co zamierza pani robić, dopóki nie przyjedziemy do Londynu?
- Jest gdzieś w pociągu jakieś bezpieczne miejsce, gdzie on mnie nie znajdzie? Błagam,
proszę mi pomóc. - Jej oczy wypełniły się łzami.
- Nie mogę sam podjąć decyzji, lecz może uda mi się zapewnić pani trochę spokoju.
Proszę wziąć swoje rzeczy i iść ze mną. Jeśli pani sobie życzy, mogę również zlecić
przeniesienie pani bagażu.
- Och, dziękuję. - Łzy spłynęły po jej policzkach, w przeciwieństwie do zmyślonej
historii były całkiem prawdziwe.
Konduktor stuknął obcasami i sztywno skinął głową. Celestine powiedziała, gdzie jest
jej jedyna walizka, zdjęła z półki torbę i poszła za nim, rzuciwszy szybkie spojrzenie przez
ramię. Nikt jej nie obserwował, więc przyspieszyła kroku, z każdym kolejnym oddalając się od
mężczyzny w ciemnym garniturze. I zwiększając swoje szanse na przeżycie.
Norbert był zmęczony. Miał się zatrzymać w domu niedaleko Pałacu Kensington i
marzył tylko o gorącym prysznicu oraz późnej kolacji. Podróż pociągiem okazała się
przyjemna, lecz niezbyt ciekawa. Nawet dwadzieścia minut w tunelu pod kanałem La Manche
przypominało zwyczajną jazdę metrem.
Po rozmowie z tajemniczą nieznajomą nie wydarzyło się już nic interesującego, co
przerwałoby monotonię tej podróży. Po przekroczeniu granicy Anglii pociąg znacznie zwolnił i
jedyną rozrywką było liczenie mijanych stacji oraz spekulacje na temat owej nimfy, która
uciekła z Paryża, uprzednio zmieniwszy swój wygląd i pewnie całą tożsamość.
Norbert od dawna nie był aż tak zaintrygowany. Nie wątpił, że Angielka mówiąca z
nieskazitelnie brytyjskim akcentem to ta sama kobieta, na którą zwrócił uwagę w Paryżu.
Owszem, zmieniła swój wygląd, lecz jedwabista cera była identyczna, podobnie jak delikatny
zarys twarzy i kształt oczu oraz wysoko sklepione kości policzkowe.
Co skłoniło piękną nimfę do dokonania drastycznych zmian? I dlaczego tak się
przestraszyła? Dał jej spokój tylko z powodu tego przerażenia, które dostrzegł w jej oczach.
Mimo oczywistych talentów aktorskich nie zdołała ukryć, że się go boi. On zaś uznał, że nie ma
prawa jej kosztem zaspokajać swojej ciekawości, choć nadal miał na to ochotę.
Po pewnym czasie postanowił trochę rozprostować nogi i jeszcze raz spojrzeć na tę
dziewczynę. Nie zamierzał z nią rozmawiać, tylko sprawdzić, czy rzeczywiście towarzyszy jej
mężczyzna. Przeszedł prawie przez cały pociąg, ale nigdzie jej nie zauważył.
A teraz czekał w kolejce do odprawy celnej, aby otrzymać pozwolenie wejścia na
angielską ziemię. W dłoni trzymał paszport, a torbę z zapasowym garniturem przerzucił sobie
przez ramię. Kolejka była długa i przesuwała się równie powoli, jak amerykański kierowca na
brytyjskim rondzie.
- W życiu nie widziałem czegoś takiego - stwierdził mężczyzna stojący tuż przed
Norbertem, obwieszony aparatami fotograficznymi i kilkoma torbami. Miał na sobie szorty i
barwną, hawajską koszulę, jakby chciał podkreślić, że nie jest Europejczykiem. - Chyba
wszystkich biorą na spytki.
- Może mają na kogoś namiar.
- Pewnie tak. Oby znaleźli go jak najszybciej i dali nam święty spokój.
Norbert zabijał czas, szukając wzrokiem tajemniczej nieznajomej, ale nigdzie jej nie
dostrzegł. Najwyraźniej wywiodła go w pole. Albo stała w kolejce poruszającej się dużo szybciej
i w tej chwili już jechała taksówką, zastanawiając się, gdzie zjeść kolację.
W końcu dotarł do urzędniczki i odprowadził spojrzeniem odchodzącego mężczyznę w
koszuli w hawajskie wzorki. Następnie postawił torbę na podłodze i podał paszport. Kobieta
przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Właśnie zamierzał spytać, czy może iść, gdy obok
niego wyrosło dwóch funkcjonariuszy.
- Jakiś problem? Moje dokumenty są w porządku - zapewnił. - Proszę sprawdzić.
- Musi pan iść z nami - oznajmił starszy mężczyzna.
- Dlaczego? Przecież mam dowód tożsamości.
- Oczywiście, sir, ale proszę iść z nami. - Mężczyźni przysunęli się bliżej,
niedwuznacznie dając do zrozumienia, że w razie oporu zastosują przymus fizyczny.
- Dobrze. - Schylił się po torbę, ale natychmiast został powstrzymany.
- Nie dotykać bagażu!
- Jest mój. - Norbert stopniowo tracił cierpliwość. - Sam mogę go nieść.
- Powiedziałem „nie dotykać”. - Starszy mężczyzna ruchem głowy wskazał torbę
młodszemu, który natychmiast ją wziął.
- Żądam wyjaśnień - parsknął Norbert.
- Proszę iść z nami. - Starszy funkcjonariusz ostrzegawczo położył rękę na jego
ramieniu.
Norbert omal się nie roześmiał. Facet był od niego z dziesięć centymetrów niższy i
lżejszy o jakieś dwadzieścia kilogramów. Wystarczyłoby jedno szarpnięcie, aby go przewrócić.
Norbert ledwie się powstrzymał, przywołując na pomoc zdrowy rozsądek.
- Chodźmy, chcę to załatwić jak najszybciej.
- Dobre podejście, sir.
- Mogę pana o coś prosić?
- Tak?
- Proszę nie mówić do mnie „sir”.
- Idziemy.
Norbert zrobił, co mu kazano, a z jego gardła wydobył się dźwięk przypominający
warczenie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Celestine już przywykła do mieszkań na poddaszu. W ciągu tych kilku lat poza domem
rzadko mogła sobie pozwolić na coś lepszego. Postanowiła więc, że kiedyś, gdy już nie będzie
uciekać, napisze przewodnik zatytułowany „Facjatki Europy”. Znała ten temat jak nikt.
Londyńska facjatka nie była taka zła. Składała się z dwóch pokoików na czwartym
piętrze, z toaletą i umywalką w pomieszczeniu, które dawniej służyło za szafę, oraz z
elektryczną płytką i elektrycznym czajnikiem w kącie saloniku. Do łazienki, z której korzystał
również drugi lokator, wchodziło się z korytarza. Sufit w mieszkanku opadał pod ostrym
kątem, lecz okna wychodziły na New Row, uroczy zaułek w pobliżu Covent Garden. Celestine
miała szczęście, znajdując w tej drogiej dzielnicy Londynu takie malownicze i tanie lokum.
Mieszkała tu już miesiąc i była bardzo zadowolona. Pragnęła tylko w spokoju doczekać dnia
dwudziestych piątych urodzin. A wtedy może wreszcie będzie mogła wrócić do domu.
Prawie zaraz po przyjeździe z Paryża znalazła pracę w punkcie naprawczym. Znów
zmieniła wcielenie, rezygnując z zaniedbanej Lesley na rzecz Celie Sherwood - zgrabnej i
bystrej osóbki. Celie miała modną, fachowo wycieniowaną fryzurę z jasnymi pasemkami i oczy
w naturalnym niebieskim kolorze. Nosiła okulary w metalowych oprawkach, odzież w stylu
klasycznym i prawie się nie malowała. Szukając zajęcia, odbyła trzy rozmowy kwalifikacyjne i
nazajutrz otrzymała dwie propozycje zatrudnienia.
Teraz wybierała się do pracy, lecz przed wyjściem musiała do kogoś zadzwonić.
Telefon pochodził chyba z okresu międzywojennego, a obrotowa tarcza kręciła się tak
ciężko, że po wybraniu kilkunastu numerów Celestine rozbolał palec. Stukając nim
niecierpliwie o drewnianą skrzynkę służącą za stolik, modliła się w duchu, aby Allison zbudziła
się i odebrała.
- Na litość boską, kto dzwoni o tej porze!
- Allie, to ja. - Celestine uśmiechnęła się, a po drugiej stronie przez moment panowało
milczenie.
- Celestine?
- Wiem, która godzina, ale o normalnej porze nigdy nie mogę cię zastać. Bez przerwy
balujesz.
- Nic ci nie jest?
- Nie. Mam pracę i mieszkanie. Ale nie tam, gdzie poprzednio.
- Gdzie się podziewasz, u licha?
- Lepiej, żebyś wiedziała jak najmniej. Nie chcę cię narażać. Musiałam tylko usłyszeć
twój głos.
- O trzeciej trzydzieści nad ranem nie brzmi najlepiej.
- Rozmawiałaś z Whitem?
- Ostatnio nie.
- Myślę o powrocie.
- Jezu, skarbeńku, to chyba nie najlepszy pomysł...
- Wiem, ale nadchodzi pora na debiut.
- Celie? - Na korytarzu rozległ się jakiś hałas i ktoś gwałtownie zastukał do drzwi. -
Celie, jesteś już na nogach?
- Muszę lecieć, Allie. Zajrzyj do dziadka Suttera, proszę cię. Zdaniem Whita czuje się
dobrze, ale wolę być pewna. Nie zdołałam dodzwonić się do niego.
- Sprawdzę, co u niego - obiecała Allison. - Błagam cię, uważaj na siebie.
- Będę. - Celestine odłożyła słuchawkę.
- Celie, wstałaś? - zawołał ktoś na korytarzu.
- Jasne, że tak. - W wiekowych drzwiach nie było wizjera, lecz Celestine otworzyła je,
ponieważ wiedziała, że za nimi stoi Marshall Winston, jej współlokator na czwartym piętrze i
od niedawna... także przyjaciel.
- O, rany - jęknął Marshall na widok jej kostiumu i zacisnął usta. - Ależ bym chciał
odziać cię w coś czerwonego! Albo w ten koral, który lansujemy w tym roku.
- Chyba w następnym wcieleniu, Marsh. - Cofnęła się, zapraszając go do wnętrza.
- Mamy też na wystawie istne cudo z białego szyfonu. Stworzone dla ciebie.
- Na coś takiego pozwolę sobie dopiero za dwa wcielenia. Napijesz się herbaty?
- Chyba nie. - Marshall podszedł do okna i spojrzał na New Row. Po wąskiej uliczce
snuła się mgła, chyba równie gęsta, jak na niskobudżetowych filmach o Sherlocku Holmesie. -
Cóż za piękny dzień.
- Dlaczego nie jesteś w pracy?
- Uznałem, że podrepczę koło południa. - Marshall był właścicielem butiku z
ekskluzywną odzieżą damską. Nie miał wielkiego talentu do interesów, lecz zawsze jakoś
utrzymywał się na powierzchni, a kobiety go uwielbiały za jego poczucie stylu. Marshall
rewanżował się wielką sympatią, choć jego serce od niedawna należało do Bobby'ego -
przystojnego atlety, który przed wejściem do pobliskich pawilonów żonglował kręglami i
połykał ogień.
- Ja muszę lecieć. Jestem pracującą dziewczyną.
- Celie, dlaczego nie poszukasz sobie czegoś lepszego? Czegoś na twoim poziomie? Masz
wykształcenie.
- Niewystarczające. I żadnych referencji. Poza tym moja praca mi odpowiada, a w
zachwyt wprawia te dziesięć metrów, jakie mnie od niej dzieli.
Punkt rzeczywiście znajdował się naprzeciwko, a Harry - szef Celestine - dał jej namiar
na tanie mieszkanko. Praca okazała się łatwa, a miejsce miało wielką zaletę.
Do punktu Harry'ego nigdy nie zaglądali amerykańscy turyści.
- Na pewno nie pozwolisz, żebym przerobił cię na kogoś innego, prawda? Już ja cię
znam, Celie. - Marshall oskarżycielsko wycelował w nią palec. - W życiu nie ułożyłabyś inaczej
nawet kosmyczka włosów ani na jotę nie zmieniłabyś podejścia do świata. Zejdziesz z niego
dokładnie taka sama, jak się urodziłaś.
