Christopherowi Scottowi - Witaj na świecie: 7 kwiet
nia 1990 r.! - oraz, jak zawsze, z miłością Dougowi
i Peterowi
1
Nie mam wielkiego wyboru, rozmyślała posępnie An
na Traverne. Mogę tylko zostać kochanką Grahama al
bo umrzeć z głodu.
Gdyby tylko o nią chodziło, wybrałaby raczej śmierć
głodową... ale była przecież Chelsea! Anna dobrze wiedzia
ła, że miłość macierzyńska ostatecznie okaże się silniejsza
od dumy, oporów moralnych i fizycznego wstrętu. Nie
mogła przecież pozwolić, by jej pięcioletnia córka została
wydana na łaskę i niełaskę bezlitosnego świata.
Jednak na samą myśl o pójściu do łóżka ze szwagrem
Annie zbierało się na mdłości.
- Dobry Boże, pomóż mi znaleźć jakieś wyjście! - Jako
córka pastora Anna odruchowo szukała ratunku w modli
twie; tym razem jednak nie było w niej wiele nadziei.
Ostatnio Pan Bóg nie miał widać czasu na wysłuchiwanie
próśb osoby tak mało znaczącej jak ona, toteż modlitew
ny szept był raczej owocem długoletniego nawyku niż pły
nącym z głębi serca wołaniem o boską interwencję. Anna
tak wytrwale, tak żarliwie modliła się o życie męża w ostat
nim okresie jego choroby... A teraz utraciła już chyba zdol
ność do gorącej modlitwy. Kompletnie się załamała pod
czas pogrzebu Paula. Potem zaś wszystkie uczucia w niej
wygasły. Nie czuła już prawie nienawiści, strachu, miło
ści... nawet bólu po stracie męża. Miała wrażenie, że jej ży
cie spowiła lodowata szara mgła.
Była wdową od sześciu miesięcy; ostatnie trzy zaś -
wskutek nalegań szwagra - spędziła w Anglii. Od chwili
7
powrotu do Gordon Hall Graham nie dawał jej spokoju.
Początkowo czynił to dyskretnie i Anna wmawiała sobie,
że po prostu opacznie pojmuje intencje, kryjące się za je
go natrętnymi pocałunkami i uściskami. Była ostatecznie
wdową po jego młodszym, jedynym bracie. Może piesz
czoty, którymi ją obsypywał, są wyrazem współczucia po
śmierci Paula? Ale nawet łudząc tak samą siebie, czuła in
stynktownie, że prawda wygląda całkiem inaczej. Znała
Grahama zbyt dawno, zbyt dobrze, by w to wierzyć.
Graham miał na nią chętkę już wówczas, gdy wszy
scy troje bawili się ze sobą jako dzieci. Była to jednak
tylko zachcianka, nie miłość. To Paul naprawdę poko
chał ją, córkę miejscowego proboszcza, choć on i Gra
ham byli synami bogatego i wpływowego hrabiego Ri-
dleya. Anna odpowiedziała miłością na miłość. Starszy
od niej o miesiąc Paul był od dzieciństwa najdroższym
przyjacielem Anny. Małżeństwo w niewielkim stopniu
zmieniło ich wzajemne stosunki. Był to szczęśliwy zwią
zek, pełen wzajemnego przywiązania i szacunku. Anna
ufała, że łączące ich więzi z biegiem lat staną się jeszcze
silniejsze i doskonalsze. I nagle, w niewiarygodnie mło
dym wieku: w dwudziestym czwartym roku życia, Paul
zmarł. Z jego śmiercią życie Anny i małej Chelsea roz
trzaskało się jak kruche szkło.
W odróżnieniu od niedźwiedziowatego Grahama,
Paul był szczupły, miał jasną cerę i włosy koloru lnu tak
podobne do włosów Anny, że nieznajomi brali ich ra
czej za rodzeństwo niż za małżonków. Mimo swej deli
katnej budowy Paul wydawał się całkiem zdrów. No cóż,
pozory często mylą, powtarzał niejednokrotnie ojciec
Anny. Po śmierci Paula doktor powiedział, że miał on
zapewne wrodzoną niedomogę serca.
Gdybyż o tym wiedziała! Gdyby oboje byli tego świa
domi! Nigdy by nie wyruszyli na spotkanie szalonej
8
przygody, nie zagraliby rodzinie na nosie, udając się na
Cejlon!
Po prostu wzięli ślub bez niczyjego pozwolenia. Ten
akt nieposłuszeństwa rozwścieczył zarówno despotycz
nego ojca, jak i starszego brata Paula - choć każdego z in
nej przyczyny. Hrabia Ridley sprzeciwiał się temu mał
żeństwu, gdyż Anna - córka zwykłego klechy - nie była
odpowiednią partią dla jego syna. Graham zaś wściekał
się, bo chciał Anny dla siebie. O, bynajmniej nie zamie
rzał się z nią ożenić, ale koniecznie chciał Z nią iść do
łóżka. Ojciec wydziedziczył i wygnał Paula, więc nowo
żeńcy zostali prawie bez grosza. Uratował ich tylko nie
wielki spadek po dawno już zmarłej matce Paula: zosta
wiła mu plantację herbaty na Cejlonie, gdzie sama spę
dziła dzieciństwo.
Anna i Paul byli młodzi, odważni i tak w sobie zako
chani, że nic ich nie trwożyło. Obejmą w posiadanie
plantację, ułożą sobie życie! Z początku była to cudow
na przygoda. Egzotyczny urok nowego domu oczarował
Annę. Jednak parny klimat Cejlonu zdecydowanie nie
służył Paulowi. Nieustannie dręczyły go ataki gorączki,
po których podnosił się coraz chudszy i bledszy. Widać
źle wpłynęły także na serce, z natury już słabe. Tak przy
najmniej twierdził doktor, wezwany ostatecznie przez
Annę - wbrew woli męża - gdy na dodatek dołączyła się
jeszcze jedna z wielu chorób tropikalnych. Ta miewała
zazwyczaj lekki przebieg, nie powinna być groźna...
a jednak go zabiła.
Czemu nie wróciliśmy do Anglii, gdy tylko spostrzegli
śmy, że klimat Paulowi nie służy? niejednokrotnie pytała
samą siebie Anna, choć wiedziała, że wyrzuty sumienia ni
czego nie zmienią. Jednak myśl, że Paul żyłby nadal, gdy
by się z nią nie ożenił i nie musiał skutkiem tego opuścić
rodzinnego domu, czaiła się nieustannie na progu jej świa-
9
domości. W pewnym sensie zabiła męża... Do spółki z je
go bezlitosnym ojcem tyranem.
Anna wzdrygnęła się, poczuła nagle jakiś zimny po
wiew. Otuliła się szczelniej szalem, który narzuciła na
nocną koszulę. Siedziała skulona w ogromnym skórza
nym fotelu przy niewielkim ogniu, który roznieciła na
kominku w bibliotece, gdzie bardzo rzadko ktoś zaglą
dał. Zanim do Anny dotarł ten zimny podmuch, było jej
wręcz gorąco. Skąd mogło wiać? Bardzo starannie za
mknęła drzwi na korytarz, a okna w znajdującej się na
pierwszym piętrze bibliotece były także szczelnie poza
mykane i zasłonięte zakurzonymi kotarami z aksamitu.
- Paul? - wyszeptała ledwo dosłyszalnie, zdając sobie
sprawę z tego, że to niemożliwe. A jednak przez chwilę
wydało jej się, że ten lodowaty powiew zapowiada uka
zanie się zjawy. Była taka samotna od śmierci Paula, że
powitałaby radośnie nawet jego ducha Z jej bliskich nie
pozostał już nikt, a z rodziny Paula - tylko Graham.
Hrabia Ridley zaledwie o miesiąc wyprzedził do grobu
swego młodszego syna. Jeśli zaś chodziło o Grahama...
Anna pomyślała po raz chyba setny, że lepiej by dla niej
było nie mieć nikogo na świecie niż takiego krewniaka.
Kiedy zaproponował jej, by wraz z Chelsea wróciła do
Anglii i zamieszkała pod jego dachem, powinna była
okazać więcej przezorności i nie zgodzić się na to! Jed
nak po śmierci Paula zostały obie z córką bez środków
do życia; zgodnie z testamentem matki Paula w razie
śmierci młodszego syna majątek przechodził automa
tycznie w ręce starszego. Gdy więc Graham zaoferował
im dach nad głową, Anna ze względu na dziecko chętnie
wróciła do Anglii. Wtedy jednak nie znała jeszcze ceny,
jaką miała w przyszłości za to zapłacić.
Minęła jedna minuta, dwie... duch się nie ukazywał.
Anna oczywiście wiedziała, że tak się stanie. Poczuła jed-
10
nak zawód; opadła na fotel, opierając głowę o gładkie
skórzane obicie. Była sama. Nikt jej nie pomoże ani nie
poradzi, nikt nie ocali przed nieuchronnym. Mogła naj
wyżej odwlekać tę chwilę, jak choćby dziś, gdy ukryła
się w bibliotece.
- Nie mogę! Po prostu nie mogę...
Oczy miała pełne łez. Zacisnęła powieki, podciągnęła
aż pod brodę kolana okryte obszerną koszulą nocną
i objęła je ramionami. Co ci przyjdzie z płaczu? strofo
wała sama siebie. Nie przywrócisz przez to życia Paulo
wi! Gdyby łzy mogły to sprawić, zmartwychwstałby już
dawno temu.
Ktoś z tyłu, za jej fotelem, zrobił bardzo ostrożny
krok. Anna otworzyła oczy. Paul? pomyślała znowu.
Ależ nie, skądże! Duch unosiłby się w powietrzu, a nie
stąpał po skrzypiących deskach podłogi!
Jeżeli w tym pokoju był jeszcze ktoś - a czuła instynk
townie, że tak jest - z pewnością nie przybył z zaświa
tów! Cóż to więc było... a raczej: któż to był?
Na samą myśl, że Graham odkrył jej kryjówkę, Anna
wstrząsnęła się i odruchowo skuliła jeszcze bardziej. Moż
liwe, że w ciemnawej bibliotece, przycupnięta obok ko
minka w fotelu, zwróconym do reszty pokoju wysokim
oparciem, pozostanie niezauważona. Możliwe... ale mało
prawdopodobne. O tej porze Graham mógł wejść do bi
blioteki z jednego powodu: szukał właśnie jej! Gdy tylko
w domu wszystko ucichło, Anna uciekła ze swego poko
ju. Nie mogła się w nim zamknąć przed szwagrem,któ
ry dysponował kluczem. Już poprzedniej nocy Graham
usiłował wejść do łóżka Anny. Tylko zacięty opór i de
speracka pogróżka, że narobi krzyku i zaalarmuje jego żo
nę, sprawiły, że wycofał się, prawie jej nie tknąwszy.
Przed wyjściem zapowiedział jednak, że Anna albo zo
stanie jego kochanką, albo bez zwłoki opuści ten dom.
11
Anna obawiała się, że dzisiejszego wieczora Graham
wprowadzi w czyn swą groźbę. Choć nie miała żadnych
szans, nie potrafiła pogodzić się z losem. Jeszcze nie! Jej
dobry, łagodny ojciec do śmierci był przekonany, że cu
da się zdarzają. Anna nie domagała się wielkich cudów:
pragnęła tylko wyzwolenia z łap Grahama i skromnej eg
zystencji dla siebie i dla córeczki. Chyba nie było to zbyt
wiele? Bóg i tak już odebrał jej tyle, że sama nie wiedzia
ła, jak zdołała to znieść...
Drugi krok, równie cichy jak poprzedni. Anna uzna
ła, że nie przypomina to wcale ciężkiego stąpania Gra
hama. Nagle dostrzegła jakiegoś mężczyznę. Wysokiego
mężczyznę w fałdzistej, czarnej pelerynie, który prze
mknął się za jej fotelem tak cicho, jakby był duchem...
choć z całą pewnością nim nie był!
Anna zamarła, wstrzymała oddech i nie odwracała
oczu od przybysza. Nie widziała go nigdy w życiu!
