Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Ripley Alexandra - Córka pierworodna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Ripley Alexandra - Córka pierworodna.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 115 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 392 stron)

ALEXANDRA RIPLEY DZIEDZICTWO NOWOORLEAŃSKIE

PROLOG Dzień po dniu młoda kobieta siadywała na porośniętym bujną trawą stromym brzegu szerokiej, mulistej rzeki. W koszyku u jej boku spało dziecko. Od czasu do czasu nachylała się nad nim, Ŝeby poprawić okrycie lub po prostu popatrzeć na twarzyczkę i rączki maleństwa. Potem sięgała po odłoŜone na bok pióro i papier, i znów zaczynała pisać. - Nie mogę uwierzyć, Ŝe byłam kiedyś tak idiotycznie młoda - zwierzyła się córeczce - ale byłam. Ciebie nie będę okłamywać. Nigdy. To właśnie dla niej spisywała historię swego Ŝycia. Wszystko wskazywało na to, Ŝe sama w przyszłości będzie mogła ją opowiedzieć. Nauczyła się jednak, Ŝe Ŝycie jest pełne niespodzianek, i Ŝe niektóre z nich bywają niebezpieczne. Na dole kaŜdej strony pisała: „Kocham cię”.

KSIĘGA PIERWSZA

1. Skrzynka była tajemniczym i przez to najbardziej podniecającym prezentem, jaki Mary kiedykolwiek dostała. Jej przyjaciółki przyglądały się skrzynce przez chwilę, potem popatrzyły po sobie, niepewne co właściwie powinny powiedzieć. - Otwórz ją, Mary! - wykrzyknęła jedna z nich, starając się, by zabrzmiało to entuzjastycznie. - Jeszcze nie teraz - odpowiedziała. Dotknęła ręką starej, poplamionej i poobijanej drewnianej skrzynki. Był to gest pełen miłości. W drugiej ręce trzymała list, który nadszedł wraz z podarkiem. Kartki szeleściły w jej drŜących palcach. - Przeczytaj to, Sue - powiedziała, wręczając list swojej najlepszej przyjaciółce. - Mój głos za bardzo drŜy. Sue gwałtownie wyrwała jej list, nie ukrywając juŜ palącej ciekawości. „Moja najdroŜsza Mary - czytała na głos - ta skrzynka jest prezentem od Twojej matki...” - Podniosła wzrok na inne zebrane w pokoju dziewczęta. Nie ukrywały swego zdziwienia. Wszystkie wiedziały, Ŝe pani MacAlistair nigdy nawet nie pisała do Mary, a tym bardziej nie przysyłała prezentów. Pudła słodyczy z eleganckich sklepów i kunsztownie ilustrowane ksiąŜki, choć zabronione w klasztornej szkole - przychodziły od jej ojca. Sue pośpiesznie wróciła do listu. „NajdroŜsza Mary - powtórzyła - ta skrzynka jest prezentem od Twojej matki, nie ode mnie. Powiedziała mi, Ŝe kobiety z jej rodziny przechowują w niej tajemnicze skarby. Otrzymała ją od swojej matki. Jej matka z kolei od swojej i tak dalej, od wielu pokoleń. Zgodnie z tradycją skrzynkę dostaje najstarsza córka w dniu swoich szesnastych urodzin i przechowuje ją do czasu, gdy z kolei jej córka osiągnie ten wiek.” Sue przycisnęła list do sztywnego, płóciennego gorsu szkolnej sukni. - Nigdy nie słyszałam czegoś równie romantycznego - powiedziała. - Czy masz zamiar to otworzyć, Mary? JuŜ prawie twoje urodziny. Jutro skończysz szesnaście lat. Mary, pogrąŜona w marzeniach, nie usłyszała pytania przyjaciółki. Często marzyła. Kiedy była mała, odkryła, Ŝe moŜe Ŝyć w pięknym, szczęśliwym świecie swojej wyobraźni, nawet gdy wokół jest brzydko i smutno. W świecie marzeń, to czego pragnęła, było prawdą, lub wkrótce mogło się nią stać, a wszystko co bolesne przemijało, lub nigdy się nie zdarzyło. Teraz wyobraŜała sobie, Ŝe otwiera skrzynkę, stojąc obok swojej mamy, gotowa dzielić z nią wszystkie sekrety. Mama była tą samą piękną i pachnącą kobietą, którą Mary zawsze

podziwiała. I wcale nie tak niedostępną i surową. Kochała swą córkę, czekała jedynie, aŜ ta skończy szesnaście lat, Ŝeby to okazać. Mary potrząsnęła głową. To nie sen. Ta masywna skrzynka to dowód miłości jej matki. Przytuliła policzek do szorstkiego wieka. Pogładziła je dłońmi, zapominając, jak dotąd robiła - schować swe dziwne palce. W tym momencie nie wstydziła się ich nienormalności, tego Ŝe serdeczne i małe palce są równe długością. Sue potrząsnęła listem. - Mary! - miała wprawę w budzeniu przyjaciółki z „głupot”, jak nazywała jej marzenia. - Mary, czy mam czytać dalej? Mary usiadła wyprostowana i połoŜyła dłonie na kolanach. - Proszę, czytaj. Dalszy ciąg jest jeszcze lepszy. „Tradycją jest równieŜ - czytała Sue - Ŝe Ŝaden męŜczyzna nigdy nie dowiaduje się, co jest w skrzynce. Wiem, Ŝe twoja matka włoŜyła tam przed ślubem swój skarb. Gdybyś i ty chciała coś kupić i umieścić w niej, załączam kilka banknotów. Obiecuję nigdy nie zapytać na co je wydałaś.” Podpisane: „Twój kochający ojciec.” Sue wpatrzyła się w pieniądze w kopercie. Jej oczy i usta zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Mary! - westchnęła - jesteś bogata! Musisz tylko otworzyć skrzynkę. Na pewno jest pełna brylantów! Reszta dziewcząt przyłączyła się chórem do prośby Sue, otwórz ją! otwórz! Okrzyki wyrwały Mary z zamyślenia. Jednak sprowadziły równieŜ siostrę Josephę. Jej gładkie zwykle czoło przecinały zmarszczki. - Dziewczęta! Dziewczęta! - beształa je. - ChociaŜ jutro kończycie szkołę, dzisiaj obowiązują was jeszcze tutejsze reguły. To jest godzina ciszy i medytacji. - AleŜ siostro, Mary ma... - osiem podekscytowanych głosów usiłowało jednocześnie opowiedzieć młodej zakonnicy o prezencie, który otrzymała Mary. Josepha zdołała je wreszcie uciszyć, ale sama była zbyt zaciekawiona, Ŝeby odejść, gdy dziewczynka zgodziła się wreszcie otworzyć skrzynkę. Kiedy Mary zdjęła pokrywę, ze skrzynki wydobył się zapach minionego czasu, jakby ususzonych róŜanych płatków. Coś w środku zalśniło we wpadającej przez okno smudze słonecznego światła. - Złoto! - wykrzyknęła Sue. Mary wyjęła cięŜki, złoty łańcuch. Podniosła go wysoko, Ŝeby wszyscy mogli zobaczyć zawieszony na nim medalion wysadzany drogimi kamieniami. Z ust dziewcząt wydobył się okrzyk