- Trafiłeś w sedno, Marsh - przyznała bez mrugnięcia okiem. - Celie Sherwood jest jaka
jest. Konserwatywna do szpiku kości.
Na ulicy ktoś gwizdnął i Celestine pomachała potężnie zbudowanemu blondynowi w
obcisłych spodniach z czarnej skóry, a on odpowiedział podobnym gestem.
- Bobby czeka - oznajmiła.
- Umówiłem się z nim na miłe śniadanko.
- No to leć, skarbie. - Celestine cmoknęła Marshalla w policzek. - Daj ode mnie buziaka
Bobby'emu.
Po wyjściu przyjaciela chwyciła przeciwdeszczowy płaszcz i zgodnie ze swoim
zwyczajem uważnie rozejrzała się po mieszkaniu. Jego zakamarki ukrywały różne sekrety.
Szczegółowe przeszukanie ujawniłoby wszystkie, ale szybka rewizja nie przyniosłaby
pożądanych rezultatów. Zadowolona z tego, że pokój wygląda, jak trzeba, Celestine także
wyszła i starannie zamknęła za sobą drzwi na klucz.
Norbert w pierwszej chwili miał wątpliwości, czy wychodząca z wąskiego, piętrowego
domu kobieta to Angielka z pociągu. Ale widział, jak zgasło światło na facjatce, a prywatny
detektyw zapewnił, że mieszka tam niejaka Celie Sherwood alias Lesley McBain - osoba, która
spowodowała zatrzymanie Norberta na dworcu Waterloo.
Nawet teraz, po upływie miesiąca, Norbert zatrząsł się z gniewu na wspomnienie
tamtego doświadczenia. Detektyw początkowo nie był w stanie wpaść na trop dziewczyny z
ekspresu Paryż - Londyn. Chyba nigdy by jej nie odnalazł, gdyby nie przypadkowa uwaga
jednego z celników, która oświeciła Norberta co do przyczyn jego upokarzającej przygody.
Odnalezienie Angielki okazało się jednak niełatwe, lecz Norbert wynajął odpowiedniego
człowieka i dobrze mu zapłacił.
A poszukiwania doprowadziły go tutaj.
Ze swojego miejsca widział wejście do małego warsztatu, a Celie Sherwood właśnie na
moment przystanęła i wsunęła dłoń do torebki, jakby coś sprawdzała. Następnie zamknęła ją i
ruszyła w stronę krawężnika. Z tej odległości wcale nie przypominała kobiety z pociągu, lecz
gdy specyficznym krokiem przeszła przez jezdnię, Norbert już był pewien, że to ta sama osoba.
Zapłacił Hindusce w niebieskim sari za o wiele za drogą babeczkę, którą zjadł w
maleńkiej cukierni, postawił kołnierz prochowca i wyszedł na zewnątrz. Długo czekał na tę
chwilę i zamierzał poczekać jeszcze trochę. Aż do południowej przerwy, aby rozmówić się z
panną Sherwood w cztery oczy.
- Harry, jeśli chcesz, wyślę te faktury, idąc na lunch - zaproponowała Celestine. -
Szybciej dojdą.
Harry chrząknął i z parasolem w dłoni wyłonił się z zaplecza. Był siwym starszym
panem z młodymi, zręcznymi palcami, które umiały naprawić niemal wszystko.
- Ja to zrobię. Będę mijał pocztę.
- Na pewno?
W odpowiedzi Harry znów chrząknął i zgarnął z lady kilka kopert. Celestine polubiła
swojego szefa, był dobrym człowiekiem i niewiele wymagał. Nie przepadał też za konwersacją.
- Zamknę przed wyjściem - obiecała Celestine.
Harry wziął kapelusz z wieszaka przy drzwiach i chrząknął na pożegnanie, a gdy
zatrzaskiwał drzwi, wiszący nad nimi dzwonek melodyjnie zabrzęczał.
Celestine uporządkowała rzeczy na ladzie i zaniosła na roboczy blat Harry'ego
przedwojenny opiekacz. Przylepiła do niego kartkę, na której napisała: „Właścicielka twierdzi,
że poranna grzanka smakowała jak relikt z okresu wielkiego pożaru Londynu”.
Nadsłuchując jednym uchem, czy ktoś nie wchodzi, starła z blatu kurz i wyrzuciła
resztki śniadania Harry'ego. Zadowolona z rezultatów sprzątania wróciła do kantorku.
I cofnęła się o krok na widok opartego o ladę mężczyzny z paryskiej kawiarni.
- Na pani miejscu nigdzie bym nie uciekał, Celie. Jeśli natychmiast pani nie złapię, co
jest mało prawdopodobne, to i tak znów panią odnajdę, a wtedy naprawdę się wkurzę.
Nawet nie przełknęła śliny, tylko wysunęła brodę.
- Nie wiem, o co panu chodzi.
- Czyżby? - Mężczyzna uśmiechnął się, lecz jego twarz nadal wyglądała jak wykuta z
kamienia.
Dzisiaj nie miał na sobie ciemnego garnituru. Pod brązowym trenczem Celie dostrzegła
spłowiałe dżinsy, rozpiętą pod szyją kremową koszulę i sztruksową marynarkę w kolorze
myśliwskiej zieleni. Ale nigdzie nie zauważyła kabury z bronią, więc spojrzała mężczyźnie
prosto w oczy.
- Nie mam pojęcia, w czym rzecz i w ogóle pana nie znam. Chyba pomylił mnie pan z
kimś innym.
- Doprawdy?
- Proszę wybaczyć, ale właśnie wychodziłam. Może pan wrócić za godzinę?
- Żeby stwierdzić, że pani znów znikła? Nie wątpię, że opuści pani pana Harry'ego
Atkinsa dokładnie tak samo, jak panią Duchampier w Paryżu. Nie oglądając się za siebie.
- Naprawdę nie wiem, o czym pan mówi i nie będę tracić czasu na zgadywanie.
- Odświeżę pani pamięć. W ubiegłym miesiącu pracowała pani na lewym brzegu
Sekwany. Ta czuprynka była wtedy dużo dłuższa i w innym kolorze. Nie nosiła pani okularów i
posługiwała się francuskim równie imponująco, jak później angielskim. Nazywała się pani
Marie St. Germaine. Dowiedziałem się tego bez trudu. Mój człowiek dał w łapę pani byłej
pracodawczyni, która, nawiasem mówiąc, nie wyrażała się o pani w superlatywach.
- Na pewno mnie pan z kimś pomylił. Nazywam się Celie Sherwood i nigdy nie
pracowałam w Paryżu.
- Była pani kiedyś rewidowana przez celników, Celie? A może Lesley?
Nie odpowiedziała. Nawet nie mrugnęła, a on lekko wzruszył ramionami.
- Celnicy potrafią być cholernie dokładni. I wiedzą, jak człowieka upokorzyć.
Zdumiałaby się pani, w jakich miejscach handlarze narkotyków przemycają towar. Ale
agentów nie sposób oszukać, zajrzą dosłownie wszędzie, w każdy zakamarek ciała, a potem
jeszcze delikwenta prześwietlą...
- Zaraz wychodzę.
- Nie sądzę. - Mężczyzna obszedł ladę. Poruszał się lekko jak komandos. Gdyby miał
pod stopami suche gałązki, żadna by nie trzasnęła.
- Będę krzyczeć.
- Tak? Po francusku czy po angielsku? Zna pani jeszcze inne języki?
- Jest pan niezrównoważony. Proszę natychmiast wyjść albo wezwę pomoc. - Wiedziała,
że nie zdoła uciec przez tylne wyjście, bo on stał tuż przed nią. Mogła tylko liczyć na to, że ktoś
wejdzie od frontu. Zerknęła na drzwi.
- Zamknąłem je na klucz. - Mężczyzna chyba czytał w jej myślach. - A teraz proszę
wreszcie mi powiedzieć, kim pani jest i dlaczego mnie pani wrobiła?
- Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan gada! I z jakiej racji mnie pan przepytuje!
Jestem obywatelką brytyjską i stoimy na brytyjskiej ziemi.
- Cóż, zacznijmy od tego. Niejaka Celie Sherwood istotnie urodziła się w Wielkiej
Brytanii. A konkretnie... w Bourton - on - the - Water, jakieś dwadzieścia cztery lata temu. Ale
prawdziwa Celie w wieku osiemnastu lat wstąpiła do klasztoru w Walii i od tego czasu nie
potrzebuje dokumentów potwierdzających jej tożsamość. Może więc nawet nie miałaby nic
przeciwko temu, że ktoś przywłaszczył sobie jej personalia? Ale ja się na to nie zgadzam,
jasne?
- W życiu nie słyszałam takich głupot. Jestem Celie Sherwood i rzeczywiście pochodzę z
Bourton - on - the - Water, lecz reszta pańskiej historyjki to stek bzdur.
- Niby dlaczego miałbym coś zmyślać? Nie znamy się. Zauważyłem panią w Paryżu, ale
nie jestem zboczeńcem. Nawet za bardzo się na panią nie gapiłem. Nie należę też do żadnej
grupy przestępczej i nie chciałem pani porwać z zamiarem sprzedaży do jakiegoś haremu.
Byłem tylko zwyczajnym biznesmenem, któremu zostało trochę czasu do zabicia. - Zauważył,
że ostatnie słowa przyprawiły ją o prawie niedostrzegalny dreszcz, i trochę się zmitygował. -
Nie stanowię dla pani żadnego zagrożenia. Nie wiem, za kogo mnie pani bierze ani kim pani
jest, ale zapewniam, że nie przyszedłem pani skrzywdzić.
- Więc proszę mnie zostawić w spokoju! Zniknąć z tego miejsca i z mojego życia!
- Najpierw wyjaśnijmy, dlaczego musiałem przejść tę wstrętną kontrolę osobistą.
- Skąd mam wiedzieć? Nigdy nie pracowałam w Paryżu ani nawet nie jechałam
Eurostarem! - palnęła jak idiotka.
Mężczyzna w milczeniu świdrował ją wzrokiem. Orzechowe oczy niczego nie zdradzały,
lecz było oczywiste, o czym myśli.
- Czy wspomniałem o Eurostarze? - spytał w końcu.
- Skoro przyjechał pan z Paryża, to właśnie Eurostar kończy jazdę na Waterloo.
- Czy wspomniałem o Waterloo?
Wpadła w panikę i trzęsła się z przerażenia. Nieważne, co powiedział. Zaraz pewnie
wyciągnie pistolet lub nóż i zabije jak zawodowiec, a Harry po powrocie znajdzie ją w kałuży
krwi na posypanej trocinami podłodze. I strasznie się zirytuje, że musi odpowiadać na pytania
policji.
- Ja tylko... - Urwała, słysząc szczęk obracanego w zamku klucza i wymamrotane
przekleństwo. Zabrzęczał dzwonek i w drzwiach stanął Harry.
- Zapomniałem portfela...
Nie czekała na reakcję swego prześladowcy. Potrzebowała właśnie tej jednej sekundy,
gdy miał rozproszoną uwagę. Błyskawicznie się odwróciła, skoczyła na zaplecze, zręcznie
ominęła roboczy blat Harry'ego, biodrem pchnęła tylne drzwi, które natychmiast stanęły
otworem i znalazła się w gęstej, londyńskiej mgle, uciekając przed śmiercią.
Norbert zawahał się. Może nie powinien gonić Celie Sherwood, czy jak tam się
nazywała. Niewątpliwie ją przestraszył. Była doskonałą aktorką, lecz w jej szafirowych oczach
czaiło się przerażenie. Jeśli będzie ją ścigał, dziewczyna może zrobić coś, czego oboje pożałują.
Chyba rzeczywiście lepiej ją zostawić i o wszystkim zapomnieć.
Mimo tego rozsądnego wniosku Norbert ruszył w pościg. Musiał wyświetlić tajemniczą
sprawę. Celie niewątpliwie sądziła, że on chce zrobić jej krzywdę, a nawet zabić. Może
przypominał kogoś, kto naprawdę jej zagrażał. A może pasował do opisu, który jej przekazano.
W ogóle ciekawe, dlaczego kobieta wyglądająca jak ucieleśnienie spokoju, tak strasznie boi się
o swoje życie.