Był wysoki, czarnowłosy. Wyglądał jeszcze potężniej
dzięki pelerynie, którą poruszał przeciąg, Drzwi na ko
rytarz były uchylone, te drzwi, które sama tak starannie
zamknęła! Teraz już wyjaśniło się, skąd wziął się ów zim
ny powiew. Zupełnie jednak nie rozumiała, skąd się tu
wziął ów nieznajomy. W Gordon Hall nie było żadnych
gości. Zapowiedziano co prawda przyjęcie na Boże Na
rodzenie 1832 roku, ale do tej daty brakowało jeszcze po
nad dwóch tygodni. Zresztą ów mężczyzna z pewnością
nie należał do grona kompanów Grahama, nadętych fir-
cyków - takich samych jak on.
Anna miała również pewność, że nie jest to nikt ze
służby. Zostawała tylko jedna przerażająca możliwość:
oto znalazła się sam na sam z włamywaczem!
Natychmiast przyszło jej do głowy najprostsze roz
wiązanie: zaalarmować krzykiem cały dom. Zrezygnowa
ła jednak z dwóch powodów. Po pierwsze, złoczyńca
12
znajdował się bardzo blisko i z pewnością rzuciłby się na
nią, gdyby tylko zdradziła swą obecność, której w tej
chwili zgoła nie podejrzewał. Po drugie, krzyk zwabiłby
do biblioteki także Grahama. A Anna wolała niemal mieć
do czynienia z włamywaczem niż ze swoim szwagrem.
Niemal.
Liczyła na to, że włamywacz nie miał zbrodniczych
skłonności. Skulona w fotelu nie spuszczała oczu z przy
bysza, obawiając się niemal oddychać.
2
Nieznajomy wyjmował teraz książki z półek po obu
stronach kominka i układał je porządnie na biurku. An
na, tkwiąc w bezruchu, obserwowała, jak naciska w róż
nych punktach masywną drewnianą ścianę, wcześniej
ukrytą za książkami. Ponawiał swe próby kilkakrotnie,
aż wreszcie dał się słyszeć głuchy odgłos, a potem
skrzypnięcie. Ku zdumieniu Anny w solidnej ścianie
z orzecha pojawił się nagle nieduży otwór. Anna zrobi
ła wielkie oczy; przez całe prawie życie biegała swobod
nie po Gordon Hall, nie miała jednak pojęcia o istnie
niu tej skrytki!
Jakim cudem dowiedział się o niej włamywacz?!
Wsadził obie ręce w otwór i wydobył niewielką kaset
kę ze skóry. Choć Anna nie widziała jego twarzy, cała
postawa nieznajomego zdradzała satysfakcję. Odwró
ciwszy się, postawił kasetkę na biurku i otworzył ją, za
glądając do środka. Marszcząc czoło, Anna próbowała
odgadnąć, co też było wewnątrz. Z pewnością nie rodo
we klejnoty Traverne'ów, które przeszły niedawno
13
w posiadanie Barbary, żony Grahama. Znajdowały się
w jej sypialni, bezpiecznie ukryte w tym samym schow
ku, w którym przechowywano je od wieków.
Anna, zapominając na chwilę o strachu, zaintrygo
wana obserwowała, jak nieznajomy wydobywa z kaset
ki aksamitną sakiewkę, otwiera ją i zagląda do środka.
To, co dostrzegł, wyraźnie go zadowoliło, gdyż z uśmie
chem wydobył zawartość woreczka. Wprost napawał
się widokiem swej zdobyczy; zwrócił się w stronę ko
minka, by lepiej się jej przyjrzeć. Dzięki temu Anna po
raz pierwszy zobaczyła zarówno łup, jak i twarz wła
mywacza.
Najpierw przemknęło jej przez głowę: To Cygan! Był
śniady, miał kruczoczarne brwi i włosy, związane na kar
ku czarną wstążeczką, i wydatne, bardzo męskie rysy
twarzy - zupełnie jakby ktoś wyrąbał je toporem w twar
dym drzewie tekowym... W porównaniu z nimi twarz
Paula przypominała subtelną rzeźbę ze szlachetnego
marmuru. Uwagę Anny zwrócił wysoki wzrost, imponu
jące bary i potężna klatka piersiowa nieznajomego. Choć
z powodu mroku nie mogła być tego całkiem pewna, od
niosła wrażenie, że nieproszony gość odznacza się nie
bezpieczną urodą, surową i dziką.
Liczy się jednak piękno duszy, a nie ciała! Tak zawsze
powtarzał Annie jej wielebny ojciec. A ten mężczyzna
był złodziejem! Anna znów uświadomiła sobie, w jak
niebezpiecznym jest położeniu. Ani drgnęła więc, gdy
włamywacz uniósł rękę, by przyjrzeć się zdobyczy
w świetle ognia. Gdy w słabym pomarańczowym blasku
zawartość jego dłoni roziskrzyła się zielenią, Anna o ma
ły włos nie krzyknęła. Wiedziała już, co nieznajomy trzy
ma w ręku: szmaragdy królowej Marii!
Widziała je tylko raz, jeszcze w dzieciństwie. Bawili
się z Paulem w tym właśnie pokoju i schowali się za ko-
14
tarą, gdy nieoczekiwanie wszedł do biblioteki jego ojciec
z jakimś innym mężczyzną, krępym jegomościem
w średnim wieku, noszącym perukę. Sądząc ze stroju
i zachowania, był to prawnik. Anna nie pamiętała już,
o czym rozmawiali... a może w ogóle nie dotarła do niej
treść ich rozmowy? Nie zapomniała jednak olśniewają
cego naszyjnika, bransolety, kolczyków i skrzącego się
drogimi kamieniami paska. Adwokat brał kolejno do rąk
klejnoty i oglądał je, potrząsając głową z wyraźną dez
aprobatą. Ani ona, ani Paul nie zwrócili na to większej
uwagi; przycupnęli cichutko jak myszki, by nie zdradzić
swej obecności. Gdyby hrabia Ridley ich znalazł, z pew
nością wygrzmociłby syna kijem, a jego towarzyszkę
odesłał na probostwo z surowym listem do pastora, by
ukarał należycie córkę za psie figle.
Anna niejednokrotnie słyszała historię skarbu Traver-
ne'ów. Paul wyciągnął ją od Grahama i - jak zawsze -
natychmiast podzielił się swym odkryciem z Anną. Po
dobno szmaragdy stanowiły cząstkę ukrytego skarbu
Marii Stuart, królowej Szkotów. Wręczyła je jednemu
ze swych wielbicieli, chcąc zdobyć fundusze na zamach
stanu i detronizację swej kuzynki, Elżbiety Tudor. Plan
się nie powiódł, królowa Maria straciła życie, a klejno
ty zniknęły, by po wiekach objawić się jako własność
hrabiego Ridleya. Nikt nie wiedział, jakim sposobem
wszedł w ich posiadanie. Ukrywał swój skarb zazdro
śnie, toteż Anna niemal o nim zapomniała. Dłużące się
okropnie popołudnie, które spędzili z Paulem skryci za
kotarą, wydawało się jej snem.
Szmaragdy jednak istniały naprawdę, były równie re
alne jak ona - a teraz zamierzał wykraść je ten łotrzyk!
Widocznie wyrwał się jej cichy pomruk oburzenia, bo
niedoszły złodziej oderwał wzrok od sypiącego iskrami do
wodu swej winy i jego oczy spotkały się z oczami Anny.
15
Przez jedną straszliwą chwilę Anna patrzyła jak urze
czona w źrenice równie ciemne i niezgłębione jak naj
czarniejsza noc; była zbyt przerażona, by krzyczeć. Bo
że miłosierny, co ją teraz czeka?!
Nieznajomy również doznał szoku, ale oprzytomniał
prędzej niż ona. Nie odrywając wzroku od Anny, chwy
cił kasetkę, sakiewkę i szmaragdy i wetknął wszystko ra
zem do wewnętrznej kieszeni swej obszernej peleryny.
Usta wykrzywił mu grymas wyrażający równocześnie
gniew i szyderstwo, a oczy zalśniły jak dżety.
Skulona w ogromnym fotelu, Anna wyglądała na prze
rażone dziecko. Srebrnoblond włosy, nie okryte nocnym
czepkiem, rozsypały się po liliowym szalu i skromnej bia
łej koszulce, spływając w lokach aż do bioder. W bladej
twarzy świeciły ogromne oczy, a otaczające je gęste, ciem
nobrązowe rzęsy podkreślały jeszcze ich niezwykłą bar
wę: były intensywnie zielone jak szmaragdy ukryte pod
peleryną. Anna w ciągu ostatnich kilku miesięcy bardzo
zeszczuplała, gdyż od śmierci Paula zupełnie straciła ape
tyt; gdyby nie krągłe piersi, zasłonięte w tej chwili szalem
i włosami, można by ją z powodzeniem wziąć za dziecko.
- No, no, cóż to za aniołek z choinki? Co ty tu robisz
o tak późnej porze, złotko?
Powiedział to z pewną ironią, ale bez złości. Serce An
ny żywiej zabiło. Nie odrywała oczu od twarzy niezna
jomego. W gardle tak jej zaschło, że prawie nie mogła
mówić.
- Jeśli pan odejdzie natychmiast, nie zawołam pomo
cy. - Ultimatum zrobiłoby pewnie większe wrażenie,
gdyby nie wygłosiła go ochrypłym szeptem.
- Bardzo to ładnie z twojej strony. Nie mam jednak
zamiaru odchodzić, póki nie załatwię swoich spraw.
I uprzedzam: jeśli spróbujesz krzyczeć, to cię uduszę.
A szkoda by było takiej ładnej dziewuszki!
16
Choć powiedział to całkiem spokojnie, groźba była
realna. Anna spojrzała w niezgłębione oczy intruza i po
jęła, że on nie żartuje. Powoli powracała jej zdolność lo
gicznego myślenia. Zrozumiała, że tak czy owak włamy
wacz zechce pozbyć się jedynego świadka przestępstwa.
Zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Sprężyła się, go
towa do skoku. Pobiegnie ile sił w nogach, wrzeszcząc
na całe gardło. On jednak okazał się szybszy. Zanim zdo
łała się poderwać z fotela, skoczył ku niej z rozczapie
rzonymi rękami.
3
Jego ręce chwyciły tylko powietrze: Anna uskoczyła
ze zwinnością ściganego szaraka. Starała się też krzyczeć
na całe gardło, ale strach pozbawił ją głosu. Pisnęła tyl
ko, uskakując za fotel i starając się zaczerpnąć dość po
wietrza, by starczyło na prawdziwy krzyk.
- Chodź tu zaraz, ty mała...
Przeklinając i grożąc syczącym szeptem, usiłował po
chwycić Annę; jego ramiona były dość długie, by sięgnąć
za oparcie fotela. Anna znowu uskoczyła, ale palce na
pastnika zacisnęły się na rękawie jej koszuli. Poczuła ich
twardy dotyk na delikatnej skórze barku i dopiero
w ostatniej chwili zdołała się wyswobodzić. Palce nie
znajomego zawadziły o dekolt koszuli, szal zgubiła już
przy pierwszej rozpaczliwej próbie ucieczki. Materiał
rozdarł się z głośnym trzaskiem. Poczuła na skórze po
wiew zimnego powietrza; odwróciła się raptownie i wy
rwała z palącego chwytu napastnika, z palców sunących
po gładkim, obnażonym ramieniu. Jeszcze raz spróbo-
17
wała wezwać pomocy, ale znów tylko pisnęła jak prze
rażona mysz.
- Spokojnie, przeklęta kocico! - Warknięcie było groź
ne, chwyt bolesny. Nie ulegało wątpliwości, że nieznajo
my to złoczyńca, człowiek gwałtowny i niebezpieczny,
który nie zawaha się wyrządzić jej krzywdy. Jeśli nie zdo
ła się przed nim obronić, koniec z jej zmartwieniami
o Grahama, o Chelsea, o wszystko inne. Rankiem służba
znajdzie na podłodze biblioteki sztywniejące zwłoki.
