Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Roberts Alina - Lato na prerii

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :655.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Alina - Lato na prerii.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 76 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 109 stron)

1 Alina Roberts LATONAPRERII

2 ROZDZIAŁ PIERWSZY Casey walczyła ze skrzynią, próbując wydobyć ją z samochodu. Wczorajszego wieczoru nie miała z tym żadnych problemów, po prostu skorzystała z pomocy sąsiada. Teraz jednak nie była w stanie jej udźwi- gnąć. Czuła, że będzie musiała wypakować rzeczy i odbyć kilka wę- drówek, zamiast jednej. Udało się jej już wyładować resztę bagażu i śpieszyła się do nowego domu. Zapadał zmierzch, łagodnie rozpościerając się nad surowymi wido- kami Kolorado. Casey przystanęła na chwilę, w milczeniu chłonąc piękno tej ziemi. Piękno, na które trudno było nie zareagować. - Pomogę pani - rozległ się nagle głęboki głos. Casey odwróciła się natychmiast i stanęła twarzą w twarz z wysokim - musiał mieć około metra dziewięćdziesięciu wzrostu - władczym mężczyzną, Spojrzała prosto w błękitne oczy, błyszczące w wyjątkowo opalonej twarzy. Zaczerwieniła się nagle. - Przestraszył mnie pan. - Strach sprawił, że jej głos brzmiał ostro, nieprzyjemnie. R S

3 - Przepraszam. - Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie. - Chcia- łem poznać nowego właściciela. Pana K. C. Allena. - To ja jestem K. C. Allen - wyjaśniła, a zdumienie malujące się w jego oczach, sprawiło jej przyjemność. - Katherine Colleen Allen, w skrócie Casey. Skoro już pan wie, kim jestem, może teraz pan się przedstawi? - Matt Reilly. Jesteśmy sąsiadami. Uścisnęła wyciągniętą w jej kierunku, pokrytą odciskami rękę i z powrotem odwróciła się do skrzyni. Mężczyzna ujął ją za ramiona i bezceremonialnie odsunął na bok. Bez żadnego wysiłku uniósł skrzynię i ruszył w stronę domu. - Gdzie mam to postawić? - zapytał. - Tuż za drzwiami. - Pobiegła przed nim, żeby je otworzyć. - Dzię- kuję. Sama nie dałabym rady. Mężczyzna postawił skrzynię na podłodze i rozejrzał się dookoła. - Widzę, że stary Zach zostawił po sobie parę rzeczy - powiedział. Casey pokiwała głową. Dom był częściowo umeblowany. Fotel na biegunach i chyba dosyć niewygodna kanapa zajmowały większość niewielkiego pokoju gościnnego. W kuchni stał okrągły stół i dwa skła- dane krzesła. Uśmiechnęła się na wspomnienie staroświeckiego łoża w jedynej sypialni, którą zajmował teraz jej syn Robbie. R S

4 - Czy znał pan pana Morrow? - zapytała w końcu nieznajomego. - Każdy znał Zacharego Morrow. Był właściwie legendą tych oko- lic - odrzekł Matt. - Tuż przed śmiercią prosił mnie, abym oddał to nowemu właścicielowi. Nie spodziewałem się, że będzie nim... Wręczył jej zaklejoną kopertę. Casey bardzo chciała sprawdzić jej zawartość, ale nie miała ochoty robić tego przy obcym. - Tak, Zach to był facet z charakterem - ciągnął mężczyzna. - Był dumny ze swoich dziwactw. - Jak to? - Z tego, że żył bardzo skromnie, niemal na granicy ubóstwa, cho- ciaż nie było to konieczne. Że odciął się od reszty świata, że miał bar- dzo niewielu przyjaciół. Ze swojej zaciętej determinacji, żeby utrzymać tę ziemię, nawet kiedy nie mógł się już nią zajmować. I z uporu, z ja- kim walczył o pozostawienie w spokoju preriowych piesków. - Miał prawo to robić, był na swoim terenie -wzięła w obronę swo- jego dobroczyńcę. Adwokat Zacha już wcześniej poinstruował ją, że, dziedzicząc jego włości, będzie musiała zrobić wszystko, aby pieski pre- riowe zadomowiły się na tej ziemi. - A co do obrony tych zwierząt, są- dzę, że powinien być podziwiany, nie potępiany. - Jasne, że był, na swojej ziemi - zgodził się niecierpliwie Matt. - Ale utrudniał życie przyjaciołom, którzy chcieli mu pomóc. A te R S