Pragnął ją zapewnić, że jego nie musi się obawiać. Przejęty jej bezpieczeństwem
zapomniał o swoim gniewie. Zaangażował się, chociaż dobrze wiedział, że to nie ma sensu. A
teraz oboje mieli powody do frustracji.
Zaułek na tyłach warsztatu okazał się ślepy, więc Norbert pognał w prawo i wybiegając
zza rogu, dostrzegł plecy Celie. Szkoda, że ma na sobie szary płaszcz, a nie coś czerwonego lub
pomarańczowego, pomyślał, gdy wpadła do jakiegoś sklepiku. Dotarł do niego w kilkunastu
susach i za moment stanął oko w oko z potężnie zbudowanym rzeźnikiem, który trzymał się
pod boki i głośno klął.
Norbert pędem go ominął, przebiegł między dyndającymi na hakach baranimi
półtuszami i znalazł się na wąskiej uliczce. Usłyszał pisk hamulców, odwrócił się w prawo i
spostrzegł umykającą Celie oraz wrzeszczącego na nią kierowcę.
Dziewczyna spojrzała przez ramię i zaczęła biec jeszcze szybciej. Poruszała się z
imponującą zręcznością, jakby uciekała nie pierwszy raz. Wkrótce oboje znaleźli się w pobliżu
wielkiego, przeszklonego budynku targowiska. W tej handlowej dzielnicy było wiele sklepów i
restauracji, toteż wszędzie panował tłok. Norbert nie wątpił, że on i Celie zwracają powszechną
uwagę. Zanim jednak ktoś ruszył ich śladem, niebiosa nagle się otworzyły i lunął rzęsisty
deszcz. Spłoszeni przechodnie zaczęli pospiesznie chować się, gdzie się tylko dało.
Norbert osłonił dłonią oczy, wypatrując uciekinierki, lecz nie był pewien, czy biegnie w
odpowiednim kierunku. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że widzi Celie Sherwood pędzącą
na ukos w stronę kościoła stojącego na brukowanym kostką placyku w pobliżu pawilonów
handlowych. Lecz kiedy tam dotarł, dziewczyny już nie było.
Ruszył w przeciwnym kierunku, zajrzał też na zadaszony bazar - i nic. Celie Sherwood,
która powinna spędzać dni na modlitwie w walijskim klasztorze, dosłownie rozpłynęła się we
mgle.
- Bobby! O, Jezu, Bobby! Musisz mnie ukryć! Natychmiast! - Celestine padła na
muskularną pierś jasnowłosego atlety, który skradł serce Marshalla. Co za szczęście, że jeszcze
tu był.
- Celie? - Bobbie zamknął ją w mocarnych ramionach. - Na litość boską, co się stało? Co
tutaj robisz?
- Goni mnie jakiś szaleniec! Przyszedł do punktu i zaczął mi grozić, a potem chciał mnie
złapać. Nie wiem, czy go zgubiłam!
Bobby odsunął ją na odległość ramienia. Miał zielone oczy i dość długie włosy, a na
sobie obcisłe spodnie z czarnej skóry i kamizelkę w cętki leoparda. W ciągu kilku minionych
tygodni, gdy pokazywał swoje sztuczki w okolicy Covent Garden, stał się ulubieńcem
zwiedzających. Zarabiał tyle, że nawet odpalał pewne sumki Marshallowi, co było najszybszą
drogą do jego serca.
- Hej, już jesteś bezpieczna. - Bobby kojąco pomasował plecy Celie i patrzył na nią
wyraźnie zatroskany. - Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić.
- Musisz mnie ukryć!
- Mieszkam daleko.
- Wiem. - Celestine spróbowała przebić wzrokiem ścianę deszczu. Stali pod daszkiem
przy wejściu do sklepu z latawcami i modelami samolotów. Drzwi znajdowały się w głębi, toteż
z daleka byli niewidoczni, lecz jeśli ten mężczyzna jakimś cudem tu trafi...
- Chodźmy do sklepu Marsha. - Bobby włożył czarną skórzaną kurtkę. - Pójdziemy
bocznymi zaułkami. To prawdziwy labirynt, ale już tamtędy chodziłem. Jeśli nawet ktoś cię
śledzi, to zaraz się zgubi.
- A jeśli trafi do Marsha? Może mnie obserwował, więc zechce sprawdzić ten adres.
- Przecież obaj będziemy z tobą. Jeśli ten typ się zjawi, to już my go załatwimy.
- Dobrze. Ale pospieszmy się.
Bobby uspokajająco uścisnął jej dłonie, po czym się cofnął i popatrzył w obie strony.
- Nikogo nie widzę. Chodź. I trzymaj się blisko mnie.
Wrześniowy deszcz był chłodny, a Celestine już przemokła do suchej nitki. Drżąc z
zimna pomaszerowała za Bobbym i w wąskich zaułkach prawie natychmiast straciła
orientację, więc wlepiła wzrok w muskularną sylwetkę idącego przodem siłacza.
Ale zdenerwowanie zrobiło swoje, więc po kilku minutach poczuła obezwładniające
zmęczenie. Właśnie zamierzała poprosić Bobby'ego, aby chwilkę odpoczęli, gdy on przystanął i
wskazał wiszący nad zaułkiem łącznik między dwoma budynkami.
Schroniła się w jego zaciszu i zdjęła pantofel, aby rozmasować stopę. Co za szczęście, że
zawsze nosiła buty na płaskich obcasach. W szpilkach od razu byłaby na straconej pozycji.
- Gdzie jesteśmy? - spytała.
- W pobliżu sklepu Marsha.
- Miałeś rację, że to istny labirynt. - Usiłowała powstrzymać się od łez, lecz zbierało się
jej na płacz. - Już się zgubiłam.
- Biedactwo. Trzęsiesz się ze strachu.
- Jestem ci taka wdzięczna. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Czego chciał tamten facet, Celie?
Żałowała, że nie może Bobby'emu powiedzieć całej prawdy.
- Właściwie nie wiem. Zachowywał się jak szaleniec. Jakby mu odbiło. Wziął mnie za
kogoś innego i groził mi.
- Pomylił cię z kimś?
- Eee... chyba tak. Zresztą... nie mam pojęcia. Przeraził mnie, więc biegiem uciekłam.
- Jesteś w tym niezła.
- Dużo biegałam w szkole, więc zachowałam dobrą formę.
- Nie o to mi chodziło.
- Nie sądzisz, że lepiej już iść? - Rozejrzała się wokoło. Nigdzie nie było żywej duszy.
- Chyba mnie nie zrozumiałaś, malutka.
- Słucham? - Spojrzała na Bobby'ego zaskoczona dziwną nutą w jego głosie. I poczuła
ukłucie strachu. W tych okolicznościach uśmiech Bobby'ego wydawał się całkiem nie na
miejscu.
- Celie. Ładne imię, chociaż dość niezwykłe, prawda? Zwraca uwagę. Nie
podejrzewałbym, że je wybierzesz.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Och, wiesz.
Cofnęła się, ale za sobą miała ceglany mur.
- Stąd chyba już sama trafię do sklepu Marsha - oświadczyła z udawanym spokojem. -
Dzięki, że mnie podprowadziłeś aż tutaj. - Odwróciła się, aby zwiać, lecz palce Bobby'ego
zacisnęły się na jej przedramieniu.
- Nigdzie nie odejdziesz, Celestine.
Słowa Bobby'ego zagłuszył grzmot, lecz i tak je zrozumiała.
- Puść mnie! To boli!
- Przykro mi, bo zaraz zaboli jeszcze bardziej.
- Kim ty, u diabła, jesteś?
- Ucieleśnieniem twoich wszystkich koszmarów. Spróbowała się wyswobodzić. Bobby
trzymał ją lewą ręką, lecz był taki silny, jak demonstrował to swojej ulicznej publiczności.
Celestine zaczęła się wyrywać, ale on coraz bardziej przyciągał ją do siebie, chociaż szarpała się
i kopała. Zdwoiła wysiłki, a jej oczy rozszerzyły się z przerażenia, gdy prawą ręką sięgnął pod
kurtkę. Wyjął nóż z osiemnastocentymetrowym ostrzem i efektownie poruszył bronią, jakby
popisywał się przed zachwyconymi gapiami.
- Tak między nami, droga Celie... zdecydowanie wolę kobiety od mężczyzn, chociaż
biedaczek Marsh tego nie wie. Zamierzałem dopiero w przyszłym tygodniu trochę się z tobą
zabawić, zanim cię unieszkodliwię. Ale dzisiaj tak bardzo ułatwiłaś mi wykonanie zadania,
więc nie będę już zwlekał ani tym bardziej narzekał...
Wrzasnęła, co sił w płucach, gdy podniósł nóż, a Bobby uśmiechnął się, jakby znajdował
przyjemność w tym, co zamierzał uczynić.
- Tutaj nikt cię nie usłyszy, skarbie - szepnął jej prosto do ucha. - Poddaj się, a pójdzie
nam dużo łatwiej.
EMILIE RICHARDS ROMANS Z NIEZNAJOMĄ
PROLOG Norbert Colter nie zakochał się w Paryżu. Podczas tygodniowego pobytu w Mieście Światła nocą spacerował po Polach Elizejskich, a w dzień patrzył na lśniącą w blasku słońca wstęgę Sekwany. Jadał coq au vin i haricot de mouton w romantycznych kafejkach oraz sypiał w nieskazitelnej pościeli najlepszych paryskich hoteli. Ale nie poddał się magii Paryża. Przyjechał tutaj w interesach i nie oczekiwał żadnych szczególnych wrażeń. Od dawna miał zwyczaj kolekcjonować miasta równie beznamiętnie, jak zbierał dzieła sztuki z okresu renesansu. Codziennie pozwalał sobie przez pewien czas obserwować świat, lecz podróże były tylko zajęciem akademickim, poniekąd ćwiczeniem intelektu. Teraz Norbert od godziny siedział na ławce w Ogrodzie Luksemburskim, kończąc notatki. W otoczeniu równiutkich klombów, palm w wielkich donicach oraz spacerowiczów, niekiedy podnosił głowę, aby poobserwować spektakl. W to letnie przedpołudnie chyba większość paryżan znalazła jakąś wymówkę, aby udać się do parku. W pewnej chwili jego uwagę zwróciła młoda kobieta, której widok podziałał na niego zdumiewająco silnie. Poruszała się z wdziękiem, mijając grupki wielbicieli słońca i dzieci szykujących się do puszczania łódeczek na płytkim stawie. Miała na sobie prostą, czarną sukienkę opinającą biodra i piersi, rozciętą z boku na tyle wysoko, że odkrywała smukłe, kremowe udo. Niezależnie od tego, skąd pochodziła ta kreacja - z butiku Chanel czy też z wyprzedaży w Bon Marche - wyglądała tak, jakby została stworzona z myślą o tej dziewczynie. Norbert zauważył również szczególny sposób chodzenia nieznajomej. Przy każdym kroku lekko unosiła się na palcach, jakby chciała wznieść się aż do nieba, oraz łagodnie, lecz prowokująco kołysała biodrami. A ciało Norberta, od dawna pozbawione seksu, natychmiast zareagowało na taką podnietę. Kobieta wyglądała jak galijska leśna nimfa - jej lśniące, kasztanowe włosy z rudawym odcieniem lekko falowały na ramionach, a nogi o długości równie imponującej, co wyobraźnia Francuzów, były bardzo zgrabne. Mimo to Norbert nie całkiem rozumiał, dlaczego nieznajoma tak szybko obudziła jego libido. Widywał w Paryżu piękniejsze dziewczyny. Należała do nich na przykład ta, z którą wczoraj jadł kolację. Spotkanie miało charakter służbowy, lecz bez trudu zakończyłby je bardziej intymnie, gdyby nie wyczuł pułapki w drapieżnym uśmiechu towarzyszki. Natomiast ta leśna nimfa wcale się nie uśmiechała. Szła dość szybko, obserwując mijanych ludzi, lecz nie patrzyła im w oczy, tylko uważnie omiatała spojrzeniem kolejne twarze, jakby je skanowała. Norbert był niemal pewien, że ona kogoś lub czegoś wypatruje.