Z trudem chwytając oddech, Anna usiłowała skryć się
za masywnym fotelem. Ze strachu pociły jej się dłonie
i pokrywająca mebel skóra wyślizgiwała się Annie spod
palców. Od czasu do czasu próbowała krzyknąć, ale
z gardła uparcie wydobywał się tylko żałosny pisk.
W końcu Anna zacisnęła usta, rezygnując z wezwania
pomocy. Musi utrzymać się poza zasięgiem rąk tego zbó
ja, a to wymaga od niej wielkiej koncentracji.
Bawili się tak w kotka i myszkę wokół fotela; w innej
sytuacji byłoby to nawet śmieszne!
Ku przerażeniu Anny przeciwnik nieoczekiwanie
podniósł masywny mebel i odrzucił go w bok. Nie mia
ła czasu ani chęci podziwiać tego wyczynu, świadczące
go o niezwykłej sile. Fotel uderzył w biurko, posypały
się książki i przybory do pisania. Anna podwinęła koszu
lę i pędem puściła się ku drzwiom.
W jednej chwili napastnik znalazł się tuż za nią. N i e
tyle widziała, co wyczuwała jego obecność - oddech męż
czyzny niemal palił jej kark.
- M a m cię! - krzyknął i pochwycił ją.
Rzuciła się rozpaczliwie w bok, pragnąc uskoczyć za nie
wielki stolik, ale prześladowca schwycił powiewające fałdy
nocnej koszuli i przytrzymał tak mocno, że nie było już ra
tunku. Trzask drącego się materiału był prawie niedosłyszal
ny, zagłuszał go chrapliwy oddech przestraszonej Anny.
18
- Proszę, nie zabijaj mnie! - wykrztusiła, spoglądając
z przerażeniem na włamywacza, który przyciągał ją ku
sobie.
- Więc się nie szarp! - warknął, przyciskając ją do pier
si i unieruchamiając jej ręce. - Słyszysz? Stój spokojnie!
Przerażona Anna nie słyszała jego słów. Napastnik
wydał jej się ogromny, czubkiem głowy ledwie sięgała mu
do ramienia. Szorstki materiał ubrania, do którego moc
no przycisnął jej twarz, ranił skórę, czuła, że za chwilę
się udusi. Ramiona mężczyzny, twarde jak żelazo, bezli
tośnie ściskały klatkę piersiową Anny, jeszcze bardziej
utrudniając oddychanie. Poczuła zawrót głowy i przez
chwilę obawiała się, że zemdleje. Lewa ręka wroga zna
lazła się niebezpiecznie blisko jej prawej piersi. Nagle
Anna uświadomiła sobie, że grozi jej nie tylko utrata ży
cia! Widmo gwałtu przywróciło ją do przytomności.
- Puszczaj! - słowo wybełkotane w materiał ubrania
włamywacza było prawie niedosłyszalne, napastnik mu
siał jednak zauważyć, że wyprostowała się i zaczęła szar
pać ze zdwojoną siłą.
- Spokój! Niech cię diabli! - syknął jej do ucha, gdy
wyrywała się rozpaczliwie jak schwytane zwierzątko.
Kopnęła go w piszczel: wcale tego nie zauważył, za to
ona skrzywiła się z bólu. Wijąc się i szarpiąc, rąbnęła go
łokciem w bok i wreszcie miała satysfakcję: usłyszała bo
lesne stęknięcie. Mężczyzna przesunął nieco rękę i do
tknął palcami jej piersi.
Dotyk męskiej dłoni wywarł na Annie piorunujące
wrażenie. Zbierając wszystkie siły, usiłowała się oswobo
dzić. Udało jej się wykonać pół obrotu, ale wtedy wła
mywacz zaklął i przesunął rękę tak, że całkowicie nakry
ła jej pierś. Anna czuła, że dłoń mężczyzny wprost pali
ją przez koszulę.
- Zabieraj łapy! - zaprotestowała, a gdy nie zwrócił na
19
to uwagi, próbowała strząsnąć jego rękę. Znieruchomiał
nagle, ale jego uścisk nie zelżał. Nie odrywając jednej
dłoni od piersi Anny, drugą zasłonił jej usta. Poczuła
smak soli na jego skórze.
- Milcz!
Gdy jeszcze mocniej przycisnął jej usta, pod wpły
wem nagłego impulsu ugryzła go.
- Ach, ty!
Z jękiem puścił ją i potrząsnął ręką. Anna odskoczy
ła. Biegnąc ku drzwiom, spojrzała na mężczyznę: na je
go twarzy była wyraźnie wypisana żądza mordu.
Rzucił się za nią. Jego cygańska twarz jeszcze bardziej
pociemniała z gniewu.
Przerażona Anna, ciężko dysząc, wypadła na kory
tarz. Było tam czarno jak w grobie, tylko na samym koń
cu migotał płomyk świeczki w kinkiecie, umieszczonym
wysoko na ścianie. Pokoje domowników znajdowały się
piętro wyżej. Wystarczy dobiec do schodów, wspiąć się
na nie - i będzie ocalona! W tej chwili w porównaniu ze
ścigającym ją szaleńcem nawet Graham nie wydawał jej
się wcale straszny.
Napastnik był tuż-tuż... Przyspieszyła kroku, ale go
nił ją bez wysiłku z szybkością pantery. Ta ucieczka nie
miała sensu, wiedziała o tym od początku. Kiedy męż
czyzna pochwycił ją za rozwiane włosy i szarpnął z ta
ką siłą, że do oczu napłynęły jej łzy bólu, Anna poczuła
dziwną, straszną ulgę.
Gdy wlókł ją z powrotem, odzyskała wreszcie głos.
Chciała krzyknąć, ale natychmiast silna ręka przycisnę
ła jej usta i zdławiła okrzyk. Serce Anny mocno waliło.
Może jednak ktoś ją usłyszał?
- Ach, ty... jędzo! - W głosie nieznajomego zabrzmia
ła ponura wściekłość; nie odrywając ręki od ust Anny,
uniósł ją tak, że nie dotykała już nogami ziemi. - Powi-
20
nienem cię udusić za takie sztuczki! Niech to wszyscy
diabli! Co ja mam z tobą zrobić?!
Anna uświadomiła sobie własną bezradność. Jej roz
szerzone oczy patrzyły z przerażeniem znad dławiącej
ją ręki na obcego. Ich spojrzenia się spotkały: grymas
wściekłości na pochylonej nad nią twarzy budził trwo
gę. W błyszczących czarnych oczach nie dostrzegła lito
ści. Przez sekundę Anna była pewna, że zaraz ją zabije.
Zaczęła trząść się jak w febrze. Mężczyzna popatrzył na
nią dłużej i chyba uświadomił sobie, jak maleńka i bez
bronna jest w jego ramionach, bo nagle jakby złagodniał.
Gdy po raz drugi spojrzał w szeroko rozwarte oczy An
ny, w jego wzroku było więcej rezygnacji niż gniewu.
- Zawsze sprawiasz ludziom tyle kłopotu, Zielono
oka? - spytał cicho. - Boże, wszystko się teraz popląta
ło! No cóż, niech i tak będzie. Muszę cię po prostu za
brać ze sobą, i tyle. Dobrze, że jesteś starsza, niż myśla
łem. Może nam być ze sobą całkiem miło!
Ruszył szybkim krokiem przez korytarz w stronę
schodów, do których bezskutecznie usiłowała dobiec
Anna; uśmiechał się teraz do niej szyderczo. Nie był to
przyjemny uśmiech, dowodził jak najgorszych intencji.
Boże kochany! Była bezbronna niczym niemowlę w po
równaniu z tym siłaczem!
Anna zamierzała uciekać schodami na górę, on zaś ru
szył na dół; doskonale znał drogę do głównego holu. Hol
był olbrzymi, niedawno przystrojono go girlandami
z ostrokrzewu dla uczczenia zbliżających się świąt Boże
go Narodzenia. Panowało tu lodowate zimno, bo przed
nocą wygaszono ogień na kominkach, a na dworze leża
ła już gruba warstwa śniegu. Od głównego holu odcho
dziły w różne strony cztery sklepione pasaże. Włamywacz
dotarł tu z biblioteki, nie zmyliwszy ani razu drogi, mu
siał więc w przeszłości zaznajomić się z rozkładem domu.
21
Kto to jest? zastanawiała się Anna. Z pewnością nigdy
nie widziała tego człowieka... a jednak znał dom! Czyż
by jakiś odprawiony służący? A może...
Przestała się nad tym zastanawiać, gdy niosący ją męż
czyzna przystanął i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Jak tylko piśniesz, to cię ogłuszę. Przysięgam! - za
powiedział ponuro.
Anna uwierzyła mu na słowo. Milczała, gdy postawił ją
przed sobą. Przez cienkie podeszwy rannych pantofli czu
ła lodowate zimno kamiennej posadzki, od murów z ka
mienia ciągnęło chłodem. Szal zgubiła, nocna koszula by
ła podarta. Anna zadrżała, poczuła się prawie naga. Oczy
prześladowcy przesuwały się po całym jej ciele, a gdy za
trzymały się dłużej na piersiach, ich wyraz się zmienił.
Cofnęła się, ale zaraz twarda ręka opadła na jej ramię.
- Proszę... - wyszeptała Anna drżącym głosem.
Uciszyło ją jedno groźne spojrzenie.
- Trzymaj! - powiedział mężczyzna i zanim zoriento
wała się, o co mu chodzi, zdjął z ramion pelerynę i na
rzucił ją na Annę. Aż zamrugała ze zdumienia, gdy otu
lał ją wełnianym okryciem z aksamitnym kołnierzem;
było jeszcze rozgrzane od jego ciała. Potem puścił ramię
Anny i zawiązał sznurki peleryny w zgrabną kokardkę
pod jej brodą. Okrycie było tak obszerne, że mogłaby
owinąć się nim dwukrotnie; ciągnęło się także po ziemi
na dobrą stopę albo i więcej... Ten opiekuńczy gest zdu
miał Annę. Może nieznajomy nie był wcale taki okrut
ny? Ta myśl dodała jej odwagi. Spróbowała raz jeszcze.
- Jeśli mnie puścisz, nie powiem nikomu, że cię wi
działam. Przysięgam!
- Naprawdę nie mogę, Zielonooka. Ale zamarznąć ci
nie pozwolę. Na dworze jest bardzo zimno - odparł
i znów ją objął. Anna spodziewała się, że weźmie ją na
ręce tak jak przedtem, ale on popatrzył na coś w górze.
22
- Nie wolno marnować takiej okazji! - mruknął to
nem usprawiedliwienia. W chwili gdy zdezorientowana
Anna, idąc w ślad za jego spojrzeniem, dostrzegła wiszą
cy nad ich głowami pęk jemioły, nieznajomy pochylił się
ku niej.
Annie zaparło dech, a jego usta odnalazły jej wargi.
4
Jego wargi były palące i lekko wilgotne. Anna niemal
zdrętwiała, gdy sunęły delikatnie po jej ustach. Uniosła
ręce na wysokość ramion napastnika, by odepchnąć go
w instynktownym odruchu oburzenia i protestu, ale
z równym powodzeniem mogłaby odpychać jedną z ka
miennych ścian Gordon Hall.
- Uspokój się, złotko. To nie będzie bolało, słowo da
ję! - szepnął z ustami na jej ustach. Potem przyciągnął
ją do siebie, a jego ręce zakradły się pod pelerynę. Gdy
silna ręka przesunęła się po plecach Anny w górę i przy
trzymała jej głowę, jęknęła. Wtedy pocałował ją.
Usiłowała zaprotestować, lecz zdołała wydobyć z sie
bie jedynie zduszony pisk. Chciała się wyrwać, ale trzy
mał ją w żelaznym uścisku. Starała się ignorować bliskość
silnego ciała i smak ust nieznajomego mężczyzny. Usiło
wała nie dopuścić do siebie myśli, że i w niej rozpłomie
niła się krew, gdy całował ją tak, jak nikt nigdy tego nie
czynił - nawet jej własny mąż.