pełnego podziwu „oooch”. Perły i rubiny na medalionie tworzyły zawiły monogram. Przyjrzała mu się uwaŜnie, po czym potrząsnęła głową. - Nie mogę tego odczytać - powiedziała. - Ale jestem prawie pewna, Ŝe perły tworzą literę „M”. MoŜe moja babka takŜe miała na imię Mary. - Zapytaj swojej matki... pokaŜ coś jeszcze. Mary starannie połoŜyła złoty łańcuch i medalion obok skrzynki. Potem wyjęła wielki wachlarz i ostroŜnie go rozłoŜyła. Nawet siostra Josepha westchnęła. Wachlarz był arcydziełem. Miał trzonek z kości słoniowej. Na cienkich pręcikach rozpinał się łuk kremowej koronki, delikatnej jak pajęczyna, wyobraŜającej kwitnącą winorośl, choć był to największy wachlarz, jaki którakolwiek z nich widziała, wyglądał jakby waŜył tyle co skrzydło motyla. Mary wstrzymała oddech, kiedy składała go i kładła obok medalionu. - Widzę jeszcze kawałek koronki - pisnęła Sue. - No, dalej. Pośpiesz się! Mary wyjęła dwie poŜółkłe rękawiczki, wykończone szerokim pasem cięŜkiej koronki. Wydały jej się sto razy bardziej interesujące niŜ złoto. - Spójrzcie - szepnęła - zobaczcie, jak są zrobione. - Wsunęła prawą dłoń w rękawiczkę i wygładziła ją. - spójrzcie - powtórzyła. Mały palec rękawiczki był tej samej długości co serdeczny. Uśmiechnęła się do koleŜanek. - Musiałam odziedziczyć pajęcze palce po mojej babce lub prababce, lub nawet praprababce. - Jej duŜe, ciemne oczy wypełnione łzami szczęścia zalśniły. Ucałowała dziwną rękawiczkę. - PokaŜ coś jeszcze, Mary. Mary ściągnęła rękawiczkę z doprowadzającą je do pasji powolnością. Pozostałe przedmioty ze skrzynki rozczarowały dziewczynki. Zbiór nieciekawych drobiazgów: mały skórzany woreczek z grotem indiańskiej strzały - nie róŜnił się niczym od dziesiątków, jakie widywały jako dzieci, kiedy uwaŜały jeszcze, Ŝe groty są interesujące - i zwitek sztywnej, szarej nici. - To przypomina te okropne, sztuczne włosy, z których zrobiono nam brody na jasełki - powiedziała Sue. - Tam musi być coś jeszcze, Mary. - Nie, nic więcej nie ma. - Daj mi spojrzeć - Sue odsunęła Mary na bok. Przechyliła skrzynkę, Ŝeby światło mogło sięgnąć w kaŜdą szparę. - Tylko kurz - mruknęła. - Nie. Poczekaj. Tam jeszcze coś jest. Wycięte wewnątrz litery. - Wytarła pokrywę skrajem fartucha. - M... A... R... To musi być jakaś wiadomość dla ciebie, Mary. Chodź, zobacz!

Mary nachyliła się i chusteczką oczyściła wyryte litery. - Tu jest napisane „Marie... Marie Duclos”. To francuskie nazwisko. Muszę być częściowo Francuzką. Zanim przyjechałam do szkoły, miałam guwernantkę, która trochę uczyła mnie francuskiego. Mówiła, Ŝe nauka łatwo mi przychodzi. Muszę mieć francuski we krwi. - Jest jeszcze coś. „Couvent” znowu nazwisko? Nie. O, widzę. Tu jest napisane „Couvent des Ursulines” Klasztor Urszulanek. „Nouvelle Orleans”. To po francusku Nowy Orlean. Jedna z dziewcząt roześmiała się. - MoŜe twoja prababka była zakonnicą, Mary. Siostra Josepha Ŝachnęła się. - Och, siostro, przepraszam - szepnęła przestraszona Ŝartownisia. - Zapomniałam, Ŝe siostra tutaj jest. - Oddacie się teraz cichej medytacji i modlitwie - powiedziała stanowczym głosem siostra Josepha. Jej czoło znowu pokryły zmarszczki. Następnego ranka Mary obudziła się przed wschodem słońca. Próbowała zasnąć znowu, ale była nazbyt przejęta. Ściągnęła kołdrę z łóŜka, owinęła ją sobie wokół ramion i przeszła cicho obok śpiących dziewcząt. Stanęła koło otwartego okna. ChociaŜ był wczesny czerwiec, w powietrzu Ŝyła jeszcze pamięć mrozu. Szkoła klasztorna mieściła się na wysokim zboczu gór Allegheny. Oparła czoło o parapet i czekała niecierpliwie na wschód słońca, dygocąc z zimna ciągnącego od gołej podłogi. Zacznij się, dniu - wydała milczące polecenie. To jest najpiękniejszy dzień całego mojego Ŝycia i chcę, Ŝeby juŜ się zaczął. Mam teraz szesnaście lat, skończyłam szkołę, jestem dorosła i gotowa, by wejść w świat. Chcę go zobaczyć! Czuła, Ŝe jej serce jest ogromne i gorące. PołoŜyła rękę na piersi, Ŝeby poczuć, jak mocno bije. Uśmiechnęła się na myśl o tym, Ŝe mogłoby wyskoczyć z radości. Co za głupstwa! Jeszcze dwa dni wcześniej Mary bała się tych urodzin, bała się momentu otrzymania dyplomu! Klasztorna szkoła stała się jej domem, koleŜanki i zakonnice rodziną. Przebywała tu pięć lat, nawet podczas wakacji, poniewaŜ jej ojciec i matka kaŜdego lata podróŜowali do Europy. Tylko na Gwiazdkę opuszczała góry i jechała do duŜego, kamiennego domu w majątku koło Pittsburga. Jednak i wtedy tęskniła za klasztorem. Rodzice w czasie świąt wydawali zawsze wystawne przyjęcia i dlatego dom był wciąŜ pełen obcych ludzi. Mary czuła się tam jak jeszcze jeden gość. NaleŜała do klasztoru i drŜała na samą myśl o wyjeździe. Do tej chwili. Teraz nie czuła nic poza radosnym oczekiwaniem. Jej matka przybędzie wraz z ojcem na rozdanie świadectw. Była tego pewna. Skrzynka zapowiadała przecieŜ cudowny świat wspólnych sekretów i miłości. Rodzice będą z niej dumni. Zdobyła nagrodę za dykcję - otrzyma ją podczas ceremonii. A takŜe za sukienkę, którą musiała uszyć podobnie jak wszystkie dziewczęta. Był to końcowy sprawdzian świadczący o tym, czego zdołały nauczyć ją siostry. Ściegi Mary były

najdrobniejsze, najbardziej równe, a kwiecisty haft po prostu prześliczny. Przygotowała takŜe chusteczki dla swych rodziców. Uściskała samą siebie pod zwojami kołdry, wyobraŜając sobie ich zdziwienie i zadowolenie, kiedy wręczy im „dyplomowy prezent”. Jakby potwierdzając jej nadzieje, nad szczytem gór pojawiła się obręcz słońca, a niebo rozbłysło złotoróŜową poświatą. - Wiem, Ŝe się zgodzą - wyszeptała Mary do budzącego się dnia. Napisała ojcu, co chciałaby dostać na urodziny i za ukończenie szkoły. „Proszę, pozwól mi pojechać z Tobą i Mamą do Europy”. Światło zalało okno, a w chwilę potem pokój. Mary usłyszała narzekania budzących się dziewcząt. - Przestańcie marudzić - powiedziała, odwracając się do nich z uśmiechem. - Jest piękny, cudowny dzień. Mary nie przeczuwała nic złego, kiedy siostra Josepha podeszła do niej po śniadaniu. Zaproszenie do Matki PrzełoŜonej naleŜało do szkolnej tradycji. KaŜda z dziewcząt kończących szkołę składała jej krótką wizytę, Ŝeby poŜegnać się i otrzymać błogosławieństwo, zanim zacznie się zamieszanie związane z ostatnim dniem. - Co za piękny dzień, siostro Josepho. Młoda zakonnica nagle rozpłakała się. - Tak mi przykro, Mary... - łkała. Matka przełoŜona stała w otwartych drzwiach do salonu. - Wejdź moje dziecko i usiądź - powiedziała bez uśmiechu, wyciągając obie ręce do Mary. Dziewczyna poczuła skurcz lęku w piersi. Musiało wydarzyć się coś bardzo niedobrego. - Co się stało, Matko? - Chodź. Usiądź. Musisz być dzielna. Zdarzył się wypadek. Twój ojciec nie Ŝyje. - Nie! - krzyknęła Mary. Nie chcąc w to uwierzyć, spróbowała uciec w swój wyimaginowany świat, gdzie takie rzeczy nigdy się nie zdarzały. Odtrąciła ręce Matki PrzełoŜonej, krzycząc! - Nie, nie, nie, nie! Potem zobaczyła łagodne, jasnoniebieskie oczy starej kobiety, otoczone siateczką zmarszczek. Kryjące się w nich współczucie upewniło ją, Ŝe to, co wydawało się zupełnie niemoŜliwe, było prawdą. Prawdą, od której nie ma ucieczki. Krzyknęła cicho. Jak zranione zwierzę. Matka PrzełoŜona objęła ją i mocno przytuliła do piersi. - Bóg zsyła nam siłę, byśmy sprostali naszym troskom, dziecko - powiedziała. - Nie jesteś