Normalnie już by się znudził obserwowaniem jednej osoby i znów zabrałby się do pracy. Ale dzisiaj, całkiem bez zastanowienia, wepchnął dokumenty do teczki i wstał. Wyjeżdżał dopiero wieczorem, miał więc sporo wolnego czasu. Zaliczył już wszystkie muzea i po raz pierwszy od kilku dni był zaintrygowany. Pójście śladem uroczej nieznajomej wydawało się wybaczalne w mieście słynącym z romantyzmu. Po wyjściu z parku Norbert starał się nie zgubić jej z oczu, chociaż sam się sobie dziwił, że za nią idzie. Było to całkiem nie w jego stylu i już zaczynał czuć się głupio. Nie zmartwiłby się, gdyby dziewczyna znikła w tłumie, lecz ona skręciła w wąską uliczkę i weszła do jakiegoś lokalu. Może właśnie spotkała się z kochankiem - jakimś młodym, ciemnookim Francuzem - lub z przyjaciółkami? Norbert nie miał pojęcia, co odkryje. Nie spodziewał się jednak, że nieznajoma stanie za ladą drugorzędnej kawiarenki w Dzielnicy Łacińskiej, weźmie z rąk nabzdyczonej paniusi biały fartuszek i go założy. Z tymi wysoko sklepionymi kośćmi policzkowymi i dumną postawą wyglądała jak księżniczka. Idealnie pasowałaby do katedry na Sorbonie, lecz jako osoba podająca kawę i maślane bułeczki wydawała się dziwnie nie na miejscu. Norbert uznał, że warto jeszcze trochę ją poobserwować. W kiosku na rogu kupił dziennik „USA Today” i poszedł do kawiarni. Nimfa była sama. - Cafe au lait, s'il vous plait - powiedział, uśmiechem przepraszając za swój beznadziejnie amerykański akcent. Zauważył, że dziewczyna przez sekundę mu się przyglądała, zanim odwróciła się do ekspresu. Jej twarz była równie intrygująca, jak sposób chodzenia. Dość długi, wąski nos i przeciętne usta nie zwracały uwagi, w przeciwieństwie do szerokich, ciemniejszych niż włosy, brwi i zadziwiająco turkusowych oczu. Te oczy na moment leciutko pociemniały, gdy nieznajoma stwierdziła, że klient patrzy na nią badawczo. Podała mu filiżankę kawy z mleczną pianką, której odrobina spływała na spodek. - Co poleciłaby pani do tego? - Norbert nadal mówił po francusku. - Wszystko jest dobre - odpowiedziała w nienagannej, urokliwej francuszczyźnie. Głos zabrzmiał miękko i o ton niżej, niż się spodziewał. - Więc poproszę croissanta. Dziewczyna podała rogalik bez słowa i dopiero po chwili powiedziała, ile franków wynosi należność. W małej, niezbyt czystej kawiarence stały tylko cztery stoliki. Norbert usiadł w rogu, gdzie na blacie mógł rozłożyć gazetę i widzieć ladę. Niczego nie planował, chciał tylko miło spędzić nieco czasu. Z przyjemnością zabawił się w kotka i myszkę z atrakcyjną nieznajomą,
tropiąc ją ulicami Paryża, a teraz zamierzał poczytać. Od lat pasjonował się psychologią i był wielkim znawcą charakterów, co zawsze przydawało mu się w prowadzeniu firmy. Osobiście wybrał lub zatwierdził każdego pracow- nika na szczeblu kierowniczym Tri - C International, wielkiej korporacji założonej prawie sto lat temu przez jego pradziadka. Norbert nigdy nie miał powodu żałować żadnej z tych decyzji. Lubił wyobrażać sobie życie innych ludzi, ich nadzieje i obawy, codzienny byt. A gdy już zebrał garść spostrzeżeń, szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Tak było najlepiej - żadnych komplikacji, zbędnych zobowiązań ani powodów do cierpienia. Znalazł stronę ze sportem i sprawdził wyniki rozgrywek baseballowych. Raz zerknął na dziewczynę i zauważył - zanim pospiesznie spuściła oczy - że na niego patrzy. Kilka minut później dopił zimną kawę. Musiał jeszcze jakoś zagospodarować popołudnie i jechać na dworzec. Składając gazetę, poszukał spojrzeniem dziewczyny. I stwierdził, że jest w kawiarni sam. Po chwili do lokalu wszedł ciemnowłosy mężczyzna. Postał przy ladzie, po czym za nią zajrzał, jakby podejrzewając, że ktoś się tam chowa. Nikogo nie zobaczył, więc mamrocząc pod nosem, wyszedł na ulicę. Po kwadransie wróciła nabzdyczona paniusia i na widok pustego miejsca za ladą brzydko zaklęła. Następnie odsunęła ciemną zasłonkę i zajrzała na zaplecze. Norbert zobaczył, że w małym pomieszczeniu też nikogo nie ma, lecz tylne drzwi są otwarte, a na klamce wisi biały fartuszek. Uśmiechnął się do siebie. Siedzenie leśnej nimfy okazało się bardziej interesujące, niż oczekiwał, gdy ujrzał ją dzisiaj po raz pierwszy w Ogrodzie Luksemburskim.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Celestine St.Gervais uważnie przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Jej włosy były podzielone na równe pasma i pospinane grubymi klipsami. Dłonie nadal lekko drżały po ucieczce z kawiarni, lecz mimo to sięgnęła po nożyczki. Kolejno odpinała klipsy, przeczesywała pasma i znacznie je skracała. Na podłodze leżało coraz więcej włosów w odcieniu ciemnego cynamonu. Po chwili Celestine oceniła rezultaty strzyżenia. Fryzura była krótsza, niż w założeniu, ponieważ należało wyrównać niektóre kosmyki z tyłu głowy. Teraz włosy sięgały do nasady kołnierzyka, a z tą puszystą grzywką były w bardzo angielskim stylu i nie wymagały żadnego układania ani zakręcania na wałki. A co najważniejsze - zmieniły jej wygląd. Lecz ta zmiana okazała się niewystarczająca. Godzinę później Celestine była prawie nie do poznania. Po zmyciu koloryzującej pianki, którą nakładała na włosy podczas pobytu w Paryżu, teraz miały one barwę prawie naturalną, czyli ciemnopopielatą, zawsze szalenie łatwą do ufarbowania. Twarz także wyglądała na tyle neutralnie, że można było wiele zdziałać. Dawniej Celestine martwiła się brakiem wyrazistych rysów, lecz obecnie bardzo się z tego cieszyła. Starannie wydepilowała brwi, nadając im kształt cieniutkich łuków, usunęła makijaż i wymieniła turkusowe soczewki kontaktowe na takie, które nadawały jej niebieskim oczom kolor ciemnoszary. Teraz Celestine była nie do poznania. Patrząc w lustro, przećwiczyła nowy sposób mówienia. - Tak, dziękuję - powiedziała po angielsku z akcentem wykształconej Brytyjki. - Chciałabym podjąć pracę, o której mowa w waszym ogłoszeniu, tym naklejonym na szybie. Jestem... Tina St. James. Nie była pewna, czy chodzi właśnie o to nazwisko. Podeszła do łóżka, wsunęła dłoń pod materac i wyjęła plastikowy woreczek z dokumentami. Przejrzała kilka z wierzchu i znalazła to, czego szukała. - Tina St. James. Amerykanka - przeczytała półgłosem. - Wspaniale - mruknęła sarkastycznie. Paszportowe zdjęcie przedstawiało całkiem inną Celestine - brunetkę z długimi, kręconymi włosami. W tamtym wcieleniu miała oczy mocno podkreślone niebieskim cieniem do powiek i mówiła przez nos jak mieszkańcy Brooklynu. Zajrzała do kilku innych paszportów i wybrała ten z fotografią, na której wyglądała
prawie tak, jak teraz. Był to paszport brytyjski wystawiony na nazwisko Lesley McBain. Urodzona w Stevenage, na północ od Londynu, wychowana przez starszą siostrę, która po śmierci ich rodziców często zmieniała miejsce zatrudnienia i zamieszkania. Lesley McBain - biedna, ale dumna dziewczyna, gotowa zarabiać w jakikolwiek sposób, byle uczciwie. Tak, to odpowiednia historyjka. W Londynie na pewno uda się znaleźć jakąś pracę. Celestine wiedziała, że nie może tracić czasu, ponieważ zostało jej niewiele pieniędzy. Paryż okazał się nadzwyczaj drogim miastem, ostatnie zajęcie było słabo płatne, a powrót do kawiarni madame Duchampier po zaległe wynagrodzenie nie wchodził w grę. Celestine usiadła na łóżku, przyciskając paszport do piersi. Może popełniała błąd? Boże drogi, czyżby już popadła w klasyczną paranoję, całkiem zwariowała? A jeśli ten mężczyzna w ciemnym garniturze rzeczywiście pojawił się w Paryżu, aby ją zabić? Był mniej więcej w wieku swoich poprzedników, niewątpliwie pochodził ze Stanów i śledził ją aż do kawiarni. Potem postał przed wejściem, wszedł do wnętrza i przyglądał się jej. Dyskretnie, lecz prawie bez- ustannie. Celestine zamknęła oczy. Wciąż widziała tego człowieka. Był uderzająco przystojnym szatynem z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, prostym nosem, kwadratową szczęką i bystrymi, orzechowymi oczami, które niczego nie zdradzały. Garnitur z wełny i jedwabiu sprawiał wrażenie kosztownego, szytego na miarę w Anglii lub Hongkongu. A ta twarz... było w niej coś bezwzględnego, natomiast sposób poruszania się mężczyzny sugerował agresywność, wyczuwalną nawet wówczas, gdy spokojnie popijał kawę i udawał, że czyta. Celestine westchnęła ciężko. Była wykończona, a musiała szybko się spakować, aby zdążyć na dworzec kolejowy Gare du Nord. Na szczęście nie miała zbyt wiele garderoby pasującej do nowego wcielenia. Mogła zabrać tylko długą, kwiecistą spódnicę, sweterek w lawendowym kolorze, granatowy żakiet z tanimi, mosiężnymi guzikami oraz szare spodnie. Marie St. Germaine, ze swoimi cynamonowymi włosami i stylowo szczupłą sylwetką, prawie całkiem zniszczyła jedne porządne dżinsy, wąską spódniczkę z guzikami rozpiętymi do połowy uda i obcisły, żółty pulowerek, który prowokacyjnie opinał piersi. Obecna Lesley powinna wło- żyć te rzeczy oraz czarną sukienkę do papierowej torby i zostawić, aby konsjerżka komuś je oddała lub wyrzuciła. Celestine palcami przeczesała włosy i przez jedną krótką chwilę żałowała ściętych loków. Już dawno przestała być próżna, lubiła jednak, gdy tak przyjemnie falowały na ramionach. I cieszyły ją spojrzenia mężczyzn, którzy często patrzyli na nią z zainteresowaniem. Wątpliwe, aby komuś spodobała się Lesley McBain, lecz im mniej będzie się rzucać w
oczy, tym lepiej. Jeśli jeszcze trochę się zgarbi w tych dużo za luźnych ciuchach i będzie uśmiechać się nieśmiało, to chyba nikt jej nie rozpozna. Poza tym często powinna zaciskać usta i może znów nosić okulary. Te w bladoniebieskich oprawkach, niemodnych od dobrych kilku lat. Nie ma sensu roztkliwiać się nad fryzurami i odzieżą. Włosy odrastają, a odzież jest wszędzie dostępna. Ale jednego nadal nie umiała traktować z filozoficznym spokojem - tego bezustannego uciekania. W ciągu minionych czterech lat wcieliła się już w tyle postaci, że chwilami zatracała poczucie prawdziwej tożsamości. Czasami zastanawiała się też, czy naprawdę musi wciąż uciekać. Znów pomyślała o mężczyźnie w ciemnym ubraniu. Czy czekał na nią gdzieś za ścianami tego pokoiku na poddaszu? Czy znajdzie ją, zanim ona zdąży opuścić Paryż? A może ten człowiek o szerokich barach i z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć był tylko zwyczajnym turystą, który chciał posiedzieć w taniej, francuskiej kawiarence? Nie wiedziała. Może nigdy tego się nie dowie. Ale jednego była pewna. Nadal żyła. I zamierzała zachować to status quo. - Norbert, odwiedzisz nas znów w Paryżu? - Jeanette Girbaud wręczyła mu teczkę z dodatkowymi danymi, co było wystarczającym pretekstem do przyjścia na stację. - W razie konieczności. - Norbert uśmiechem okrasił swoją odpowiedź. W ostrym świetle na peronie kolejowym Jeanette wyglądała tak samo atrakcyjnie, jak wczoraj w blasku świec. Była drobną, zgrabną brunetką o kilka lat starszą od swego trzydziestoletniego szefa i zajmowała dyrektorskie stanowisko w paryskiej filii Tri - C International. - A dla przyjemności? Chyba zakochałeś się w moim pięknym mieście? - Rzeczywiście jest powodem do dumy. - Mogę więc oczekiwać twojego przyjazdu? Przez chwilę miał ochotę zignorować podtekst pytania, ale uznał, że to bez sensu. - Jeanette, nigdy nie romansuję z pracownikami Tri - C. - Nie? - Nie. - A w ogóle... z kimś romansujesz, Norbercie? Bo wydajesz mi się taki... - Francuzka wzruszyła ramionami - samotny. Zdumiała go jej otwartość, a jeszcze bardziej autentyczne zatroskanie pobrzmiewające w głosie Jeanette. - Nie jestem nieszczęśliwy. - Ale to nie oznacza, że jesteś szczęśliwy.