Paul całował ją często, ale nigdy nie ośmielił się swo
im językiem pieścić jej języka. Nigdy nie splamił jej warg
równie perfidnymi igraszkami, nie ocierał się ustami
o jej usta tak, że czuła zawrót głowy. Nigdy nie doma-
23
gał się pocałunków z taką pewnością siebie, nie sprawiał,
że ich pragnęła, że pragnęła jego...
Gdy nieznajomy oderwał usta od jej ust, rozgorącz
kowany i bez tchu, i wpatrywał się w nią przez chwilę
ze zdumieniem i zaskoczeniem w oczach, Anna prawie
zapomniała, gdzie się znajduje. Uczepiła się jego ramion
w obawie, że upadnie, i nie próbowała się już uwolnić.
Była jak odurzona.
- Złotko, czy ty nigdy nie oddajesz pocałunków? - szep
nął i na jego ustach pojawił się krzywy uśmieszek, niemal
równie uwodzicielski jak pocałunek. Anna nie była w sta
nie odpowiedzieć; wpatrywała się weń tylko olbrzymimi,
zamglonymi oczyma. Uśmiechnął się jeszcze szerzej
i znów pochylił ku niej głowę.
Zanim Anna znalazła się po raz wtóry poza granica
mi realnego świata, zdążyła jeszcze uświadomić sobie, że
oczy mężczyzny nie były wcale czarne, lecz ciemnosza-
firowe jak niebo o północy.
Potem znów zaczął ją całować.
Anna stała na czubkach palców, przegięta do tyłu,
i z konieczności musiała się go przytrzymać. Oczy miała
zamknięte, usta rozchylone. Nie myślała już o oporze,
drżała na całym ciele. Nie była niedoświadczonym pod
lotkiem - miała przecież męża i urodziła mu dziecko, ale
nigdy, nigdy jeszcze nie doświadczyła czegoś podobnego...
Pocałunki Paula były delikatne i czułe; on przecież nie
tylko ją kochał, ale i szanował!
Nigdy by się nie ośmielił potraktować żony jak pro
stej dziewki, jak ladacznicy.
Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że dobrze wy
chowana panienka, córka pastora, może w tak bezwstyd
ny sposób zareagować na brutalną napaść. Anna sama ni
gdy by w to nie uwierzyła!
Co się z nią stało?! Ogarnęła ją panika, gdy czarno-
24
włosy mężczyzna przesunął dłonią po jej plecach i objął
pieszczotliwie pośladki, okryte tylko cienką tkaniną.
Serce zaczęło mocno walić, topniała jak wosk. I to
wszystko dlatego, że ten mężczyzna... ten przestępca...
narzucił jej przemocą swe pocałunki, dotyk swych rąk...
Była widać bardzo zepsuta!
Nagle uświadomiła sobie, że podczas gdy jedna ręka
napastnika obejmuje jej pośladki, druga skrada się po na
giej skórze ramienia aż do nasady szyi, a potem szuka
nagiej piersi... i odnajduje ją!
Anna poczuła, że przeszywa ją ognista strzała, i nagle
odnalazła w sobie tyle siły, by wyrwać się z ramion nie
znajomego.
- Jak śmiesz! Jak śmiesz mnie dotykać, ty świnio?! -
zawołała. Czuła, że twarz jej płonie; z pewnością miała
na policzkach wypieki. Kurczowo ściskała czarną pele
rynę, jakby to była magiczna tarcza, dzięki której mogła
ochronić się przed napastnikiem. Z trudem chwytała po
wietrze, a w jej szeroko rozwartych oczach mieszały się
wstyd i lęk.
Słowa Anny najwyraźniej zaskoczyły napastnika.
- Nie ma się czym przejmować - rzucił pojednawczo. -
To przecież tylko pocałunek, nic więcej.
Podobnie jak ona miał trudności z oddychaniem. Na
wysokich kościach policzkowych pojawiły się ciemne
rumieńce, a szafirowe oczy znów upodobniły się do
czarnych dżetów.
Anna cofnęła się jeszcze o krok i nagle wyczuła za so
bą jeden z długich stołów, stojących po obu stronach ho
lu. Zabrzęczały ustawione dla dekoracji srebrne naczy
nia. Anna odruchowo sięgnęła do tyłu, by podtrzymać
wysoki świecznik, który omal nie spadł. Jej palce otarły
się o wieko szklanej gablotki i wtedy przypomniała so
bie, co znajduje się wewnątrz. Była to para srebrnych pi-
25
stoletów do pojedynku, które niegdyś hrabia Ridley
otrzymał w prezencie od ojca. Pistolety zapewne nie by
ły nabite, być może w ogóle nie nadawały się już do użyt
ku... ale skąd on mógłby o tym wiedzieć? Gdyby tylko
gablota nie była zamknięta... Istotnie, nie była. Anna
ukradkiem uchyliła wieko i wsunęła rękę do środka, a jej
palce zacisnęły się na chłodnej metalowej rękojeści. Wy
dobyła pistolet i ukryła go za plecami. Dzięki niemu zdo
ła może - przy odrobinie szczęścia - utrzymać napastni
ka w bezpiecznej odległości. Na razie nie próbował się
do niej zbliżyć, ale dobrze wiedziała, że nie zamierza
ukłonić się i odejść. To nie dżentelmen! pomyślała, a gdy
przypomniała sobie własną reakcję na pieszczoty tego ło
tra, tego złodzieja, gorący rumieniec oblał jej twarz.
- Mam broń! - wykrzyknęła ochrypłym głosem. Wy
dobyła zza pleców pistolet i wycelowała w napastnika. -
Jeśli zrobisz choć jeden krok w moją stronę, zastrzelę cię!
Otworzył szeroko oczy ze zdumienia i znów je przy
mrużył. Przez sekundę patrzył na pistolet, a potem zwró
cił spojrzenie ku twarzy Anny. Nie okazał lęku. Anna
całą siłą woli opanowała drżenie palców i zdołała spoj
rzeć w ciemne oczy mężczyzny ze spokojem, którego
wcale nie czuło jej rozszalałe serce.
- Nie rób nic, czego byś potem żałowała - przestrzegł. -
Nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy i nie zamierzam
skrzywdzić cię w przyszłości.
Anna prychnęła pogardliwie, a pistolet w jej ręku za-
kolebał się tak, że przeraziłaby się nie na żarty, gdyby to
w nią był wymierzony. Jednak włamywacz wcale się tym
nie przejął.
- Wynoś się stąd natychmiast! - wykrzyknęła. Męż
czyzna tylko potrząsnął głową, jakby z żalem.
- Obawiam się, że to niemożliwe. W każdym razie nie
odejdę bez ciebie - powiedział, uśmiechając się przy tym
26
rozbrajająco. - Nie powinnaś się mnie bać. Nie skrzyw
dzę cię i nie zmuszę do niczego wbrew twej woli... ale
sama rozumiesz, że nie mogę zostawić cię tutaj.
Anna spojrzała na mężczyznę ze zdumieniem. Gdyby
nie wiedziała, jak sprawy się przedstawiają, słuchając je
go słów doszłaby do wniosku, że to ona zachowała się
haniebnie, a on właśnie próbuje łagodnie skłonić ją do
opamiętania. Błyskawicznie odzyskał panowanie nad so
bą, jeśli w ogóle stracił je choć na chwilę. Stał wyprosto
wany, swobodny, i nawet bez peleryny prezentował się
imponująco: wysoki, barczysty, atletycznie zbudowany.
Jego surdut, równie czarny jak płaszcz, był nieco staro
świecki w kroju. Spodnie miał także czarne. Choć nie
przesadnie obcisłe jak nakazywała ostatnia moda, przy
legały jednak do jego nóg na tyle, by uwydatnić mięśnie
ud. Czarne jak reszta garderoby buty były porysowane
i podniszczone. Koszulę miał białą, nieco pogniecioną,
fular niedbale związany. Nie ma w nim nic z dżentelme
na, pomyślała Anna po raz nie wiedzieć który, ale mimo
wszystko jest wyjątkowo przystojny.
- Odejdź stąd, proszę! - Mimo najszczerszych chęci
głos Anny drżał jeszcze silniej niż pistolet w jej ręku.
Mężczyzna uśmiechnął się znowu i potrząsnął głową.
- Bardzo mi przykro, ale nie mogę tego uczynić. Do
brze wiem, że zaraz po moim wyjściu pobiegniesz z krzy
kiem po pomoc. Nie mam ochoty na kulkę w plecy ani
na stryczek. Ale uwolnię cię, gdy tylko znajdziemy się
w bezpiecznym miejscu, i dam ci dość pieniędzy, żebyś
mogła tu wrócić. Nie stanie ci się nic złego, daję słowo!
- Nigdzie mnie nie zabierzesz! Czy ty nie masz oczu?!
Trzymam w ręku broń! - syknęła Anna.
Na ułamek sekundy zacisnął wargi.
- Nie mam czasu na kłótnie. Nie widzę innej rady:
musisz pójść ze mną. Zdecyduj sama, czy chcesz zacho-
27
wać odrobinę godności, czy wolisz, żebym cię zakneblo
wał, związał ci ręce na plecach i przerzucił jak tłumok
przez ramię.
- Jeśli postąpisz choćby o krok, strzelę do ciebie. Mó
wię poważnie! - W głosie Anny brzmiała niemal panika.
Czyżby istotnie nie zważał na wymierzoną w siebie
broń?! Jak to możliwe?
- Ten pistolet ma chyba więcej lat niż ja. I jeśli mnie
wzrok nie myli, brakuje w nim kurka. - Wzruszył ramio
nami. - W tej sytuacji muszę zaryzykować. Strzelaj, jeśli
chcesz!
Anna odruchowo spojrzała na pistolet, a wtedy męż
czyzna doskoczył do niej. Nastąpiło to tak nieoczekiwa
nie, że Anna odruchowo nacisnęła na spust. Gdy broń
wypaliła z ogłuszającym hukiem, napastnik wyrwał ją
z dłoni Anny i odrzucił. Potem chwycił młodą kobietę za
ramiona i szarpnął ku sobie tak gwałtownie, że straciła
równowagę. Wyciągnęła rękę, szukając rozpaczliwie ja
kiejś podpory. Gdy już leżała na podłodze, mężczyzna
wepchnął jej do ust sztywną lnianą chustkę. Potem od
wrócił ją twarzą do podłogi, by związać jej ręce Z tyłu,
nim przerzuci ją sobie przez ramię. Zrozumiała, że za
chwilę stanie się już całkiem bezradna, a wówczas on za
bierze ją stąd - i co z nią uczyni? Nie sądziła, że byłby
zdolny ją zamordować, ale przecież mógł ją zgwałcić...
O wstydzie! Na myśl o tym nie poczuła trwogi, lecz
dziwne podniecenie rozpłomieniło jej krew i przyspie
szyło bicie serca.
- Następnym razem nie bądź tak łatwowierna, Zielo
nooka!
Drwina w jego głosie dotknęła Annę jeszcze bardziej
niż same słowa. A więc pogardliwa uwaga na temat bro
ni była takim samym blefem, jak jej pogróżka, że go za
bije? A ona dała się nabrać i zerknęła na pistolet! Na
28
myśl, że miała w ręku sprawną, nabitą broń i pozwoliła
się tak oszukać, ogarnęła ją wściekłość. Wcześniej nie za
mierzała go zastrzelić... chyba że przypadkiem. Gdyby
jednak sytuacja się powtórzyła, ta szczerząca zęby kre
atura padłaby teraz trupem!
Znów była całkowicie zdana na jego łaskę. Ta myśl ją
zmroziła. I nagle Anna uświadomiła sobie, że trzyma
w ręku klucz do wyzwolenia: ciężki srebrny lichtarz,
który stał na stole obok gabloty. Widać, padając, odru
chowo go schwyciła.
