Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Roberts Alison - Milosc ponad wszystko

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :741.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Alison - Milosc ponad wszystko.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 142 osób, 90 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 77 stron)

ROZDZIAŁ PIERWSZY W powietrzu unosił się zapach niebezpieczeństwa. Akcje ratunkowe w górach, w których zwykle brał udział, bywały dość ryzykowne, ale nigdy nie czuł podobnego zapachu jak tu. Gęstego kurzu i gorąca. Niemytych, wyczerpanych ludzi. Strachu, który wdarł się nagle w spokojną rzeczywistość. Czasem w nozdrza uderzał go niestosowny w tych okolicznościach aromat żywności lub perfum. A czasem woń krwi i straszliwy fetor śmierci. Gdyby miał możliwość wyboru, doktor Ross Turn- bałl z pewnością wolałby akcję ratunkową w górach. Czyste rześkie powietrze lub stosunkowo niegroźny swąd palącego się drewna. Opary butwiejących roślin unoszące się z poszycia trąconego ciężkimi butami czy znacznie mniej przyjemny odór zdechłego oposa. Z dala dochodziłby pomruk rodzącej się na południu burzy, z bliska grzechot staczającej się po zboczu lawiny kamieni, zerwanej z uwięzi nieostrożnym krokiem. Z pewnością nie słyszałby obcego głosu ludzi w mas­ kach przeciwpyłowych starających się przekrzyczeć jazgot komunikatów radiowych i łomot narzędzi pneu­ matycznych. Nie widziałby wyrazu strachu i bólu na twarzach ofiar. Tak, doktor Turnball zdecydowanie wolałby akcję

10 ALISON ROBERTS ratunkową w górach, ale gdy już tu dotarł i zobaczył rozmiar katastrofy, nie wyobrażał sobie, że mógłby być gdzie indziej. Chyba nikomu z jego ekipy nie przyszłoby do głowy, że tak szybko znajdzie się w podobnej sytuacji. Poprzed­ niego dnia, o godzinie piętnastej trzydzieści osiem, w słoneczne piątkowe popołudnie, w Westgate, popular­ nym centrum handlowym na przedmieściach Christ- church, doszło do potężnej eksplozji. Niespotykane rozmiary zniszczenia sprawiły, iż była to największa katastrofa z tak wielką liczbą ofiar w Nowej Zelandii, co doprowadziło do użycia po raz pierwszy nowo powstałej ekipy ratownictwa medycznego. Nie wyłączając najświeższych adeptów kursu ratow­ nictwa, w tym doktora Turnballa. Zważywszy na kwali­ fikacje zawodowe Rossa, jego obecność na kursie była bardziej niż pożądana. Lata doświadczeń w ratownict­ wie górskim plasowały go na szczycie hierarchii grupy, ale Ross nie przestawał być chłonny wiedzy. Chciał posiąść nowe umiejętności, które pozwoliłyby mu dzia­ łać skutecznie w każdych warunkach zagrożenia życia. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, tak i teraz Ross powoli oswajał się z ryzykiem i strach o własne życie stawał się niemal nieistotny. Odwrócił się do stojącego niżej kolegi: - Gdybyś przytrzymał linę, mógłbym się przewiązać w pasie i dotrzeć do tej zasypanej kobiety. - Mnie by było łatwiej - usłyszał głos z drugiej strony. - Nie ma mowy. - Ross zwrócił wzrok na niewielką figurkę w błękitnym kombinezonie, która przycupnęła MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 11 niedaleko na hałdzie gruzu. Opanowanie strachu o włas­ ne życie przychodziło mu bez trudu, gdy jednak chodzi­ ło o życie Wendy Watson, sprawy miały się inaczej. - Nie mamy pojęcia, jak stabilne jest usypisko z tej strony. Skończyłoby się na tym, że jeszcze i ciebie trzeba by ratować. - Jestem niższa - protestowała dziewczyna. Pod­ niosła głowę w jasnopomarańczowym kasku i spojrzała wprost w oczy starszemu koledze. -1 lżejsza. A więc jest mniejsze ryzyko, że coś zacznie się walić. - Nawet nie wiemy, czy ofiara żyje. - Ross ponow­ nie spojrzał na leżącą w dole kobietę. - Nie wygląda na martwą. - Optymizm Wendy działał zaraźliwie, lecz Ross obawiał się, że więcej w nim pobożnego życzenia niż realnej oceny sytuacji. Rzadko się zdarzało, by ostatniego dnia poszukiwań znajdowano jeszcze kogoś, komu można pomóc. - Ross! - Głos Wendy drżał z przejęcia. - Poruszyła się! Rzeczywiście, ręka kobiety drgnęła, a palce powoli zwinęły się w pięść. Cała ekipa ożyła, jak po zastrzyku adrenaliny. - Mogę zejść do niej od tyłu! - odezwał się męski głos. - Nie ruszaj się z miejsca, Kyle - rzucił krótko Tony Calder, szef ekipy. Doskonale wiedział, jak powściągać zapalczywość najmłodszych kolegów. - Żadnych po­ chopnych działań, bo może być gorzej. Ty i Matt chwycicie linę podtrzymującą Rossa i gdyby coś się działo, natychmiast go wyciągniecie. Dokonywanie oględzin pacjenta, gdy się wisi głową

12 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 13 na dół jak nietoperz, nie należało do stałego arsenału profesjonalnych umiejętności Rossa. Ręce mu ciążyły, a w skroniach pulsowała krew. - Oddycha - zawyrokował kilka chwil później - ale widać tylko jednostronny ruch klatki piersiowej. - Pewnie odma opłucnowa - domyśliła się Wendy. - Chcesz stetoskop? - Za chwilę. - Ross masował mostek poszkodowa­ nej. Gdy kobieta wydała nieartykułowany dźwięk, pod­ niósł głos: - Halo, słyszy mnie pani? Jestem lekarzem, chcę pani pomóc. Nie uzyskawszy odpowiedzi, dalej badał pacjentkę. - Mocny puls! - zawołał do Wendy. - Tchawica nieskrzywiona. Brak widocznych oznak deformacji szyjnej i poważniejszych obrażeń głowy. Wendy opuściła mu na linie kołnierz ortopedyczny. - Stąd tylko mogę zgadywać rozmiar - zawołała - ale średni powinien być w sam raz. - Na pewno. Ostatecznie to ty jesteś specem od urazów szyjnych - odparł Ross. Podpełzł kilka centymetrów do przodu, by nałożyć kołnierz. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się tuman gipsowego pyłu i spora jego część osiadła na twarzy kobiety, a betonowy blok, na którym leżał, lekko drgnął. Nie tylko on to zauważył. Tony wykonał tnący ruch. Matt i Kyle natychmiast pociągnęli linę z zawieszonym na niej Rossem. Zjechał z hałdy gruzu i stanął na nogach, starając się złapać równowagę. - Trzeba jej założyć maskę tlenową! - zawołała Wendy. Widać było, że zwłoka w akcji ratowniczej działa na nią frustrująco. - I posłuchać jeszcze raz oddechu. Jeśli ma odmę, trzeba zrobić dekompresję. - Tak, ale z miejsca, gdzie wisiałem, to niebezpiecz­ ne - oponował Ross. - Pod moim ciężarem cały nawis mógłby jej spaść na głowę. - Dla mnie wystarczy miejsca - przekonywała Wen­ dy, patrząc z napięciem na całą ekipę. - Ważę tylko czterdzieści pięć kilo. Ross podziwiał odwagę dziewczyny. Wie, co jej grozi, mimo to nie zamierza rezygnować. On przypusz­ czalnie dokładniej oszacowałby szanse, jednakże jej entuzjazm był zaraźliwy. Podobnie jak wiara we własne siły. Była to mieszanina przymiotów charakteru, której trudno było się oprzeć, i tak właśnie na nie reagował od czasu, gdy się spotkali. Widział u niej cechy, które i jemu nie były obce, jednakże u Wendy bardziej się uwydatniały dzięki jej promiennej naturze. Nic dziwnego, że szybko zadurzył się po uszy w tej drobnej osóbce o osobowości małego wulkanu. - Jeśli jesteś pewna, że chcesz spróbować, masz moją zgodę - powiedział w końcu Tony Calder. - Jestem pewna - potwierdziła Wendy. Była poważna i skupiona. Miała zbyt wiele inteligen­ cji i doświadczenia, by nie zdawać sobie sprawy, na co się waży. Ross zastąpił Wendy na jej poprzednim miejscu, żeby przekazywać jej zarówno potrzebny sprzęt, jak i cenne rady. - Po lewej stronie klatki piersiowej brak słyszalnego oddechu, słaba akcja serca. - Wendy wyciągnęła \