- Moje życie mi odpowiada. - Cóż, wolałabym, żebyś lepiej się bawił, lecz... jak widać, nie mam na to wielkiego wpływu. - Jeanette uśmiechnęła się serdecznie. - Udanej podróży do Londynu. - Dzięki za pokazanie mi Paryża. - Uścisnął jej dłoń. - Dobrze, że mogłam ci pokazać chociaż tyle. Odprowadził ją wzrokiem. Uwielbiał przyglądać się idącym ludziom. Jeanette szła naprawdę ładnie - szybko, jak na taką niewysoką kobietę, lecz z imponującym wdziękiem. Znów pomyślał o nieznajomej nimfie, której sposób chodzenia podziwiał dziś po południu. Jej zniknięcie trochę go zaintrygowało, toteż nawet się zastanawiał nad jego przyczynami. Starsza Francuzka, prawdopodobnie właścicielka, była wściekła. Norbert wręcz zbaraniał, słysząc monolog godny pijanego marynarza, chociaż nie zrozumiał wszystkich wyrafinowanych przekleństw. Nie ulegało wątpliwości, że smukła nieznajoma nie ma tam po co wracać. Przeszedł przez kontrolę celną i wsiadł do pociągu. Wsadził torbę z ubraniami do szafki przy wejściu, po czym odnalazł swoje miejsce. Wykupił bilet także na sąsiednie, aby uniknąć konwersacji, i położył na fotelu teczkę. Wolał podróż Eurostarem niż promem lub lot samolotem, ponieważ od początku interesował się budową tunelu pod kanałem La Manche i chciał sprawdzić, jak jedzie się szybkobieżnym pociągiem. Poza tym nie spieszył się do Londynu. Był tam wielokrotnie i tym razem nie musiał załatwiać niczego szczególnego. Mógł więc stracić trochę czasu przed powrotem do Kolorado, gdzie mieściła się centrala Tri - C International. Spokojna kolorystyka wnętrza wagonu działała kojąco, a szaroniebieskie fotele były wygodne. Pociąg jechał gładko jak po stole, więc Norbert postanowił poczytać. Właśnie otworzył książkę, gdy przechodząca obok młoda kobieta niechcący potrąciła go w ramię i po angielsku mruknęła „przepraszam”. Norbert zdążył zauważyć, że jest atrakcyjna, choć wyglądała bardzo skromnie. Miała ciemnoszare oczy i twarz bez śladu makijażu, a na sobie zbyt luźną odzież. Powrócił do swojej lektury - kryminału o łatwym do przewidzenia zakończeniu - lecz jakoś nie mógł się skupić. Jego myśli zaprzątała dziewczyna, którą przed chwilą zobaczył. Dziwne, ale przypominała mu nieznajomą z paryskiej kawiarenki. Ale dlaczego? Tamta była piękna i zmysłowa, z długimi, kasztanowymi lokami, nogami tancerki i wiotką talią. Natomiast ta miała krótką, praktyczną fryzurkę, hoże policzki dojarki i skromną minę kobietki, która zacisnęłaby powieki i myślała o pieczeniu chleba, gdyby mężczyzna spróbował się z nią kochać. Z wyglądu były zupełnie inne... ale chodziły identycznie.
Norbert zamknął książkę i usiłował przypomnieć sobie szczegóły. Tamta Francuzka szła z wdziękiem, przy każdym kroku lekko unosząc się na palcach i łagodnie kołysząc biodrami. Ta Angielka poruszała się dokładnie tak samo. Zdumiewający zbieg okoliczności? Norbert odłożył książkę na wolne miejsce i spojrzał w okno, lecz mijane z szybkością ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę francuskie pejzaże zlewały się w jedną niewyraźną plamę. Zamknął więc oczy, a pod powiekami zaczęły mu się przesuwać zapamiętane wizerunki dwóch różnych kobiet. Niech diabli porwą ślepy los! Jechała superekspresem pędzącym jak błyskawica w stronę tunelu pod kanałem La Manche, a w tym samym pociągu siedział mężczyzna z kawiarni! Ten potencjalny morderca, któremu już raz się wymknęła! Celestine padła na fotel i wlepiła wzrok w drzwi prowadzące do sąsiedniego wagonu. Przypadkiem szturchnęła w ramię tego człowieka. Gdyby nie to, może nie podniósłby wzroku i nie spojrzał jej w oczy. Może nie zorientował się, że to ona? Może jej nie rozpoznał? Bała się nawet mrugać, zbyt przerażona, że on nagle tu wejdzie, wyciągnie pistolet i błyskawicznie zastrzeli Lesley McBain, czyli Marie St. Germaine, Elenę Kovacs, Tinę St. James i tak dalej. Z jej ust wydobył się zduszony jęk, ale nikt na nią nie spojrzał. Była jedną z kilkuset osób jadących tym pociągiem, zwyczajną szarą myszką. Nikt nie wiedział, że czyha na nią zabójca. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni, chyba że ten należycie wykona swoje zadanie. Celestine spróbowała zebrać myśli. Z tego pociągu nie dało się wysiąść podczas jazdy, co miało swoje plusy i minusy. Morderca nie mógł zabić i uciec. Nie był Jessem Jamesem, który zatrzyma parowóz i wyskoczy na tory gdzieś na amerykańskim Dzikim Zachodzie. Tutaj nie dało się otworzyć doskonale zabezpieczonych drzwi ani wyprowadzić w pole pracowników ochrony, dysponujących wyrafinowanym sprzętem elektronicznym. Lecz ona też była na razie uziemiona. A do stacji Waterloo były tylko dwie godziny. Jeśli ten zbir nie spróbuje zlikwidować jej tutaj, to mogła spotkać swoje własne Waterloo właśnie tam, między licznymi kioskami i agencjami wynajmu samochodów. Albo poza terenem dworca. Co prawda była mistrzynią w znikaniu, lecz ten mężczyzna to profesjonalista, który żyje z zabijania. Jeśli posiadał wizytówki, to zapewne z napisem „Szukasz zamachowca? Już go znalazłeś”. Celestine poczuła przypływ gniewu, który zajął miejsce paraliżującego strachu. Nie mogła dopuścić, aby znów odezwały się obawy. Przetrwała tak długo dzięki swojej inteligencji i
pomysłowości oraz niezaprzeczalnej odwadze. Poradziła sobie w sytuacjach, w których tchórz skończyłby marnie. Była więc dzielna i bystra. A może szalona? Mimo przyjemnego chłodu, na jej czole pojawiły się kropelki potu. Spróbowała odegnać ostatnią myśl, lecz była ona prawie tak samo niepokojąca, jak obecność w pociągu tego barczystego szatyna. Celestine jęknęła w duchu. Może tylko miała przywidzenia? Może naprawdę była niezrównoważona psychicznie, co wmawiano jej przez tyle lat? Może ten mężczyzna wcale nie szukał Celestine St. Gervais? Może to nawet nie ten, który obserwował ją w kawiarni? A może żaden z nich nie istniał, zaś wszystkie wydarzenia minionych czterech lat to tylko urojenia? Ale musnęła jego ramię. Już w Paryżu zauważyła, że mężczyzna ma szerokie bary. Takie, które wymagają szycia garnituru na miarę. To ten sam człowiek, ona zaś nie powinna ani wpadać w panikę, ani tracić wiary w siebie. Może i była bliska obłędu, lecz nadal oddychała, wolała ten stan od utraty życia w pełni władz umysłowych. Drzwi nagle rozsunęły się, a jej serce szaleńczo przyspieszyło tempo. Do wagonu wszedł mężczyzna w ciemnym garniturze. Odwróciła się całym ciałem do okna, chociaż wiedziała, że to na nic się nie zda. Ten mężczyzna nie spacerował, aby rozprostować nogi. Nie szedł do bufetu, aby coś zjeść. Zjawił się z jej powodu. - Pozwoli pani, że usiądę tu na chwilę? Poznałaby jego głos nawet w ciemnościach. Mówił po angielsku tak samo dźwięcznym barytonem, jak rano po francusku. Jakimś cudem zdołała podnieść wzrok i zmarszczyła brwi, jakby trochę się zirytowała. Dzięki temu zyskała na czasie i wydobyła głos z zaciśniętego gardła. - Proszę wybaczyć, ale mój mąż zaraz wróci. Szatyn tylko się uśmiechnął. Nie złowrogo, tylko jak ktoś przywykły do tego, że zawsze dostaje wszystko, na czym mu zależy, ale lubi drobne trudności. Celestine zmartwiała, w duchu nakazując sobie spokój. Wiedziała, że nie wolno jej okazać zdenerwowania ani tchórzliwie wciskać się w fotel. - Chyba już panią widziałem. Pani twarz... wydaje mi się znajoma. - Obawiam się, że mnie pan z kimś pomylił. Nigdy wcześniej pana nie widziałam - wycedziła chłodnym tonem dobrze wychowanej angielskiej damy. Lód, który ją dławił, doskonale zamroził timbre jej głosu. Ale nie zniechęcił mężczyzny, który siadł obok i lekko pochylił się w jej stronę.
- Nie pamięta mnie pani z kawiarni? Dziś rano zamówiłem kawę z mlekiem i croissanta. - Uważnie przyglądał się jej twarzy okiem bystrego detektywa. - Zapewniam, że pana nie pamiętam - wyniośle odparła Celestine. - I nie chadzam po kawiarniach. Mężczyzna najwyraźniej jej nie uwierzył, lecz wolno skinął głową. - Paryż to wspaniałe miasto, prawda? - Mój mąż też tak sądzi. - Zauważyła, że zerknął na jej dłoń, i zaklęła w duchu. Dlaczego nie włożyła obrączki? Przecież czasem ją nosiła. - Byliśmy tam z ramienia naszego kościoła - dodała, kłamiąc jak z nut. - Uważam, że Paryż jest przesiąknięty zepsuciem. Ludzie żyją tam tylko sprawami ciała, piją, tańczą, eksponują goliznę. - Zrobiła zgorszoną minę purytanki. - A ja jestem prostą, bogobojną kobietą - dokończyła i zacisnęła usta, ale jej rozmówca chyba nie przejął się tym kazaniem. - Kobieta, którą... pani mi przypomina... nie oceniałaby tego tak surowo. - Na świecie jest o wiele za mało kobiet wyznających wartości podobne do moich. - Mimo to wydaje mi się... - Szatyn znów się uśmiechnął, jakby zamierzał zdradzić jej sekret. - Że pani i ona jesteście niezmiernie do siebie podobne. - To z pewnością interesujące, ale naprawdę muszę pana prosić o odejście. Mojemu mężowi nie spodoba się fakt, że z panem gawędzę. Nasze małżeństwo opiera się na staroświeckich zasadach. - Gdyby pani na mnie nie wpadła... chyba nie skojarzyłbym pani z tamtą dziewczyną. - Wpadłam na pana? - spytała z udawanym zdumieniem. - Och, jak mi przykro. - Rzeczywiście świetna z pani aktorka - mruknął mężczyzna, przysuwając się do niej jeszcze bardziej. - Podziwiam ten talent, ale muszę panią ostrzec. Chodzi pani krokiem, który niesłychanie zwraca uwagę. Proszę o tym pamiętać następnym razem, gdy będzie pani udawać kogoś innego. Trzeba zmienić także ruchy ciała. A tak a propos zmian... wolałem tamte dłuższe włosy i swobodniejsze maniery. - Wstał, dotknął czoła, żartobliwie salutując, i poszedł do swojego wagonu. Przerażenie zaćmiło jej cały zdrowy rozsądek. Zmartwiała ze strachu Celestine przez chwilę miała ochotę wyskoczyć z pociągu, nie bacząc na konsekwencje. Nie zdołała wyprowadzić w pole tego mężczyzny. Rozpoznał ją. I teraz perwersyjnie bawił się z nią w kotka i myszkę. Ale zawsze jest jakieś wyjście. Musiała za wszelką cenę opuścić pociąg i zniknąć z dworca, zanim morderca podąży jej śladem. Przychodziły jej do głowy kolejne nierealne pomysły, gdy drzwi wagonu znów się rozsunęły.