Anna wciąż miała ręce pod peleryną. Napastnik nie
przytrzymywał jej zbyt mocno, był w tej chwili zajęty
zdejmowaniem z szyi fularu, którym zamierzał skrępo
wać jej dłonie. Ujęła mocniej świecznik. Gra nie była
jeszcze skończona.
W chwili gdy rozwiązawszy fular chciał postawić ją na
nogi, Anna zaatakowała. Mężczyzna zdążył dostrzec tyl
ko niewyraźny srebrny błysk. W jego oczach odmalowa
ło się zaskoczenie, a potem poczuł na skroni mocny cios.
Ciężko dysząc, z szeroko rozwartymi oczami, przez
sekundę dłużącą się jak wieczność, patrzyła Anna na
mężczyznę, który wciąż się nad nią pochylał.
Potem dało się słyszeć ciche stęknięcie, oczy niezna
jomego uciekły w tył głowy, a on sam osunął się cicho
na ziemię.
Dopiero wówczas zdołała wydobyć Z siebie przeraź
liwy krzyk.
29
Karen Robards Zielonooka
Christopherowi Scottowi - Witaj na świecie: 7 kwiet nia 1990 r.! - oraz, jak zawsze, z miłością Dougowi i Peterowi
1 Nie mam wielkiego wyboru, rozmyślała posępnie An na Traverne. Mogę tylko zostać kochanką Grahama al bo umrzeć z głodu. Gdyby tylko o nią chodziło, wybrałaby raczej śmierć głodową... ale była przecież Chelsea! Anna dobrze wiedzia ła, że miłość macierzyńska ostatecznie okaże się silniejsza od dumy, oporów moralnych i fizycznego wstrętu. Nie mogła przecież pozwolić, by jej pięcioletnia córka została wydana na łaskę i niełaskę bezlitosnego świata. Jednak na samą myśl o pójściu do łóżka ze szwagrem Annie zbierało się na mdłości. - Dobry Boże, pomóż mi znaleźć jakieś wyjście! - Jako córka pastora Anna odruchowo szukała ratunku w modli twie; tym razem jednak nie było w niej wiele nadziei. Ostatnio Pan Bóg nie miał widać czasu na wysłuchiwanie próśb osoby tak mało znaczącej jak ona, toteż modlitew ny szept był raczej owocem długoletniego nawyku niż pły nącym z głębi serca wołaniem o boską interwencję. Anna tak wytrwale, tak żarliwie modliła się o życie męża w ostat nim okresie jego choroby... A teraz utraciła już chyba zdol ność do gorącej modlitwy. Kompletnie się załamała pod czas pogrzebu Paula. Potem zaś wszystkie uczucia w niej wygasły. Nie czuła już prawie nienawiści, strachu, miło ści... nawet bólu po stracie męża. Miała wrażenie, że jej ży cie spowiła lodowata szara mgła. Była wdową od sześciu miesięcy; ostatnie trzy zaś - wskutek nalegań szwagra - spędziła w Anglii. Od chwili 7
powrotu do Gordon Hall Graham nie dawał jej spokoju. Początkowo czynił to dyskretnie i Anna wmawiała sobie, że po prostu opacznie pojmuje intencje, kryjące się za je go natrętnymi pocałunkami i uściskami. Była ostatecznie wdową po jego młodszym, jedynym bracie. Może piesz czoty, którymi ją obsypywał, są wyrazem współczucia po śmierci Paula? Ale nawet łudząc tak samą siebie, czuła in stynktownie, że prawda wygląda całkiem inaczej. Znała Grahama zbyt dawno, zbyt dobrze, by w to wierzyć. Graham miał na nią chętkę już wówczas, gdy wszy scy troje bawili się ze sobą jako dzieci. Była to jednak tylko zachcianka, nie miłość. To Paul naprawdę poko chał ją, córkę miejscowego proboszcza, choć on i Gra ham byli synami bogatego i wpływowego hrabiego Ri- dleya. Anna odpowiedziała miłością na miłość. Starszy od niej o miesiąc Paul był od dzieciństwa najdroższym przyjacielem Anny. Małżeństwo w niewielkim stopniu zmieniło ich wzajemne stosunki. Był to szczęśliwy zwią zek, pełen wzajemnego przywiązania i szacunku. Anna ufała, że łączące ich więzi z biegiem lat staną się jeszcze silniejsze i doskonalsze. I nagle, w niewiarygodnie mło dym wieku: w dwudziestym czwartym roku życia, Paul zmarł. Z jego śmiercią życie Anny i małej Chelsea roz trzaskało się jak kruche szkło. W odróżnieniu od niedźwiedziowatego Grahama, Paul był szczupły, miał jasną cerę i włosy koloru lnu tak podobne do włosów Anny, że nieznajomi brali ich ra czej za rodzeństwo niż za małżonków. Mimo swej deli katnej budowy Paul wydawał się całkiem zdrów. No cóż, pozory często mylą, powtarzał niejednokrotnie ojciec Anny. Po śmierci Paula doktor powiedział, że miał on zapewne wrodzoną niedomogę serca. Gdybyż o tym wiedziała! Gdyby oboje byli tego świa domi! Nigdy by nie wyruszyli na spotkanie szalonej 8
przygody, nie zagraliby rodzinie na nosie, udając się na Cejlon! Po prostu wzięli ślub bez niczyjego pozwolenia. Ten akt nieposłuszeństwa rozwścieczył zarówno despotycz nego ojca, jak i starszego brata Paula - choć każdego z in nej przyczyny. Hrabia Ridley sprzeciwiał się temu mał żeństwu, gdyż Anna - córka zwykłego klechy - nie była odpowiednią partią dla jego syna. Graham zaś wściekał się, bo chciał Anny dla siebie. O, bynajmniej nie zamie rzał się z nią ożenić, ale koniecznie chciał Z nią iść do łóżka. Ojciec wydziedziczył i wygnał Paula, więc nowo żeńcy zostali prawie bez grosza. Uratował ich tylko nie wielki spadek po dawno już zmarłej matce Paula: zosta wiła mu plantację herbaty na Cejlonie, gdzie sama spę dziła dzieciństwo. Anna i Paul byli młodzi, odważni i tak w sobie zako chani, że nic ich nie trwożyło. Obejmą w posiadanie plantację, ułożą sobie życie! Z początku była to cudow na przygoda. Egzotyczny urok nowego domu oczarował Annę. Jednak parny klimat Cejlonu zdecydowanie nie służył Paulowi. Nieustannie dręczyły go ataki gorączki, po których podnosił się coraz chudszy i bledszy. Widać źle wpłynęły także na serce, z natury już słabe. Tak przy najmniej twierdził doktor, wezwany ostatecznie przez Annę - wbrew woli męża - gdy na dodatek dołączyła się jeszcze jedna z wielu chorób tropikalnych. Ta miewała zazwyczaj lekki przebieg, nie powinna być groźna... a jednak go zabiła. Czemu nie wróciliśmy do Anglii, gdy tylko spostrzegli śmy, że klimat Paulowi nie służy? niejednokrotnie pytała samą siebie Anna, choć wiedziała, że wyrzuty sumienia ni czego nie zmienią. Jednak myśl, że Paul żyłby nadal, gdy by się z nią nie ożenił i nie musiał skutkiem tego opuścić rodzinnego domu, czaiła się nieustannie na progu jej świa- 9
domości. W pewnym sensie zabiła męża... Do spółki z je go bezlitosnym ojcem tyranem. Anna wzdrygnęła się, poczuła nagle jakiś zimny po wiew. Otuliła się szczelniej szalem, który narzuciła na nocną koszulę. Siedziała skulona w ogromnym skórza nym fotelu przy niewielkim ogniu, który roznieciła na kominku w bibliotece, gdzie bardzo rzadko ktoś zaglą dał. Zanim do Anny dotarł ten zimny podmuch, było jej wręcz gorąco. Skąd mogło wiać? Bardzo starannie za mknęła drzwi na korytarz, a okna w znajdującej się na pierwszym piętrze bibliotece były także szczelnie poza mykane i zasłonięte zakurzonymi kotarami z aksamitu. - Paul? - wyszeptała ledwo dosłyszalnie, zdając sobie sprawę z tego, że to niemożliwe. A jednak przez chwilę wydało jej się, że ten lodowaty powiew zapowiada uka zanie się zjawy. Była taka samotna od śmierci Paula, że powitałaby radośnie nawet jego ducha Z jej bliskich nie pozostał już nikt, a z rodziny Paula - tylko Graham. Hrabia Ridley zaledwie o miesiąc wyprzedził do grobu swego młodszego syna. Jeśli zaś chodziło o Grahama... Anna pomyślała po raz chyba setny, że lepiej by dla niej było nie mieć nikogo na świecie niż takiego krewniaka. Kiedy zaproponował jej, by wraz z Chelsea wróciła do Anglii i zamieszkała pod jego dachem, powinna była okazać więcej przezorności i nie zgodzić się na to! Jed nak po śmierci Paula zostały obie z córką bez środków do życia; zgodnie z testamentem matki Paula w razie śmierci młodszego syna majątek przechodził automa tycznie w ręce starszego. Gdy więc Graham zaoferował im dach nad głową, Anna ze względu na dziecko chętnie wróciła do Anglii. Wtedy jednak nie znała jeszcze ceny, jaką miała w przyszłości za to zapłacić. Minęła jedna minuta, dwie... duch się nie ukazywał. Anna oczywiście wiedziała, że tak się stanie. Poczuła jed- 10
nak zawód; opadła na fotel, opierając głowę o gładkie skórzane obicie. Była sama. Nikt jej nie pomoże ani nie poradzi, nikt nie ocali przed nieuchronnym. Mogła naj wyżej odwlekać tę chwilę, jak choćby dziś, gdy ukryła się w bibliotece. - Nie mogę! Po prostu nie mogę... Oczy miała pełne łez. Zacisnęła powieki, podciągnęła aż pod brodę kolana okryte obszerną koszulą nocną i objęła je ramionami. Co ci przyjdzie z płaczu? strofo wała sama siebie. Nie przywrócisz przez to życia Paulo wi! Gdyby łzy mogły to sprawić, zmartwychwstałby już dawno temu. Ktoś z tyłu, za jej fotelem, zrobił bardzo ostrożny krok. Anna otworzyła oczy. Paul? pomyślała znowu. Ależ nie, skądże! Duch unosiłby się w powietrzu, a nie stąpał po skrzypiących deskach podłogi! Jeżeli w tym pokoju był jeszcze ktoś - a czuła instynk townie, że tak jest - z pewnością nie przybył z zaświa tów! Cóż to więc było... a raczej: któż to był? Na samą myśl, że Graham odkrył jej kryjówkę, Anna wstrząsnęła się i odruchowo skuliła jeszcze bardziej. Moż liwe, że w ciemnawej bibliotece, przycupnięta obok ko minka w fotelu, zwróconym do reszty pokoju wysokim oparciem, pozostanie niezauważona. Możliwe... ale mało prawdopodobne. O tej porze Graham mógł wejść do bi blioteki z jednego powodu: szukał właśnie jej! Gdy tylko w domu wszystko ucichło, Anna uciekła ze swego poko ju. Nie mogła się w nim zamknąć przed szwagrem,któ ry dysponował kluczem. Już poprzedniej nocy Graham usiłował wejść do łóżka Anny. Tylko zacięty opór i de speracka pogróżka, że narobi krzyku i zaalarmuje jego żo nę, sprawiły, że wycofał się, prawie jej nie tknąwszy. Przed wyjściem zapowiedział jednak, że Anna albo zo stanie jego kochanką, albo bez zwłoki opuści ten dom. 11