samotna. - Usadowiła Mary na krześle. Jego obicie przytrzymywały duŜe, metalowe ćwieki. Jeden z nich uciskał Mary w lewą łopatkę. Jak mogę myśleć, Ŝe coś uwiera mnie w plecy, jeśli mój ojciec nie Ŝyje - pomyślała. - Co się Ze mną dzieje? Jednak, choć wydawało jej się to bardzo dziwne, właściwie ta mała natrętna fizyczna niewygoda pozwoliła Mary wysłuchać słów Matki PrzełoŜonej. Wysłuchać i zrozumieć. Wiadomości dotarły przez posłańca z biura adwokata pana MacAlistaira. Przybył późno poprzedniego dnia przywoŜąc ze sobą wypchaną dokumentami teczkę. Właśnie te papiery spowodowały zwłokę w zawiadomieniu Mary, wyjaśniła Matka PrzełoŜona. Jej stara twarz stała się blada i nienaturalnie ponura. Powiedziała, Ŝe ojciec Mary umarł przed sześcioma dniami. Został juŜ pochowany, a Mary nie pozwolono nawet wziąć udziału w pogrzebie. Tak postanowiła pani MacAlistair. Matka PrzełoŜona trzymała w swoich dłoniach rękę dziewczyny. - Jest jeszcze coś, o czym musisz wiedzieć - powiedziała. - To nawet bardziej bolesne niŜ śmierć twojego ojca. - Kobieta, którą uwaŜałaś za swoją matkę, jest dla ciebie obcą osobą, moje dziecko. Twoja prawdziwa mama umarła przy porodzie. Potem ojciec przeniósł się do Pittsburga, przywoŜąc ze sobą niemowlę. W kilka miesięcy później oŜenił się po raz drugi. Pani MacAlistair jest twoją macochą. Niech Bóg wybaczy mi to, co powiem, ale to okrutna, pozbawiona uczuć Kobieta. Kazała cię zawiadomić, Ŝe nie jesteś juŜ mile widziana w domu swego ojca. Teraz cały jego majątek naleŜy do niej. Widziałam ostatnią wolę twojego ojca. Napisał: „Wszystko co posiadam, zapisuję swojej Ŝonie, Alice, wierząc, Ŝe otoczy ona miłością i opieką moją córkę, Mary”. Jesteś biedna Mary i nie masz juŜ domu. Nie wiemy kim są twoi dziadkowie. Ochrzczono cię tam, gdzie mieszkał twój ojciec, zanim przeprowadził się do Pittsburga. Kiedy cię tu przywiózł, powiedział mi, Ŝe choć sam jest protestantem, to jednak twoja matka była katoliczką i zgodnie z jej wolą zostaniesz wychowana w tej wierze. Kościół musi stać się teraz twoją rodziną, Mary. Nie masz innej. Nagle Mary uśmiechnęła się, co wprawiło zakonnicę w osłupienie. Ręka Mary była lodowata i sztywna. Jej twarz wyglądała jak wykuta z kamienia, oczy były suche i nic nie widzące. Stara zakonnica przeraziła się. MoŜe powinna wezwać lekarza. Zaniepokojona obserwowała milczącą dziewczynę. - AleŜ ja mam rodzinę, Matko - powiedziała Mary. - Moja prawdziwa mama przesłała mi wiadomość o sobie. To właśnie otrzymałam od niej w spadku. Wszystko, co muszę zrobić, to odszukać moich bliskich. - O czym ty mówisz, Mary?

- Moja skrzynka, mój urodzinowy prezent. - AleŜ to twój ojciec ją przysłał, Mary, wiele tygodni temu. Prosił, byśmy ją zatrzymały do dnia poprzedzającego uroczystość wręczenia świadectw. - Skrzynkę wysłał mój ojciec, ale to prezent od mamy. Mojej prawdziwej mamy. Tej, która mnie kochała. Pojadę do Nowego Orleanu. Tam jest mój dom.

2. - To takie romantyczne - westchnęła siostra Josepha. - To takie niemądre - pokręciła głową siostra Michaela - Matka PrzełoŜona zrobiła wszystko co mogła, Ŝeby wyperswadować Mary podejmowanie takiego ryzyka, ale ta dziewczyna zawsze była uparta. - Och siostro, niech siostra nie będzie dla niej tak surowa - powiedziała młodsza zakonnica. Ostatni raz pomachała przez okno w kierunku oddalającego się wozu, wiozącego dwie zakonnice i Mary MacAlistair do Pittsburga. - Powiedziałabym, Ŝe Mary jest wytrwała, a nie uparta. JeŜeli się czegoś podejmowała, nigdy nie zawiodła. Pamiętam, jak cięŜko ćwiczyła, przygotowując się do deklamacji. A jej haft... Niektóre ściegi pruła po dziesięć razy, aŜ wreszcie jej się udało. Nie godzi się z poraŜką, niezaleŜnie od tego, jak cięŜka praca ją czeka. - Zobaczy, Ŝe osiągnięcia oratorskie i piękne ściegi nie na wiele się jej przydadzą. Ani marzycielstwo. Nie zauwaŜy prawdy, choćby się o nią potknęła. Wspomnisz moje słowa. - Bóg ma w opiece niewinnych, siostro. On zajmie się Mary. Starsza zakonnica juŜ miała otworzyć usta, Ŝeby odpowiedzieć, ale gdy spojrzała na jaśniejącą, młodą twarz siostry Josephy, zacisnęła tylko wargi. Mary dostrzegła machającą na poŜegnanie siostrę Josephę, ale nim zdąŜyła ją pozdrowić, wóz skręcił gwałtownie i klasztor zniknął jej z oczu. Nie będę się tym przejmowała - postanowiła - to za mną. Jadę do Nowego Orleanu. Tam jest moje miejsce. Roześmiała się głośno, patrząc na dwie zakonnice, gotowa podzielić się swym promiennym nastrojem. Spojrzały na nią zaczerwienionymi oczami pełnymi bólu i lęku. Obie wybierały się do Pittsburga, by usunąć chore zęby. Mary zrobiła współczującą minę, a potem odwróciła głowę. Nie pozwolę, Ŝeby cokolwiek zepsuło ten dzień, pomyślała. Przypomniała sobie radość, z jaką czekała na rozdanie świadectw i udrękę, która zniweczyła jej nadzieje. Postarała się jednak odepchnąć to wspomnienie. Ból był zbyt świeŜy. Przyglądając się dzikim kwiatom wczepionym w skalne szczeliny, uciekła myślami w fantazję silniejszą od wspomnień. Starała się wyobrazić sobie matkę. Na pewno miała na imię Marie, tak, jak było napisane na skrzynce. To tyle samo co Mary, tyle Ŝe po francusku. Musiała być piękna, o delikatnej skórze i jasnych włosach, o oczach jak najczystszy, najgłębszy błękit. Wyglądała jak najcudowniejszy anioł z malowidła w kaplicy. Mary wiedziała teŜ, Ŝe mama przygląda się jej teraz, Ŝe spogląda na dół z nieba i uśmiecha się przepięknym, szczęśliwym uśmiechem, zadowolona, Ŝe Mary jedzie do Nowego Orleanu, tam gdzie powinna być. Tam gdzie jej dziwne, pajęcze palce będą znakiem przynaleŜności, a nie czymś, czego trzeba się wstydzić i co naleŜy ukrywać.