14 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 15 słuchawki stetoskopu z uszu i popatrzyła na Rossa. - Przy nałożonym kołnierzu ortopedycznym nie jestem w stanie dostrzec tchawicy i tętnicy szyjnej, ale chora jest coraz bledsza, mimo że daję jej sto procent tlenu. - Miałaś rację, to przypuszczalnie odma - odezwał się Ross. - Trzeba jej zrobić punkcję. - Ależ nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać! Musimy ją wyciągnąć i ty to zrobisz! - Nie ma czasu. Jeśli to odma i jeśli jej stan pogarsza się w takim tempie, za kilka minut dojdzie do za­ trzymania akcji oddechowej. - Ross już przygotowywał sprzęt i pakował go w worek. - Poradzisz sobie. Będę cię instruował. - Zgoda. - Kiwnęła głową. - Ale pamiętaj, że jestem zdana na twoje rady, Ross. Ross nie czuł najmniejszej obawy. Miał świadomość tego, co sam umie i co umie Wendy. - Znajdź drugi dół międzyżebrowy w linii oboj­ czykowej - mówił spokojnie - i wprowadź igłę. Wendy włożyła rękawiczki, przetarła spirytusem skórę kobiety. Lekkie drżenie rąk, które nie uszło uwagi Rossa, zniknęło natychmiast, gdy tylko wbiła igłę w skórę. - Musisz bez przerwy delikatnie naciskać, nieco mocniej niż przy wchodzeniu w żyłę. - Chyba się udało, Ross. Słyszę syk powietrza. - Dzielna dziewczyna. Świetna robota. - Nasza poszkodowana zaczyna nabierać rumień­ ców! - zawołała. - Co dalej, Ross? - Kroplówka. A potem zobaczymy, jak ją stamtąd wyciągnąć. Potrzebny był wysiłek i wiedza całej ekipy, aby wydostać ocalałą na powierzchnię. Wyraźnie już było widać, że kobieta dochodzi do siebie. Ciśnienie wróciło do normy i zniknęły problemy z oddychaniem. Uratowali jedno życie więcej. Ross wprost unosił się nad ziemią. Radości nie kryła także Wendy, choć wyglądała na zmęczoną. Ross zastanawiał się, ile sił ją kosztował tak odpowiedzialny zabieg. Tymczasem pie­ lęgniarze wsadzali pacjentkę do karetki i ekipa była gotowa do dalszych działań. Przodem maszerowali Calder i Dickson. Ross objął delikatnie Wendy i ruszyli za nimi. - Świetnie się spisałaś. Jestem z ciebie naprawdę dumny. Uśmiech, który otrzymał w podziękowaniu, zmył cały stres i zmęczenie. Zapomniał o wrzynającym się w ciało kombinezonie, podsypanych piaskiem oczach, sińcach i zadrapaniach. Radości nie mącił nawet fakt, że miażdżąc butami kawałki szkła, kierowali się do następ­ nych niebezpiecznych zakamarków. Ross zapragnął nagle przekazać Wendy, co czuje. Powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Chciał zatrzymać się w miejscu, wziąć ją w ramiona i całować do utraty tchu. Ale krępował się pozostałych członków ekipy, więc tylko mocniej ją przytulił, mając nadzieję, że choć tak może okazać jej siłę uczuć. - Dziękuję. Ujrzał dobrze mu znany szelmowski uśmiech. Wen­ dy, pokazując, że obce jej są wahania Rossa, rzekła głośno i dobitnie: - Kocham cię.

16 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 17 Nagle i Ross przestał się przejmować, czy ktoś go usłyszy i powtórzył za nią jak echo: - Ja też cię kocham. Nadal miał uczucie, że unosi się w powietrzu, jak gdyby urosły mu skrzydła. Taka euforia była dla niego czymś zupełnie nowym. W jego życiu gościła dopiero od kilku tygodni, od czasu gdy spotkał Wendy Watson i odkrył niemożliwą dotychczas do wyobrażenia przyje­ mność obcowania z bratnią duszą. Z zamyślenia wytrącił go przejęty głos Kyle'a Di- cksona: - Uwaga, coś słyszałem! Ktoś woła o pomoc! Lecę zobaczyć! Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, młody strażak popędził w stronę gruzowiska. Tony Calder pokręcił głową i zarządził systematyczne przeszukiwanie terenu. Ross i Wendy natychmiast przeszli na swoje pozycje w tyralierze. Jeszcze kilka dni wcześniej był tu salon fryzjerski, który teraz zapadł się piętro niżej, do sklepu na parterze. Ogromu zniszczenia dokonały zawalone na wyższej kondygnacji ściany wewnętrzne. Gdzie nie spojrzeć, czekały zwały gruzu i zapadliska do przeszukania. Trzy krótkie sygnały gwizdka nakazały ogólną ciszę. Roz­ stawieni w różnych miejscach członkowie ekipy zaczęli po kolei nawoływać: - Tu ekipa ratunkowa. Czy ktoś mnie słyszy? - za­ wołał jako pierwszy Ross. Odczekał pięć, dziesięć, piętnaście sekund. Nic, cisza. - Brak odzewu. - Tu ekipa ratunkowa - powtórzyła jak echo Wendy. - Czy ktoś mnie słyszy? Ross uśmiechnął się. Mimo filigranowej postury Wendy potrafiła wydobyć z siebie zadziwiająco mocny głos. Ale dla kogoś, kto ją dobrze znał, nie było to zaskoczeniem. Raczej potwierdzało silną osobowość dziewczyny i emanującą z niej niespożytą energię. Kochanie się z nią było samo w sobie niespotykanym przeżyciem, dotykanie jej delikatnego gibkiego ciała, które jednak trudno by nazwać kruchym, ponieważ i w miłości fizycznej, jak w każdym innym aspekcie życia, ujawniał się jej zaraźliwy zapał i chęć dawania z siebie maksimum. Rossem zawładnęła trudna do opanowania chęć, by jak najszybciej skończyć pracę i wraz z Wendy znaleźć się daleko od tej ponurej scenerii. By zmyć z siebie okropieństwo ostatniej doby intymną afirmacją życia i ich miłości. Ponownie z zamyślenia wyrwał go głos Dicksona. Jednakże młody strażak nie używał stosowanego przez nich kodu poszukiwawczego - w ogóle nie używał słów. Z jego gardła wydobywał się coraz głośniejszy roz­ dzierający krzyk, w którym dopiero po chwili można było rozróżnić słowa: - Pomocy, pomóżcie, na rany Boga! Nie namyślając się, Ross natychmiast ruszył w kie­ runku głosu. W ciemnościach majaczyła miotająca się postać Dicksona. Ross podszedł bliżej i od razu zro­ zumiał, co się stało. Jeden z elementów zbrojenia wygiął się podczas katastrofy pod kątem prostym i młody ratownik nadział się na niego w ciemnościach. Stalowy pręt przebił gruby kombinezon i tkwił w jego prawej łydce. - Tylko nie ruszaj nogi! Boli jak diabli! - wrzasnął

18 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 19 Dickson na widok lekarza, sam jednak nie przestawał się miotać na wszystkie strony. Widać było, że jest w szoku. W jakimś momencie Ross poczuł nagłe pchnięcie, które jak policzek zupełnie przywróciło go do rzeczywi­ stości, wytrącając go z marzeń o Wendy. Jednocześnie jakąś cząstką jego umysł przyjął ze zdziwieniem, że nadal ma poczucie, jak gdyby unosił się w powietrzu. To zdziwienie po chwili zamieniło się w lodowate przera­ żenie, gdy zrozumiał, że tym razem nie śni na jawie. To, co się dzieje, jest najczarniejszą rzeczywistością. Ross spadał. Wirując w pustce, mknął na spotkanie poszarpanego rumowiska, licząc podświadomie ułamki sekund dzielą­ ce go od straszliwego bólu. Zycie, jakie znał, miało już nigdy nie wrócić. Czuł, jak piersi rozsadza mu serce, jak żołądek kurczy się w bolesny węzeł. Chciał krzyczeć z rozpaczy, ale nie potrafił zmusić do posłuszeństwa sparaliżowanego gardła. Czas przestał istnieć... niego spoglądała, w niczym nie przypominała oblicza Wendy. - Kolejny koszmar? - spytała ze współczuciem pie­ lęgniarka z nocnej zmiany, Megan Leggett. - Już trochę lepiej? Przeszło? Ross ponownie zamknął oczy. Sen coraz bardziej się rozmywał, zostawiając za sobą przelotne błyski ponu­ rych doznań. Chociaż Ross poczuł ulgę, wiedział, że były w nim także elementy, których nie chciałby zapom­ nieć: srebrna nić satysfakcji z uratowania zasypanej kobiety, błysk światła, gdy kochał się z Wendy. A teraz, po kilku sekundach na jawie, przelotna radość obu wspomnień przepadła. Jak wszystko inne, stały się częścią przeszłości. Doznaniami, których już nigdy więcej nie doświadczy, chyba że znów zapadnie w sen. - Tak, dziękuję - odparł. - Przepraszam, zdaje się, że wszystkich pobudziłem. Koszmary Rossa zaczęły się po przewiezieniu go na oddział szpitalny i stawały się coraz częstsze. Choć Ross wiedział, że pomagają jego psychice uporać się ze stresującą rzeczywistością, znosił je coraz gorzej. - Bez obawy - uśmiechnęła się Megan. - Pańskiego sąsiada z pokoju, Sama, nie zbudziłyby trąby jerychońs­ kie. Myślę, że to jeden z plusów korzystania z aparatu słuchowego, który w każdej chwili można wyłączyć. Tak więc jedynie ja pana słyszałam. A skoro już tu jestem, może coś podać? - Nie, dziękuję. - Może w takim razie trochę z panem posiedzę? Chyba że chciałby pan znów pospać? Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś­ cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio­ ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą z ciemnobłękitnych oczu. Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu­ rych godzin walczył o każdy oddech, o życie. Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś­ cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio­ ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą z ciemnobłękitnych oczu. Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu­ rych godzin walczył o każdy oddech, o życie. Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na