Anna obawiała się, że dzisiejszego wieczora Graham wprowadzi w czyn swą groźbę. Choć nie miała żadnych szans, nie potrafiła pogodzić się z losem. Jeszcze nie! Jej dobry, łagodny ojciec do śmierci był przekonany, że cu da się zdarzają. Anna nie domagała się wielkich cudów: pragnęła tylko wyzwolenia z łap Grahama i skromnej eg zystencji dla siebie i dla córeczki. Chyba nie było to zbyt wiele? Bóg i tak już odebrał jej tyle, że sama nie wiedzia ła, jak zdołała to znieść... Drugi krok, równie cichy jak poprzedni. Anna uzna ła, że nie przypomina to wcale ciężkiego stąpania Gra hama. Nagle dostrzegła jakiegoś mężczyznę. Wysokiego mężczyznę w fałdzistej, czarnej pelerynie, który prze mknął się za jej fotelem tak cicho, jakby był duchem... choć z całą pewnością nim nie był! Anna zamarła, wstrzymała oddech i nie odwracała oczu od przybysza. Nie widziała go nigdy w życiu! Był wysoki, czarnowłosy. Wyglądał jeszcze potężniej dzięki pelerynie, którą poruszał przeciąg, Drzwi na ko rytarz były uchylone, te drzwi, które sama tak starannie zamknęła! Teraz już wyjaśniło się, skąd wziął się ów zim ny powiew. Zupełnie jednak nie rozumiała, skąd się tu wziął ów nieznajomy. W Gordon Hall nie było żadnych gości. Zapowiedziano co prawda przyjęcie na Boże Na rodzenie 1832 roku, ale do tej daty brakowało jeszcze po nad dwóch tygodni. Zresztą ów mężczyzna z pewnością nie należał do grona kompanów Grahama, nadętych fir- cyków - takich samych jak on. Anna miała również pewność, że nie jest to nikt ze służby. Zostawała tylko jedna przerażająca możliwość: oto znalazła się sam na sam z włamywaczem! Natychmiast przyszło jej do głowy najprostsze roz wiązanie: zaalarmować krzykiem cały dom. Zrezygnowa ła jednak z dwóch powodów. Po pierwsze, złoczyńca 12
znajdował się bardzo blisko i z pewnością rzuciłby się na nią, gdyby tylko zdradziła swą obecność, której w tej chwili zgoła nie podejrzewał. Po drugie, krzyk zwabiłby do biblioteki także Grahama. A Anna wolała niemal mieć do czynienia z włamywaczem niż ze swoim szwagrem. Niemal. Liczyła na to, że włamywacz nie miał zbrodniczych skłonności. Skulona w fotelu nie spuszczała oczu z przy bysza, obawiając się niemal oddychać. 2 Nieznajomy wyjmował teraz książki z półek po obu stronach kominka i układał je porządnie na biurku. An na, tkwiąc w bezruchu, obserwowała, jak naciska w róż nych punktach masywną drewnianą ścianę, wcześniej ukrytą za książkami. Ponawiał swe próby kilkakrotnie, aż wreszcie dał się słyszeć głuchy odgłos, a potem skrzypnięcie. Ku zdumieniu Anny w solidnej ścianie z orzecha pojawił się nagle nieduży otwór. Anna zrobi ła wielkie oczy; przez całe prawie życie biegała swobod nie po Gordon Hall, nie miała jednak pojęcia o istnie niu tej skrytki! Jakim cudem dowiedział się o niej włamywacz?! Wsadził obie ręce w otwór i wydobył niewielką kaset kę ze skóry. Choć Anna nie widziała jego twarzy, cała postawa nieznajomego zdradzała satysfakcję. Odwró ciwszy się, postawił kasetkę na biurku i otworzył ją, za glądając do środka. Marszcząc czoło, Anna próbowała odgadnąć, co też było wewnątrz. Z pewnością nie rodo we klejnoty Traverne'ów, które przeszły niedawno 13
w posiadanie Barbary, żony Grahama. Znajdowały się w jej sypialni, bezpiecznie ukryte w tym samym schow ku, w którym przechowywano je od wieków. Anna, zapominając na chwilę o strachu, zaintrygo wana obserwowała, jak nieznajomy wydobywa z kaset ki aksamitną sakiewkę, otwiera ją i zagląda do środka. To, co dostrzegł, wyraźnie go zadowoliło, gdyż z uśmie chem wydobył zawartość woreczka. Wprost napawał się widokiem swej zdobyczy; zwrócił się w stronę ko minka, by lepiej się jej przyjrzeć. Dzięki temu Anna po raz pierwszy zobaczyła zarówno łup, jak i twarz wła mywacza. Najpierw przemknęło jej przez głowę: To Cygan! Był śniady, miał kruczoczarne brwi i włosy, związane na kar ku czarną wstążeczką, i wydatne, bardzo męskie rysy twarzy - zupełnie jakby ktoś wyrąbał je toporem w twar dym drzewie tekowym... W porównaniu z nimi twarz Paula przypominała subtelną rzeźbę ze szlachetnego marmuru. Uwagę Anny zwrócił wysoki wzrost, imponu jące bary i potężna klatka piersiowa nieznajomego. Choć z powodu mroku nie mogła być tego całkiem pewna, od niosła wrażenie, że nieproszony gość odznacza się nie bezpieczną urodą, surową i dziką. Liczy się jednak piękno duszy, a nie ciała! Tak zawsze powtarzał Annie jej wielebny ojciec. A ten mężczyzna był złodziejem! Anna znów uświadomiła sobie, w jak niebezpiecznym jest położeniu. Ani drgnęła więc, gdy włamywacz uniósł rękę, by przyjrzeć się zdobyczy w świetle ognia. Gdy w słabym pomarańczowym blasku zawartość jego dłoni roziskrzyła się zielenią, Anna o ma ły włos nie krzyknęła. Wiedziała już, co nieznajomy trzy ma w ręku: szmaragdy królowej Marii! Widziała je tylko raz, jeszcze w dzieciństwie. Bawili się z Paulem w tym właśnie pokoju i schowali się za ko- 14
tarą, gdy nieoczekiwanie wszedł do biblioteki jego ojciec z jakimś innym mężczyzną, krępym jegomościem w średnim wieku, noszącym perukę. Sądząc ze stroju i zachowania, był to prawnik. Anna nie pamiętała już, o czym rozmawiali... a może w ogóle nie dotarła do niej treść ich rozmowy? Nie zapomniała jednak olśniewają cego naszyjnika, bransolety, kolczyków i skrzącego się drogimi kamieniami paska. Adwokat brał kolejno do rąk klejnoty i oglądał je, potrząsając głową z wyraźną dez aprobatą. Ani ona, ani Paul nie zwrócili na to większej uwagi; przycupnęli cichutko jak myszki, by nie zdradzić swej obecności. Gdyby hrabia Ridley ich znalazł, z pew nością wygrzmociłby syna kijem, a jego towarzyszkę odesłał na probostwo z surowym listem do pastora, by ukarał należycie córkę za psie figle. Anna niejednokrotnie słyszała historię skarbu Traver- ne'ów. Paul wyciągnął ją od Grahama i - jak zawsze - natychmiast podzielił się swym odkryciem z Anną. Po dobno szmaragdy stanowiły cząstkę ukrytego skarbu Marii Stuart, królowej Szkotów. Wręczyła je jednemu ze swych wielbicieli, chcąc zdobyć fundusze na zamach stanu i detronizację swej kuzynki, Elżbiety Tudor. Plan się nie powiódł, królowa Maria straciła życie, a klejno ty zniknęły, by po wiekach objawić się jako własność hrabiego Ridleya. Nikt nie wiedział, jakim sposobem wszedł w ich posiadanie. Ukrywał swój skarb zazdro śnie, toteż Anna niemal o nim zapomniała. Dłużące się okropnie popołudnie, które spędzili z Paulem skryci za kotarą, wydawało się jej snem. Szmaragdy jednak istniały naprawdę, były równie re alne jak ona - a teraz zamierzał wykraść je ten łotrzyk! Widocznie wyrwał się jej cichy pomruk oburzenia, bo niedoszły złodziej oderwał wzrok od sypiącego iskrami do wodu swej winy i jego oczy spotkały się z oczami Anny. 15
Przez jedną straszliwą chwilę Anna patrzyła jak urze czona w źrenice równie ciemne i niezgłębione jak naj czarniejsza noc; była zbyt przerażona, by krzyczeć. Bo że miłosierny, co ją teraz czeka?! Nieznajomy również doznał szoku, ale oprzytomniał prędzej niż ona. Nie odrywając wzroku od Anny, chwy cił kasetkę, sakiewkę i szmaragdy i wetknął wszystko ra zem do wewnętrznej kieszeni swej obszernej peleryny. Usta wykrzywił mu grymas wyrażający równocześnie gniew i szyderstwo, a oczy zalśniły jak dżety. Skulona w ogromnym fotelu, Anna wyglądała na prze rażone dziecko. Srebrnoblond włosy, nie okryte nocnym czepkiem, rozsypały się po liliowym szalu i skromnej bia łej koszulce, spływając w lokach aż do bioder. W bladej twarzy świeciły ogromne oczy, a otaczające je gęste, ciem nobrązowe rzęsy podkreślały jeszcze ich niezwykłą bar wę: były intensywnie zielone jak szmaragdy ukryte pod peleryną. Anna w ciągu ostatnich kilku miesięcy bardzo zeszczuplała, gdyż od śmierci Paula zupełnie straciła ape tyt; gdyby nie krągłe piersi, zasłonięte w tej chwili szalem i włosami, można by ją z powodzeniem wziąć za dziecko. - No, no, cóż to za aniołek z choinki? Co ty tu robisz o tak późnej porze, złotko? Powiedział to z pewną ironią, ale bez złości. Serce An ny żywiej zabiło. Nie odrywała oczu od twarzy niezna jomego. W gardle tak jej zaschło, że prawie nie mogła mówić. - Jeśli pan odejdzie natychmiast, nie zawołam pomo cy. - Ultimatum zrobiłoby pewnie większe wrażenie, gdyby nie wygłosiła go ochrypłym szeptem. - Bardzo to ładnie z twojej strony. Nie mam jednak zamiaru odchodzić, póki nie załatwię swoich spraw. I uprzedzam: jeśli spróbujesz krzyczeć, to cię uduszę. A szkoda by było takiej ładnej dziewuszki! 16
Choć powiedział to całkiem spokojnie, groźba była realna. Anna spojrzała w niezgłębione oczy intruza i po jęła, że on nie żartuje. Powoli powracała jej zdolność lo gicznego myślenia. Zrozumiała, że tak czy owak włamy wacz zechce pozbyć się jedynego świadka przestępstwa. Zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Sprężyła się, go towa do skoku. Pobiegnie ile sił w nogach, wrzeszcząc na całe gardło. On jednak okazał się szybszy. Zanim zdo łała się poderwać z fotela, skoczył ku niej z rozczapie rzonymi rękami. 3 Jego ręce chwyciły tylko powietrze: Anna uskoczyła ze zwinnością ściganego szaraka. Starała się też krzyczeć na całe gardło, ale strach pozbawił ją głosu. Pisnęła tyl ko, uskakując za fotel i starając się zaczerpnąć dość po wietrza, by starczyło na prawdziwy krzyk. - Chodź tu zaraz, ty mała... Przeklinając i grożąc syczącym szeptem, usiłował po chwycić Annę; jego ramiona były dość długie, by sięgnąć za oparcie fotela. Anna znowu uskoczyła, ale palce na pastnika zacisnęły się na rękawie jej koszuli. Poczuła ich twardy dotyk na delikatnej skórze barku i dopiero w ostatniej chwili zdołała się wyswobodzić. Palce nie znajomego zawadziły o dekolt koszuli, szal zgubiła już przy pierwszej rozpaczliwej próbie ucieczki. Materiał rozdarł się z głośnym trzaskiem. Poczuła na skórze po wiew zimnego powietrza; odwróciła się raptownie i wy rwała z palącego chwytu napastnika, z palców sunących po gładkim, obnażonym ramieniu. Jeszcze raz spróbo- 17