Rękawiczki w skrzynce były znakiem przesłanym przez matkę. Mary patrzyła z dumą i czułością na swe dłonie. Zagubiona w marzeniach nie zauwaŜyła szarpania wozu, niewygody, niczym nie okrytych, drewnianych ław, ani cięŜaru wolno upływających godzin. Ktoś dotknął jej ramienia. To przywołało ją do rzeczywistości. Siedząca obok niej zakonnica wskazywała jakiś punkt na horyzoncie. - Pittsburg - wymruczała poprzez nasączoną olejkiem goździkowym szmatkę zasłaniającą jej policzek. - Ooch! To wspaniale! - Mary wychyliła się mocno z wozu, Ŝeby lepiej widzieć. Ujrzała szerokie wstęgi wody, migoczące refleksami jasnego słońca. Klasztorne lekcje geografii nabrały Ŝycia. Wymawiała głośno brzmiące jak muzyka, nazwy rzek: Allegheny... Monongahela... Ohio, lśniące w zielonym krajobrazie, łączące się gdzieś w środku skupiska budynków, kominów i wieŜ kościelnych. - Och! - wykrzyknęła znowu. Miejsce, gdzie rzeki spotykały się, uderzało w oczy mnogością barw: migały koszule, spódnice i kapelusze maleńkich, podobnych do lalek figurek. Parowce wyglądały jak zabawki, nad złoto obramowanymi kominami unosiły się małe obłoczki czarnego dymu. - Nie zdąŜę na statek - jęknęła. - Jesteśmy tak daleko. Pośpieszmy się, proszę. Szybko! Ale wóz telepał się w tym samym tempie. Wkrótce miasto i rzeki znikły z oczu. Mary z trudem zwalczyła pragnienie, Ŝeby zeskoczyć z wozu i pobiec na skróty. Zagryzła wargę i pochyliła się do przodu, jakby pomagając kołom toczyć się szybciej. Wydawało jej się, Ŝe minęła wieczność, nim droga wiodąca pomiędzy dwoma masywami skalnymi, doprowadziła ich na urwisty cypel górujący nad miejscem, w którym wody łączyły się w jeden nurt. Statki były tam nadal, ludzie takŜe. Teraz do jej uszu zaczął docierać przytłumiony gwar. Krzyki, gwizdy i ochrypłe wycie syren okrętowych, splatały się w jakąś dziwną melodię. Odetchnęła z ulgą i opadła na siedzenie, zaskoczona tym, Ŝe tak bardzo zesztywniały jej ramiona i kark. Natychmiast jednak zapomniała o odrętwieniu, przejęta waŜnością chwili. Teraz jej podróŜ naprawdę się zaczynała. Jeden ze statków zabierze ją przez lśniącą wodę rzeki do rodziny, do Nowego Orleanu. Ku przygodzie. MoŜe nawet ku miłości. - Odprowadzimy cię na statek, Mary - powiedziała siedząca obok zakonnica, kiedy wóz zatrzymał się przy wejściu do doków. Mary potrząsnęła głową. - Poradzę sobie, siostro. Niech siostry idą do dentysty, wyrwać zęby. Od razu poczujecie się lepiej. - Ale Matka PrzełoŜona powiedziała...

- Matki PrzełoŜonej nie bolą zęby. I tak w niczym nie mogą mi siostry pomóc. Proszę, idźcie. Mówię zupełnie powaŜnie. Dam sobie radę. - Jesteś pewna? - Tak, siostro, jestem. - Dłonie Mary juŜ ciągnęły za pasy przytrzymujące bagaŜ z tyłu wozu. Nie było tego zbyt wiele, tylko walizka z grubego materiału, ze szkolnymi ubraniami, strojem na zakończenie szkoły i przyborami toaletowymi. Tylko walizka. I skrzynka. - Sama to z łatwością uniosę. - Pasy zwisały juŜ luźno, Mary trzymała bagaŜ, stojąc obok wozu. - Do widzenia. Odwróciła się w stronę udekorowanego flagami portu dla parowców. - Bóg z tobą, Mary - zawołały zakonnice. Uśmiechnęła się do nich, odwracając głowę. Wygląda tak ładnie, Ŝe aŜ dziw - pomyślała jedna z sióstr. Określenia ładna nie kojarzono zwykle z Mary MacAlistair. Zawsze wyglądała miło i schludnie: orzechowobrązowe włosy gładko splecione i zwinięte w węzeł z tyłu głowy, paznokcie krótko obcięte i czyste. Była jednak raczej niska, a mimo widocznej szczupłości słowo mocny lepiej określało jej budowę niŜ delikatny. Miała figurę chłopca. Ale najbardziej zwracały uwagę jej czerwone policzki. W czasach gdy ideałem była blada cera, mocne kolory Mary, uwaŜano za wadę. Gdyby nie to, jej oczy mogłyby wydać się całkiem atrakcyjne - owalne i duŜe, w kolorze ciepłego brązu, jak mocne porto. Jednak to nie oczy, lecz policzki dostrzegali patrzący na nią ludzie. Jakie to dziwne, pomyślała zakonnica, Ŝe dzisiaj jej policzki nie są tak jaskrawe. Pasują do jej szczęśliwego uśmiechu. Kiedy pozbędę się tego zęba, a razem z nim bólu, teŜ będę mogła się uśmiechać. Skinęła woźnicy, by jechał dalej. Mary przeszła szybko przez bramę i zatrzymała się oszołomiona. Nigdy nie widziałam, Ŝeby działo się tyle rzeczy naraz, pomyślała. Całe nabrzeŜe kipiało Ŝyciem. PrzejeŜdŜały i mijały się wozy i powoziki. Pokrzykiwali woźnice, współzawodnicząc o miejsce najbliŜej kamiennych schodków, którymi schodzili pasaŜerowie. Skrzynie i beczki wkładano i zdejmowano z wozów. Jednocześnie grało kilka zespołów, ale bardziej od nich hałasował jeden ze statków, wydający przeraźliwe gwizdy. Pomiędzy muzykantami biegały dzieci, w pobliŜu tańczyli młodzi. Mary obserwowała ich mając ochotę przyłączyć się. Potem zagapiła się na czarnoskórych męŜczyzn dźwigających towary. Nigdy wcześniej nie widziała Murzynów, więc stała zafascynowana i speszona. Wychowywana przez Ŝarliwych zwolenników abolicjonizmu, nie mogła zrozumieć, jak to moŜliwe, Ŝe niewolnicy śpiewają i śmieją się. Szukała wzrokiem kajdan, ale nie zdołała ich dostrzec. Wtem zauwaŜyła białego męŜczyznę ze zwiniętym biczem w ręku. Siedział na koniu w pobliŜu rozładowywanego wozu. Wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Trzy statki. KaŜdy kolejny był większy i robił silniejsze wraŜenie niŜ poprzedni. Ich

wysokie kominy zwieńczały złote korony. Wycięte w skomplikowany wzór i równieŜ pozłacane barierki, okalały pokłady statków. Największy miał trzy poziomy, Lśniący mosięŜny dzwon, taki sam reling i drzwi o pomalowanej na złoto futrynie. Na osłonie gigantycznego koła łopatkowego namalowano miasto o złotych wieŜach otoczone jaskrawymi kwiatami. Złote litery głosiły nazwę statku i malowidła: „City of Natchez”. Tego było zbyt wiele. Mary kręciła głową raz w jedną, raz w drugą stronę, starając się niczego nie przegapić. „Z drogi” - słychać było zewsząd, od woźniców, od spieszących się męŜczyzn, od chłopców niosących bagaŜe. „Z drogi”, usłyszała Mary za sobą i została zepchnięta na bok przez wózek załadowany skrzyniami, walizami i pudłami na kapelusze. Od uderzenia zabolało ją ramię, ale nie przejęła się tym. To było Ŝycie, barwne, podniecające, radosne. To był świat, którego część stanowiła. Wsunęła swą skrzynkę mocniej pod pachę i wkroczyła w nadbrzeŜny chaos. - Przepraszam, gdzie mogłabym kupić bilet? - próbowała zapytać przynajmniej z pół tuzina ludzi, ale wszyscy mijali ją śpiesznie, nie słysząc cichego, grzecznego głosu. Muszę się dostać na statek, postanowiła. Tam będą mieli bilety. Jednak nim zrobiła trzy kroki, coś stanęło jej na drodze, potem odepchnięto ją mocno. Tak było za kaŜdym razem, gdy próbowała się ruszyć. Muszę to zrobić - powiedziała sobie - więc zrobię. Skrzynka wbijała się jej w bok, a torba ciąŜyła na ramieniu. Przez chwilę miała ochotę się rozpłakać. Nagle zobaczyła mały, pomalowany na czerwono budynek. Złote litery na białej tablicy nad drzwiami informowały: „Bilety i opłaty bagaŜowe”. Stał niezbyt daleko i droga wydawała się wolna. Mary ruszyła biegiem, torba obijała się o nogi, skrzynka niebezpiecznie wysuwała spod ramienia. Wewnątrz budynku panował półmrok. Po ostrym słońcu na zewnątrz była to tak wielka odmiana, Ŝe przez chwilę nic nie widziała. Zamrugała oczami. Choć i tutaj kłębił się hałaśliwy tłum, przy kasach panował większy porządek. Przed wysokim kontuarem ustawiły się trzy szeregi ludzi. Miejsce wydawało się oazą spokoju pośród zgiełku. WzdłuŜ ścian stały niskie, drewniane ławki. Mary zauwaŜyła, Ŝe z jednej wstaje jakaś kobieta i odchodzi. - Dzięki Bogu - wyszeptała. PołoŜyła skrzynkę i torbę na wolnym miejscu, wytarła ręce i twarz wyjętą z kieszeni chusteczką. Potem poprawiła niciane rękawiczki, wygładziła pomiętą spódnicę i przesunęła czepek na właściwe miejsce. Poczuła, Ŝe znowu jest sobą. Zbeształa się za to, Ŝe tak łatwo straciła głowę. Wybrała najkrótszą kolejkę i ruszyła w jej stronę. - Lepiej nie zostawiaj swoich rzeczy, panienko - odezwała się stojąca w pobliŜu kobieta. - Tu pełno takich, co z tego Ŝyją.