Dźwięk przypominający żałosne jęknięcie zamarł w gardle Celestine, gdy zobaczyła, kto wchodzi. Mężczyzna z wąsami inspektora Clouseau i rumianymi policzkami, w kolejowym mundurze konduktora. Podjęła decyzję, zanim jeszcze skierował się w jej stronę, i przywołała go ruchem dłoni. Mężczyzna podszedł bliżej i przystanął z taką miną, jakby sugerował, że ma ważniejsze sprawy do załatwienia, niż rozmowa z pasażerką lub podawanie jej koca. - Sir, muszę prosić pana o pomoc - powiedziała odpowiednio boleściwym tonem. - W czym problem? - Tym pociągiem jedzie pewien mężczyzna - szepnęła, rzucając spłoszone spojrzenie na drzwi, po czym na moment uniosła drżącą dłoń do ust. - Przed chwilą był tutaj. Och, tak bardzo się boję... - Dlaczego, Mademoiselle? - To długa historia. Ten człowiek... jest bardzo niebezpieczny. - Tu nie minęła się z prawdą. - Widzi pan, do niedawna byliśmy kochankami... - Jej głos stał się bardzo cichy i konduktor lekko się pochylił. - Rzuciłam go, a on grozi, że mnie zabije, jeśli kiedykolwiek... Siedzi mnie... - Bardzo mi przykro, ale co to ma wspólnego z pani podróżą? - Och, on jest potwornie zazdrosny! Może spróbować mnie zabić. To istny szaleniec. - Sugeruje pani, że chciałby panią zabić tutaj? W szybkobieżnym pociągu? Musiałby nie mieć krzty rozumu, żeby porywać się na coś takiego. - Jest wystarczająco zdesperowany - zapewniła, zdając sobie sprawę, że nie przekonała swojego rozmówcy. - Ale obawiam się, że jest jeszcze coś. Odeszłam od niego, ponieważ podejrzewam, że szmugluje... - wzięła głęboki oddech i na sekundę odwróciła wzrok - ...narkotyki. - Może pani to udowodnić? - Niby jak? Ale wiem, co mówię, bo z nim mieszkałam! Zorientowałam się, co robi, ale przecież nie mogłam wziąć kilku torebeczek z kokainą, aby pokazać je władzom. - Czego oczekuje pani ode mnie? - Proszę go zatrzymać. - Nie mam takich uprawnień. - Ale londyńscy celnicy mogliby go przeszukać i znaleźć przy nim lub w jego bagażu te narkotyki. - Ma je przy sobie? Jest pani pewna? - Bóg mi świadkiem, że wolałabym, aby to nie było prawdą. Ale on należy do
narkotykowego kartelu. Zawsze wozi ze sobą próbki oferowanego towaru. - Złożyłaby pani stosowne oświadczenie? - Ja?! - Celestine potrząsnęła głową i załamała ręce. - To wykluczone! Nie rozumie pan? Nawet jeśli on pójdzie do więzienia, to ktoś później mnie zlikwiduje. W razie przesłuchania wszystkiemu zaprzeczę. Można go jedynie zatrzymać w taki sposób, jakby chodziło o rutynową kontrolę, przeszukać go i jego rzeczy. Dokładnie, bo jest bardzo sprytny. - A pani w tym czasie oczywiście zniknie? - Och, tak. Błagam pana, to moja jedyna szansa... Konduktor przez chwilę się zastanawiał, ale nie było oczywiste, do jakiego wniosku doszedł. - Gdzie siedzi ten mężczyzna? Podała numer wagonu i przypuszczalny numer miejsca oraz starannie opisała wygląd i ubranie swojego prześladowcy. - Jak się nazywa? - John Albert - odparła bez wahania. - Ale z pewnością nie podróżuje pod tym nazwiskiem. Używa wielu różnych paszportów, może nawet udawać Amerykanina lub Kana- dyjczyka. - Rozumiem. Co zamierza pani robić, dopóki nie przyjedziemy do Londynu? - Jest gdzieś w pociągu jakieś bezpieczne miejsce, gdzie on mnie nie znajdzie? Błagam, proszę mi pomóc. - Jej oczy wypełniły się łzami. - Nie mogę sam podjąć decyzji, lecz może uda mi się zapewnić pani trochę spokoju. Proszę wziąć swoje rzeczy i iść ze mną. Jeśli pani sobie życzy, mogę również zlecić przeniesienie pani bagażu. - Och, dziękuję. - Łzy spłynęły po jej policzkach, w przeciwieństwie do zmyślonej historii były całkiem prawdziwe. Konduktor stuknął obcasami i sztywno skinął głową. Celestine powiedziała, gdzie jest jej jedyna walizka, zdjęła z półki torbę i poszła za nim, rzuciwszy szybkie spojrzenie przez ramię. Nikt jej nie obserwował, więc przyspieszyła kroku, z każdym kolejnym oddalając się od mężczyzny w ciemnym garniturze. I zwiększając swoje szanse na przeżycie. Norbert był zmęczony. Miał się zatrzymać w domu niedaleko Pałacu Kensington i marzył tylko o gorącym prysznicu oraz późnej kolacji. Podróż pociągiem okazała się przyjemna, lecz niezbyt ciekawa. Nawet dwadzieścia minut w tunelu pod kanałem La Manche przypominało zwyczajną jazdę metrem. Po rozmowie z tajemniczą nieznajomą nie wydarzyło się już nic interesującego, co przerwałoby monotonię tej podróży. Po przekroczeniu granicy Anglii pociąg znacznie zwolnił i
jedyną rozrywką było liczenie mijanych stacji oraz spekulacje na temat owej nimfy, która uciekła z Paryża, uprzednio zmieniwszy swój wygląd i pewnie całą tożsamość. Norbert od dawna nie był aż tak zaintrygowany. Nie wątpił, że Angielka mówiąca z nieskazitelnie brytyjskim akcentem to ta sama kobieta, na którą zwrócił uwagę w Paryżu. Owszem, zmieniła swój wygląd, lecz jedwabista cera była identyczna, podobnie jak delikatny zarys twarzy i kształt oczu oraz wysoko sklepione kości policzkowe. Co skłoniło piękną nimfę do dokonania drastycznych zmian? I dlaczego tak się przestraszyła? Dał jej spokój tylko z powodu tego przerażenia, które dostrzegł w jej oczach. Mimo oczywistych talentów aktorskich nie zdołała ukryć, że się go boi. On zaś uznał, że nie ma prawa jej kosztem zaspokajać swojej ciekawości, choć nadal miał na to ochotę. Po pewnym czasie postanowił trochę rozprostować nogi i jeszcze raz spojrzeć na tę dziewczynę. Nie zamierzał z nią rozmawiać, tylko sprawdzić, czy rzeczywiście towarzyszy jej mężczyzna. Przeszedł prawie przez cały pociąg, ale nigdzie jej nie zauważył. A teraz czekał w kolejce do odprawy celnej, aby otrzymać pozwolenie wejścia na angielską ziemię. W dłoni trzymał paszport, a torbę z zapasowym garniturem przerzucił sobie przez ramię. Kolejka była długa i przesuwała się równie powoli, jak amerykański kierowca na brytyjskim rondzie. - W życiu nie widziałem czegoś takiego - stwierdził mężczyzna stojący tuż przed Norbertem, obwieszony aparatami fotograficznymi i kilkoma torbami. Miał na sobie szorty i barwną, hawajską koszulę, jakby chciał podkreślić, że nie jest Europejczykiem. - Chyba wszystkich biorą na spytki. - Może mają na kogoś namiar. - Pewnie tak. Oby znaleźli go jak najszybciej i dali nam święty spokój. Norbert zabijał czas, szukając wzrokiem tajemniczej nieznajomej, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Najwyraźniej wywiodła go w pole. Albo stała w kolejce poruszającej się dużo szybciej i w tej chwili już jechała taksówką, zastanawiając się, gdzie zjeść kolację. W końcu dotarł do urzędniczki i odprowadził spojrzeniem odchodzącego mężczyznę w koszuli w hawajskie wzorki. Następnie postawił torbę na podłodze i podał paszport. Kobieta przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Właśnie zamierzał spytać, czy może iść, gdy obok niego wyrosło dwóch funkcjonariuszy. - Jakiś problem? Moje dokumenty są w porządku - zapewnił. - Proszę sprawdzić. - Musi pan iść z nami - oznajmił starszy mężczyzna. - Dlaczego? Przecież mam dowód tożsamości. - Oczywiście, sir, ale proszę iść z nami. - Mężczyźni przysunęli się bliżej,
niedwuznacznie dając do zrozumienia, że w razie oporu zastosują przymus fizyczny. - Dobrze. - Schylił się po torbę, ale natychmiast został powstrzymany. - Nie dotykać bagażu! - Jest mój. - Norbert stopniowo tracił cierpliwość. - Sam mogę go nieść. - Powiedziałem „nie dotykać”. - Starszy mężczyzna ruchem głowy wskazał torbę młodszemu, który natychmiast ją wziął. - Żądam wyjaśnień - parsknął Norbert. - Proszę iść z nami. - Starszy funkcjonariusz ostrzegawczo położył rękę na jego ramieniu. Norbert omal się nie roześmiał. Facet był od niego z dziesięć centymetrów niższy i lżejszy o jakieś dwadzieścia kilogramów. Wystarczyłoby jedno szarpnięcie, aby go przewrócić. Norbert ledwie się powstrzymał, przywołując na pomoc zdrowy rozsądek. - Chodźmy, chcę to załatwić jak najszybciej. - Dobre podejście, sir. - Mogę pana o coś prosić? - Tak? - Proszę nie mówić do mnie „sir”. - Idziemy. Norbert zrobił, co mu kazano, a z jego gardła wydobył się dźwięk przypominający warczenie.