5 pieski preriowe kosztowały jego sąsiadów mnóstwo pieniędzy, nie mó- wiąc już o kłopotach. - Być może uważał, że ta pomoc będzie go kosztowała utratę wol- ności i niezależności - odrzekła Casey. Z dziwnych powodów chciała przyszpilić tego człowieka, wyglądał na zbyt pewnego siebie. - A jeżeli chodzi o zwierzęta, obawiam się, że będę musiała stanąć po stronie pana Morrow. - Jeszcze jedna - mruknął. - Jeszcze jedna...? - Boże, chroń nas od zbawców tego świata - jęknął. - Tacy jak pani powodują więcej problemów, niż rozwiązują. - Jestem artystką, panie Reilly, a nie ekologiem - odparła, oszo- łomiona. Widziała, że zerknął w stronę płócien opartych o ścianę. - Nie jest tu pani sama, prawda? - zapytał. - Nie, mam sześcioletniego syna. To była długa podróż, teraz śpi. Coś jeszcze? - Zdawała sobie sprawę z tego, że jej głos zdradza oznaki zniecierpliwienia. - Tak, chcę panią wykupić. Ten kawałek ziemi... - Przykro mi, ale nie ma mowy o sprzedaży. Zamierzamy tu za- mieszkać. Mam nadzieję, że to wszystko, co miał mi pan do powiedze- nia. Jestem bardzo zmęczona, a czeka mnie jeszcze mnóstwo pracy. - Opuszczam panią, ale nie na długo. Nie może pani tu mieszkać. Sama z dzieckiem. R S

6 - Niech się pan o mnie nie martwi. W ciągu tych dwóch lat, które minęły od śmierci Dave'a, musiała walczyć o to, aby być niezależna. Rodzice Dave'a ofiarowali się z po- mocą, chociaż nie było ich na to stać, ale odmówiła. Musiała poradzić sobie sama. I udało jej się. Nie zamierzała z tego teraz rezygnować. - A więc... - popatrzyła znacząco na drzwi. - Jest późno - powiedział. - Ale wrócę. Nie rozumie pani, na co się decyduje. Nic nie odpowiedziała. - A więc do jutra. - Zamknął za sobą drzwi. Casey długo patrzyła za nim, bardziej poruszona swoją reakcją na tego mężczyznę niż czymkolwiek, co mówił. To dziwne, że jakiś nieznajomy mógł tak nią wstrząsnąć. Ale na tym koniec! Pierwszy i ostatni raz! Nie musiała się przecież go obawiać. Dom i ziemia były jej własnością, nikt nie mógł jej zmusić, aby sprzedała je wbrew własnej woli. Rozsądnie postanowiła więc, że nie będzie więcej myślała o Matcie Reilly. Nagle przypomniała sobie o liście, który wciąż kurczowo ściskała w dłoni. Otworzyła kopertę i zaczęła czytać. Droga Katherine! Przykro mi z powodu śmierci Twojej matki, znałem ją przecież od jej narodzin. Była dla mnie kimś wyjątkowym. Liczyłem na to, że ty i ja R S

7 kiedyś się spotkamy, ale teraz wydaje się to niemożliwe. Proszę, przyj- mij ten podarunek przez wzgląd na jej pamięć. Jak wiesz, pozwoliłem, aby pieski preriowe zadomowiły się na tej ziemi. Poświęciłem temu całe życie i nigdy tego nie żałowałem. Proszę, zajmij się nimi. Z poważaniem, Zach Morrow W oczach Casey pokazały się łzy. Przeczytała ponownie list, za- trzymując się na fragmencie dotyczącym jej matki. Tak bardzo żałowa- ła, że nie poznała Zacha Morrow. Na pewno polubiłaby go. Zostawił jej pewne posłanie i była zdecydowana je wypełnić. Otarła łzy i rozejrzała się dookoła, próbując zrozumieć człowieka, który spędził tu ponad pięćdziesiąt lat swojego życia. Zaniedbanie oraz czas wycisnęły swoje piętno na domu i umeblo- waniu. Kurz nie tylko pokrywał wszystkie sprzęty, zdawał się w nie wnikać. Najwyraźniej Zach Morrow niewiele czasu spędzał w domu. Może powinna szukać odpowiedzi na zewnątrz. Mimo ogromnego zmęczenia Casey wyszła z domu, próbując zrozumieć ojca chrzestnego swojej matki. Niebo lśniło czerwienią i fioletem, stanowiąc wspaniałe tło dla poszarpanych szczytów. Na ziemi rosły gdzieniegdzie kępki trawy. Na olbrzymich drzewach, które ocieniały dom, przysiadło hałaśliwe stad- R S