20 ALISON ROBERTS - Na razie raczej nie. - Lepiej żeby ten powtarzający się koszmar nie powrócił. - Odrobina towarzystwa chyba by mi dobrze zrobiła, jeśli nie jest pani bardzo zajęta. Megan przysunęła do łóżka krzesło i usiadła. - Skądże. Wiem, że nie powinnam kusić losu i wy­ powiadać słowa na „s", ale nie da się ukryć, że na oddziale panuje spokój jak rzadko. Uzupełniłam wszyst­ kie dokumenty, a potem zrobiłam sobie prasówkę. Gdybym pana nie usłyszała, pewnie z rozpaczy wzięła­ bym się za jakąś wymyślną krzyżówkę. Ross zmusił się do uśmiechu. - Krzyżówki to także dla mnie średnia przyjemność. - A co pan lubi? - Jazdę na rowerze... piesze wycieczki, wspinaczkę skalną- odrzekł. Przelotny uśmiech szybko znikł z jego ust. - Może jednak powinienem się przeprosić z krzyżó­ wkami... - Trochę za wcześnie na taką decyzję - odparła rzeczowo pielęgniarka. - Według tego, co wiem z his­ torii pana choroby, rekonwalescencja przebiega bardzo dobrze. - Na razie wpakowali mi jakieś żelastwo do unie­ ruchomienia kręgosłupa. Na lotnisku na mój widok oszaleją ze szczęścia wszystkie detektory metalu. - Chyba chcą pana jak najszybciej przystosować do poruszania się na wózku inwalidzkim. - Pewnie tak - odparł z ociąganiem Ross. Nie był jeszcze gotowy do spokojnej konwersacji na temat wózków inwalidzkich. - To wspaniale! - Megan usiłowała zarazić go en- MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 21 tuzjazmem. - Zobaczy pan, jak to fantastycznie móc samemu się poruszać. Może jednak towarzystwo skądinąd sympatycznej pielęgniarki nie jest najlepszym pomysłem. Ross nie był w nastroju do tego rodzaju rozmowy. Choć w porów­ naniu z wieloma innymi pacjentami może mówić o spo­ rym szczęściu, ponieważ przynajmniej ma szansę na samodzielność, choćby na wózku. Wiedział też, że jego los nie jest przesądzony, jeśli chodzi o poruszanie się na własnych nogach, ale wolał przygotować się na najgor­ sze. - Zdaje się, że jest pan z wybrzeża? - zagadnęła Megan, widząc spadek nastroju pacjenta. - W Hokitika miałam wujka, którego dawniej często odwiedzałam. - Wychowałem się właśnie w Hoki. - Ross z ulgą przyjął zmianę tematu. - Ale teraz mieszkam w oko­ licach Charleston. Wybudowałem tam sobie dom w buszu. - Sam? Poważnie? - No, może niezupełnie sam. Jeden z moich pacjen­ tów jest budowlańcem i w wolnym czasie mi pomagał. Cała praca trwała pięć lat. - To wspaniale. - Megan podparła się na łokciu i wsunęła dłoń pod brodę. - Mój narzeczony i ja też marzymy o domku. A pański jak wygląda? - Starałem się wpasować budynek w otoczenie. Ściany ma z drewnianych bali, a dach z cedrowych gontów, na których zainstalowałem kolektory słonecz­ ne, jako główne źródło ogrzewania. Podłoga zrobiona jest z łupek ceramicznych, a od wewnątrz ściany wyło­ żone są cegłami, które pochłaniają ciepło, a potem je

22 ALISON ROBERTS powolutku uwalniają. - Ross nie miał pojęcia, jaka tęsknota przebija z jego głosu, gdy opisywał dom. - W środku saloniku zainstalowałem ogromny kominek, w którym można by piec wołu. - Pewnie nie może się pan doczekać, żeby tam pojechać. - Nie mam po co. Już w nim nie mogę mieszkać. - Niby czemu? - Dom stoi na zupełnym pustkowiu - beznamiętnie odparł Ross. - A teren jest pełen nierówności. Poza tym budynek jest dwukondygnacyjny. Sypialnie i główna łazienka są na piętrze. Na dole jest tylko toaleta i prysz­ nic, chyba że brać pod uwagę wannę, która znajduje się o kilka mil od budynku w buszu. - Ma pan wannę w buszu? - Megan nie kryła zdziwienia. - Jak najbardziej. - Ross uśmiechnął się na widok zdumienia na jej twarzy. - Starą żeliwną wannę z noga­ mi w kształcie zwierzęcych łap z pazurami. Z poblis­ kiego strumienia doprowadzam wodę i podgrzewam ją gazem. Można się moczyć, mając nad głową gwiazdy, a za jedyne towarzystwo kilka starych drzew rimu i sówkę morepork. - Ależ to brzmi romantycznie... - Możliwe... - Ross zamilkł, pogrążając się w zamy­ śleniu. Przygotowując to nietypowe miejsce ablucji, nie myślał w kategoriach „romantyczności". Ale tak było jedynie do czasu, gdy pokazał je Wendy. Była nim zachwycona, podobnie jak całym domem. | Uwielbiała też dreszczyk emocji, gdy przechadzała się MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 23 w pobliżu starych szybów kopalnianych, a znajdująca się za domem jaskinia u stóp wapiennego wzgórza zupełnie ją oczarowała. To właśnie tam, gdy chowali się przed ulewą, Ross wyznał jej miiość. Wendy rozumiała, jak trudno mu opisać uczucia, których doświadcza po raz pierwszy w życiu. Słuchała spokojnie, trzymając w dłoniach jego ręce, z uroczystą miną, jakiej by się po niej nigdy nie spodziewał. Gdy skończył, odparła poważnie: - Jesteśmy bratnimi duszami, Ross. Ja ciebie rów­ nież kocham i zawsze będę kochała. Megan źle zrozumiała jego milczenie. - Nie ma się co martwić. W dzisiejszych czasach istnieje masa udogodnień dla osób z uszkodzeniem kręgosłupa, które pozwalają sobie radzić w każdej sytuacji. Wielu naszych pacjentów potrzebuje wózka jedynie na parę godzin dziennie. Chodzenie może się okazać zupełnie możliwe. - O kulach lub z aparatem ortopedycznym - odparł gorzko. - Zapomniała pani też dodać, że część pacjen­ tów już na zawsze skazana jest na wózek. Zapadła niezręczna cisza. - Ma pan nadal rodzinę w Hokitika? - Megan pospiesznie wróciła do przerwanego poprzednio wątku. - Niestety, nie - odparł krótko, zastanawiając się, jak zakończyć szybko rozmowę, a jednocześnie nie urazić pielęgniarki. Z kłopotu wybawiło go przybycie reszty personelu nocnego i Megan zostawiła go, żeby przekazać oddział zmienniczce.

24 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 25 Ross odetchnął. Nawet bez wyciągania wspomnień z dzieciństwa był w wystarczająco złej formie psychicz­ nej. Pomyślał, że w dużej mierze z uwagi na jego dotych­ czasowe życie emocjonalne konieczność zerwania z Wendy napawa go tak czarną rozpaczą. Nikt nigdy nie okazywał mu tyle bezwarunkowej miłości co ona. Nikt inny tak doskonale nie pasował do niego pod względem światopoglądu. A teraz musi ten cenny dar odrzucić, nawet nim się nie nacieszywszy. Żal za tym, co on i Wendy mogli razem stworzyć, był chyba większy niż żal za utratą możliwości chodzenia. Ale nie miał wyboru. Rekonwalescencji, obojętnie jak długiej, będzie musiał podporządkować cały swój czas i energię. Pod względem fizycznym i psychicznym ma to być najtrudniejsze zadanie, z jakim kiedykolwiek się zmierzył, wymagające zebrania wszystkich sił. I dlatego musi wykonać je sam. Duma, ale przede wszystkim miłość, nie pozwalały mu stać się ciężarem dla Wendy. Bo kimże jest teraz, jeśli nie fizycznym wrakiem, namiastką mężczyzny, w którym Wendy zakochała się z taką gotowością? Wiedział też, że jednym z najsilniejszych więzów, które ich połączyły, była wspólna pasja do fizycznego wysiłku. Teraz, gdy nie wiadomo, czy będzie choćby w stanie chodzić, wspomnienie wspólnie spędzonych chwil na wspinaczce czy bieganiu stanowiłoby dla niego katusze. Ross pamiętał moment, w którym sobie uświadomił, że kocha Wendy. Stała wówczas na występie skalnym wczepiona w ścianę i śmiała się - radość sprawiał jej sam fakt obcowania z niebezpieczeństwem. Ross trzy­ mał linę zabezpieczającą dziewczynę przed upadkiem i napawał oczy jej widokiem i szczęściem. Teraz nie byłby w stanie przed niczym jej uchronić, stałby się dla niej nie oparciem, a ciężarem. Jego ułomność nałożyłaby na Wendy więzy, które nie po­ zwoliłyby jej rozkoszować się fizycznymi przyjemnoś­ ciami bez poczucia winy. A Ross bardziej niż inni rozumiał, że dla niektórych ludzi taki styl życia jest warunkiem istnienia. Nie byłby nawet w stanie kochać się z nią. Już sama myśl o utracie czegoś tak niewyobrażalnie pięknego była nie do zniesienia. Teraz wręcz nienawidził dotyku Wendy, ponieważ z rozdzierającą siłą przypominał mu, co bezpowrotnie utracił. Wypadek wydarzył się w najgorszym możliwym momencie jego życia. Gdyby byli ze sobą dłużej, może udałoby im się stawić czoła nieszczęściu bez uszczerbku dla ich związku. Wspólnie dzielone chwile i emocje, wzajemne wspieranie się, stanowiłyby zdrową podstawę do dalszego życia we dwoje. Wspomnienia niezliczo­ nych nocy pełnych miłosnej pasji wystarczyłyby im na wiele chudych lat. Ale tworzyli parę od zaledwie kilku tygodni i ich miłość dopiero pączkowała, czerpiąc soki z pierwszych wspólnych doświadczeń i uniesień. Była nazbyt słaba, by poradzić sobie z ciężarem tak wielkiego nieszczęścia. Obserwowanie zaś, jak ich uczucie niszczałoby i więdło, byłoby dla Rossa zabójcze. A rozpacz odebrałaby mu szansę w walce o zdrowie. Najgorsze, że pokusa, by czerpać z sił Wendy, tak

26 ALISON ROBERTS hojnie mu ofiarowanych, była ogromna. Lecz jeszcze większy był strach, że mógłby jej ulec, dlatego musi w ogóle wyrzucić ją z umysłu. A to sprawiało mu niemal fizyczny ból, ponieważ przez całe dotychczasowe życie marzył o emocjonalnym wsparciu. Ale teraz, gdy jest kaleką, stałby się kimś w rodzaju emocjonalnej pijawki czerpiącej z optymizmu i radości życia Wendy. Być może za kilka miesięcy, może rok, gdy rekon­ walescencja się powiedzie, spróbują ponownie. Ale nie może prosić Wendy, by czekała. Nie ma do tego prawa, gdyż zawsze istnieje ryzyko, że jego walka o zdrowie się nie powiedzie. Nie, musi jej dać całkowitą wolność, zrobić to tak dla niej, jak i dla siebie. Wendy może nie rozumieć teraz jego decyzji lub się na nią nie godzić, ale kiedyś będzie mu za nią wdzięczna. Oznajmienie jej, że między nimi wszystko skoń­ czone, będzie najtrudniejszą rzeczą w życiu. Ale musi to zrobić, i to szybko. Może nawet jutro, jeśli tylko nadarzy się sposobność. Tak. Powie jej jutro i będzie po wszystkim. A potem rozpocznie samotną walkę. Jak przez całe swoje życie. ROZDZIAŁ DRUGI - To nie koniec. - Domyślam się. Ale przecież się nie skarżę... - Zdu­ miony głos nowego pacjenta, Martina Gallaghera, ściąg­ nął Wendy na ziemię. Nieco zmieszana przerwała na chwilę oczyszczanie skóry wokół kolejnej igły wbijanej w czoło chorego. Uświadomiła sobie, że podczas na wpół automatycznie wykonywanej czynności wypowiada na głos swoje mys li. A jeszcze niedawno szczyciła się swoim profes- jonalizmem, będąc przekonana, że żadne sprawy osobis- te nie są w stanie zakłócić rytmu jej pracy i uwagi poświęcanej podopiecznym. - Jest pan bardzo dzielny - pochwaliła go Wendy. - Choć faktem jest, że już mnie pani strasznie długo męczy. - Przepraszam, już kończę. Jak głowa? - Nieźle, zważywszy, że z tyloma sterczącymi ig­ łami pewnie wyglądam jak Frankenstein. - Wcale nie - uśmiechnęła się Wendy. - Chce pan zobaczyć? Mogę przynieść lustro. - Bardzo proszę. Lepiej sprawdzę, jaki widok czeka Gemmę, moją żonę, gdy wpadnie znów z wizytą. Może ostatnio płakała, bo już nie jestem taki przystojny jak dawniej? ^ • - - - = — — ^ ,