ROZDZIAŁ DRUGI Celestine już przywykła do mieszkań na poddaszu. W ciągu tych kilku lat poza domem rzadko mogła sobie pozwolić na coś lepszego. Postanowiła więc, że kiedyś, gdy już nie będzie uciekać, napisze przewodnik zatytułowany „Facjatki Europy”. Znała ten temat jak nikt. Londyńska facjatka nie była taka zła. Składała się z dwóch pokoików na czwartym piętrze, z toaletą i umywalką w pomieszczeniu, które dawniej służyło za szafę, oraz z elektryczną płytką i elektrycznym czajnikiem w kącie saloniku. Do łazienki, z której korzystał również drugi lokator, wchodziło się z korytarza. Sufit w mieszkanku opadał pod ostrym kątem, lecz okna wychodziły na New Row, uroczy zaułek w pobliżu Covent Garden. Celestine miała szczęście, znajdując w tej drogiej dzielnicy Londynu takie malownicze i tanie lokum. Mieszkała tu już miesiąc i była bardzo zadowolona. Pragnęła tylko w spokoju doczekać dnia dwudziestych piątych urodzin. A wtedy może wreszcie będzie mogła wrócić do domu. Prawie zaraz po przyjeździe z Paryża znalazła pracę w punkcie naprawczym. Znów zmieniła wcielenie, rezygnując z zaniedbanej Lesley na rzecz Celie Sherwood - zgrabnej i bystrej osóbki. Celie miała modną, fachowo wycieniowaną fryzurę z jasnymi pasemkami i oczy w naturalnym niebieskim kolorze. Nosiła okulary w metalowych oprawkach, odzież w stylu klasycznym i prawie się nie malowała. Szukając zajęcia, odbyła trzy rozmowy kwalifikacyjne i nazajutrz otrzymała dwie propozycje zatrudnienia. Teraz wybierała się do pracy, lecz przed wyjściem musiała do kogoś zadzwonić. Telefon pochodził chyba z okresu międzywojennego, a obrotowa tarcza kręciła się tak ciężko, że po wybraniu kilkunastu numerów Celestine rozbolał palec. Stukając nim niecierpliwie o drewnianą skrzynkę służącą za stolik, modliła się w duchu, aby Allison zbudziła się i odebrała. - Na litość boską, kto dzwoni o tej porze! - Allie, to ja. - Celestine uśmiechnęła się, a po drugiej stronie przez moment panowało milczenie. - Celestine? - Wiem, która godzina, ale o normalnej porze nigdy nie mogę cię zastać. Bez przerwy balujesz. - Nic ci nie jest? - Nie. Mam pracę i mieszkanie. Ale nie tam, gdzie poprzednio. - Gdzie się podziewasz, u licha? - Lepiej, żebyś wiedziała jak najmniej. Nie chcę cię narażać. Musiałam tylko usłyszeć
twój głos. - O trzeciej trzydzieści nad ranem nie brzmi najlepiej. - Rozmawiałaś z Whitem? - Ostatnio nie. - Myślę o powrocie. - Jezu, skarbeńku, to chyba nie najlepszy pomysł... - Wiem, ale nadchodzi pora na debiut. - Celie? - Na korytarzu rozległ się jakiś hałas i ktoś gwałtownie zastukał do drzwi. - Celie, jesteś już na nogach? - Muszę lecieć, Allie. Zajrzyj do dziadka Suttera, proszę cię. Zdaniem Whita czuje się dobrze, ale wolę być pewna. Nie zdołałam dodzwonić się do niego. - Sprawdzę, co u niego - obiecała Allison. - Błagam cię, uważaj na siebie. - Będę. - Celestine odłożyła słuchawkę. - Celie, wstałaś? - zawołał ktoś na korytarzu. - Jasne, że tak. - W wiekowych drzwiach nie było wizjera, lecz Celestine otworzyła je, ponieważ wiedziała, że za nimi stoi Marshall Winston, jej współlokator na czwartym piętrze i od niedawna... także przyjaciel. - O, rany - jęknął Marshall na widok jej kostiumu i zacisnął usta. - Ależ bym chciał odziać cię w coś czerwonego! Albo w ten koral, który lansujemy w tym roku. - Chyba w następnym wcieleniu, Marsh. - Cofnęła się, zapraszając go do wnętrza. - Mamy też na wystawie istne cudo z białego szyfonu. Stworzone dla ciebie. - Na coś takiego pozwolę sobie dopiero za dwa wcielenia. Napijesz się herbaty? - Chyba nie. - Marshall podszedł do okna i spojrzał na New Row. Po wąskiej uliczce snuła się mgła, chyba równie gęsta, jak na niskobudżetowych filmach o Sherlocku Holmesie. - Cóż za piękny dzień. - Dlaczego nie jesteś w pracy? - Uznałem, że podrepczę koło południa. - Marshall był właścicielem butiku z ekskluzywną odzieżą damską. Nie miał wielkiego talentu do interesów, lecz zawsze jakoś utrzymywał się na powierzchni, a kobiety go uwielbiały za jego poczucie stylu. Marshall rewanżował się wielką sympatią, choć jego serce od niedawna należało do Bobby'ego - przystojnego atlety, który przed wejściem do pobliskich pawilonów żonglował kręglami i połykał ogień. - Ja muszę lecieć. Jestem pracującą dziewczyną. - Celie, dlaczego nie poszukasz sobie czegoś lepszego? Czegoś na twoim poziomie? Masz
wykształcenie. - Niewystarczające. I żadnych referencji. Poza tym moja praca mi odpowiada, a w zachwyt wprawia te dziesięć metrów, jakie mnie od niej dzieli. Punkt rzeczywiście znajdował się naprzeciwko, a Harry - szef Celestine - dał jej namiar na tanie mieszkanko. Praca okazała się łatwa, a miejsce miało wielką zaletę. Do punktu Harry'ego nigdy nie zaglądali amerykańscy turyści. - Na pewno nie pozwolisz, żebym przerobił cię na kogoś innego, prawda? Już ja cię znam, Celie. - Marshall oskarżycielsko wycelował w nią palec. - W życiu nie ułożyłabyś inaczej nawet kosmyczka włosów ani na jotę nie zmieniłabyś podejścia do świata. Zejdziesz z niego dokładnie taka sama, jak się urodziłaś. - Trafiłeś w sedno, Marsh - przyznała bez mrugnięcia okiem. - Celie Sherwood jest jaka jest. Konserwatywna do szpiku kości. Na ulicy ktoś gwizdnął i Celestine pomachała potężnie zbudowanemu blondynowi w obcisłych spodniach z czarnej skóry, a on odpowiedział podobnym gestem. - Bobby czeka - oznajmiła. - Umówiłem się z nim na miłe śniadanko. - No to leć, skarbie. - Celestine cmoknęła Marshalla w policzek. - Daj ode mnie buziaka Bobby'emu. Po wyjściu przyjaciela chwyciła przeciwdeszczowy płaszcz i zgodnie ze swoim zwyczajem uważnie rozejrzała się po mieszkaniu. Jego zakamarki ukrywały różne sekrety. Szczegółowe przeszukanie ujawniłoby wszystkie, ale szybka rewizja nie przyniosłaby pożądanych rezultatów. Zadowolona z tego, że pokój wygląda, jak trzeba, Celestine także wyszła i starannie zamknęła za sobą drzwi na klucz. Norbert w pierwszej chwili miał wątpliwości, czy wychodząca z wąskiego, piętrowego domu kobieta to Angielka z pociągu. Ale widział, jak zgasło światło na facjatce, a prywatny detektyw zapewnił, że mieszka tam niejaka Celie Sherwood alias Lesley McBain - osoba, która spowodowała zatrzymanie Norberta na dworcu Waterloo. Nawet teraz, po upływie miesiąca, Norbert zatrząsł się z gniewu na wspomnienie tamtego doświadczenia. Detektyw początkowo nie był w stanie wpaść na trop dziewczyny z ekspresu Paryż - Londyn. Chyba nigdy by jej nie odnalazł, gdyby nie przypadkowa uwaga jednego z celników, która oświeciła Norberta co do przyczyn jego upokarzającej przygody. Odnalezienie Angielki okazało się jednak niełatwe, lecz Norbert wynajął odpowiedniego człowieka i dobrze mu zapłacił. A poszukiwania doprowadziły go tutaj.
Ze swojego miejsca widział wejście do małego warsztatu, a Celie Sherwood właśnie na moment przystanęła i wsunęła dłoń do torebki, jakby coś sprawdzała. Następnie zamknęła ją i ruszyła w stronę krawężnika. Z tej odległości wcale nie przypominała kobiety z pociągu, lecz gdy specyficznym krokiem przeszła przez jezdnię, Norbert już był pewien, że to ta sama osoba. Zapłacił Hindusce w niebieskim sari za o wiele za drogą babeczkę, którą zjadł w maleńkiej cukierni, postawił kołnierz prochowca i wyszedł na zewnątrz. Długo czekał na tę chwilę i zamierzał poczekać jeszcze trochę. Aż do południowej przerwy, aby rozmówić się z panną Sherwood w cztery oczy. - Harry, jeśli chcesz, wyślę te faktury, idąc na lunch - zaproponowała Celestine. - Szybciej dojdą. Harry chrząknął i z parasolem w dłoni wyłonił się z zaplecza. Był siwym starszym panem z młodymi, zręcznymi palcami, które umiały naprawić niemal wszystko. - Ja to zrobię. Będę mijał pocztę. - Na pewno? W odpowiedzi Harry znów chrząknął i zgarnął z lady kilka kopert. Celestine polubiła swojego szefa, był dobrym człowiekiem i niewiele wymagał. Nie przepadał też za konwersacją. - Zamknę przed wyjściem - obiecała Celestine. Harry wziął kapelusz z wieszaka przy drzwiach i chrząknął na pożegnanie, a gdy zatrzaskiwał drzwi, wiszący nad nimi dzwonek melodyjnie zabrzęczał. Celestine uporządkowała rzeczy na ladzie i zaniosła na roboczy blat Harry'ego przedwojenny opiekacz. Przylepiła do niego kartkę, na której napisała: „Właścicielka twierdzi, że poranna grzanka smakowała jak relikt z okresu wielkiego pożaru Londynu”. Nadsłuchując jednym uchem, czy ktoś nie wchodzi, starła z blatu kurz i wyrzuciła resztki śniadania Harry'ego. Zadowolona z rezultatów sprzątania wróciła do kantorku. I cofnęła się o krok na widok opartego o ladę mężczyzny z paryskiej kawiarni. - Na pani miejscu nigdzie bym nie uciekał, Celie. Jeśli natychmiast pani nie złapię, co jest mało prawdopodobne, to i tak znów panią odnajdę, a wtedy naprawdę się wkurzę. Nawet nie przełknęła śliny, tylko wysunęła brodę. - Nie wiem, o co panu chodzi. - Czyżby? - Mężczyzna uśmiechnął się, lecz jego twarz nadal wyglądała jak wykuta z kamienia. Dzisiaj nie miał na sobie ciemnego garnituru. Pod brązowym trenczem Celie dostrzegła spłowiałe dżinsy, rozpiętą pod szyją kremową koszulę i sztruksową marynarkę w kolorze myśliwskiej zieleni. Ale nigdzie nie zauważyła kabury z bronią, więc spojrzała mężczyźnie
prosto w oczy. - Nie mam pojęcia, w czym rzecz i w ogóle pana nie znam. Chyba pomylił mnie pan z kimś innym. - Doprawdy? - Proszę wybaczyć, ale właśnie wychodziłam. Może pan wrócić za godzinę? - Żeby stwierdzić, że pani znów znikła? Nie wątpię, że opuści pani pana Harry'ego Atkinsa dokładnie tak samo, jak panią Duchampier w Paryżu. Nie oglądając się za siebie. - Naprawdę nie wiem, o czym pan mówi i nie będę tracić czasu na zgadywanie. - Odświeżę pani pamięć. W ubiegłym miesiącu pracowała pani na lewym brzegu Sekwany. Ta czuprynka była wtedy dużo dłuższa i w innym kolorze. Nie nosiła pani okularów i posługiwała się francuskim równie imponująco, jak później angielskim. Nazywała się pani Marie St. Germaine. Dowiedziałem się tego bez trudu. Mój człowiek dał w łapę pani byłej pracodawczyni, która, nawiasem mówiąc, nie wyrażała się o pani w superlatywach. - Na pewno mnie pan z kimś pomylił. Nazywam się Celie Sherwood i nigdy nie pracowałam w Paryżu. - Była pani kiedyś rewidowana przez celników, Celie? A może Lesley? Nie odpowiedziała. Nawet nie mrugnęła, a on lekko wzruszył ramionami. - Celnicy potrafią być cholernie dokładni. I wiedzą, jak człowieka upokorzyć. Zdumiałaby się pani, w jakich miejscach handlarze narkotyków przemycają towar. Ale agentów nie sposób oszukać, zajrzą dosłownie wszędzie, w każdy zakamarek ciała, a potem jeszcze delikwenta prześwietlą... - Zaraz wychodzę. - Nie sądzę. - Mężczyzna obszedł ladę. Poruszał się lekko jak komandos. Gdyby miał pod stopami suche gałązki, żadna by nie trzasnęła. - Będę krzyczeć. - Tak? Po francusku czy po angielsku? Zna pani jeszcze inne języki? - Jest pan niezrównoważony. Proszę natychmiast wyjść albo wezwę pomoc. - Wiedziała, że nie zdoła uciec przez tylne wyjście, bo on stał tuż przed nią. Mogła tylko liczyć na to, że ktoś wejdzie od frontu. Zerknęła na drzwi. - Zamknąłem je na klucz. - Mężczyzna chyba czytał w jej myślach. - A teraz proszę wreszcie mi powiedzieć, kim pani jest i dlaczego mnie pani wrobiła? - Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan gada! I z jakiej racji mnie pan przepytuje! Jestem obywatelką brytyjską i stoimy na brytyjskiej ziemi. - Cóż, zacznijmy od tego. Niejaka Celie Sherwood istotnie urodziła się w Wielkiej
Brytanii. A konkretnie... w Bourton - on - the - Water, jakieś dwadzieścia cztery lata temu. Ale prawdziwa Celie w wieku osiemnastu lat wstąpiła do klasztoru w Walii i od tego czasu nie potrzebuje dokumentów potwierdzających jej tożsamość. Może więc nawet nie miałaby nic przeciwko temu, że ktoś przywłaszczył sobie jej personalia? Ale ja się na to nie zgadzam, jasne? - W życiu nie słyszałam takich głupot. Jestem Celie Sherwood i rzeczywiście pochodzę z Bourton - on - the - Water, lecz reszta pańskiej historyjki to stek bzdur. - Niby dlaczego miałbym coś zmyślać? Nie znamy się. Zauważyłem panią w Paryżu, ale nie jestem zboczeńcem. Nawet za bardzo się na panią nie gapiłem. Nie należę też do żadnej grupy przestępczej i nie chciałem pani porwać z zamiarem sprzedaży do jakiegoś haremu. Byłem tylko zwyczajnym biznesmenem, któremu zostało trochę czasu do zabicia. - Zauważył, że ostatnie słowa przyprawiły ją o prawie niedostrzegalny dreszcz, i trochę się zmitygował. - Nie stanowię dla pani żadnego zagrożenia. Nie wiem, za kogo mnie pani bierze ani kim pani jest, ale zapewniam, że nie przyszedłem pani skrzywdzić. - Więc proszę mnie zostawić w spokoju! Zniknąć z tego miejsca i z mojego życia! - Najpierw wyjaśnijmy, dlaczego musiałem przejść tę wstrętną kontrolę osobistą. - Skąd mam wiedzieć? Nigdy nie pracowałam w Paryżu ani nawet nie jechałam Eurostarem! - palnęła jak idiotka. Mężczyzna w milczeniu świdrował ją wzrokiem. Orzechowe oczy niczego nie zdradzały, lecz było oczywiste, o czym myśli. - Czy wspomniałem o Eurostarze? - spytał w końcu. - Skoro przyjechał pan z Paryża, to właśnie Eurostar kończy jazdę na Waterloo. - Czy wspomniałem o Waterloo? Wpadła w panikę i trzęsła się z przerażenia. Nieważne, co powiedział. Zaraz pewnie wyciągnie pistolet lub nóż i zabije jak zawodowiec, a Harry po powrocie znajdzie ją w kałuży krwi na posypanej trocinami podłodze. I strasznie się zirytuje, że musi odpowiadać na pytania policji. - Ja tylko... - Urwała, słysząc szczęk obracanego w zamku klucza i wymamrotane przekleństwo. Zabrzęczał dzwonek i w drzwiach stanął Harry. - Zapomniałem portfela... Nie czekała na reakcję swego prześladowcy. Potrzebowała właśnie tej jednej sekundy, gdy miał rozproszoną uwagę. Błyskawicznie się odwróciła, skoczyła na zaplecze, zręcznie ominęła roboczy blat Harry'ego, biodrem pchnęła tylne drzwi, które natychmiast stanęły otworem i znalazła się w gęstej, londyńskiej mgle, uciekając przed śmiercią.