wała wezwać pomocy, ale znów tylko pisnęła jak prze rażona mysz. - Spokojnie, przeklęta kocico! - Warknięcie było groź ne, chwyt bolesny. Nie ulegało wątpliwości, że nieznajo my to złoczyńca, człowiek gwałtowny i niebezpieczny, który nie zawaha się wyrządzić jej krzywdy. Jeśli nie zdo ła się przed nim obronić, koniec z jej zmartwieniami o Grahama, o Chelsea, o wszystko inne. Rankiem służba znajdzie na podłodze biblioteki sztywniejące zwłoki. Z trudem chwytając oddech, Anna usiłowała skryć się za masywnym fotelem. Ze strachu pociły jej się dłonie i pokrywająca mebel skóra wyślizgiwała się Annie spod palców. Od czasu do czasu próbowała krzyknąć, ale z gardła uparcie wydobywał się tylko żałosny pisk. W końcu Anna zacisnęła usta, rezygnując z wezwania pomocy. Musi utrzymać się poza zasięgiem rąk tego zbó ja, a to wymaga od niej wielkiej koncentracji. Bawili się tak w kotka i myszkę wokół fotela; w innej sytuacji byłoby to nawet śmieszne! Ku przerażeniu Anny przeciwnik nieoczekiwanie podniósł masywny mebel i odrzucił go w bok. Nie mia ła czasu ani chęci podziwiać tego wyczynu, świadczące go o niezwykłej sile. Fotel uderzył w biurko, posypały się książki i przybory do pisania. Anna podwinęła koszu lę i pędem puściła się ku drzwiom. W jednej chwili napastnik znalazł się tuż za nią. N i e tyle widziała, co wyczuwała jego obecność - oddech męż czyzny niemal palił jej kark. - M a m cię! - krzyknął i pochwycił ją. Rzuciła się rozpaczliwie w bok, pragnąc uskoczyć za nie wielki stolik, ale prześladowca schwycił powiewające fałdy nocnej koszuli i przytrzymał tak mocno, że nie było już ra tunku. Trzask drącego się materiału był prawie niedosłyszal ny, zagłuszał go chrapliwy oddech przestraszonej Anny. 18
- Proszę, nie zabijaj mnie! - wykrztusiła, spoglądając z przerażeniem na włamywacza, który przyciągał ją ku sobie. - Więc się nie szarp! - warknął, przyciskając ją do pier si i unieruchamiając jej ręce. - Słyszysz? Stój spokojnie! Przerażona Anna nie słyszała jego słów. Napastnik wydał jej się ogromny, czubkiem głowy ledwie sięgała mu do ramienia. Szorstki materiał ubrania, do którego moc no przycisnął jej twarz, ranił skórę, czuła, że za chwilę się udusi. Ramiona mężczyzny, twarde jak żelazo, bezli tośnie ściskały klatkę piersiową Anny, jeszcze bardziej utrudniając oddychanie. Poczuła zawrót głowy i przez chwilę obawiała się, że zemdleje. Lewa ręka wroga zna lazła się niebezpiecznie blisko jej prawej piersi. Nagle Anna uświadomiła sobie, że grozi jej nie tylko utrata ży cia! Widmo gwałtu przywróciło ją do przytomności. - Puszczaj! - słowo wybełkotane w materiał ubrania włamywacza było prawie niedosłyszalne, napastnik mu siał jednak zauważyć, że wyprostowała się i zaczęła szar pać ze zdwojoną siłą. - Spokój! Niech cię diabli! - syknął jej do ucha, gdy wyrywała się rozpaczliwie jak schwytane zwierzątko. Kopnęła go w piszczel: wcale tego nie zauważył, za to ona skrzywiła się z bólu. Wijąc się i szarpiąc, rąbnęła go łokciem w bok i wreszcie miała satysfakcję: usłyszała bo lesne stęknięcie. Mężczyzna przesunął nieco rękę i do tknął palcami jej piersi. Dotyk męskiej dłoni wywarł na Annie piorunujące wrażenie. Zbierając wszystkie siły, usiłowała się oswobo dzić. Udało jej się wykonać pół obrotu, ale wtedy wła mywacz zaklął i przesunął rękę tak, że całkowicie nakry ła jej pierś. Anna czuła, że dłoń mężczyzny wprost pali ją przez koszulę. - Zabieraj łapy! - zaprotestowała, a gdy nie zwrócił na 19
to uwagi, próbowała strząsnąć jego rękę. Znieruchomiał nagle, ale jego uścisk nie zelżał. Nie odrywając jednej dłoni od piersi Anny, drugą zasłonił jej usta. Poczuła smak soli na jego skórze. - Milcz! Gdy jeszcze mocniej przycisnął jej usta, pod wpły wem nagłego impulsu ugryzła go. - Ach, ty! Z jękiem puścił ją i potrząsnął ręką. Anna odskoczy ła. Biegnąc ku drzwiom, spojrzała na mężczyznę: na je go twarzy była wyraźnie wypisana żądza mordu. Rzucił się za nią. Jego cygańska twarz jeszcze bardziej pociemniała z gniewu. Przerażona Anna, ciężko dysząc, wypadła na kory tarz. Było tam czarno jak w grobie, tylko na samym koń cu migotał płomyk świeczki w kinkiecie, umieszczonym wysoko na ścianie. Pokoje domowników znajdowały się piętro wyżej. Wystarczy dobiec do schodów, wspiąć się na nie - i będzie ocalona! W tej chwili w porównaniu ze ścigającym ją szaleńcem nawet Graham nie wydawał jej się wcale straszny. Napastnik był tuż-tuż... Przyspieszyła kroku, ale go nił ją bez wysiłku z szybkością pantery. Ta ucieczka nie miała sensu, wiedziała o tym od początku. Kiedy męż czyzna pochwycił ją za rozwiane włosy i szarpnął z ta ką siłą, że do oczu napłynęły jej łzy bólu, Anna poczuła dziwną, straszną ulgę. Gdy wlókł ją z powrotem, odzyskała wreszcie głos. Chciała krzyknąć, ale natychmiast silna ręka przycisnę ła jej usta i zdławiła okrzyk. Serce Anny mocno waliło. Może jednak ktoś ją usłyszał? - Ach, ty... jędzo! - W głosie nieznajomego zabrzmia ła ponura wściekłość; nie odrywając ręki od ust Anny, uniósł ją tak, że nie dotykała już nogami ziemi. - Powi- 20
nienem cię udusić za takie sztuczki! Niech to wszyscy diabli! Co ja mam z tobą zrobić?! Anna uświadomiła sobie własną bezradność. Jej roz szerzone oczy patrzyły z przerażeniem znad dławiącej ją ręki na obcego. Ich spojrzenia się spotkały: grymas wściekłości na pochylonej nad nią twarzy budził trwo gę. W błyszczących czarnych oczach nie dostrzegła lito ści. Przez sekundę Anna była pewna, że zaraz ją zabije. Zaczęła trząść się jak w febrze. Mężczyzna popatrzył na nią dłużej i chyba uświadomił sobie, jak maleńka i bez bronna jest w jego ramionach, bo nagle jakby złagodniał. Gdy po raz drugi spojrzał w szeroko rozwarte oczy An ny, w jego wzroku było więcej rezygnacji niż gniewu. - Zawsze sprawiasz ludziom tyle kłopotu, Zielono oka? - spytał cicho. - Boże, wszystko się teraz popląta ło! No cóż, niech i tak będzie. Muszę cię po prostu za brać ze sobą, i tyle. Dobrze, że jesteś starsza, niż myśla łem. Może nam być ze sobą całkiem miło! Ruszył szybkim krokiem przez korytarz w stronę schodów, do których bezskutecznie usiłowała dobiec Anna; uśmiechał się teraz do niej szyderczo. Nie był to przyjemny uśmiech, dowodził jak najgorszych intencji. Boże kochany! Była bezbronna niczym niemowlę w po równaniu z tym siłaczem! Anna zamierzała uciekać schodami na górę, on zaś ru szył na dół; doskonale znał drogę do głównego holu. Hol był olbrzymi, niedawno przystrojono go girlandami z ostrokrzewu dla uczczenia zbliżających się świąt Boże go Narodzenia. Panowało tu lodowate zimno, bo przed nocą wygaszono ogień na kominkach, a na dworze leża ła już gruba warstwa śniegu. Od głównego holu odcho dziły w różne strony cztery sklepione pasaże. Włamywacz dotarł tu z biblioteki, nie zmyliwszy ani razu drogi, mu siał więc w przeszłości zaznajomić się z rozkładem domu. 21
Kto to jest? zastanawiała się Anna. Z pewnością nigdy nie widziała tego człowieka... a jednak znał dom! Czyż by jakiś odprawiony służący? A może... Przestała się nad tym zastanawiać, gdy niosący ją męż czyzna przystanął i spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Jak tylko piśniesz, to cię ogłuszę. Przysięgam! - za powiedział ponuro. Anna uwierzyła mu na słowo. Milczała, gdy postawił ją przed sobą. Przez cienkie podeszwy rannych pantofli czu ła lodowate zimno kamiennej posadzki, od murów z ka mienia ciągnęło chłodem. Szal zgubiła, nocna koszula by ła podarta. Anna zadrżała, poczuła się prawie naga. Oczy prześladowcy przesuwały się po całym jej ciele, a gdy za trzymały się dłużej na piersiach, ich wyraz się zmienił. Cofnęła się, ale zaraz twarda ręka opadła na jej ramię. - Proszę... - wyszeptała Anna drżącym głosem. Uciszyło ją jedno groźne spojrzenie. - Trzymaj! - powiedział mężczyzna i zanim zoriento wała się, o co mu chodzi, zdjął z ramion pelerynę i na rzucił ją na Annę. Aż zamrugała ze zdumienia, gdy otu lał ją wełnianym okryciem z aksamitnym kołnierzem; było jeszcze rozgrzane od jego ciała. Potem puścił ramię Anny i zawiązał sznurki peleryny w zgrabną kokardkę pod jej brodą. Okrycie było tak obszerne, że mogłaby owinąć się nim dwukrotnie; ciągnęło się także po ziemi na dobrą stopę albo i więcej... Ten opiekuńczy gest zdu miał Annę. Może nieznajomy nie był wcale taki okrut ny? Ta myśl dodała jej odwagi. Spróbowała raz jeszcze. - Jeśli mnie puścisz, nie powiem nikomu, że cię wi działam. Przysięgam! - Naprawdę nie mogę, Zielonooka. Ale zamarznąć ci nie pozwolę. Na dworze jest bardzo zimno - odparł i znów ją objął. Anna spodziewała się, że weźmie ją na ręce tak jak przedtem, ale on popatrzył na coś w górze. 22
- Nie wolno marnować takiej okazji! - mruknął to nem usprawiedliwienia. W chwili gdy zdezorientowana Anna, idąc w ślad za jego spojrzeniem, dostrzegła wiszą cy nad ich głowami pęk jemioły, nieznajomy pochylił się ku niej. Annie zaparło dech, a jego usta odnalazły jej wargi. 4 Jego wargi były palące i lekko wilgotne. Anna niemal zdrętwiała, gdy sunęły delikatnie po jej ustach. Uniosła ręce na wysokość ramion napastnika, by odepchnąć go w instynktownym odruchu oburzenia i protestu, ale z równym powodzeniem mogłaby odpychać jedną z ka miennych ścian Gordon Hall. - Uspokój się, złotko. To nie będzie bolało, słowo da ję! - szepnął z ustami na jej ustach. Potem przyciągnął ją do siebie, a jego ręce zakradły się pod pelerynę. Gdy silna ręka przesunęła się po plecach Anny w górę i przy trzymała jej głowę, jęknęła. Wtedy pocałował ją. Usiłowała zaprotestować, lecz zdołała wydobyć z sie bie jedynie zduszony pisk. Chciała się wyrwać, ale trzy mał ją w żelaznym uścisku. Starała się ignorować bliskość silnego ciała i smak ust nieznajomego mężczyzny. Usiło wała nie dopuścić do siebie myśli, że i w niej rozpłomie niła się krew, gdy całował ją tak, jak nikt nigdy tego nie czynił - nawet jej własny mąż. Paul całował ją często, ale nigdy nie ośmielił się swo im językiem pieścić jej języka. Nigdy nie splamił jej warg równie perfidnymi igraszkami, nie ocierał się ustami o jej usta tak, że czuła zawrót głowy. Nigdy nie doma- 23