8 ko wróbli. Casey uśmiechnęła się szeroko, przysłuchując się ich świergotowi. - A więc o to ci chodziło, Zach - wyszeptała. - Nie zawiodę cię. Kiedy wróciła do domu, uśmiech zamarł jej na ustach. Rozejrzała się po zakurzonych pomieszczeniach, które miały teraz być domem jej i Robbie'ego, i pochyliła głowę. Spod odrapanej farby na szafkach ku- chennych wyzierało surowe drewno. Zdrapanie jej do końca na pewno zajmie wiele godzin. Także dębowa podłoga wymagała gruntownego remontu. Niespodziewanie Casey ponownie się uśmiechnęła. Nie śpiesz się, wszystko po kolei, przypomniała sobie słowa matki. Nie wszystko można zrobić w jednej chwili, powtarzała często matka mło- dej, impulsywnej Casey, której niecierpliwość przysparzała wielu kło- potów. Dziewczyna zawsze chciała wszystkiego spróbować i właśnie z tego powodu miewała mnóstwo problemów. Tym razem ograniczało ją coś bardzo poważnego - pieniądze, a właściwie ich brak. Dwa tysiące dolarów to było wszystko, co pozosta- ło po opłaceniu lekarzy Dave'a. Musiała oszczędzać te resztki jego poli- sy ubezpieczeniowej. Pobrali się od razu po studiach. Zamierzali przewrócić świat do góry nogami, ona dzięki swoim zdolnościom plastycznym, a Dave przy po- mocy własnej firmy komputerowej. Casey chwilowo zrezygnowała ze R S

9 swego marzenia, jakim było ilustrowanie książek dla dzieci, i podjęła się pracy w reklamie, aby pomóc mężowi. Cztery lata później, kiedy firma Dave'a zaczęła dobrze prospero- wać, okazało się, że cierpi on na raka mózgu, który praktycznie nie po- zwalał mu na pracę. Choroba czyniła szybkie postępy, więc Casey tak- że zrezygnowała z pracy, aby zająć się mężem. Kiedy umarł, walczyła o to, aby ona i Robbie mieli z czego żyć, ponownie rezygnując ze swo- jego marzenia. Po śmierci Dave'a dowiedziała się jednak czegoś ważne- go o sobie - była silna. Nie chciała się nad sobą litować. Teraz, w tym domu wolnym od zastawu hipotecznego, przynajmniej nie musiała martwić się o komor- ne. Do budynku przylegał duży ogród - być może następnego lata będą jedli własne warzywa. Poyślała, że koniecznie musi się dowiedzieć, co dobrze rośnie na tej ziemi. Przede wszystkim jednak musiała gruntownie posprzątać. Teraz by- ła w stanie jedynie wypakować najniezbędniejsze rzeczy. Kiedy nacierała się gąbką w maleńkiej łazience, zdała sobie spra- wę, jak prymitywne są tutaj urządzenia sanitarne. Modliła się w duchu, żeby nic się nie zepsuło. Ciśnienie wody było niesłychanie słabe. Po kąpieli Casey włożyła cienką bawełnianą piżamę i wśliznęła się pod kołdrę. Materac był stary i zniszczony, ale wygodny. Jak to dobrze, R S

10 że pan Morrow miał to staroświeckie, składane łóżko na kółkach, na tyle szerokie, że razem z Robbie'em mogli się na nim pomieścić. Obie- cała sobie, że któregoś dnia dobudują tu sypialnie. Na razie zmuszeni byli radzić sobie z tym, co zastali. Następnego ranka przetarła zmęczone oczy. W snach prześlado- wał ją Matt Reilly, dokładnie tak jak poprzedniego wieczoru. Popatrzyła z czułością na Robbie'go. Wyjątkowo długie złotorude rzęsy ocieniały jego piegowate policzki. W jednej rączce trzymał uko- chanego pluszowego jednorożca, a drugą przyciskał do brody. Małżeństwo z Dave'em było boleśnie krótkie, ale nigdy go nie ża- łowała. Dało jej coś bezcennego -Robbie'ego. Nie chcąc budzić malca, Casey ostrożnie zeszła na dół i nałożyła szlafrok. Wzięła krótki prysz- nic - nie odważyła się zużyć zbyt wiele ciepłej wody -i ubrała się po- śpiesznie. Kiedy weszła do kuchni, odkryła, że zostało trochę jedzenia z wczorajszego ranka - pół bochenka chleba, dwa banany i mleko. Śnia- danie nie zapowiadało się zbyt imponująco. Postanowiła więc jak naj- szybciej dokupić trochę jedzenia. - Mamo, gdzie jesteś? - Tutaj, kochanie - odpowiedziała i wpadła do sypialni. - Dzień do- bry, śpiochu. Byłam pewna, że to ty pierwszy wstaniesz i ruszysz na poszukiwania. - Już za późno? R S