28 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 29 - Nie jest źle, naprawdę. Zaraz sam się pan przekona. Wendy ruszyła do magazynu w poszukiwaniu luster­ ka, pogrążając się ponownie w rozmyślaniach. Po tym, co jej ostatnio zakomunikował Ross, nie były one wesołe. To nie może być koniec ich związku, niemoż­ liwe. Uczucie tak silne, tak prawdziwe, nie może się skończyć ot tak. Nigdy nie wierzyła w miłość od pierwszego wej­ rzenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała nikogo takiego jak Ross Turnball. Wiedziała, że do końca życia nie zapomni chwili, gdy po raz pierwszy popatrzyli sobie w oczy. Zawsze myślała, że taki moment, kiedy wiadomo, że to ten jeden jedyny, wstrząśnie nią do głębi, a na niebie zaświecą gwiazdy. W istocie było zupełnie inaczej. Wendy doświadczyła uczucia spokoju i ukojenia, takiego samego jak któregoś dnia przed laty, podczas rejsu statkiem po Pacyfiku, gdy nagle z rozległej pustki oceanu wyłoniła się hipnotyzująca linia wybrzeża. Po­ dobne doznania towarzyszyły jej w tamtej chwili, kiedy spotkała Rossa. Po raz pierwszy miała wrażenie, że jej życie osiąg­ nęło pełnię i że ona sama stała się brakującą cząstką w życiu ukochanego mężczyzny. Te gwałtowne i cał­ kowicie nowe emocje wzmocniły się jeszcze, gdy Ross wyznał jej, że czuje to samo i że znalazł w niej upragnioną miłość. Dlatego mocno wątpiła, czy to, co Ross dziś powie­ dział o końcu ich związku, może być szczere. Domyślała się, że postąpił tak ze szlachetnych pobudek. W swoim mniemaniu dawał jej w ten sposób wolność, odsuwał się od niej, by nie komplikować jej życia. Tyle że ona też ma w tej sprawie coś do powiedzenia. To przede wszystkim ona ma prawo decydować, czy ktoś lub coś staje się przeszkodą w jej życiu. I tego prawa nie zamierza się zrzekać. Obruszyła się nie tylko na to, że Ross chciał decydo­ wać za nich dwoje, ale także i na to, że zwątpił w siłę, ich miłości. Jak mógł zakładać, że kiedykolwiek by go zostawiła, zwłaszcza teraz! Jak tylko będzie okazja, wszystko mu to zakomunikuje i na pewno nie będzie pokorna jak baranek. Tymczasem musi skoncentrować się na pracy. Lus­ terka nie było na swoim miejscu w podręcznym magazy­ nie i kiedy rozglądała się po małym pomieszczeniu, do środka wszedł kolega z pracy, Peter. - Nie widziałeś gdzieś lusterka? - spytała go. - Mój nowy pacjent, Martin Gallagher, chce zobaczyć, jak wygląda. - Niestety, nie. Ale pomogę ci poszukać. Mam chwilkę, bo mój pacjent jest na operacyjnym. - Pewnie Martin pójdzie na następny ogień. Lekarze chcą sprawdzić, na ile udało się zminimalizować złama­ nie przez zastosowanie wyciągu. - Zdaje się, że chłopina nieźle się urządził. - Niestety! - Wendy pokręciła głową. - Wskoczył do basenu po jakąś zabawkę córeczki, zapominając, że w tym miejscu jest płycizna. Został przetransportowany helikop­ terem wczoraj w nocy i od razu poszedł na intensywną. Ale na razie jest gorzej, niż można było przypuszczać. - W takim razie rzeczywiście czeka go zabieg. Jak się trzyma?

30 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 31 - Na razie dobrze. Powiedziałabym, że nawet aż za dobrze, zagaduje, stara się żartować. Moim zdaniem to typowy objaw szoku psychicznego, gdy pacjent broni się wszystkimi siłami, żeby nie dopuścić do siebie myśli o kalectwie. A może euforia, że nadal żyje, dodała w myślach. Jak u Rossa krótko po wypadku, dopóki jego stan nie po­ gorszył się wskutek odmy rdzenia kręgowego. Potem, gdy odzyskiwał w pełni świadomość swojego stanu, popadał w coraz głębsze przygnębienie. Zaczęły go nękać nocne koszmary, unikał kontaktu ze światem. Fakt, że był lekarzem, jedynie pogarszał sytuację, bo fachowa wiedza nasuwała mu najgorsze scenariusze rozwoju choroby. - A jak jego krewni? - pytał dalej Peter. - O wiele gorzej. Wczoraj, bezpośrednio po przyjeź­ dzie do szpitala, jego żona była kompletnie załamana. Ledwie można było z nią nawiązać kontakt - kon­ tynuowała Wendy, omiatając jednocześnie magazyn wzrokiem. - O, jest. Spod pakunków na górnej półce wystawała rączka lusterka. Wendy wspięła się na palce, ale nadal nie mogła go dosięgnąć. - Krasnoludki są na świecie... - roześmiał się Peter. - Daj, pomogę ci. - Wypraszam sobie! Mam prawie sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. I założę się, że jestem tysiąc razy sprawniejsza od ciebie, koleżko. - Zgoda, zgoda. Na bieżni czy na skałkach wolał­ bym z tobą nie konkurować. - Peter wręczył jej lusterko. - Szykuje ci się jakiś następny maraton do połknięcia w najbliższym czasie? - Maraton nie - odparła Wendy - ale przed wypad­ kiem Rossa przygotowywaliśmy się do wyścigu od oce­ anu do oceanu. - Każdy ma swoje zboczenia. - Na twarzy Petera pojawił się przesadny wyraz obrzydzenia znamionujący niechęć do wszelkiego wysiłku fizycznego. Ale natych­ miast spoważniał. - Chyba wam niełatwo. Straciliście o wiele więcej z tego, co łączy przeciętne pary. Oboje tak kochacie sport. - Masz rację. - Wendy posmutniała. - To może zabrzmieć śmiesznie, ale nawet ostatnio przestałam uprawiać jogging, w odruchu jakiejś lojalności w sto­ sunku do Rossa. Boję się, że sprawię mu przykrość, nawet jeśli o tym nie wie. - Tym bardziej nic dziwnego, że jest taki sfrust­ rowany swoim stanem. Sportsmen, wyczynowiec, a teraz może wszystko to na zawsze utracił. - Peter pokręcił głową. - Szczęście w nieszczęściu, że trafił na ciebie. Kto mu pomoże bardziej w rehabilitacji niż ty? No i ma wsparcie emocjonalne, a wiesz, że w przypadku naszych pacjentów to czasem najważ­ niejsze. - Co niekoniecznie pomaga nam się porozumieć - westchnęła. - Może dlatego, że moja obecność bez przerwy przypomina mu o tym, co stało się dla niego w tej chwili nieosiągalne. Ostatecznie spędzaliśmy ogromnie dużo czasu na aktywności fizycznej i... - Nie wątpię! - Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Daj spokój! Nie o to chodzi! - ofuknęła go, ale na wspomnienie wspólnych chwil z Rossem w łóżku ob­ lała ją fala gorąca.

32 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 33 Jak długo potrwa, zanim znów będą się mogli ko­ chać? - Będzie dobrze, zobaczysz - pocieszał łagodnie Peter. - Nie jestem taka pewna. - Palce Wendy zacisnęły się na uchwycie lusterka. - Wczoraj wieczorem, kiedy się ostatnio widzieliśmy, nie rozstaliśmy się w najlep­ szej komitywie. - A, to o to chodzi! - Peter stuknął się w czoło. - Co masz na myśli? - Spojrzała na niego zbita z tropu. - Kwiaty. Miałem ci właśnie powiedzieć, że w dyżu­ rce czeka na ciebie ogromny bukiet czerwonych róż. - Poważnie? - Wendy nie kryła zdziwienia. - Najzupełniej. Pewnie od skruszonego Rossa. - Nie sądzę. - Zmarszczyła czoło. - Przesyłanie kwiatów to zupełnie nie w jego stylu. - Skąd wiesz? Nigdy cię za nic nie przepraszał? - Nie miał powodu. - Widzisz? Więc nie wiesz, czy to nie w jego stylu. Dla mnie to klasyczne przeprosiny skruszonego faceta. - Może, ale trochę go już znam, więc obstaję przy swoim. Muszę lecieć. Na razie, i dzięki za pomoc! - Wendy rzuciła koledze uśmiech i ruszyła w stronę pokoju Martina Gallaghera. „Klasyczne" przeprosiny tym bardziej nie pasują do Rossa, myślała Wendy. Jest zbyt wielkim indywidualis­ tą, żeby wysyłać kwiaty, zwłaszcza czerwone róże. Taka forma proszenia o wybaczenie wydaje się jak na niego zbyt pospolita. Gdyby chciał ją przeprosić, to dawniej, przed wypad- kiem, zaprosiłby ją pewnie na jakąś szczególnie wyma­ gającą wspinaczkę. A teraz, gdy tamto jest niemożliwe, mogłaby się spodziewać po prostu kilku starannie dob­ ranych ciepłych słów, popartych szczerym i poważnym spojrzeniem ciemnych oczu. Wendy uświadomiła sobie nagle, że gdyby kwiaty rzeczywiście pochodziły od Rossa, czułaby się wręcz rozczarowana. W drodze do pokoju Martina Gallaghera wstąpiła do dyżurki i stwierdziwszy, że kwiaty nie mają żadnego bileciku, wstawiła je do dyżurnego wazonu. - Już jestem! - zawołała i podała lusterko pacjen­ towi. - Proszę sobie zobaczyć. - Śrub właściwie nie widać... - odrzekł z namysłem pacjent. - Też tak uważam. - A to wygląda jak opaska na włosy mojej żony. - Martin Gallagher oglądał w skupieniu metalową taśmę na głowie. - Takie urządzonko służy do podtrzymywania cięża­ rków. - Tych, które mają pomagać w odpowiednim ułoże­ niu kręgosłupa? - Tak, a przynajmniej powinny - wyjaśniła Wendy. - Ile naprawdę były w stanie zdziałać, dowiemy się dopiero po następnym prześwietleniu. - I co dalej? - To zależy od wyników badań. Możliwe, że czeka pana zabieg. - A jeśli nie będzie konieczny? - To jeszcze potrzymamy pana trochę na intensywnej. i \