Mary pospieszyła z powrotem do ławki. Sięgnęła po skrzynkę i nagle usiadła obok. Kolana jej drŜały. Czuła, Ŝe całe podniecenie i zdecydowanie gdzieś zniknęło. Była samotną i przeraŜoną dziewczynką. Co ja wyprawiam? - krzyczała bezgłośnie. Wcale nie pomyślałam o złodziejach. Nigdy o niczym nie myślę. Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak cokolwiek załatwić. Nigdy nigdzie nie byłam sama. Matka PrzełoŜona miała rację. To, co robię, jest głupie. Chciałabym być z powrotem w klasztorze. Tu jest dom wariatów. Jej myśli przerwał odgłos dzwonów z nabrzeŜa. Mary rozejrzała się nerwowo. Wokół stało mnóstwo ludzi. Elegancko ubrane damy i panowie w skórzanych kurtkach obszytych frędzlami o twardych spojrzeniach i pomarszczonych, brązowych twarzach, męŜczyźni i kobiety o bosych stopach, w wyblakłych, pocerowanych ubraniach, dzieci w róŜnym wieku biegające swobodnie lub trzymane mocno przez dorosłych. Wszyscy oni wydawali się wiedzieć, co robią, rozumieć to całe zamieszanie wokoło. Nikt nie wyglądał na przestraszonego. Tylko ja - pomyślała Mary. Potem dzwon zabrzmiał jeszcze raz. Mary pociągnęła za rękaw tęgą, siwą kobietę stojącą obok. - Przepraszam - powiedziała - czy ten dzwon oznacza, Ŝe statek odpływa? Kobieta odwróciła się i spojrzała badawczym wzrokiem na Mary. Kiedy jednak zobaczyła pełne przeraŜenia oczy dziewczyny, schludny, szary strój i czepek, jej twarz złagodniała. - To właśnie ma oznaczać, ale nie martw się. Wsadzają wszystkich na pokład przed jedenastą rano, a potem kaŜą siedzieć do czwartej po południu, dopóki nie załadują towaru. Znam ich dobrze. To twoja pierwsza rzeczna podróŜ? Mary przytaknęła, starając się uśmiechnąć? - I jesteś całkiem sama? - Tak, proszę pani - przyznała Mary. Przypomniała sobie ostrzeŜenia Matki PrzełoŜonej. Samotnie mogą podróŜować jedynie starsze damy, chociaŜ rzadko im się to zdarza. Młode nigdy. Tylko prostym kobietom to uchodzi. - Właśnie umarł mój ojciec - Mary pośpieszyła z wyjaśnieniem - i jadę do babki, do Nowego Orleanu. Jest teraz jedyną bliską osobą, jaką mam. Mama umarła dawno temu. - Biedna gołąbeczko - głos kobiety był pełen współczucia. Stań tu ze mną, moja droga. Nazywam się Watson. Znam tę rzekę równie dobrze jak kapitan. A czego sama nie wiem, wie pan Watson. Wsiadł na pokład, Ŝeby znaleźć nam dobre miejsca. Daj mi pieniądze na bilet. JuŜ on przypilnuje, Ŝeby cię nie oszukali. A potem odprowadzi nas do kabiny. - Bardzo pani dziękuję. - Mary poszperała w kieszeni i wyciągnęła zwitek banknotów, przesłanych przez ojca razem z drewnianą skrzynką. Wręczyła pieniądze pani Watson. - Nie wiem, ile kosztuje bilet.

- Niech Bóg błogosławi twoje niewinne serce, dziecko, ale nigdy nie dawaj obcym wszystkich swoich pieniędzy. Bilet kosztuje znacznie mniej. Powiem panu Watsonowi, Ŝeby przechował dla ciebie resztę. Stojąca w pobliŜu wystrojona w pióra kobieta odwróciła się z niesmakiem. Tłusty kurczak dojrzał do oskubania - zamruczała cicho - i ktoś mnie w tym ubiegł.

3. Pani Watson objęła ręką ramiona Mary, a jej brązowy szal o grubych frędzlach rozpostarł się jak skrzydło pulchnej kuropatwy. - Rób to, co ci mówię, moja droga, a wszystko będzie dobrze. Wiem, jak opiekować się młodymi dziewczętami. CóŜ, sama wychowałam pięć, a na dodatek jeszcze czterech chłopców. Jak się nazywasz, dziecko? - Mary MacAlistair. To były pierwsze słowa, jakie udało się Mary wypowiedzieć od paru godzin. Pani Watson nie milkła ani na chwilę. Musiała jednak zapytać o nazwisko Mary, Ŝeby przedstawić ją swemu męŜowi. Wysoki, chudy, cichy męŜczyzna uśmiechnął się do dziewczynki, a pani Watson szczegółowo opowiedziała mu o smutnej sytuacji, w jakiej znalazła się Mary. Nie przerywając ani na chwilę, poinformowała takŜe Mary o sklepie, który z duŜym powodzeniem prowadził pan Watson w Portsmouth. Mówiła teŜ o sprytnych transakcjach przeprowadzanych przez niego w Pittsburgu, dokąd jeździł cztery razy w roku, by zapełnić półki swego sklepu najnowszymi towarami. Pani Watson chwyciła ramię Mary, kiedy ruszyły za smutną figurą pana Watsona, przedzierającego się przez kolorowy tłum. Krzyknęła jej do ucha, Ŝeby się nie martwiła o bagaŜ. - Pan Watson jest naprawdę silny i bardzo uwaŜny. Z łatwością da sobie radę z twoim i naszym bagaŜem. Mary starała się nie okazać, jak bardzo jest zawiedziona, gdy pan Watson poprowadził je w stronę najmniejszego statku. Kiedy podeszli bliŜej zauwaŜyła, Ŝe obłazi z niego farba, a złocenia dawno juŜ straciły blask. - Płyniemy „Cairo Queen” - donośnym głosem obwieściła pani Watson. - Właściciel jest przyjacielem pana Watsona, będziemy więc mieli najlepszą obsługę. Za nic bym nie wsiadła na któryś z tych dziwacznych, nowych statków. Pełne bogatej hołoty, pływają, jakby to były wyścigi. Tylko w ostatnim miesiącu dwa wybuchły, a ci, którzy się nie spalili, utonęli. „Queen” nie pływa moŜe tak szybko, ale za to dowiezie cię tam, gdzie chcesz. A w drodze nie oszczędza na jedzeniu. Później, w czasie kolacji Mary stwierdziła, Ŝe opinia jej towarzyszki o jedzeniu była słuszna. Wcześniej jednak pani Watson pokazała jej wszystkie cudowności statku, zalewając ją przy tym nieprzerwanym, oszałamiającym potokiem słów. Najpierw zaprowadziła Mary do damskiej kabiny, sprawdziła materace i wybrała dla nich dwa sąsiednie łóŜka. Pokazała jak zasunąć zasłony, Ŝeby uzyskać trochę prywatności. Zwróciła uwagę dziewczyny na miękkie poduszki i kołdry, dywan o kwiecistym wzorze, na stojące obok w