11 - Nie, kochanie, wcale nie jest późno. - Żartobliwie uszczypnęła go w nos. - Wstań i pomóż mi złożyć łóżko. Dlaczego niektóre rzeczy łatwiej się rozkłada niż składa? Przy trze- ciej bezowocnej próbie opadła na materac, pociągając za sobą Robb- ie'ego. - Chyba to tak zostawimy. - Zaczęła stroić śmieszne miny do syna, ignorując nagłe pukanie do drzwi. - Widzę, że znowu walczy pani z przedmiotami - rozległ się roz- bawiony głos. Casey wstała i stanęła twarzą w twarz z Mattem Reilly. - Zawsze wchodzi pan do cudzych domów bez zaproszenia? - za- pytała. - Tylko wtedy, kiedy nie zwraca się uwagi na moje pukanie. Na- prawdę pukałem. Mogę w czymś pomóc? - Właśnie próbowaliśmy to złożyć, ale bezskutecznie. - Wskazała ręką w stronę łóżka. - Zobaczymy, co da się zrobić. - Po kilku sekundach łóżko było już na swoim miejscu. - Dziękuję. - Nie ma za co. - Popatrzył na Robbie'ego. - Cześć. Jak się nazywasz? - Robbie. Mam sześć lat i chodzę do szkoły. - Cieszę się, że cię poznałem, Robbie. Jestem Mart. - Ile masz lat, Matt? - Robbie, to nie twoja sprawa - pośpiesznie wtrąciła Casey. - Idź się umyć i ubrać. R S

12 - Nie ma sprawy - powiedział rozbawiony mężczyzna. - Mam trzy- dzieści cztery lata. Trochę więcej niż ty, Rob. Casey wyciągnęła z torby czyste ubrania i wypchnęła syna do ła- zienki. - Proszę, tam możemy porozmawiać. – Machnęła ręką w stronę pokoju gościnnego. Matt poszedł za nią. Popatrzył krytycznie na sofę i oparł się o ścianę. - Wczoraj mówiła pani, że będzie tu mieszkać tylko z synem - zaczął. Pokiwała twierdząco głową. - A pani mąż? - Umarł dwa lata temu. Usiłowała zignorować współczucie, które pojawiło się w oczach Mat- ta. Nie potrzebowała go. Chciała tylko szansy na nowe życie dla siebie i dla syna. - Nie zrezygnuję z tej ziemi - powiedziała, przewidując następne słowa mężczyzny. - Jestem głodny! - krzyknął Robbie. - Za moment będzie śniadanie. Zrobimy sobie mały piknik, do- brze? - Dobrze! Casey czuła na sobie spojrzenie Matta. Zastanawiała się, o czym on teraz myśli. Prawdopodobnie główkuje, jak ją przekonać, aby sprze- dała ziemię. Nie myliła się. - Nie będę wam teraz przeszkadzał w śniadaniu, ale jeszcze tu R S

13 wrócę. Nawet pani nie wie, na co się pani decyduje - powtórzył, po czym wyszedł. Robbie stał przy oknie. - Patrz - westchnął, wskazując na szarego gniadosza, którego dosia- dał Matt. - Czy nie jest wspaniały? Casey nie wiedziała, kogo miał na myśli - konia czy jeźdźca. - To piękny koń - zgodziła się. Miała nadzieję, że właśnie zwierzę jest przedmiotem zachwytu jej syna. - Zapewne zobaczymy tu jeszcze mnóstwo koni. - Czy mógłbym mieć kucyka? Proszę! Naprawdę bym się nim zajmował. - Wiesz dobrze, że kupiłabym ci go, gdybym tylko mogła. Teraz po prostu nie ma takiej możliwości. - Na widok rozczarowanego spojrzenia syna dodała: - Jeżeli dostanę tu pracę albo sprzedam kilka moich obrazów, to wtedy pomyślimy o kucyku. Robbie przyjął tę niejasną obietnicę ze wzruszającą wiarą w jej sło- wa. Niebezpiecznie było pozwalać mu wierzyć, że Casey może zrobić wszystko. Próbowała mu nieraz uświadomić, że i dla niej pewne rzeczy są niemożliwe, ale nie chciał w to wierzyć. Kiedy patrzyła na syna, czuła uścisk w gardle. Tak bardzo go kocha- ła, tak bardzo chciała, żeby był szczęśliwy i bezpieczny. Po śmierci Da- ve'a stała się nadopiekuńcza. Musi bardzo uważać, żeby nie rozpieścić chłopca. R S

14 ] ROZDZIAŁ DRUGI Za każdym razem kiedy mijali pasące się krowy, Robbie niemal krzyczał z zachwytu. Jechali do miasteczka Little Falls. Malec rozglą- dał się na wszystkie strony, nie chcąc niczego przegapić. - Popatrz, mamo! - machnął ręką. - Co to za pagórki? Zerknęła na jego wyciągniętą rękę. - To nory piesków preriowych - wyjaśniła. – One kopią pod ziemią i tam mieszkają. Zobaczysz jeszcze wiele takich norek. Casey odprężyła się i podziwiała mijane widoki. Słońce oświetlało wysokie trawy na stepie. Tak bardzo chciałaby to namalować - olbrzymi wiatrak, stodołę, lśniący staw. Zastanawiała się, jakie ferby byłyby do tego potrzebne - sjena palona, ochra - i roześmiała się sama z siebie. Zastanawiała się nad malowaniem, kiedy miała tysiące ważniejszych spraw na głowie. Little Falls przyjemnie ją zaskoczyło. Krzewy bawełny i osiki ocie- niały szerokie ulice, na każdym rogu stały donice z pelargoniami. W środku miasteczka znajdował się niewielki park. Podobało się jej to R S

15 miejsce, tutaj można by zamieszkać i założyć rodzinę. Bez trudności znalazła szkołę podstawową, w której zajęcia zaczynały się za cztery dni i zapisała Robbie'ego do pierwszej klasy. Odnalazła także bibliotekę i wyszła z niej obładowana książkami na temat ogrodnictwa i okolicz- nych dzikich zwierząt. Miała ochotę pobyć tam dłużej, ale niecierpliwe spojrzenia, jakie jej syn rzucał w stronę wyjścia przekonały ją, aby odłożyła to na później. Kiedy szli do sklepu, kilka osób przyjaźnie pokiwało głowami w ich stronę. W odpowiedzi Casey uśmiechała się nieśmiało, a Robbie przez cały czas nie przestawał zadawać pytań. Udało im się kupić wszy- stko, czego potrzebowali i nawet zostało im jeszcze trochę pieniędzy. W pewnej chwili Casey ujrzała na ulicy wysoką sylwetkę Matta Re- illy. Wzięła po jednej ciężkiej torbie w każdą rękę i wraz z synem poszła szybko w stronę samochodu. Odległość od parkingu okazała się być większa, niż Casey zapamiętała. Robbie wesoło skakał koło matki, omi- jając starannie łączenia między płytami chodnikowymi. Kobieta po- myślała, że za chwilę odpadną jej ręce, kiedy nagle usłyszała obok sie- bie znajomy głos. - Pani Allen, zdaje się, że moim przeznaczeniem jest zostać pani wybawcą - powiedział Matt i pośpiesznie wziął od niej ciężkie torby. R S

16 - Dam sobie radę - odrzekła chłodno i pomyślała, że kim jak kim, ale jej wybawcą on na pewno nie będzie. - Zawsze jest pani taka sympatyczna, czy tylko mnie darzy pani specjalnymi względami? Zaczerwieniła się ze wstydu. - Dziękuję panu - wykrztusiła w końcu. - Te torby są cięższe niż myślałam. Uśmiechnęła się, starając się zachowywać bardziej przyjacielsko. Kiedy doszli do samochodu, Matt położył zakupy na tylnym siedze- niu. - Cieszę się, że na panią wpadłem - powiedział. - Chciałem prze- prosić. Obawiam się, że nie byłem specjalnie sympatyczny wczoraj wieczorem czy dzisiaj rano. - Wszystko w porządku - odparła. - Był pan rozczarowany, że nie sprzedam ziemi. - To prawda, że chciałbym kupić tę ziemię, ale to jeszcze nie po- wód, żebym tak się zachowywał. Wyciągnęła rękę, którą Matt natychmiast ujął w swoje wielkie dłonie. - Przyjmę pana przeprosiny, jeżeli pan przyjmie moje - powiedziała. - Przykro mi, chyba i ja przesadziłam. - Chciałbym z panią porozmawiać o ziemi. Może zjedlibyśmy ra- zem kolację? Dzisiaj wieczorem? Casey poczuła ukłucie rozczarowania. A jednak nie starał się być przyjacielski. Wciąż pragnął jej ziemi, szukał tylko sposobnej okazji. R S

17 - Nie, dziękuję - odmówiła chłodno. - Przykro mi, że pana roz- czaruję, ale moja własność nie jest na sprzedaż. - Nie chciałem... - Wiem, czego pan chciał. - Jest coś jeszcze - dorzucił nagle. - Co? - Popatrzyła na niego podejrzliwie. - Stan pani ogrodzenia. Jeżeli moje bydło wejdzie na pani teren, pa- ni będzie za to odpowiedzialna. -Przerwał na chwilę. - Naprawdę chcę pomóc. - Komu? Sobie czy mnie? - Pani. - Był wyraźnie zniecierpliwiony. - Nie może pani sama naprawić ogrodzenia. - Niby dlaczego? - Niezależność jest dobra dla tych, którzy mogą sobie na nią po- zwolić. Niech się pani sama przekona, czy do nich należy. - Nie ukry- wał irytacji. - Moje ogrodzenie jest w porządku. Pani nie. Po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł. Casey przez chwilę patrzyła za nim w milczeniu. - Jeszcze jeden zakup - obwieściła Robbie'emu. - Idziemy do sklepu z narzędziami. Sklep odnalazła stosunkowo łatwo, natomiast nie miała pojęcia, co kupić. W końcu podeszła do młodego ekspedienta i wyjaśniła mu swój problem. - Nazywam się Kyle Bridges, proszę pani - przedstawił się młody człowiek. - Casey Allen. R S

18 Kyle zaprowadził ją do półek, na których leżał zwinięty drut kol- czasty i olbrzymie kombinerki. Kiedy zapytała, jak się montuje ogro- dzenie, popatrzył na nią ze zdumieniem. - Chyba nie zamierza pani robić tego sama? - zapytał. - Oczywiście, że tak. - Zrobiło się jej przykro, że potraktowała go tak nieuprzejmie, nie był przecież niczemu winien. - Czy może pan to zwinąć i zapakować? Chociaż był to wyjątkowo kosztowny zakup, Ca-sey nie zrezygno- wała. Wciąż brzmiał jej w uszach lekceważący ton głosu Matta Reil- ly. Następnego ranka, kiedy Robbie biegał po okolicy, Casey raz po raz odgarniała z czoła mokre od potu włosy. Bolały ją wszystkie mięśnie, nie miała już siły. Mimo że założyła skórzane rękawice, i tak ostry drut zranił jej lewą dłoń. Ostatkiem sił zaciągnęła kłąb drutu do następnego palika. Zaczęła go przymocowywać, a kiedy wyprostowała się, aby odgarnąć włosy, ujrzała, że Matt Reilly schodzi z konia. Podszedł do niej szybko i oparł się o palik. Casey była wściekła, że ten człowiek widzi ją w takim stanie. Ze zdenerwowania upuściła kombinerki, a kiedy pochyliła się, aby je pod- nieść, mężczyzna był już przy niej.