34 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 35 - Po co? Czy to konieczne? - Zwykły tryb postępowania w przypadku nowych pacjentów, proszę się nie martwić. - Wendy poklepała go po ręce. Wolała nie wymieniać listy potencjalnych komplika­ cji, bo nawet zdrowego mogłyby przerazić. Spojrzała na odczyt rytmu serca i z zadowoleniem stwierdziła, że jest jak najbardziej prawidłowy. - A potem? Gdzie później trafię? - Na oddział dzienny - odpowiadała cierpliwie Wendy, krzątając się wokół pacjenta. Martin był nadal wyjątkowo rozmowny. Upewniło ją to w przekonaniu, że w ten sposób chce zagłuszyć niepokój, więc jej obowiązkiem jest mu w tym pomóc. Zresztą, nie traktowała tego jako obowiązku. Jak mało która z pielęgniarek potrafiła wczuć się w sytuację chorych, domyśleć się, co przeżywają i dla każdego znaleźć słowo pociechy. f Przy tym robiła to zupełnie naturalnie, jako coś oczywistego. Pewnie dlatego wszyscy tak do niej lgnęli. - Będę sam w pokoju? - Nie, w każdym są cztery łóżka, bo zawsze mamy natłok pacjentów. Nasz szpital, Coronation, jest centrum specjalistycznym i rehabilitacyjnym w urazach kręgo­ słupa. Trafiają tu nie tylko ofiary wypadków, ale także rekonwalescenci na okresowe badania. Generalnie wszyscy pacjenci, którzy z jakichś względów mają problemy z kręgosłupem. Jesteśmy najlepsi w kraju - oznajmiła z uśmiechem. - Jak długo pani tu pracuje? Prawie trzy lata Wendy spojrzala z namysłem w górę. - Przeniosłam się z Christchurch Hospital, gdzie zdobywałam szlify na intensywnej terapii. A jeszcze wcześniej przez kilka lat pracowałam w szpitalu w Ang­ lii, który też zajmował się schorzeniami kręgosłupa. - Sądząc po wyglądzie, nigdy bym nie zgadł, że ma pani taki staż. - Mam trzydzieści dwa lata. A jeśli wyglądam mło­ dziej, to pewnie przez włosy, bo ścinam je na krótko. - A potem je pani tak stroszy, żeby sprawiać wraże­ nie wyższej? - Nie. - Wendy roześmiała się. - Po prostu trochę biegam i uprawiam wspinaczkę. Długie włosy by mi przeszkadzały. A stawiam je na żelu, bo inaczej przypo­ minałyby rozczochraną miotłę. Martin odwzajemnił uśmiech, ale nagle skrzywił twarz. - Co się stało? - Wendy spojrzała na niego z niepo­ kojem. - Pewnie nic poważnego, ale pod głową ciągle czuję jakiś ucisk. Delikatnie wsunęła palce pod tył głowy pacjenta. Wiedziała, że gdy niemal przez cały czas leży się na wznak, w tym delikatnym miejscu nawet lekko zmierz­ wione włosy mogą doprowadzić do szału. Potem za­ częła delikatnie masować obolałą skórę. - O, dziękuję, znacznie lepiej. Martin zamknął oczy i Wendy wydawało się, że zasnął, gdy nagle odezwał się cicho: - Ja też mam trzydzieści dwa lata... - Na chwilę zamilkł. - Nawet gdybym skończył na wózku, to prze­ cież nie koniec życia, prawda?

36 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 37 - Oczywiście, że nie - odparła z przekonaniem. Było jej lżej na sercu, że pacjent przyjmuje taką ] ewentualność. Wiedziała, że nie ma szans, by Martin ponownie zaczął chodzić. Nie wiadomo też, czy będzie mógł poruszać kończynami. Rossowi przynajmniej niemal zupełnie wróciło czu­ cie w rękach, a nawet odczuwa mrowienie w stopach. , Pomyślała, że w porównaniu z Rossem jej nowy pacjent I miał strasznego pecha. Ross spadł z wysoka na rumowi- | sko, a jednak jest nadzieja na wyleczenie, natomiast Martin zdecydował się na z pozoru niewinny skok do wody, który jednak okazał się o wiele tragiczniejszy w skutkach. - Na wózku można robić niemal wszystko. Znam nawet osobę, która ma licencję pilota. j - Są też paraolimpiady... i - Jak najbardziej - przytaknęła ochoczo Wendy. 1 Dlaczego Ross nie może choć w minimalnym stopniu » podchodzić do tych spraw jak Martin? Dlaczego nawet nie próbuje bronić się przed najczarniejszymi scenariu­ szami? Czy dlatego, że aktywność fizyczna była esencją jego życia, a w dodatku w Wendy znalazł kogoś, z kim mógł dzielić swoje radości i stały się one tym intensywniej­ sze? W pamięci stanął jej żywy obraz zajęć na kursie ;, ratownictwa, gdzie po raz pierwszy spotkała Rossa. Oczekiwanie na poranną przerwę w zajęciach dłuży­ ło się w nieskończoność. W dodatku bała się, że ośle zaloty młodego ratownika, Kyle'a Dicksona, które już wzbudzały powszechną wesołość, jeszcze przybiorą na sile. Z ulgą przyjęła zatem fakt, gdy podszedł do niej inny uczestnik kursu, cichy i spokojny lekarz o nazwisku Ross Turnball. - Pani entuzjastyczne wypowiedzi na temat upra­ wiania sportu, podczas przedstawiania się, brzmiały wyjątkowo autentycznie. Domyślam się, że nie miały na celu jedynie wzbudzenia zainteresowania grupy? - Oczywiście, że nie! - parsknęła Wendy. - Napraw­ dę uwielbiam sport. - Muszę się przyznać, że ja też trochę biegam. - Tak? Gdy Wendy rozmawiała z lekarzem, z bliska jej pozytywne wrażenie jeszcze się wzmocniło. Był wysoki i szczupły, ale miał wysportowaną sylwetkę i widać było, że jest niebywale silny. Z przyjemnością oceniła jego przystojną twarz i opaloną cerę. Musiała mocno wyciągać szyję, by spojrzeć w jego ciemnobrązowe zamyślone oczy. - Biega pan dla przyjemności czy wyczynowo? - Amatorsko, ale na długie dystanse. - Uczestniczył pan kiedykolwiek w maratonie? - Skusiłem się raz czy dwa. Wendy spodobała się spokojna, rzeczowa odpo­ wiedź, w której nie było śladu samochwalstwa. Dosko­ nale pasowała do zdania, które zdążyła sobie wyrobić na jego temat - pewnego swojego fachu inteligentnego mężczyzny, który wie, czego chce od życia, i nie musi o tym trąbić całemu światu. - Bieganie traktuję właściwie jako zaprawę do

38 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 39 innych form sportu - ciągnął Ross, widząc niemą zachętę w jej oczach. - To znaczy? - Jazdy na rowerze, surfowania, trampingu. Dlatego mieszkam na zachodnim wybrzeżu. Niemal pod nosem mam wymarzone warunki do uprawiania hobby. - Ja też trochę biegam - włączył się ni stąd ni zowąd Kyle Dickson, starając się naśladować spokojny ton lekarza. - Nawet przygotowuję się do maratonu. - To interesujące - odparła z wymuszonym uśmie­ chem Wendy. Kyle był od niej dziesięć lat młodszy, a jego osten­ tacyjna pewność siebie wszystkim już zalazła za skórę. Biedak, myślała Wendy nawet z pewną litością, nie zdaje sobie sprawy, jak żałośnie wypada przy starszym koledze z kursu. Gdy ponownie napotkała spojrzenie Rossa Turnballa, dostrzegła natychmiast, że oboje odbierają natarczy­ wość Kyle'a z podobnym zażenowaniem. Widać łączy ich nie tylko umiłowanie sportu, lecz także zbliżony sposób myślenia. Wszystko to zdecydowało, że Wendy postanowiła kontynuować znajomość z przystojnym lekarzem. Choć mieli się spotykać na kursie, a potem pewnie wiele razy podczas akcji ratowniczych, chciała poznać go na mniej oficjalnej stopie, więc ze zwykłą dla siebie spontaniczno­ ścią wypytywała go o wszystko, co jej wpadło do głowy. Podobna bezpośredniość peszyła wielu innych męż­ czyzn, ale nie Rossa. Z ochotą przyjął taką konwencję i bez skrępowania odpowiadał na jej pytania, nawet te bardzo osobiste. Dowiedziała się, że ma trzydzieści siedem lat, jest kawalerem i mieszka w zaprojektowanym przez siebie domku zbudowanym z wszelką dbałością o środowisko. Powiedział jej też, że jest internistą, ale robił specjaliza­ cję z chirurgii. Im więcej Wendy o nim wiedziała, tym bardziej upewniała się, że wreszcie znalazła mężczyznę swoich marzeń. Zaproszenie go na wspólny wypad w góry było w tej sytuacji jedynie formalnością. - W sobotę wybieram się z paczką znajomych na wspinaczkę. Choć prawdę mówiąc, to dość specyficzna forma wspinaczki - dodała z szelmowskim uśmiechem, który już wkrótce Ross tak pokochał. - Bo bez użycia lin. - Hm, to chyba dość niebezpieczne. - Staramy się nie przesadzać. Poza tym nie pchamy się na siłę w górę, ale kluczymy, zbaczamy, wykorzys­ tując wszystkie naturalne punkty zaczepienia. Jak wi­ dać, to nie tylko wysiłek fizyczny, ale także umysłowy. - Rzuciła mu rozbawione spojrzenie. - Ale poradzisz sobie. To jak, jedziesz? - A sprzęt? - wahał się Ross. - Mam znajomego, który jest mniej więcej twojego wzrostu i budowy, pożyczę od niego wszystko co trzeba. Na wszelki wypadek postaram się też o linki i karabinki, gdybyś wolał jednak bardziej tradycyjną wspinaczkę. - No to załatwione! - Teraz i lekarz uśmiechał się z rozbawieniem. - Jesteśmy umówieni na randkę. - Nie poddam się tak łatwo. - W rozmyślania Wendy niespodziewanie wbił się głos Martina. - Od jednego z lekarzy dowiedziałem się, że bezpośrednio po