umywalni misy i dzbanki malowane w kwiaty, i na ubikację odgrodzoną drzwiami. Kabina dla męŜczyzn była większa. Stało tu trzydzieści pięć łóŜek, a nie dwadzieścia, jak w damskiej. Nie było teŜ miejsca na odosobnienie. Pan Watson odpowiedział Ŝonie na wszystkie pytania dotyczące męskiej kwatery. Zdał jej teŜ relację z tego, co dzieje się, kiedy po kolacji panie udają się na spoczynek. Pani Watson szybko mu jednak przerwała, twierdząc, Ŝe Mary jest jeszcze zbyt młoda, Ŝeby słuchać o takich rzeczach, jak picie, hazard i palenie. A szczególnie nie powinna wiedzieć, o czym rozmawiają męŜczyźni, kiedy zostają sami. Musi jedynie zrozumieć, Ŝe rano najlepiej jeść śniadanie bez pogaduszek, czy podzwaniania widelcem i noŜem. Mary próbowała wyobrazić sobie milczącą panią Watson, ale bez skutku. Nie miała zresztą na to czasu. Starsza dama pokazywała jej cuda salonu, duŜego, centralnego pomieszczenia, gdzie pasaŜerowie spędzali wolny czas i spoŜywali posiłki. Stoły spod ścian przesuwano wtedy na środek, tłumaczyła pani Watson, i przystawiano do nich krzesła. - Zobaczysz Mary, jak elegancka jest zastawa. Srebrne widelce tak cięŜkie, Ŝe trudno je utrzymać w ręku, i srebrne talerze roznoszone przez chłopców w rękawiczkach. Wszystkie Ŝyrandole zapalone. Odbijając się w lustrach wyglądają jak gwiazdy. Zobaczysz. I czerwone, pluszowe obicia ze złotymi frędzlami. I czerwone chodniki, grube, jak trawa na pastwisku. ZałoŜę się, Ŝe nigdy nie widziałaś czegoś podobnego. Mary rzeczywiście nie widziała. Przyzwyczajona do surowej atmosfery klasztoru nie dostrzegała, Ŝe tu, na statku, plusz był wyświechtany od długiego uŜywania, a pozłota wyblakła. Poczuła nagle, Ŝe znowu chce jej się płakać. CzyŜby popełniła jakiś straszliwy błąd? MoŜe powinna wysiąść? JednakŜe seria gwizdów oznajmiła właśnie odejście statku. Pani Watson pociągnęła Mary na pokład, Ŝeby spojrzeć na oddalający się brzeg. Mary ledwie zwróciła na to uwagę. Oczami pełnymi zdumienia wpatrywała się w gigantyczne, błękitne koło łopatkowe na rufie. Obracało się, unosząc kropelki wody i rozrzucając je jak diamenty. Podobny do łabędzia statek sunął ku środkowi szerokiej rzeki. Bryza musnęła pieszczotliwie jej zarumienioną twarz i Mary roześmiała się głośno. W jednej chwili jej smutek prysł. Zwykły statek przemienił się w magiczny okręt, niosący ją w czarodziejską podróŜ. Wydawało się, Ŝe jej lęki i troski zmalały, oddaliły się jak brzeg rzeki. Ruszyła w stronę rufy. Wyciągnęła dłonie, próbując uchwycić krople wody spadające z koła i podnieść je do ust. Rzeka była szeroka, piękna i silna. Zabierze mnie od wszystkiego co złe i bolesne - pomyślała. Do mojej prawdziwej rodziny, do kobiety o pajęczych palcach - takich jak moje - do mojego dziedzictwa. Do Nowego Orleanu. Pani Watson nie pozostawiła Mary zbyt wiele czasu na posmakowanie nowo odkrytego

uczucia szczęścia. - Odejdź stąd - zbeształa ją - bo przemokniesz i przeziębisz się na śmierć. Dwie godziny później spacerując w kółko po pokładzie, wciąŜ jeszcze opowiadała Mary historie chorób swoich dzieci. Najwyraźniej jej potomstwo bez przerwy znajdowało się o krok od śmierci lub kalectwa. - Dlaczego zatrzymujemy się? - zdołała wtrącić Mary. Statek płynął znacznie wolniej, kierując dziób w stronę zalesionego brzegu. Potok słów, wylewający się z ust pani Watson, takŜe nieco zmienił kierunek. - Coś albo kogoś mamy zostawić na brzegu lub z niego zabrać, a moŜe jedno i drugie. Na brzegach rzeki leŜą miasta i „Queen” zatrzymuje się w nich od czasu do czasu, jeŜeli moŜe na tym zarobić. Chwyciła za ozdobny reling i wychyliła się, odsłaniając halkę z grubego płótna i solidne, czarne buty na wysokich obcasach. - Hej! - krzyknęła. - Wy tam na dole. Jak się to miejsce nazywa? - Nie wiem, pszepani. Tu wszystko wygląda tak samo. Kto by tam znał nazwy. Pani Watson nie zniechęcała się tak łatwo. - JeŜeli nie wiesz, to zapytaj kogoś, kto wie - poleciła. Czarny męŜczyzna wzruszył ramionami i odszedł. Pani Watson wyprostowała się, jej twarz spurpurowiała. - Nie wiem, po co w ogóle zawracam sobie głowę, pytając czarnucha. Mary spojrzała na nią zaskoczona. Nigdy nie słyszała słowa „czarnuch” wypowiedzianego głośno. Równocześnie jednak poczuła chęć przyjrzenia się z bliska niewolnikom. Z dołu doszedł ją głos: - To jest Rochester, pszepani. Mary podeszła bliŜej do nadburcia i spojrzała w dół. MęŜczyzna był bardzo duŜy i bardzo czarny. Dziewczyna patrzyła na niego z oczami i buzią szeroko otwartymi ze zdziwienia, zupełnie zapominając, jak się powinna zachować. Murzyn zobaczył ją i uśmiechnął się. Mary, zachwycona, odpowiedziała uśmiechem. Uniosła nieznacznie dłoń, jakby chcąc mu pomachać. W tym samym momencie uświadomiła sobie, Ŝe to obcy męŜczyzna, opuściła więc rękę i wzrok. Fala czerwieni zalała jej twarz. Zaczęła kręcić jedną z licznych drewnianych gałek ozdabiających reling, udając, Ŝe właśnie po to podniosła rękę. Ku jej przeraŜeniu, gałka odpadła i potoczyła się na pokład. Mary podbiegła, by ją złapać, czując się niezręcznie i śmiesznie.

- Na litość boską - fuknęła pani Watson - co ty u licha wyprawiasz, Mary? Co się stało? Mary była wdzięczna, Ŝe jej zmieszanie pozostało niezauwaŜone. Podniosła gałkę i wsunęła ją na kołek. - Dotknęłam jej i opadła, pani Watson. - Myślę, Ŝe lepiej w takim razie trzymać się z dala od burty. Cofnij się tutaj. Stąd teŜ zobaczysz, jak przybijamy do brzegu. To miasto nazywa się Rochester. Mary pozostała z panią Watson przez parę minut. Ale ciekawość wkrótce popchnęła ją w stronę dziobu. Statek podpływał do cypla na wschodnim brzegu. CięŜkie liny z pętlami na końcach frunęły z niewidocznego dla niej dolnego pokładu do rąk podekscytowanych małych chłopców na brzegu. Walczyli i popychali się, Ŝeby zdobyć przywilej zarzucenia pętli na przygotowany w tym celu drewniany pal. Na brzegu zebrał się tłum męŜczyzn, kobiet i dzieci. Kiedy dwie kładki zostały opuszczone, podeszli bliŜej. W tym momencie wybuchło małe piekło. Krzyki z brzegu, krzyki ze statku, hałas dzwonków, gwizdy, chłopcy przebiegający po kładce ze statku i na statek, słabe protesty popędzanej krowy. Przez ten zgiełk przebił się władczy, donośny głos. - Dawaj tutaj. Ja ładuję ten towar. Po jednej z kładek zszedł Murzyn, trzymając na swych hebanowych ramionach dwie olbrzymie baryłki. Za nim podąŜał biały męŜczyzna, w Ŝakiecie zapiętym na mosięŜne guziki i w czapce z daszkiem, sprawdzając treść trzymanego w ręce dokumentu. - Beczki z gwoździami dla Hinkla. Wystąp. W tym momencie jakiś męŜczyzna przepchnął się przez tłum. - Mój muł nie będzie ciągnął wozu obok tej narowistej krowy - powiedział, wskazując na tarasującą wejście na statek oszalałą z przeraŜenia jałówkę. - Rozumiem go - powiedział Murzyn. - Gdzie jest pański wóz, panie Hinkle, połoŜę tam gwoździe. Tłum rozstąpił się, robiąc mu przejście. Murzyn wrócił szybko na statek, a Hinkle wymienił kilka srebrnych monet na papier trzymany przez męŜczyznę w mundurze. Uwaga tłumu przeniosła się teraz na porykującą krowę, która za nic w świecie nie chciała wejść na kładkę. MęŜczyzna w mundurze wsadził ręce do kieszeni i oparł się o drzewo, ignorując zamieszanie. Inni doradzali marynarzom, co powinni zrobić, albo teŜ pokpiwali z nich