gał się pocałunków z taką pewnością siebie, nie sprawiał, że ich pragnęła, że pragnęła jego... Gdy nieznajomy oderwał usta od jej ust, rozgorącz kowany i bez tchu, i wpatrywał się w nią przez chwilę ze zdumieniem i zaskoczeniem w oczach, Anna prawie zapomniała, gdzie się znajduje. Uczepiła się jego ramion w obawie, że upadnie, i nie próbowała się już uwolnić. Była jak odurzona. - Złotko, czy ty nigdy nie oddajesz pocałunków? - szep nął i na jego ustach pojawił się krzywy uśmieszek, niemal równie uwodzicielski jak pocałunek. Anna nie była w sta nie odpowiedzieć; wpatrywała się weń tylko olbrzymimi, zamglonymi oczyma. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i znów pochylił ku niej głowę. Zanim Anna znalazła się po raz wtóry poza granica mi realnego świata, zdążyła jeszcze uświadomić sobie, że oczy mężczyzny nie były wcale czarne, lecz ciemnosza- firowe jak niebo o północy. Potem znów zaczął ją całować. Anna stała na czubkach palców, przegięta do tyłu, i z konieczności musiała się go przytrzymać. Oczy miała zamknięte, usta rozchylone. Nie myślała już o oporze, drżała na całym ciele. Nie była niedoświadczonym pod lotkiem - miała przecież męża i urodziła mu dziecko, ale nigdy, nigdy jeszcze nie doświadczyła czegoś podobnego... Pocałunki Paula były delikatne i czułe; on przecież nie tylko ją kochał, ale i szanował! Nigdy by się nie ośmielił potraktować żony jak pro stej dziewki, jak ladacznicy. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że dobrze wy chowana panienka, córka pastora, może w tak bezwstyd ny sposób zareagować na brutalną napaść. Anna sama ni gdy by w to nie uwierzyła! Co się z nią stało?! Ogarnęła ją panika, gdy czarno- 24
włosy mężczyzna przesunął dłonią po jej plecach i objął pieszczotliwie pośladki, okryte tylko cienką tkaniną. Serce zaczęło mocno walić, topniała jak wosk. I to wszystko dlatego, że ten mężczyzna... ten przestępca... narzucił jej przemocą swe pocałunki, dotyk swych rąk... Była widać bardzo zepsuta! Nagle uświadomiła sobie, że podczas gdy jedna ręka napastnika obejmuje jej pośladki, druga skrada się po na giej skórze ramienia aż do nasady szyi, a potem szuka nagiej piersi... i odnajduje ją! Anna poczuła, że przeszywa ją ognista strzała, i nagle odnalazła w sobie tyle siły, by wyrwać się z ramion nie znajomego. - Jak śmiesz! Jak śmiesz mnie dotykać, ty świnio?! - zawołała. Czuła, że twarz jej płonie; z pewnością miała na policzkach wypieki. Kurczowo ściskała czarną pele rynę, jakby to była magiczna tarcza, dzięki której mogła ochronić się przed napastnikiem. Z trudem chwytała po wietrze, a w jej szeroko rozwartych oczach mieszały się wstyd i lęk. Słowa Anny najwyraźniej zaskoczyły napastnika. - Nie ma się czym przejmować - rzucił pojednawczo. - To przecież tylko pocałunek, nic więcej. Podobnie jak ona miał trudności z oddychaniem. Na wysokich kościach policzkowych pojawiły się ciemne rumieńce, a szafirowe oczy znów upodobniły się do czarnych dżetów. Anna cofnęła się jeszcze o krok i nagle wyczuła za so bą jeden z długich stołów, stojących po obu stronach ho lu. Zabrzęczały ustawione dla dekoracji srebrne naczy nia. Anna odruchowo sięgnęła do tyłu, by podtrzymać wysoki świecznik, który omal nie spadł. Jej palce otarły się o wieko szklanej gablotki i wtedy przypomniała so bie, co znajduje się wewnątrz. Była to para srebrnych pi- 25
stoletów do pojedynku, które niegdyś hrabia Ridley otrzymał w prezencie od ojca. Pistolety zapewne nie by ły nabite, być może w ogóle nie nadawały się już do użyt ku... ale skąd on mógłby o tym wiedzieć? Gdyby tylko gablota nie była zamknięta... Istotnie, nie była. Anna ukradkiem uchyliła wieko i wsunęła rękę do środka, a jej palce zacisnęły się na chłodnej metalowej rękojeści. Wy dobyła pistolet i ukryła go za plecami. Dzięki niemu zdo ła może - przy odrobinie szczęścia - utrzymać napastni ka w bezpiecznej odległości. Na razie nie próbował się do niej zbliżyć, ale dobrze wiedziała, że nie zamierza ukłonić się i odejść. To nie dżentelmen! pomyślała, a gdy przypomniała sobie własną reakcję na pieszczoty tego ło tra, tego złodzieja, gorący rumieniec oblał jej twarz. - Mam broń! - wykrzyknęła ochrypłym głosem. Wy dobyła zza pleców pistolet i wycelowała w napastnika. - Jeśli zrobisz choć jeden krok w moją stronę, zastrzelę cię! Otworzył szeroko oczy ze zdumienia i znów je przy mrużył. Przez sekundę patrzył na pistolet, a potem zwró cił spojrzenie ku twarzy Anny. Nie okazał lęku. Anna całą siłą woli opanowała drżenie palców i zdołała spoj rzeć w ciemne oczy mężczyzny ze spokojem, którego wcale nie czuło jej rozszalałe serce. - Nie rób nic, czego byś potem żałowała - przestrzegł. - Nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy i nie zamierzam skrzywdzić cię w przyszłości. Anna prychnęła pogardliwie, a pistolet w jej ręku za- kolebał się tak, że przeraziłaby się nie na żarty, gdyby to w nią był wymierzony. Jednak włamywacz wcale się tym nie przejął. - Wynoś się stąd natychmiast! - wykrzyknęła. Męż czyzna tylko potrząsnął głową, jakby z żalem. - Obawiam się, że to niemożliwe. W każdym razie nie odejdę bez ciebie - powiedział, uśmiechając się przy tym 26
rozbrajająco. - Nie powinnaś się mnie bać. Nie skrzyw dzę cię i nie zmuszę do niczego wbrew twej woli... ale sama rozumiesz, że nie mogę zostawić cię tutaj. Anna spojrzała na mężczyznę ze zdumieniem. Gdyby nie wiedziała, jak sprawy się przedstawiają, słuchając je go słów doszłaby do wniosku, że to ona zachowała się haniebnie, a on właśnie próbuje łagodnie skłonić ją do opamiętania. Błyskawicznie odzyskał panowanie nad so bą, jeśli w ogóle stracił je choć na chwilę. Stał wyprosto wany, swobodny, i nawet bez peleryny prezentował się imponująco: wysoki, barczysty, atletycznie zbudowany. Jego surdut, równie czarny jak płaszcz, był nieco staro świecki w kroju. Spodnie miał także czarne. Choć nie przesadnie obcisłe jak nakazywała ostatnia moda, przy legały jednak do jego nóg na tyle, by uwydatnić mięśnie ud. Czarne jak reszta garderoby buty były porysowane i podniszczone. Koszulę miał białą, nieco pogniecioną, fular niedbale związany. Nie ma w nim nic z dżentelme na, pomyślała Anna po raz nie wiedzieć który, ale mimo wszystko jest wyjątkowo przystojny. - Odejdź stąd, proszę! - Mimo najszczerszych chęci głos Anny drżał jeszcze silniej niż pistolet w jej ręku. Mężczyzna uśmiechnął się znowu i potrząsnął głową. - Bardzo mi przykro, ale nie mogę tego uczynić. Do brze wiem, że zaraz po moim wyjściu pobiegniesz z krzy kiem po pomoc. Nie mam ochoty na kulkę w plecy ani na stryczek. Ale uwolnię cię, gdy tylko znajdziemy się w bezpiecznym miejscu, i dam ci dość pieniędzy, żebyś mogła tu wrócić. Nie stanie ci się nic złego, daję słowo! - Nigdzie mnie nie zabierzesz! Czy ty nie masz oczu?! Trzymam w ręku broń! - syknęła Anna. Na ułamek sekundy zacisnął wargi. - Nie mam czasu na kłótnie. Nie widzę innej rady: musisz pójść ze mną. Zdecyduj sama, czy chcesz zacho- 27
wać odrobinę godności, czy wolisz, żebym cię zakneblo wał, związał ci ręce na plecach i przerzucił jak tłumok przez ramię. - Jeśli postąpisz choćby o krok, strzelę do ciebie. Mó wię poważnie! - W głosie Anny brzmiała niemal panika. Czyżby istotnie nie zważał na wymierzoną w siebie broń?! Jak to możliwe? - Ten pistolet ma chyba więcej lat niż ja. I jeśli mnie wzrok nie myli, brakuje w nim kurka. - Wzruszył ramio nami. - W tej sytuacji muszę zaryzykować. Strzelaj, jeśli chcesz! Anna odruchowo spojrzała na pistolet, a wtedy męż czyzna doskoczył do niej. Nastąpiło to tak nieoczekiwa nie, że Anna odruchowo nacisnęła na spust. Gdy broń wypaliła z ogłuszającym hukiem, napastnik wyrwał ją z dłoni Anny i odrzucił. Potem chwycił młodą kobietę za ramiona i szarpnął ku sobie tak gwałtownie, że straciła równowagę. Wyciągnęła rękę, szukając rozpaczliwie ja kiejś podpory. Gdy już leżała na podłodze, mężczyzna wepchnął jej do ust sztywną lnianą chustkę. Potem od wrócił ją twarzą do podłogi, by związać jej ręce Z tyłu, nim przerzuci ją sobie przez ramię. Zrozumiała, że za chwilę stanie się już całkiem bezradna, a wówczas on za bierze ją stąd - i co z nią uczyni? Nie sądziła, że byłby zdolny ją zamordować, ale przecież mógł ją zgwałcić... O wstydzie! Na myśl o tym nie poczuła trwogi, lecz dziwne podniecenie rozpłomieniło jej krew i przyspie szyło bicie serca. - Następnym razem nie bądź tak łatwowierna, Zielo nooka! Drwina w jego głosie dotknęła Annę jeszcze bardziej niż same słowa. A więc pogardliwa uwaga na temat bro ni była takim samym blefem, jak jej pogróżka, że go za bije? A ona dała się nabrać i zerknęła na pistolet! Na 28
myśl, że miała w ręku sprawną, nabitą broń i pozwoliła się tak oszukać, ogarnęła ją wściekłość. Wcześniej nie za mierzała go zastrzelić... chyba że przypadkiem. Gdyby jednak sytuacja się powtórzyła, ta szczerząca zęby kre atura padłaby teraz trupem! Znów była całkowicie zdana na jego łaskę. Ta myśl ją zmroziła. I nagle Anna uświadomiła sobie, że trzyma w ręku klucz do wyzwolenia: ciężki srebrny lichtarz, który stał na stole obok gabloty. Widać, padając, odru chowo go schwyciła. Anna wciąż miała ręce pod peleryną. Napastnik nie przytrzymywał jej zbyt mocno, był w tej chwili zajęty zdejmowaniem z szyi fularu, którym zamierzał skrępo wać jej dłonie. Ujęła mocniej świecznik. Gra nie była jeszcze skończona. W chwili gdy rozwiązawszy fular chciał postawić ją na nogi, Anna zaatakowała. Mężczyzna zdążył dostrzec tyl ko niewyraźny srebrny błysk. W jego oczach odmalowa ło się zaskoczenie, a potem poczuł na skroni mocny cios. Ciężko dysząc, z szeroko rozwartymi oczami, przez sekundę dłużącą się jak wieczność, patrzyła Anna na mężczyznę, który wciąż się nad nią pochylał. Potem dało się słyszeć ciche stęknięcie, oczy niezna jomego uciekły w tył głowy, a on sam osunął się cicho na ziemię. Dopiero wówczas zdołała wydobyć Z siebie przeraź liwy krzyk. 29