40 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 41 urazie może się wydawać, że jest gorzej niż w istocie. Jak długo tak będzie? - Około trzech tygodni - odparła z namysłem Wen- dy. - Do czasu poprawy przewodnictwa nerwowego między mózgiem a rdzeniem kręgowym. - To znaczy, że zanim się dowiem, jak jest napraw­ dę, mogą upłynąć wieki? Wendy ważyła słowa. Podziwiała bojowość Martina i chciała mu jakoś dodać otuchy, ale jeśli do dwudziestu czterech godzin po uszkodzeniu kręgosłupa nie widać jakichkolwiek oznak poprawy, jak w jego przypadku, rokowania są niedobre. - Postaramy się zrobić, co w naszej mocy, żeby pański stan się poprawił - odparła ostrożnie. - Zobaczy pani, że się nie dam. - Martin najwyraź­ niej wyczuł jej wahanie. - I tak trzymać. - Uśmiechnęła się do niego serdecz­ nie, poprawiając mu poduszkę pod głową. Zastanawiała się, czemu Ross nie patrzy na swoją rekonwalescencję w podobny sposób, jak na rodzaj przeciwności, z którą trzeba się zmierzyć. Czemu pod­ daje się bez walki i przyjmuje najgorszy scenariusz? To do niego zupełnie niepodobne. Czy to możliwe, że z jakichś względów zaakceptował swój los i nie stara się go zmienić? Nie, na pewno nie. Choć zna go od niedawna, nie ma wątpliwości, że nigdy nie rezygnuje i zawsze staje do konfrontacji z przeciwnościami. Pewnie ani myśli poddać się bez walki, ale chce to zrobić po swojemu, i może jest na tyle mocny, że nie szuka pomocy. Może po prostu chce walczyć sam. Od początku wyczuwała w nim samotnika, człowie­ ka izolującego się od tłumu. Wyznał jej kiedyś, że nigdy nie odczuwał potrzeby dzielenia z kimś życia na dłużej. Póki nie poznał jej. Ta niezależność objawiała się także w jego charak­ terze - miał odwagę myśleć po swojemu i po swojemu działać. Samotne zmagania ze światem ilustrował nawet wybór okolicy, odludnej i zacisznej, gdzie zbudował swój dom marzeń. Do dziś pamiętała poczucie egzotycznej baśniowości podczas kąpieli w buszu, ciepło ich rozmów i śmiech, których nie ochłodziły nawet strugi ulewnego deszczu. Ross zaprowadził ją do emanującej magicznym czarem jaskini i Wendy miała wrażenie, że nie był to przypadek, że nie chodziło tylko o schronienie się przed deszczem. Wybrał ukochane przez siebie miejsce, bo właśnie tu chciał wyznać jej miłość. Zapamiętała niemal każdy szczegół planów, które potem gorączkowo snuli na przyszłość i w których ziszczenie ślepo wierzyli. Aż zakłócił je tragiczny wy­ padek. Westchnęła cicho i postanowiła skoncentrować się na pracy. W samą porę, by jej rozkojarzenia nie zauważył dyrektor Coronation Hospital, Patrick Miller. - Jak tam nasz pacjent? - zapytał. - Jakoś się trzymam - odparł Martin. - Wendy wystarczająco o pana dba? - To najlepsza pielęgniarka, jaką sobie można wy­ obrazić! Mogę ją wziąć potem do domu?

42 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 43 - Obawiam się, że nie spodobałoby się to jej narze­ czonemu. No i pańskiej żonie, Gemmie. Właśnie przy­ szła w odwiedziny. - Patrick Miller ukradkiem spojrzał na Wendy. Domyśliła się, że przełożony wpadł jedynie po to, by ją ostrzec, że kobieta jest znów roztrzęsiona, i nieznacz­ nie skinęła głową. Musi ją trzymać w ryzach podczas wizyty u męża. Nie może pozwolić, by jej rozpacz udzieliła się Martinowi, który tak dzielnie walczy o każ­ dy okruch nadziei. - Potem jeszcze wpadnę, żeby pana zbadać - oznaj­ mił szef szpitala - a na razie przyślę panu miłe towa­ rzystwo. Gemma Gallagher miała czerwone i zapuchnięte oczy, ale starała się zachować spokój. - Popatrz, co ci narysowała 01ivia. Pocałowała męża i podała mu rysunek, na którym stały dwie postacie, jedna tyczkowate wysoka, druga mała jak fasolka, niemal sama głowa i nogi, która wyciągała do góry rączkę, by dotknąć dłoni górującej nad nią postaci. „Tatuś i 01ivia", głosił chwiejny podpis. Kobieta ujęła dłoń męża. - Damy sobie radę, wyjdziesz z tego - wydusiła przez łzy. - Ma się rozumieć. - Głos Martina brzmiał chrap­ liwie. Widać było, że walczy, by się nie rozkleić. Wendy wykorzystała wizytę żony pacjenta, by chwi­ lę odetchnąć. - Ty to masz szczęście - zagadnęła ją koleżanka, Debbie Stringer, gdy Wendy mijała dyżurkę pielęg­ niarek. - Twój tajemniczy wielbiciel znów przysłał kwiaty. - Co? - Wendy stanęła jak wryta na widok kolejnego bukietu czerwonych róż. -1 znów nie wiadomo, kto nim jest? - Niestety! - Debbie zachichotała. - Chyba się do­ myślasz, jak wszystkie jesteśmy ciekawe. - To dziwne. - Wendy patrzyła zdezorientowana na bukiet, potem nagle zdecydowała: - Nie chcę ich, możesz je sobie wziąć lub komuś dać. - A może dałabyś je Rossowi, skoro jesteś pewna, że to nie on ci je przysyła? - Po artykułach w prasie i reportażu w telewizji dosłownie tonie w kwiatach. - To może Samowi? Nie dostaje od nikogo nawet złamanego badyla. - Dobry pomysł. - Wendy aż jęknęła, unosząc ciężki bukiet, i dodała z uśmiechem: - Mam nadzieję, że nie zrozumie tego opacznie. Lubiła Sama, sąsiada z pokoju Rossa. Mimo zaawan­ sowanej paraplegii nie tracił pogody ducha. Chorował już dwadzieścia lat, a mimo to, i mimo siedemdziesiątki na karku, traktował swą chorobę jak przejściową doleg­ liwość. Gdy weszła, Sam smacznie chrapał, więc włożyła kwiaty do wazonu na parapecie. Ze skurczem serca zobaczyła, że zasłony wokół łóżka Rossa są szczelnie zaciągnięte, jak gdyby w ten sposób zupełnie odcinał się od świata. Mimo to zerknęła przez szczelinę i napotkała jego czujny wzrok.

44 ALISON ROBERTS - Cześć, kochanie - szepnęła, dotykając pieszczot­ liwie jego dłoni i poczuła, jak ogarnia ją fala miłości dla tego leżącego bezradnie mężczyzny. W tym momencie opuściły ją jakiekolwiek wątpliwo­ ści co do dalszych kroków. To nie koniec. Na pewno nie. ROZDZIAŁ TRZECI - Mam tylko kilka minut. U mojego pacjenta jest żona Wendy usadowiła się na krześle obok łóżka Rossa, trzymając go za dłoń. Dużo o tobie myślałam... o nas. ..Nas już nie ma. Przecież ci mówiłem - odparł znużonym głosem. Decyzja o zerwaniu z Wendy okazała się o wiele trudniejsza, niż przypuszczał. Dlatego musiał unikać jej towarzystwa, trzymać ją na dystans. Nie miał sił i na walkę o zdrowie, i ze swoim uczuciem. A ilekroć widział Wendy. ilekroć czuł jej zapach i dotyk, musiał trzymać sie z.całych sił w garści, by nie oszaleć. Nie chciał po raz kolejny przeżywać rozmowy o rozstaniu, tym bardziej że ni mógł jej wyjaśnić, dlaczego tak robi. Zamknął oczy. - To koniec i już. - Jeśli o mnie chodzi, nie - odparła z mocą. - Kocham cię. Ross. I nic tego nie zmieni. - Do tanga trzeba dwojga. A ja już nigdy nie zatańcze Nie wiadomo. - Uścisnęła mocniej jego dłoń, a na twarzy po raz pierwszy od dawna zagościł ów dobrze mu znany figlarny wyraz. - A poza tym mówiłeś kiedyś, że jestes koszmarnym tancerzem.