dobrodusznie. Mary równieŜ parsknęła śmiechem. Pani Watson wygłosiła - i to nie w dwóch słowach - swoją opinię na temat tego, co się powinno zrobić. Po chwili do gapiów dołączyli inni ludzie ze statku. Mary zobaczyła Murzyna, który wcześniej niósł beczki. Stanął wśród tragarzy i zaśmiewał się do łez. ZauwaŜyła takŜe trzech czerwonoskórych, ubranych w skórzane kurtki z frędzlami. Wyciągnęła szyję, Ŝeby ich lepiej widzieć. O tak, mieli teŜ mokasyny. Mary westchnęła cicho. To było takie romantyczne. Mimo złego zdania, jakie zakonnice miały o powieściach, ona i wszystkie jej koleŜanki przeczytały „Pogromcę zwierząt” i „Ostatniego Mohikanina”. Pani Watson westchnęła równieŜ. - To wszystko jest bardzo nudne. Chodź, Mary. Wejdźmy do środka. Co za pomysł! śeby ludzie musieli czekać na krowę! - Czy mogłabym jeszcze chwilę popatrzeć? - spytała Mary. - Przyjdę do pani później. - Co? Mam zostawić młodą dziewczynę samą w tłumie obcych? Nie byłabym Muriel Watson. Nikt mi nigdy nie zarzuci, Ŝe nie zrobiłam tego, co było moim obowiązkiem. Pamiętam jak pewnego razu... Mary puściła mimo uszu wspomnienia pani Watson. Była zafascynowana zmaganiami z krową. MęŜczyzna w mokasynach próbował właśnie ruszyć ją z miejsca. Objął ramieniem szyję zwierzęcia i mocno ściskając gwałtownie pociągnął. Krowa ryknęła Ŝałośnie. - Zabije moją krowę - rozległ się kobiecy głos. Urzędnik w mundurze odszedł od drzewa. - Hej tam, dość tego! - wrzasnął. - Krowa ma być zaokrętowana, a nie uduszona! - Ruszył w stronę statku. - Polegać na Indianach... - mruknął. Czerwonoskóry rozluźnił uchwyt. Urzędnik odwrócił się w stronę Murzyna. - Joshua - krzyknął. - chodź i zrób porządek z tym towarem. DuŜy, czarny męŜczyzna podszedł do krowy. - Spójrz no, krowo - powiedział głośno. - Pamiętasz, co się stało w Jerycho, ha? Sądzę, Ŝe nie chcesz upaść. Rusz się więc. Wziął sznur, który był obwiązany wokół krowiej szyi i włoŜył koniec pomiędzy swoje zęby. Zanim ktokolwiek zorientował się, co robi, stanął tuŜ za zwierzęciem i swoimi duŜymi dłońmi silnie chwycił wierzgające, tylne nogi. Uniósł je i popchnął krowę w stronę kładki. Uśmiechał się szeroko, pokazując duŜe, białe zęby zaciśnięte na postronku. - Jak taczkę - spójrz no - powiedziała pani Watson. - Na to bym nie wpadła. Tłum śmiał się i klaskał. Chłopcy gwizdali i podskakiwali z uciechy. Mary teŜ uderzała w

dłonie. Zdziwiona krowa weszła na kładkę, smętnie porykując. Kątem oka Mary zauwaŜyła błysk. W dłoni Indianina, któremu nie udało się zaokrętować krowy, mignęło coś jasnego. Szedł w stronę statku z podniesioną ręką. - Zrobiłeś ze nie głupca, co czarnuchu? - krzyknął. On trzyma tomahawk - pomyślała Mary. O, ma pióra przy trzonku, tak jak to opisywali w ksiąŜkach. Och, BoŜe w niebiesiech, chce nim rzucić! - UwaŜaj, Joshua! - krzyknęła. Jej ręka sama odnalazła ozdobną gałkę na balustradce. Odkręciła ją i cisnęła w lśniący tomahawk. Usłyszała nieprzyjemnie głuchy odgłos, kiedy kulka uderzyła męŜczyznę w skroń. - Och nie - jęknęła - co ja zrobiłam? - Co ty zrobiłaś? - spytała pani Watson. - Chodź stąd szybko, zanim ktokolwiek zorientuje się, Ŝe to ty. - Wzięła Mary za ramię i pociągnęła ją wzdłuŜ pokładu przez salon do damskiej kabiny. - Nie chciałam go zranić - łkała Mary - ale on chciał rzucić... - Ciii, dziecko. Im mniej będziesz paplać, tym mniejszy będzie kłopot. Lepiej, Ŝeby nikt nic nie mówił. I trzymaj się z dala od pokładu. Niech pospólstwo samo załatwia swe porachunki. Chodź, umyjesz twarz. Niedługo będzie kolacja, musimy być gotowe. Paplanina pani Watson działała uspokajająco. Wypytała Mary o jej garderobę i zadecydowała, Ŝe sukienka uszyta na zakończenie szkoły będzie odpowiednia. Wytłumaczyła, Ŝe wszystkie bagaŜe są w pomieszczeniu obok biura kapitana. Poszła tam z Mary. Poleciła jednej z czarnych pokojówek wyprasować sukienkę Mary i jej własną i przynieść je szybko do kabiny. - To ulubiona suknia pana Watsona - powiedziała. - Zawsze zabieram ją w podróŜ, bo gdy ją noszę podczas kolacji, czuję się jak na przyjęciu. ZałóŜ pantofle, są ładne choć bardzo niepraktyczne. Pomogę ci się uczesać. Będziesz królową statku. CzyŜ nie ładna z niej dziewczyna? - pani Watson zapytała głośno kapitana. - To sierota, jej historia jest bardzo smutna. Wzięłam ją na swe łono, jak Abraham jagnię. Mary, przywitaj się z kapitanem. Jestem pewna, Ŝe chce, byśmy usiadły koło niego. Sierota w swej pierwszej podróŜy rzeką... Kapitanie, stół wygląda tak elegancko. Jaki piękny, gruby obrus. Prawda, Mary? Na „Queen” stół zawsze wygląda dobrze. Mój mąŜ, pan Watson, zna właściciela statku... to znaczy jednego z właścicieli, wiem, Ŝe jest ich cała gromada... pan pamięta, kapitanie, ja i pan Watson zawsze podróŜujemy na „Queen”. Kapitan zamruczał przez swoje obfite bokobrody, Ŝe bardzo dobrze pamięta panią Watson. Potem zajął się nalewaniem gęstej, brązowej zupy ze stojącej przed nim wazy. Kelnerzy zabierali

talerze i ustawiali je przed kaŜdym z dwudziestu sześciu pasaŜerów. Statek nie miał nawet połowy kompletu w kabinach. Zarabiał głównie na frachcie i pasaŜerach, którzy podróŜowali pomiędzy pakami, skrzyniami i bydłem przewoŜonym na niŜszym pokładzie. Za takie miejsce płaciło się tylko dziesięć centów dziennie, a prowiant brało ze sobą. Tak jak obiecywała pani Watson jedzenie dla pasaŜerów mieszkających w kabinach było bardzo smaczne i w wielkiej obfitości. Po pierwszych dwudziestu minutach kolacji Mary doszła do wniosku, Ŝe nikt nie zamierza wspomnieć incydentu z gałką. To musiało oznaczać, Ŝe Indianinowi nic się nie stało. Uspokoiwszy się, z przyjemnością zjadła kurczaka z mocno omaszczonymi ziemniakami, świeŜą fasolkę, marchewkę, pszenne bułeczki i coś przepysznego z zielonych pomidorów i mleka. RównieŜ z przyjemnością rozmawiała ze swoją sąsiadką. - Mam osiemdziesiąt siedem lat - mówiła do Mary - i jeszcze wszystkie zęby. Słyszałam o tych statkach i pomyślałam, Ŝe jeŜeli mam zamiar popłynąć jednym z nich przed śmiercią, lepiej Ŝebym ruszyła się teraz. No i jestem. Wsiadłam z moją krową w Rochester i płynę aŜ do Crown City. Dobre trzysta mil. Sądzę, Ŝe to mi wystarczy. Po drugiej stronie Mary, niespodziewanie milcząca pani Watson pochłaniała jedzenie z pełną poświęcenia Ŝarłocznością. Dopiero, kiedy rozprawiła się z ostatnim kęsem, odzyskała głos. - Teraz moŜemy się trochę poudzielać towarzysko, Mary. Oczywiście wśród pań. Panowie czekają z niecierpliwością, Ŝebyśmy wyszły, aby mogli wyciągnąć swoje cygara i inne diabelstwa. Rzuciła zalotne spojrzenie kapitanowi, który uśmiechnął się słabo, ale ochoczo podniósł się, Ŝeby odsunąć pani Watson krzesło i pomóc jej wstać od stołu. Kiedy wróciły do kabiny, pani Watson przedstawiła siebie i Mary dwunastu damom, z którymi dzieliły pokój. - Dzielna, mała sierota - powiedziała im - jedzie aŜ do Nowego Orleanu, do swojej babki, której nigdy nawet nie widziała. Panie odpowiedziały cichymi okrzykami pełnymi sympatii. Zanim pani Watson znowu zaczęła mówić, Mary skorzystała ze sposobności, Ŝeby zapytać, czy któraś z nich moŜe jej powiedzieć, jak wygląda Nowy Orlean. - Nic o nim nie wiem, naprawdę - wyznała. - Nie wiem nawet, jak to daleko. Dowiedziała się, Ŝe bardzo daleko. Tak bardzo, Ŝe Ŝadna z pań nigdy tam nie była. Nie znały nawet nikogo, kto kiedykolwiek odwiedziłby to miasto. Próbowały odgadnąć odległość. Domysły mieściły się w granicach od półtora do pięciu tysięcy mil.