19 - Takie ogrodzenie nie zatrzymałoby nawet chorego kota, nie mó- wiąc już o wielkiej, ciężkiej krowie - stwierdził. Zignorowała tę uwagę i bezskutecznie usiłowała naciągnąć drut. Zdenerwowana, wyciągnęła z kieszeni metalowy hak i zaczęła przybi- jać go do palika. Bliskość Matta przeszkadzała jej, w pewnej chwili niezdarnie upuściła młotek. Ich dłonie zetknęły się, kiedy oboje pochyli- li się, aby go podnieść. Chociaż Casey miała na rękach grube rękawice, odniosła wrażenie, że czuje ciepło jego palców. Pośpiesznie cofnęła dłoń, obawiając się, że Matt może wyczuć jej reakcję. Przymocowała drut do palika i ruszyła dalej. Mimo jej najlepszych chęci, drut wciąż luźno zwisał. - Drut powinien być przymocowany do pierwszego palika i do któ- regoś z dalszych, wtedy będzie napięty - powiedział Matt, który po- szedł za nią. Zmęczenie i jego obecność sprawiały, że Casey czuła się coraz bardziej niezdarnie. Kiedy naciągała drut, straciła nagle równowagę i runęła do tyłu. Matt pochylił się nad nią, a na jego twarzy widniało jednocześnie przejęcie i rozbawienie. Pomyślała, że jeśli ten facet się roześmieje, to... Nie zdążyła dokończyć tej myśli, gdyż mężczyzna wyciągnął rękę w jej stronę. Dziwne, ale miała wrażenie, że ten upadek zdarzył się z jego winy. Gapiła się na jego dłoń i miała wielką ochotę ją zignorować. Jednak zdrowy rozsądek wziął górę nad odczuciami. R S

20 Ujęła podaną rękę i natychmiast została pociągnięta w górę. Spra- wiło jej przyjemność, że oto znajduje się w ramionach Matta Reilly. Przerażona tą myślą, natychmiast szarpnęła się do tyłu. - Dziękuję - wymamrotała. Mężczyzna uniósł brew, ale nic nie powiedział. Nagle zaczął rozpi- nać guziki swojej koszuli, po czym rzucił ją na ziemię. - Co... co pan robi? - Znieruchomiała na widok nagiego, opalone- go torsu. - Pomagam pani ustawić ogrodzenie. - To moja sprawa i sama dam sobie radę. - Uporczywie wpatrywała się w jego szyję. Nie miała ochoty napotkać jego spojrzenia. - Tak jak dotychczas? - No dobrze - zgodziła się niechętnie. Skoro tak bardzo chciał po- móc, nie było powodu, żeby się czegoś przy tej okazji nie nauczyła. - Co mam robić, szefie? Matt pokręcił głową. - Lemoniadę. - Dotknął czubka jej nosa. – Przy okazji, ma pani brudny nos. Casey zaczerwieniła się. Wiedziała, że wygląda okropnie. Złotoru- de, zakurzone włosy opadały jej na twarz. Ubranie, które miała na sobie było brudne i mokre od potu. Nie zamierzała jednak nigdzie iść, dopóki nie zobaczy, jak on przymocowuje drut. Skoro miała tu mieszkać, musiała wiedzieć, jak R S

21 grodzić ziemię. Przyglądała się uważnie, jak Matt rozwijał drut i zamocowywał haki. Po kilku minutach mężczyzna podniósł z ziemi koszulę i wytarł nią twarz. - Myślałem, że zrobi pani lemoniadę- powiedział z wyrzutem. - Właśnie zamierzałam. - Natychmiast odeszła w stronę domu. Zza pleców usłyszała cichy śmiech i zmusiła się, aby nie obejrzeć się przez ramię. Zauważyła, że Robbie jest na podwórku i bawi się klockami lego, które kupili mu dziadkowie. Najwyraźniej znudziło mu się zwiedza- nie okolicy. Pobiegła do sypialni, ściągnęła z siebie brudne ubranie i po- szła się wykąpać. Modliła się w duchu, aby prysznic działał jak należy. Z rozkoszą pozwalała, by woda spływała po jej rozpalonym ciele. Niechętnie za- kręciła kurki, wytarła się i włożyła czyste ubranie. Teraz była już w stanie stawić czoło irytującemu Mattowi Reilly. Uniosła podbródek i pomaszerowała do kuchni. Szybko przygotowała lemoniadę, ustawiła dwie szklanki oraz dzbanek na tacy i wyszła przed dom. Matt podszedł do niej. Sprawiło jej ulgę, że nałożył na siebie koszulę. - Skończyłem ten kawałek - oznajmił. - Dziękuję. - Jak dotąd, bez przerwy mu za coś dziękowała. Ale to się wkrótce miało zmienić. Sama nauczy się stawiać ogrodzenie i zadba o ziemię. - Jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. Zach zaniedbał to miejsce. R S

22 - Rozejrzał się dookoła. - Miałaby pani o wiele mniej pracy, gdyby nie te tunele wykopane przez pieski preriowe. Zwierzaki podkopują ziemię i płot nie może stać prosto. - A czy nie mogę postawić płotu, omijając norki i tunele? - Nie, wtedy będzie stał nierówno. - No cóż, po prostu zrobię to, co w mojej mocy. - Casey, rozumiem, że lubi pani pieski preriowe. Wszyscy z miasta uważają, że to urocze zwierzątka. Nie rozumieją jednak, jak strasznie niszczą one ziemię. Nie tylko ranczerzy ich nie znoszą. Te pieski nisz- czą także zbiory. - A więc farmerzy też ich nie znoszą? - Właśnie. Po za tym, strasznie dużo jedzą. Wie pani, że trzydzieści dwa pieski jedzą tyle, co owca? Dwieście pięćdziesiąt tyle, co krowa. Tam, gdzie każde źdźbło trawy jest warte więcej od złota, to katastrofa. Nie tylko dla ranczerów, dla wszystkich, którzy od nich zależą. - Nie mogę ich tak po prostu wymordować! - Nie pani, oczywiście. Poczuła nagle niesmak. - Lepiej będzie, jeśli uznamy, że nie zgadzamy się w tym przypad- ku. - To jeszcze nie koniec - powiedział. Wskazał ręką dziwaczne krzesła, na których siedzieli. - Zach sam je zrobił. Z wikliny. R S

23 Popatrzyła na krzesła z zainteresowaniem. - Najwyraźniej miał talent - powiedziała. - Miał. Casey westchnęła ciężko i zauważyła, że Matt zmarszczył brwi. - Przecież pani jest wyczerpana - powiedział. - O czym pan mówił wcześniej? - Uśmiechnęła się. Nie odwzajem- nił jej uśmiechu. - Niech pani rozejrzy się dookoła. W tę ruinę trzeba zainwestować mnóstwo pieniędzy i pracy. Potrzebny jest też ktoś, kto wie, jak się z tym obchodzić. - Ach, rozumiem, przyjrzał mi się pan i uznał, że ja się do tego nie nadaję. - Dobry humor Casey ulotnił się. - Pozwoli pan, że coś po- wiem. Zamierzam tu zostać i uczynić z tej ruiny prawdziwy dom. - Powiedzmy, że potrafi pani zadbać o dom. - Jego ton wskazywał, że w ogóle w to nie wierzy. - Co z ziemią? Przecież pani nawet nie po- trafi ustawić ogrodzenia. Z czego będzie pani żyła? Nawet nie oczekiwał od niej odpowiedzi. - Jasne, że nie da sobie pani rady, jeśli pozwoli pani na to, aby pieski preriowe niszczyły tę ziemię. Dlaczego nie przyzna się pani do tego, że nie da sobie rady, i nie sprzeda ziemi, zanim pani zbankrutuje? Umiera pani z wyczerpania po wbiciu jednego palika. - Skoro to taka nic nie warta posiadłość, dlaczego chce pan ją kupić? Nie wygląda pan na człowieka, który kolekcjonuje zrujnowane domy i bezużyteczną ziemię. R S

24 - Potrzebuje tej posiadłości, bo chcę połączyć dwa kawałki mojej ziemi. Wtedy będą stanowiły jedną całość. Wszystko stanie się prost- sze. Dam pani dobrą cenę - dodał. - Więcej, niż dostałaby pani na ryn- ku. Casey przecząco potrząsnęła głową. - Nie mamy gdzie pójść. Ten dom nie jest obciążony hipoteką. Pewnie nie ma pan pojęcia, co to znaczy martwić się o komorne każ- dego miesiąca. Ja mam, i proszę mi wierzyć, nie jest to przyjemne. - Wstała gwałtownie. - No cóż, nie będę pana zatrzymywać. On także wstał i podszedł do niej. Kiedy ją pocałował, była zbyt za- szokowana, żeby zaprotestować. Pocałunek był szybki i szorstki, jak gdyby mężczyzna nie mógł się już dłużej powstrzymać. - Dlaczego? - wyszeptała. - Nie wiem. - Wyglądał, jak gdyby był bardzo nieszczęśliwy, jed- nak mimo to przytulił ją mocno. Na swoich plecach czuła jego ciepłe dłonie i sprawiło jej to nie- oczekiwaną przyjemność. Niepokoiła ją ta bliskość i jej własne odczu- cia. Oderwała się od niego pośpiesznie. Matt wsadził ręce do kieszeni spodni. - Zobaczymy się wkrótce - powiedział. Patrzyła, jak odjeżdża i zastanawiała się, dlaczego nie jest zła. Gniew byłby całkowicie na miejscu. Ale ciepłe uczucie, które ją przepełniało, nie miało z gniewem nic wspólnego. R S