Norbert zawahał się. Może nie powinien gonić Celie Sherwood, czy jak tam się nazywała. Niewątpliwie ją przestraszył. Była doskonałą aktorką, lecz w jej szafirowych oczach czaiło się przerażenie. Jeśli będzie ją ścigał, dziewczyna może zrobić coś, czego oboje pożałują. Chyba rzeczywiście lepiej ją zostawić i o wszystkim zapomnieć. Mimo tego rozsądnego wniosku Norbert ruszył w pościg. Musiał wyświetlić tajemniczą sprawę. Celie niewątpliwie sądziła, że on chce zrobić jej krzywdę, a nawet zabić. Może przypominał kogoś, kto naprawdę jej zagrażał. A może pasował do opisu, który jej przekazano. W ogóle ciekawe, dlaczego kobieta wyglądająca jak ucieleśnienie spokoju, tak strasznie boi się o swoje życie. Pragnął ją zapewnić, że jego nie musi się obawiać. Przejęty jej bezpieczeństwem zapomniał o swoim gniewie. Zaangażował się, chociaż dobrze wiedział, że to nie ma sensu. A teraz oboje mieli powody do frustracji. Zaułek na tyłach warsztatu okazał się ślepy, więc Norbert pognał w prawo i wybiegając zza rogu, dostrzegł plecy Celie. Szkoda, że ma na sobie szary płaszcz, a nie coś czerwonego lub pomarańczowego, pomyślał, gdy wpadła do jakiegoś sklepiku. Dotarł do niego w kilkunastu susach i za moment stanął oko w oko z potężnie zbudowanym rzeźnikiem, który trzymał się pod boki i głośno klął. Norbert pędem go ominął, przebiegł między dyndającymi na hakach baranimi półtuszami i znalazł się na wąskiej uliczce. Usłyszał pisk hamulców, odwrócił się w prawo i spostrzegł umykającą Celie oraz wrzeszczącego na nią kierowcę. Dziewczyna spojrzała przez ramię i zaczęła biec jeszcze szybciej. Poruszała się z imponującą zręcznością, jakby uciekała nie pierwszy raz. Wkrótce oboje znaleźli się w pobliżu wielkiego, przeszklonego budynku targowiska. W tej handlowej dzielnicy było wiele sklepów i restauracji, toteż wszędzie panował tłok. Norbert nie wątpił, że on i Celie zwracają powszechną uwagę. Zanim jednak ktoś ruszył ich śladem, niebiosa nagle się otworzyły i lunął rzęsisty deszcz. Spłoszeni przechodnie zaczęli pospiesznie chować się, gdzie się tylko dało. Norbert osłonił dłonią oczy, wypatrując uciekinierki, lecz nie był pewien, czy biegnie w odpowiednim kierunku. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że widzi Celie Sherwood pędzącą na ukos w stronę kościoła stojącego na brukowanym kostką placyku w pobliżu pawilonów handlowych. Lecz kiedy tam dotarł, dziewczyny już nie było. Ruszył w przeciwnym kierunku, zajrzał też na zadaszony bazar - i nic. Celie Sherwood, która powinna spędzać dni na modlitwie w walijskim klasztorze, dosłownie rozpłynęła się we mgle. - Bobby! O, Jezu, Bobby! Musisz mnie ukryć! Natychmiast! - Celestine padła na
muskularną pierś jasnowłosego atlety, który skradł serce Marshalla. Co za szczęście, że jeszcze tu był. - Celie? - Bobbie zamknął ją w mocarnych ramionach. - Na litość boską, co się stało? Co tutaj robisz? - Goni mnie jakiś szaleniec! Przyszedł do punktu i zaczął mi grozić, a potem chciał mnie złapać. Nie wiem, czy go zgubiłam! Bobby odsunął ją na odległość ramienia. Miał zielone oczy i dość długie włosy, a na sobie obcisłe spodnie z czarnej skóry i kamizelkę w cętki leoparda. W ciągu kilku minionych tygodni, gdy pokazywał swoje sztuczki w okolicy Covent Garden, stał się ulubieńcem zwiedzających. Zarabiał tyle, że nawet odpalał pewne sumki Marshallowi, co było najszybszą drogą do jego serca. - Hej, już jesteś bezpieczna. - Bobby kojąco pomasował plecy Celie i patrzył na nią wyraźnie zatroskany. - Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić. - Musisz mnie ukryć! - Mieszkam daleko. - Wiem. - Celestine spróbowała przebić wzrokiem ścianę deszczu. Stali pod daszkiem przy wejściu do sklepu z latawcami i modelami samolotów. Drzwi znajdowały się w głębi, toteż z daleka byli niewidoczni, lecz jeśli ten mężczyzna jakimś cudem tu trafi... - Chodźmy do sklepu Marsha. - Bobby włożył czarną skórzaną kurtkę. - Pójdziemy bocznymi zaułkami. To prawdziwy labirynt, ale już tamtędy chodziłem. Jeśli nawet ktoś cię śledzi, to zaraz się zgubi. - A jeśli trafi do Marsha? Może mnie obserwował, więc zechce sprawdzić ten adres. - Przecież obaj będziemy z tobą. Jeśli ten typ się zjawi, to już my go załatwimy. - Dobrze. Ale pospieszmy się. Bobby uspokajająco uścisnął jej dłonie, po czym się cofnął i popatrzył w obie strony. - Nikogo nie widzę. Chodź. I trzymaj się blisko mnie. Wrześniowy deszcz był chłodny, a Celestine już przemokła do suchej nitki. Drżąc z zimna pomaszerowała za Bobbym i w wąskich zaułkach prawie natychmiast straciła orientację, więc wlepiła wzrok w muskularną sylwetkę idącego przodem siłacza. Ale zdenerwowanie zrobiło swoje, więc po kilku minutach poczuła obezwładniające zmęczenie. Właśnie zamierzała poprosić Bobby'ego, aby chwilkę odpoczęli, gdy on przystanął i wskazał wiszący nad zaułkiem łącznik między dwoma budynkami. Schroniła się w jego zaciszu i zdjęła pantofel, aby rozmasować stopę. Co za szczęście, że zawsze nosiła buty na płaskich obcasach. W szpilkach od razu byłaby na straconej pozycji.
- Gdzie jesteśmy? - spytała. - W pobliżu sklepu Marsha. - Miałeś rację, że to istny labirynt. - Usiłowała powstrzymać się od łez, lecz zbierało się jej na płacz. - Już się zgubiłam. - Biedactwo. Trzęsiesz się ze strachu. - Jestem ci taka wdzięczna. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Czego chciał tamten facet, Celie? Żałowała, że nie może Bobby'emu powiedzieć całej prawdy. - Właściwie nie wiem. Zachowywał się jak szaleniec. Jakby mu odbiło. Wziął mnie za kogoś innego i groził mi. - Pomylił cię z kimś? - Eee... chyba tak. Zresztą... nie mam pojęcia. Przeraził mnie, więc biegiem uciekłam. - Jesteś w tym niezła. - Dużo biegałam w szkole, więc zachowałam dobrą formę. - Nie o to mi chodziło. - Nie sądzisz, że lepiej już iść? - Rozejrzała się wokoło. Nigdzie nie było żywej duszy. - Chyba mnie nie zrozumiałaś, malutka. - Słucham? - Spojrzała na Bobby'ego zaskoczona dziwną nutą w jego głosie. I poczuła ukłucie strachu. W tych okolicznościach uśmiech Bobby'ego wydawał się całkiem nie na miejscu. - Celie. Ładne imię, chociaż dość niezwykłe, prawda? Zwraca uwagę. Nie podejrzewałbym, że je wybierzesz. - Nie wiem, o czym mówisz. - Och, wiesz. Cofnęła się, ale za sobą miała ceglany mur. - Stąd chyba już sama trafię do sklepu Marsha - oświadczyła z udawanym spokojem. - Dzięki, że mnie podprowadziłeś aż tutaj. - Odwróciła się, aby zwiać, lecz palce Bobby'ego zacisnęły się na jej przedramieniu. - Nigdzie nie odejdziesz, Celestine. Słowa Bobby'ego zagłuszył grzmot, lecz i tak je zrozumiała. - Puść mnie! To boli! - Przykro mi, bo zaraz zaboli jeszcze bardziej. - Kim ty, u diabła, jesteś? - Ucieleśnieniem twoich wszystkich koszmarów. Spróbowała się wyswobodzić. Bobby
trzymał ją lewą ręką, lecz był taki silny, jak demonstrował to swojej ulicznej publiczności. Celestine zaczęła się wyrywać, ale on coraz bardziej przyciągał ją do siebie, chociaż szarpała się i kopała. Zdwoiła wysiłki, a jej oczy rozszerzyły się z przerażenia, gdy prawą ręką sięgnął pod kurtkę. Wyjął nóż z osiemnastocentymetrowym ostrzem i efektownie poruszył bronią, jakby popisywał się przed zachwyconymi gapiami. - Tak między nami, droga Celie... zdecydowanie wolę kobiety od mężczyzn, chociaż biedaczek Marsh tego nie wie. Zamierzałem dopiero w przyszłym tygodniu trochę się z tobą zabawić, zanim cię unieszkodliwię. Ale dzisiaj tak bardzo ułatwiłaś mi wykonanie zadania, więc nie będę już zwlekał ani tym bardziej narzekał... Wrzasnęła, co sił w płucach, gdy podniósł nóż, a Bobby uśmiechnął się, jakby znajdował przyjemność w tym, co zamierzał uczynić. - Tutaj nikt cię nie usłyszy, skarbie - szepnął jej prosto do ucha. - Poddaj się, a pójdzie nam dużo łatwiej.