- A ile przepłynęłyśmy dotąd? - Prawie sto. W Mary jakby piorun strzelił. Zestarzeję się na tym statku, pomiędzy tymi starymi kobietami, pomyślała. A pani Watson przegada kaŜdą minutę, dzień po dniu. - Pan Watson zna właściciela - mówiła właśnie ta zacna dama - zawsze więc podróŜujemy na „Queen”. Pływamy do Pittsburga cztery albo pięć razy w roku. Pan Watson prowadzi sklep w Portsmouth, więc... W nocy Mary długo nie mogła usnąć. LeŜała nieruchomo za zaciągniętymi zasłonami. Z daleka słyszała śmiechy dochodzące z salonu. Wydawało jej się, Ŝe czuje zapach cygar. Ubranie ojca zawsze pachniało lekko tytoniem. Usnęła wreszcie zmęczona płaczem. Zbudziła się nagle, zastanawiając się, co wyrwało ją ze snu. Rytmiczne puff - puff z komina przypomniało jej, gdzie się znajduje. Potem usłyszała dochodzące z oddali dźwięki. Z kaŜdą chwilą muzyka rozbrzmiewała głośniej. Mary wstała z łóŜka i przeszła obok śpiących kobiet do okna kabiny. Rozsunęła zasłony i wyjrzała. Jasny księŜyc oświetlał balustradkę na pokładzie, rzędem lśniły ozdobne gałki. Za balustradką wiła się rzeka, czarna i tajemnicza, ze srebrną ścieŜką księŜycowego światła, prowadzącą do odległego brzegu z widmowymi cieniami drzew o srebrnych koronach. Muzyka stała się wyraźniejsza, a na rzece zamajaczył wielki, biało - złoty statek, ten sam, który widziała w Pittsburgu. Ze wszystkich okien na trzech pokładach wylewało się światło, oŜywiając lśniące ozdoby. Kiedy mijał „Queen”, muzyka otoczyła Mary, jak czar. Słyszała śmiechy. Widziała męŜczyzn i kobiety tańczących pod jasnymi, kryształowymi Ŝyrandolami. A potem szybko wszystko znikło. Mary nasłuchiwała przez chwilę, dźwięki cichły coraz bardziej, aŜ wreszcie umilkły zupełnie. Patrzyła na oświetlony księŜycowym blaskiem, biały ślad statku, póki on równieŜ nie zniknął. Woda znów stała się czarna, przecinała ją tylko srebrna księŜycowa wstęga. Odległy brzeg z posrebrzonymi drzewami przesuwał się powoli, spokojnie, pięknie i tajemniczo. Mary westchnęła. Zauroczona cudownością tego, co widziała, zapragnęła, by podróŜ trwała wiecznie. śycie Mary na pokładzie „Cairo Queen” było niepodobne do niczego, co znała wcześniej lub co mogła sobie wyobrazić. Wydawało się, Ŝe nie istnieje czas ani odległość. Mimo mijanych zakrętów, wysepek i miast, rzeka pozostawała zawsze szeroka i leniwa. Niezmienna. Mary siadywała twarzą do rufy, na ławce osłoniętej długim cieniem kabiny pilota górującej nad pokładem. Stąd patrzyła na rzekę, na inne statki, na wielkie tratwy z drewnianych bali, na czółna przewoŜące skrzynie, beczki, zwierzęta, a czasami nawet rodziny z całym dobytkiem. Widziała, jak

przyzywano „Queen” do brzegu - ludzie na przystani zaczynali wtedy machać białą flagą. Nauczyła się rozpoznawać trzy gwizdy, ogłaszające, Ŝe „Queen” ma zamiar zatrzymać się dla rozładunku. Nigdy jej nie nuŜyło przyglądanie się, jak nagle port oŜywa, kiedy statek cumuje do brzegu. Wkrótce umiała teŜ powiedzieć, kiedy będą musieli się zatrzymać, aby uzupełnić zapas drewna pod kotły, lub wziąć prowiant. Kiedy jacyś pasaŜerowie wysiadali, stawała koło relingu i machała im na poŜegnanie. Kiedy wsiadali nowi przyglądała im się z zainteresowaniem, zgadując, kim są. Wiedziała, Ŝe najprawdopodobniej dowie się czegoś o ich Ŝyciu, poniewaŜ pani Watson na pewno przedstawi im najpierw siebie, a potem ją i opowie „smutną historię” Mary. Panie będą cmokały współczująco i zadeklarują chęć występowania w roli zastępczych matek na czas pobytu na pokładzie. Mary miała więc zawsze towarzystwo na swojej ławce. A wszystkie damy odpowiadały niezwykle wyczerpująco na grzeczne pytania dotyczące ich rodzin i domów. Od nich to Mary dowiedziała się, Ŝe po jednej stronie rzeki jest Ohio, a po drugiej Zachodnia Wirginia. Pensylwania pozostała daleko za nimi. Dni, mile i brzegi zlały się w jedno i pewnego dnia po jednej stronie było Ohio, a po drugiej Kentucky. Wkrótce potem państwo Watsonowie wysiedli. Pan Watson zwrócił jej pieniądze ze sztywnym ukłonem, pani Watson utuliła ją w pełnym łez uścisku, pozostawiając pod opieką pani Ohlandt. Stout, Wrightsville, Aberdeen, Higginsport, Neville. W Cincinnati czekali przez całą dobę na duŜy załadunek wołowiny zasolonej w beczkach. Potem jeszcze parę godzin i Ohio było za nimi. Po jednej stronie rzeki nadal rozciągało się Kentucky, ale po drugiej była juŜ Indiana, a pierwszym miastem, w jakim zacumowali - Rabbit Hash. Pani Ohlandt przekazała Mary pannie Dickens. Miasta zjawiały się i znikały, panie rozmawiały z Mary na jej ławce, przy stole i w kabinie. Ale Ŝadna z nich nie odwiedziła nigdy Nowego Orleanu, ani nie znała nikogo, kto by tam był. AŜ do Louisville. Tam wsiadła rodzina z piątką dzieci, z których Ŝadne nie przekroczyło siedmiu lat i spokojne odrętwienie panujące dotąd na „Queen” rozwiało się. - CóŜ, raz przepłynąłem statkiem całą drogę, aŜ do Nowego Orleanu - powiedział stojący na czele tej gromadki ojciec. - Ale byłem wtedy bardzo młody, a poza tym to, co widziałem, zupełnie nie nadaje się na opowieści dla panienek takich jak ty. Dwa dni później zatrzymali się w Evansville. Wielodzietna rodzina wysiadła, a wszyscy na statku tak ludzie, jak i zwierzęta z ulgą przyjęli powrót spokoju. Statek jednak stał w Evansville jeszcze długo po tym, jak wszystko zostało wyładowane na brzeg, a nowe towary rozmieszczone bezpiecznie na pokładzie. Z komina leciał dym, wskazując, Ŝe kotły nieustannie wytwarzają parę obracającą wielkim kołem - mimo to łopatki nie poruszały się.