I 46 ALISON ROBERTS - Mogłem sobie oszczędzić mówienia prawdy. - Ross spochmurniał i Wendy uświadomiła sobie, że próba rozładowania atmosfery spełza na niczym. - Mo­ głem się chwalić, że tańczę jak John Travolta i Michael Jackson razem wzięci, i nigdy byś nie miała okazji się przekonać, czy mówię prawdę. - Ależ ja mam w nosie, jak tańczysz i czy w ogóle tańczysz! - wykrzyknęła Wendy i natychmiast zagryzła usta, zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało. - Ale ja nie - odparł ponuro i gwałtownie cofnął rękę. - Przepraszam. Wiesz, że nie to miałam na myśli... Westchnęła. Nie tędy droga. Musi spróbować ina­ czej. - Ross, spójrz na to obiektywnie. Rekonwalescencja posuwa się do przodu. Musisz dać sobie więcej czasu. Nie można podejmować życiowych decyzji na pod­ stawie własnych odczuć w chwili, gdy dopiero do­ chodzisz do siebie i jesteś rozchwiany psychicznie. A tym bardziej nie możesz podejmować decyzji doty­ czących nas obojga, bo zapominasz, że ja też mam coś do powiedzenia. Chcesz czy nie chcesz, twoje życie stało się moim. Ross doskonale rozumiał, o co Wendy chodzi, tym bardziej musiał udawać, że odrzuca jej argumenty. Nie mógł dać sobie wytłumaczyć, że łącząca ich miłość pokona wszystkie przeszkody, bo nie chciał czynić z ich uczucia oręża w walce o swoje zdrowie. Nie mógł pozwolić, by ukochana kobieta musiała się dla niego poswiecac bo to by oznaczalo ze ja ze soba wiaze a to by bylo dla niego nie do przyjecia MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 47 Miał pewność, że na tej rozmowie się nie skończy, trzeba więc znaleźć jakąś strategię, która w końcu przekonałaby Wendy, że powinna ułożyć sobie życie bez niego. Musi jej wytłumaczyć, że z jego punktu widzenia ich dalszy związek nie ma szans na powodzenie. Co więcej, udawać, że od samego początku nie traktował go tak powaznie jak ona. Wolał wzbudzić jej gwałtowny gniew teraz, niż potem zadawać bezustanny ból. - Zrozum - mówił znużonym głosem - musimy przestać myśleć o nas jak o parze. Spójrz na to obiektyw­ nie, jak długo się znamy? Było cudownie, przeżyliśmy wspaniały romans i pletliśmy różne rzeczy, jak to kochankowie. Ale teraz zaczęła się brutalna proza życia i czas przejrzeć na oczy. Ja już to uczyniłem i wiem, że między nami koniec. Nie ma dla nas wspólnej przyszło­ ści. - Jak możesz tak lekko mówić o tym, co przeżyliś­ my? Poza tym, czemu nie poczekasz,? Nie rób kolejnych dalekosiężnych planów, bo już zbyt boleśnie doświad­ czyliśmy ich nietrwałości. Skupmy się na tym, co jest teraz. Walczmy razem o twoje zdrowie, o nas. Napraw­ dę chcesz mnie tak szybko odsunąć? Tak ci do tego spieszno? - Tym razem nie mogła już pohamować łez. Ross westchnął. Pierwszy raz widział, jak Wendy płacze, i ten widok bardzo go poruszył. Zanim zdążył się opanować, chwycił dziewczynę za dłoń. - Nie płacz, proszę - szepnął. Zaczął się obawiać, czy jego żelazne postanowienie samotnej walki wy- __ trzyma próbę. - Dla mnie to wszystko jest o wiele ciezsze Nawet sie niedomyslasz jak

48 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 49 - To dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc?! - Bo... - Ross nie zdążył odpowiedzieć. Zasłona rozsunęła się gwałtownie. - Cześć, jak tam? - Kyle! - Wendy omal nie zatkało. Osobą, która tak bezpardonowo wtargnęła do salki i zakłóciła ich roz­ mowę, jest Kyle Dickson! Wendy czuła, że się w niej gotuje, i z trudem się powstrzymywała, by go nie wypchnąć za drzwi. Co za tupet! Przychodzi jak gdyby nigdy nic do Rossa, który przez jego głupotę i lekkomyślność może na zawsze pozostać unieruchomiony. Zerknęła szybko na Rossa, by zbadać jego reakcję, i ze zdziwieniem stwierdziła, że Ross albo nie jest zły, albo doskonale maskuje gniew. Ale zaraz ją olśniło. No tak, można się domyślić, czemu jest taki spokojny. W sytuacji, gdy Wendy zmusza go do drążenia niewy­ godnego tematu, nawet samego diabła przywitałby z ra­ dością. - No pewnie, że ja! - Z usta ratownika nie znikał denerwujący uśmieszek. Wendy zastanawiała się, czy jest jeszcze bezczelniej- szy, niż myślała, czy też tak głupi, że nie zdaje sobie sprawy z niestosowności swojego zachowania. - Widzę - odparła sucho. - Ale co ty tu robisz? - Wpadłem z wizytą, to chyba jasne. Na twarzy Rossa malował się dziwny wyraz, ni to rozbawienia, ni to ironii. Rzucał spojrzenie to na nią, to na Dicksona, jak gdyby w jego pamięci odżywały niezręczne zaloty młodego ratownika do Wendy, i za­ stanawiał się, do kogo tak naprawdę Dickson przyszedł. - Już dawno po godzinach odwiedzin - zauważyła Wendy. - Kto cię wpuścił? - Czy ja wiem? - Kyle wzruszył ramionami. - Niko­ mu nie musiałem się opowiadać. - Już tu jest, więc to bez znaczenia - wtrącił cicho Ross. Widać było, że sytuacja przestała go bawić i jest po prostu zmęczony. - Jak uważasz - mruknęła Wendy. Miała ochotę zmyć głowę aroganckiemu młodzianowi, ale przez wzgląd na Rossa zachowała milczenie. - Jak tam noga, Kyle? - spytał Ross. - O, już zapomniałem. Jak nowa. Okazało się, że to pryszcz. - Podczas akcji wyglądało to nieco inaczej - zauwa­ żyła lodowato Wendy. - Wrzeszczałeś jak obdzierany ze skóry. - Eee tam, może trochę przesadziłem. - Może jednak nie taki pryszcz, co, Kyle? - Ross mówił cicho, ale Wendy wyczuwała rosnącą w nim irytację. - Poważnie. - Kyle zdawał się nie zauważać tonu Rossa. - Okazało się, że to tylko uszkodzenie mięśnia. Ale nic się nie stało, bardzo szybko wróciłem do siebie i... - Nie mówiłem o tobie. - Ross odwrócił od niego wzrok z niechęcią, jakby mierził go sam fakt obcowania z taką głupotą. - Ten „pryszcz", o którym raczyłeś wspomnieć - podjęła Wendy nabrzmiałym z emocji głosem - sprawił, że widzisz tu Rossa w takim stanie. Gdyby nie twoja bezdenna głupota, nie gnałbyś tak szybko do przodu

50 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 51 i nie nadziałbyś się na pręt. Gdyby nie twoja histeria i wierzganie, Ross spokojnie by ci pomógł. - Pobiegłem, bo słyszałem krzyk - bronił się Kyle, jakby wreszcie dotarła do niego niestosowność jego wcześniejszych słów. - Chyba we własnej głowie. Nikt poza tobą go nie słyszał. - Zaraz, zaraz. - Widać było, że po chwilowej skrusze Kyle znowu staje się arogancki. - Przecież nie prosiłem Rossa, żeby mnie ratował. Sam bym sobie poradził. - Szkoda, że nie oznajmiłeś tego wszystkim swoim opętańczym wrzaskiem - wycedziła Wendy. - Zostawmy to - wtrącił Ross. - Co to zmieni? - Właśnie! - podchwycił Kyle. - Wiedziałem, że nie będziesz miał pretensji. - Nie o to mi chodziło. - Ross wyraźnie tracił już cierpliwość. Kyle zmrużył powieki i w jego oczach pojawił się dziwny błysk. Jak gdyby w obawie, że ktoś to zauważy, odwrócił głowę i w tym momencie dostrzegł bukiet róż na oknie. - Ładne. Dla kogo? - spytał. - A czyj to pokój? - burknęła Wendy. Kyle podszedł bliżej i uniósł róże. - To dlaczego na bileciku jest twoje imię? - Wiesz co? - Tego już Wendy było za wiele. Ofuknęła się w myślach za to, że zapomniała usunąć bilecik, i zastanawiała się, co powie Rossowi. - Myślę, że na ciebie już czas. - Przyszedłem do Rossa, nie do ciebie - rzekł wyzywająco Kyle, kątem oka zezując, czy Ross przy­ jdzie mu z pomocą. Ten jednak milczał, a Wendy nie wiedziała, czy ze zmęczenia, czy dlatego, że starał się ukryć rosnącą agresję. Zbity z tropu ratownik zaszurał nogami i od­ chodząc, mruknął: - Wpadnę, kiedy będziesz w lepszej formie. - Ten facet zawsze działał na mnie jak płachta na byka - odezwała się Wendy. - Ale tym razem... szkoda słów! Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby cię przeprosić. Jakby nie miał nic wspólnego z twoim wypadkiem! - Może obudzi się w nim poczucie winy, kiedy zobaczy mnie na wózku? Wendy wzięła głęboki oddech. Czemu Ross widzi wszystko w tak czarnych barwach? - Ty znów to samo... - powiedziała znużonym głosem. Nagle poczuła, że ma dość wszystkiego, że jest zupełnie wyzuta z energii. Widać defetyzm jest zaraź­ liwy. - O jakich kwiatach mówił Kyle? - spytał nagle Ross. - O różach, które chciałam dać Samowi, ale spał. Doszłam do wniosku, że będzie mu miło, bo nigdy nic nie dostaje. - Mądry pomysł. Kto ci je przysłał? - Nie mam pojęcia. Na bileciku było tylko moje imię. Miałam nadzieję, że ty. - Kwiaty nie są w moim stylu. Poza tym, dlaczego miałbym ci je wysyłać?

52 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 53 - No właśnie - odparła kwaśno. Jak na jeden dzień miała dość. - Muszę iść. Postaram się jeszcze wpaść po dyżurze. Może jednak zamienisz ze mną choć kilka słów w bardziej przyjaznym tonie. Odpowiedziała jej cisza. Trudno było dać jej wyraź­ niej do zrozumienia, że jest nieproszonym gościem. Wracała zamyślona do dyżurki, nagle jednak za­ trzymała się w pół kroku. Przy tablicy korkowej, na której personel wywieszał informacje i ogłoszenia, stał Kyle Dickson, udając, że coś czyta. - A cóż ty tu do diabła jeszcze robisz? Nie dostrzeg­ łeś, że Rossowi nie odpowiadają twoje wizyty? - Wendy podeszła bliżej, czując, jak rośnie w niej złość. - Co ci w ogóle strzeliło do głowy, żeby go odwiedzać! Nie pomyślałeś, że może mieć uraz i na razie wolałby nie oglądać cię na oczy? - Tego byłem nawet pewien. - Kyle wzruszył ramio­ nami i na jego twarzy pojawił się grymas uśmiechu. - Ale sądziłem, że ty będziesz chciała. - Co takiego?! - Wendy nie wierzyła własnym uszom. - Wpadłem na kilka dni do Christchurch i pomyś­ lałem, że może poszlibyśmy razem na kolację. - Z tobą jest chyba naprawdę coś nie tak. - Wendy była bardziej zdumiona niż zdenerwowana. - Niby czemu? - Grymas na ustach Kyle'a roz­ szerzał się. - Mam dziwne wrażenie, że ty i Ross nie jesteście już parą. Odwróciła szybko wzrok, by ukryć panikę w oczach. stał za parawanem łóżka Rossa i czy był w stanie podsłuchać ich rozmowę. Czuła, jak narasta w niej dzika furia. Jakim prawem ten gnojek wtarabania się w życie jej i Rossa! - Słuchaj - powiedziała cicho, ale takim tonem, że Kyle drgnął. - Już raz słyszałeś, że nie jesteś tu mile widziany. I więcej się tu nie kręć, bo zawołam ochronę. - Dobra, dobra, już się zmywam. - Kyle ruszył do wejścia i rzucił przez ramię: - Do zobaczenia. - Po moim trupie! - krzyknęła za nim Wendy. - Co to za typ? - usłyszała za sobą głos Debbie, która wracała z obchodu. - Szczeniak z ekipy ratowniczej, mojej i Rossa. Wyjątkowo wkurzający. Jak w ogóle tu wlazł? Ochrona śpi, czy co? - Raczej ma mętlik, bo co chwila ktoś tu się kręci z rodzin pacjentów... Poczekaj, odbiorę. - Debbie pod­ niosła słuchawkę i odkładając ją, rzuciła: - Szef chce cię widzieć. - Już pędzę. - Wendy ucieszyła się, że może uniknąć dalszych wywodów na temat Kyle'a Dicksona. Sama myśl o nim napawała ją odrazą. Patrick Miller wezwał Wendy, by przekazać jej re­ zultaty badania rentgenowskiego Martina Gallaghera. - Niestety, nie ma cofnięcia się objawów - oznajmił. - Chciałbym go mieć jak najszybciej na stole opera­ cyjnym. - Skoro nie ma wyboru... - Niestety. - Patrick przez chwilę siedział zamyślony Ale, ale A jak tam nasz ulubiony pacjent?- I

54 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 55 - Ross ma doła. - Wendy starannie dobierała słowa. Nie chciała wchodzić w sprawy bardziej osobiste, mimo zażyłości z dyrektorem szpitala. Zwłaszcza nie miała ochoty zwierzać się, że Ross po prostu chce ją rzucić. - Wiesz równie dobrze jak ja - odrzekł Patrick - w jakim stanie ducha są nasi pacjenci. Trudno się im dziwić, a Ross dodatkowo jest lekarzem. Ale jakoś w je­ go przypadku nie mam obaw. Jestem niemal pewny, że wyjdzie stąd o własnych siłach, choć na pewno nie bez pomocy kul czy aparatu ortopedycznego. - Obawiam się, że dla niego to za mało. - Musi zacząć inaczej myśleć o swoim ciele, za­ akceptować to, że może już nigdy nie będzie w stu procentach sprawny. A w tym ty możesz mu pomóc najlepiej. - Mam nadzieję - odparła ostrożnie. Tylko ona zdaje sobie sprawę, ile naprawdę mogłaby dla niego zrobić. Nie tylko jako pielęgniarka czy nawet ukochana kobieta. Ale przede wszystkim jako ktoś, na kim mógłby zawsze polegać. Ross nigdy nie miał nikogo tak bliskiego jak ona. Co się z nim stanie, jeśli Wendy pozwoli, by łącząca ich więź się zerwała? Ale jak przekonać Rossa, żeby przyjął jej pomoc? Po ustaleniu szczegółów dotyczących dalszej terapii Martina Gallaghera Wendy pożegnała się z Patrickiem i wróciła na oddział. Przy łóżku śpiącego Martina stał Peter. - Jak tam ukochany? - zagadnął. - Sally twierdzi, że przewodnictwo nerwowe w lewej nodze zaczyna się poprawiać. - Bo generalnie nie jest z nim źle. - Wendy kiwnęła głową. - Problem w tym, że jego interesuje tylko całkowite wyzdrowienie. Maksymalista w każdym calu. - Tak... - zadumał się Peter. - Ale to nie tylko problem Rossa. To jakiś dziwny paradoks naszych pacjentów i szpitala. Trafiają tu zwykle osoby najbar­ dziej aktywne fizycznie, dżokeje, paralotniarze, spor­ towcy. Tacy, dla których sprawność fizyczna jest pod­ stawą życia i przyjemności, i dlatego mają najwięcej do stracenia, jeśli grozi im kalectwo. Kochają zdrowie najbardziej na świecie, a jednak co chwila narażają się na jego utratę. - Zauważ, że Ross w innych warunkach nabawił się kontuzji - zaprotestowała. - Nie ganiał po osypisku dla własnej przyjemności. - Zgoda, ale dlaczego wybrał pracę w ratownictwie, która łączy się z ryzykiem? W pewnym stopniu trak­ tował to jako przedłużenie swojego hobby. - Może masz rację - rzekła Wendy z namysłem. - Ross chciał być najlepszym ratownikiem na świecie. - Kto to jest Ross? - Z łóżka Martina dobiegło ich senne mamrotanie. - Chłopak Wendy, w dodatku z branży - wyjaśnił Peter. - Jest lekarzem? - Tak, ale teraz jest pacjentem - odparła Wendy. - Tak? Tu? Co mu się stało? - Wypadek podczas akcji - wtrącił Peter. - Było o nim głośno w prasie i telewizji. - A tak! Chodzi o ten zamach bombowy. Aż trudno uwierzyć, żeby w Nowej Zelandii coś takiego... - Nikt nie chciał wierzyć. W dodatku było to

56 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 57 pierwsze zadanie nowo utworzonej ekipy ratownictwa medycznego, w której byłam ja i właśnie Ross. - Sami lekarze i pielęgniarki? - O nie. Sanitariusze, pielęgniarze, strażacy, funk­ cjonariusze Czerwonego Krzyża i obrony cywilnej. - A budowlańcy, tacy jak ja, mieliby szansę? - Nawet sporą. - Wendy odpowiadała mu z ochotą. Cieszyła się, że pacjent choć na chwilę może się oderwać od myśli o swym nieszczęściu. - Podczas zawałów ścian potrzebni są fachowcy, żeby oszacować gatunek murów, ich grubość, i tak dalej. A także do budowania konstruk­ cji podtrzymujących pozostałe ściany. - To tylko czekać, jak obaj do was dołączymy! Wendy pokiwała z uśmiechem głową, nie chcąc rozwiewać nadziei pacjenta. Podziwiała go za upór, z jakim walczył. Jak więc ma mu wyjaśnić, że jego obrażenia są o wiele poważniejsze od urazu Rossa? Nie dawało jej spokoju pytanie, dlaczego Ross, mimo o wiele większych szans na wyzdrowienie, ma bardziej pesymistyczne podejście niż Martin. A gdyby tak umie­ ścić ich w jednym pokoju? Może optymizm Martina podziałałaby zaraźliwie na Rossa? - No, czas się odwrócić - przypomniał Peter. Regularna zmiana pozycji była dla pacjentów z ura­ zami kręgosłupa kluczowa. Ale to dość skomplikowane zadanie wymagało współdziałania co najmniej dwóch osób. W dodatku nigdy nie było wiadomo, jak w tej sytuacji zareaguje organizm pacjenta. Dlatego, gdy skończyli, Wendy spytała: - Wszystko w porządku, Martin? - Chyba nie za bardzo... Peter i Wendy spojrzeli z niepokojem na monitor pracy serca. Wykres oznaczający rytm skurczy pojawiał się znacznie wolniej, jakby z ociąganiem. Skóra pacjen­ ta zaczęła przybierać nieprzyjemną sinawą barwę, a na jego czole pojawiły się kropelki potu. Nagle zapiszczała aparatura pomiarowa. - Rytm serca spada do trzydziestu - jęknął przez zaciśnięte zęby Peter. - Lecę po szefa. Patrick Miller w jednej sekundzie znalazł się przy łóżku chorego. - Dawka atropiny i adrenaliny - zaordynował. Wendy natychmiast podała zastrzyk pacjentowi. Rytm serca uległ przyspieszeniu, ale nie tak, jak by sobie życzyli. Pasemka na monitorze zaczęły tym razem skakać jak szalone. - Częstoskurcz komorowy - szepnęła Wendy. - Pacjent stracił przytomność! - Głos Petera przeciął ciszę jak brzytwa. W ułamku sekundy podsunął defib­ rylator i posmarował pierś Martina żelem, a Wendy przyłożyła elektrody. - Uwaga, ładunek dwieście dżulów. Wszyscy z niepokojem ponownie spojrzeli na moni­ tor. Wykres nie zmienił się ani na jotę. Wendy ponownie włączyła zasilanie. - Ponawiam próbę. Dwieście dżulów. Tym razem wykres wrócił do normy i z wszystkich piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Rytm nadal był szybki, ale regularny. Skóra pacjenta zaczęła nabierać normalnych barw, a on sam jęknął i zaczął ruszać powiekami. Wendy chciała już odłożyć elektrody, gdy nagle zmroził ją głos Patricka: