ROZDZIAŁ PIERWSZY
W powietrzu unosił się zapach niebezpieczeństwa.
Akcje ratunkowe w górach, w których zwykle brał
udział, bywały dość ryzykowne, ale nigdy nie czuł
podobnego zapachu jak tu. Gęstego kurzu i gorąca.
Niemytych, wyczerpanych ludzi. Strachu, który wdarł
się nagle w spokojną rzeczywistość. Czasem w nozdrza
uderzał go niestosowny w tych okolicznościach aromat
żywności lub perfum. A czasem woń krwi i straszliwy
fetor śmierci.
Gdyby miał możliwość wyboru, doktor Ross Turn-
bałl z pewnością wolałby akcję ratunkową w górach.
Czyste rześkie powietrze lub stosunkowo niegroźny
swąd palącego się drewna. Opary butwiejących roślin
unoszące się z poszycia trąconego ciężkimi butami czy
znacznie mniej przyjemny odór zdechłego oposa. Z dala
dochodziłby pomruk rodzącej się na południu burzy,
z bliska grzechot staczającej się po zboczu lawiny
kamieni, zerwanej z uwięzi nieostrożnym krokiem.
Z pewnością nie słyszałby obcego głosu ludzi w mas
kach przeciwpyłowych starających się przekrzyczeć
jazgot komunikatów radiowych i łomot narzędzi pneu
matycznych. Nie widziałby wyrazu strachu i bólu na
twarzach ofiar.
Tak, doktor Turnball zdecydowanie wolałby akcję
10 ALISON ROBERTS
ratunkową w górach, ale gdy już tu dotarł i zobaczył
rozmiar katastrofy, nie wyobrażał sobie, że mógłby być
gdzie indziej.
Chyba nikomu z jego ekipy nie przyszłoby do głowy,
że tak szybko znajdzie się w podobnej sytuacji. Poprzed
niego dnia, o godzinie piętnastej trzydzieści osiem,
w słoneczne piątkowe popołudnie, w Westgate, popular
nym centrum handlowym na przedmieściach Christ-
church, doszło do potężnej eksplozji. Niespotykane
rozmiary zniszczenia sprawiły, iż była to największa
katastrofa z tak wielką liczbą ofiar w Nowej Zelandii, co
doprowadziło do użycia po raz pierwszy nowo powstałej
ekipy ratownictwa medycznego.
Nie wyłączając najświeższych adeptów kursu ratow
nictwa, w tym doktora Turnballa. Zważywszy na kwali
fikacje zawodowe Rossa, jego obecność na kursie była
bardziej niż pożądana. Lata doświadczeń w ratownict
wie górskim plasowały go na szczycie hierarchii grupy,
ale Ross nie przestawał być chłonny wiedzy. Chciał
posiąść nowe umiejętności, które pozwoliłyby mu dzia
łać skutecznie w każdych warunkach zagrożenia życia.
Jak zwykle w podobnych sytuacjach, tak i teraz Ross
powoli oswajał się z ryzykiem i strach o własne życie
stawał się niemal nieistotny.
Odwrócił się do stojącego niżej kolegi:
- Gdybyś przytrzymał linę, mógłbym się przewiązać
w pasie i dotrzeć do tej zasypanej kobiety.
- Mnie by było łatwiej - usłyszał głos z drugiej
strony.
- Nie ma mowy. - Ross zwrócił wzrok na niewielką
figurkę w błękitnym kombinezonie, która przycupnęła
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 11
niedaleko na hałdzie gruzu. Opanowanie strachu o włas
ne życie przychodziło mu bez trudu, gdy jednak chodzi
ło o życie Wendy Watson, sprawy miały się inaczej.
- Nie mamy pojęcia, jak stabilne jest usypisko z tej
strony. Skończyłoby się na tym, że jeszcze i ciebie
trzeba by ratować.
- Jestem niższa - protestowała dziewczyna. Pod
niosła głowę w jasnopomarańczowym kasku i spojrzała
wprost w oczy starszemu koledze. -1 lżejsza. A więc jest
mniejsze ryzyko, że coś zacznie się walić.
- Nawet nie wiemy, czy ofiara żyje. - Ross ponow
nie spojrzał na leżącą w dole kobietę.
- Nie wygląda na martwą. - Optymizm Wendy
działał zaraźliwie, lecz Ross obawiał się, że więcej
w nim pobożnego życzenia niż realnej oceny sytuacji.
Rzadko się zdarzało, by ostatniego dnia poszukiwań
znajdowano jeszcze kogoś, komu można pomóc.
- Ross! - Głos Wendy drżał z przejęcia. - Poruszyła
się!
Rzeczywiście, ręka kobiety drgnęła, a palce powoli
zwinęły się w pięść. Cała ekipa ożyła, jak po zastrzyku
adrenaliny.
- Mogę zejść do niej od tyłu! - odezwał się męski
głos.
- Nie ruszaj się z miejsca, Kyle - rzucił krótko Tony
Calder, szef ekipy. Doskonale wiedział, jak powściągać
zapalczywość najmłodszych kolegów. - Żadnych po
chopnych działań, bo może być gorzej. Ty i Matt
chwycicie linę podtrzymującą Rossa i gdyby coś się
działo, natychmiast go wyciągniecie.
Dokonywanie oględzin pacjenta, gdy się wisi głową
12 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 13
na dół jak nietoperz, nie należało do stałego arsenału
profesjonalnych umiejętności Rossa. Ręce mu ciążyły,
a w skroniach pulsowała krew.
- Oddycha - zawyrokował kilka chwil później - ale
widać tylko jednostronny ruch klatki piersiowej.
- Pewnie odma opłucnowa - domyśliła się Wendy.
- Chcesz stetoskop?
- Za chwilę. - Ross masował mostek poszkodowa
nej. Gdy kobieta wydała nieartykułowany dźwięk, pod
niósł głos: - Halo, słyszy mnie pani? Jestem lekarzem,
chcę pani pomóc.
Nie uzyskawszy odpowiedzi, dalej badał pacjentkę.
- Mocny puls! - zawołał do Wendy. - Tchawica
nieskrzywiona. Brak widocznych oznak deformacji
szyjnej i poważniejszych obrażeń głowy.
Wendy opuściła mu na linie kołnierz ortopedyczny.
- Stąd tylko mogę zgadywać rozmiar - zawołała -
ale średni powinien być w sam raz.
- Na pewno. Ostatecznie to ty jesteś specem od
urazów szyjnych - odparł Ross.
Podpełzł kilka centymetrów do przodu, by nałożyć
kołnierz. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się tuman
gipsowego pyłu i spora jego część osiadła na twarzy
kobiety, a betonowy blok, na którym leżał, lekko
drgnął.
Nie tylko on to zauważył. Tony wykonał tnący ruch.
Matt i Kyle natychmiast pociągnęli linę z zawieszonym
na niej Rossem. Zjechał z hałdy gruzu i stanął na nogach,
starając się złapać równowagę.
- Trzeba jej założyć maskę tlenową! - zawołała
Wendy. Widać było, że zwłoka w akcji ratowniczej
działa na nią frustrująco. - I posłuchać jeszcze raz
oddechu. Jeśli ma odmę, trzeba zrobić dekompresję.
- Tak, ale z miejsca, gdzie wisiałem, to niebezpiecz
ne - oponował Ross. - Pod moim ciężarem cały nawis
mógłby jej spaść na głowę.
- Dla mnie wystarczy miejsca - przekonywała Wen
dy, patrząc z napięciem na całą ekipę. - Ważę tylko
czterdzieści pięć kilo.
Ross podziwiał odwagę dziewczyny. Wie, co jej
grozi, mimo to nie zamierza rezygnować. On przypusz
czalnie dokładniej oszacowałby szanse, jednakże jej
entuzjazm był zaraźliwy. Podobnie jak wiara we własne
siły. Była to mieszanina przymiotów charakteru, której
trudno było się oprzeć, i tak właśnie na nie reagował od
czasu, gdy się spotkali.
Widział u niej cechy, które i jemu nie były obce,
jednakże u Wendy bardziej się uwydatniały dzięki jej
promiennej naturze. Nic dziwnego, że szybko zadurzył
się po uszy w tej drobnej osóbce o osobowości małego
wulkanu.
- Jeśli jesteś pewna, że chcesz spróbować, masz
moją zgodę - powiedział w końcu Tony Calder.
- Jestem pewna - potwierdziła Wendy.
Była poważna i skupiona. Miała zbyt wiele inteligen
cji i doświadczenia, by nie zdawać sobie sprawy, na co
się waży.
Ross zastąpił Wendy na jej poprzednim miejscu,
żeby przekazywać jej zarówno potrzebny sprzęt, jak
i cenne rady.
- Po lewej stronie klatki piersiowej brak słyszalnego
oddechu, słaba akcja serca. - Wendy wyciągnęła
\
14 ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 15
słuchawki stetoskopu z uszu i popatrzyła na Rossa.
- Przy nałożonym kołnierzu ortopedycznym nie jestem
w stanie dostrzec tchawicy i tętnicy szyjnej, ale chora
jest coraz bledsza, mimo że daję jej sto procent tlenu.
- Miałaś rację, to przypuszczalnie odma - odezwał
się Ross. - Trzeba jej zrobić punkcję.
- Ależ nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać!
Musimy ją wyciągnąć i ty to zrobisz!
- Nie ma czasu. Jeśli to odma i jeśli jej stan pogarsza
się w takim tempie, za kilka minut dojdzie do za
trzymania akcji oddechowej. - Ross już przygotowywał
sprzęt i pakował go w worek. - Poradzisz sobie. Będę cię
instruował.
- Zgoda. - Kiwnęła głową. - Ale pamiętaj, że jestem
zdana na twoje rady, Ross.
Ross nie czuł najmniejszej obawy. Miał świadomość
tego, co sam umie i co umie Wendy.
- Znajdź drugi dół międzyżebrowy w linii oboj
czykowej - mówił spokojnie - i wprowadź igłę.
Wendy włożyła rękawiczki, przetarła spirytusem
skórę kobiety. Lekkie drżenie rąk, które nie uszło
uwagi Rossa, zniknęło natychmiast, gdy tylko wbiła
igłę w skórę.
- Musisz bez przerwy delikatnie naciskać, nieco
mocniej niż przy wchodzeniu w żyłę.
- Chyba się udało, Ross. Słyszę syk powietrza.
- Dzielna dziewczyna. Świetna robota.
- Nasza poszkodowana zaczyna nabierać rumień
ców! - zawołała. - Co dalej, Ross?
- Kroplówka. A potem zobaczymy, jak ją stamtąd
wyciągnąć.
Potrzebny był wysiłek i wiedza całej ekipy, aby
wydostać ocalałą na powierzchnię. Wyraźnie już było
widać, że kobieta dochodzi do siebie. Ciśnienie wróciło
do normy i zniknęły problemy z oddychaniem.
Uratowali jedno życie więcej. Ross wprost unosił się
nad ziemią. Radości nie kryła także Wendy, choć
wyglądała na zmęczoną. Ross zastanawiał się, ile sił ją
kosztował tak odpowiedzialny zabieg. Tymczasem pie
lęgniarze wsadzali pacjentkę do karetki i ekipa była
gotowa do dalszych działań. Przodem maszerowali
Calder i Dickson. Ross objął delikatnie Wendy i ruszyli
za nimi.
- Świetnie się spisałaś. Jestem z ciebie naprawdę
dumny.
Uśmiech, który otrzymał w podziękowaniu, zmył
cały stres i zmęczenie. Zapomniał o wrzynającym się
w ciało kombinezonie, podsypanych piaskiem oczach,
sińcach i zadrapaniach. Radości nie mącił nawet fakt, że
miażdżąc butami kawałki szkła, kierowali się do następ
nych niebezpiecznych zakamarków.
Ross zapragnął nagle przekazać Wendy, co czuje.
Powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Chciał zatrzymać
się w miejscu, wziąć ją w ramiona i całować do utraty
tchu. Ale krępował się pozostałych członków ekipy,
więc tylko mocniej ją przytulił, mając nadzieję, że choć
tak może okazać jej siłę uczuć.
- Dziękuję.
Ujrzał dobrze mu znany szelmowski uśmiech. Wen
dy, pokazując, że obce jej są wahania Rossa, rzekła
głośno i dobitnie:
- Kocham cię.
16 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 17
Nagle i Ross przestał się przejmować, czy ktoś go
usłyszy i powtórzył za nią jak echo:
- Ja też cię kocham.
Nadal miał uczucie, że unosi się w powietrzu, jak
gdyby urosły mu skrzydła. Taka euforia była dla niego
czymś zupełnie nowym. W jego życiu gościła dopiero
od kilku tygodni, od czasu gdy spotkał Wendy Watson
i odkrył niemożliwą dotychczas do wyobrażenia przyje
mność obcowania z bratnią duszą.
Z zamyślenia wytrącił go przejęty głos Kyle'a Di-
cksona:
- Uwaga, coś słyszałem! Ktoś woła o pomoc! Lecę
zobaczyć!
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, młody strażak
popędził w stronę gruzowiska. Tony Calder pokręcił
głową i zarządził systematyczne przeszukiwanie terenu.
Ross i Wendy natychmiast przeszli na swoje pozycje
w tyralierze.
Jeszcze kilka dni wcześniej był tu salon fryzjerski,
który teraz zapadł się piętro niżej, do sklepu na parterze.
Ogromu zniszczenia dokonały zawalone na wyższej
kondygnacji ściany wewnętrzne. Gdzie nie spojrzeć,
czekały zwały gruzu i zapadliska do przeszukania. Trzy
krótkie sygnały gwizdka nakazały ogólną ciszę. Roz
stawieni w różnych miejscach członkowie ekipy zaczęli
po kolei nawoływać:
- Tu ekipa ratunkowa. Czy ktoś mnie słyszy? - za
wołał jako pierwszy Ross. Odczekał pięć, dziesięć,
piętnaście sekund. Nic, cisza. - Brak odzewu.
- Tu ekipa ratunkowa - powtórzyła jak echo Wendy.
- Czy ktoś mnie słyszy?
Ross uśmiechnął się. Mimo filigranowej postury
Wendy potrafiła wydobyć z siebie zadziwiająco mocny
głos. Ale dla kogoś, kto ją dobrze znał, nie było to
zaskoczeniem. Raczej potwierdzało silną osobowość
dziewczyny i emanującą z niej niespożytą energię.
Kochanie się z nią było samo w sobie niespotykanym
przeżyciem, dotykanie jej delikatnego gibkiego ciała,
które jednak trudno by nazwać kruchym, ponieważ
i w miłości fizycznej, jak w każdym innym aspekcie
życia, ujawniał się jej zaraźliwy zapał i chęć dawania
z siebie maksimum. Rossem zawładnęła trudna do
opanowania chęć, by jak najszybciej skończyć pracę
i wraz z Wendy znaleźć się daleko od tej ponurej
scenerii. By zmyć z siebie okropieństwo ostatniej doby
intymną afirmacją życia i ich miłości.
Ponownie z zamyślenia wyrwał go głos Dicksona.
Jednakże młody strażak nie używał stosowanego przez
nich kodu poszukiwawczego - w ogóle nie używał słów.
Z jego gardła wydobywał się coraz głośniejszy roz
dzierający krzyk, w którym dopiero po chwili można
było rozróżnić słowa:
- Pomocy, pomóżcie, na rany Boga!
Nie namyślając się, Ross natychmiast ruszył w kie
runku głosu. W ciemnościach majaczyła miotająca się
postać Dicksona. Ross podszedł bliżej i od razu zro
zumiał, co się stało. Jeden z elementów zbrojenia wygiął
się podczas katastrofy pod kątem prostym i młody
ratownik nadział się na niego w ciemnościach. Stalowy
pręt przebił gruby kombinezon i tkwił w jego prawej
łydce.
- Tylko nie ruszaj nogi! Boli jak diabli! - wrzasnął
18 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 19
Dickson na widok lekarza, sam jednak nie przestawał się
miotać na wszystkie strony. Widać było, że jest w szoku.
W jakimś momencie Ross poczuł nagłe pchnięcie,
które jak policzek zupełnie przywróciło go do rzeczywi
stości, wytrącając go z marzeń o Wendy. Jednocześnie
jakąś cząstką jego umysł przyjął ze zdziwieniem, że
nadal ma poczucie, jak gdyby unosił się w powietrzu. To
zdziwienie po chwili zamieniło się w lodowate przera
żenie, gdy zrozumiał, że tym razem nie śni na jawie. To,
co się dzieje, jest najczarniejszą rzeczywistością.
Ross spadał.
Wirując w pustce, mknął na spotkanie poszarpanego
rumowiska, licząc podświadomie ułamki sekund dzielą
ce go od straszliwego bólu. Zycie, jakie znał, miało już
nigdy nie wrócić. Czuł, jak piersi rozsadza mu serce, jak
żołądek kurczy się w bolesny węzeł. Chciał krzyczeć
z rozpaczy, ale nie potrafił zmusić do posłuszeństwa
sparaliżowanego gardła. Czas przestał istnieć...
niego spoglądała, w niczym nie przypominała oblicza
Wendy.
- Kolejny koszmar? - spytała ze współczuciem pie
lęgniarka z nocnej zmiany, Megan Leggett. - Już trochę
lepiej? Przeszło?
Ross ponownie zamknął oczy. Sen coraz bardziej się
rozmywał, zostawiając za sobą przelotne błyski ponu
rych doznań. Chociaż Ross poczuł ulgę, wiedział, że
były w nim także elementy, których nie chciałby zapom
nieć: srebrna nić satysfakcji z uratowania zasypanej
kobiety, błysk światła, gdy kochał się z Wendy.
A teraz, po kilku sekundach na jawie, przelotna
radość obu wspomnień przepadła. Jak wszystko inne,
stały się częścią przeszłości. Doznaniami, których już
nigdy więcej nie doświadczy, chyba że znów zapadnie
w sen.
- Tak, dziękuję - odparł. - Przepraszam, zdaje się,
że wszystkich pobudziłem.
Koszmary Rossa zaczęły się po przewiezieniu go na
oddział szpitalny i stawały się coraz częstsze. Choć Ross
wiedział, że pomagają jego psychice uporać się ze
stresującą rzeczywistością, znosił je coraz gorzej.
- Bez obawy - uśmiechnęła się Megan. - Pańskiego
sąsiada z pokoju, Sama, nie zbudziłyby trąby jerychońs
kie. Myślę, że to jeden z plusów korzystania z aparatu
słuchowego, który w każdej chwili można wyłączyć.
Tak więc jedynie ja pana słyszałam. A skoro już tu
jestem, może coś podać?
- Nie, dziękuję.
- Może w takim razie trochę z panem posiedzę?
Chyba że chciałby pan znów pospać?
Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś
cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający
mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio
ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą
z ciemnobłękitnych oczu.
Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której
Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy
o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał
przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu
rych godzin walczył o każdy oddech, o życie.
Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał
się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na
Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś
cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający
mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio
ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą
z ciemnobłękitnych oczu.
Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której
Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy
o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał
przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu
rych godzin walczył o każdy oddech, o życie.
Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał
się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na
20 ALISON ROBERTS
- Na razie raczej nie. - Lepiej żeby ten powtarzający
się koszmar nie powrócił. - Odrobina towarzystwa
chyba by mi dobrze zrobiła, jeśli nie jest pani bardzo
zajęta.
Megan przysunęła do łóżka krzesło i usiadła.
- Skądże. Wiem, że nie powinnam kusić losu i wy
powiadać słowa na „s", ale nie da się ukryć, że na
oddziale panuje spokój jak rzadko. Uzupełniłam wszyst
kie dokumenty, a potem zrobiłam sobie prasówkę.
Gdybym pana nie usłyszała, pewnie z rozpaczy wzięła
bym się za jakąś wymyślną krzyżówkę.
Ross zmusił się do uśmiechu.
- Krzyżówki to także dla mnie średnia przyjemność.
- A co pan lubi?
- Jazdę na rowerze... piesze wycieczki, wspinaczkę
skalną- odrzekł. Przelotny uśmiech szybko znikł z jego
ust. - Może jednak powinienem się przeprosić z krzyżó
wkami...
- Trochę za wcześnie na taką decyzję - odparła
rzeczowo pielęgniarka. - Według tego, co wiem z his
torii pana choroby, rekonwalescencja przebiega bardzo
dobrze.
- Na razie wpakowali mi jakieś żelastwo do unie
ruchomienia kręgosłupa. Na lotnisku na mój widok
oszaleją ze szczęścia wszystkie detektory metalu.
- Chyba chcą pana jak najszybciej przystosować do
poruszania się na wózku inwalidzkim.
- Pewnie tak - odparł z ociąganiem Ross.
Nie był jeszcze gotowy do spokojnej konwersacji na
temat wózków inwalidzkich.
- To wspaniale! - Megan usiłowała zarazić go en-
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 21
tuzjazmem. - Zobaczy pan, jak to fantastycznie móc
samemu się poruszać.
Może jednak towarzystwo skądinąd sympatycznej
pielęgniarki nie jest najlepszym pomysłem. Ross nie był
w nastroju do tego rodzaju rozmowy. Choć w porów
naniu z wieloma innymi pacjentami może mówić o spo
rym szczęściu, ponieważ przynajmniej ma szansę na
samodzielność, choćby na wózku. Wiedział też, że jego
los nie jest przesądzony, jeśli chodzi o poruszanie się na
własnych nogach, ale wolał przygotować się na najgor
sze.
- Zdaje się, że jest pan z wybrzeża? - zagadnęła
Megan, widząc spadek nastroju pacjenta. - W Hokitika
miałam wujka, którego dawniej często odwiedzałam.
- Wychowałem się właśnie w Hoki. - Ross z ulgą
przyjął zmianę tematu. - Ale teraz mieszkam w oko
licach Charleston. Wybudowałem tam sobie dom
w buszu.
- Sam? Poważnie?
- No, może niezupełnie sam. Jeden z moich pacjen
tów jest budowlańcem i w wolnym czasie mi pomagał.
Cała praca trwała pięć lat.
- To wspaniale. - Megan podparła się na łokciu
i wsunęła dłoń pod brodę. - Mój narzeczony i ja też
marzymy o domku. A pański jak wygląda?
- Starałem się wpasować budynek w otoczenie.
Ściany ma z drewnianych bali, a dach z cedrowych
gontów, na których zainstalowałem kolektory słonecz
ne, jako główne źródło ogrzewania. Podłoga zrobiona
jest z łupek ceramicznych, a od wewnątrz ściany wyło
żone są cegłami, które pochłaniają ciepło, a potem je
22 ALISON ROBERTS
powolutku uwalniają. - Ross nie miał pojęcia, jaka
tęsknota przebija z jego głosu, gdy opisywał dom. -
W środku saloniku zainstalowałem ogromny kominek,
w którym można by piec wołu.
- Pewnie nie może się pan doczekać, żeby tam
pojechać.
- Nie mam po co. Już w nim nie mogę mieszkać.
- Niby czemu?
- Dom stoi na zupełnym pustkowiu - beznamiętnie
odparł Ross. - A teren jest pełen nierówności. Poza tym
budynek jest dwukondygnacyjny. Sypialnie i główna
łazienka są na piętrze. Na dole jest tylko toaleta i prysz
nic, chyba że brać pod uwagę wannę, która znajduje się
o kilka mil od budynku w buszu.
- Ma pan wannę w buszu? - Megan nie kryła
zdziwienia.
- Jak najbardziej. - Ross uśmiechnął się na widok
zdumienia na jej twarzy. - Starą żeliwną wannę z noga
mi w kształcie zwierzęcych łap z pazurami. Z poblis
kiego strumienia doprowadzam wodę i podgrzewam ją
gazem. Można się moczyć, mając nad głową gwiazdy,
a za jedyne towarzystwo kilka starych drzew rimu
i sówkę morepork.
- Ależ to brzmi romantycznie...
- Możliwe... - Ross zamilkł, pogrążając się w zamy
śleniu.
Przygotowując to nietypowe miejsce ablucji, nie
myślał w kategoriach „romantyczności". Ale tak było
jedynie do czasu, gdy pokazał je Wendy.
Była nim zachwycona, podobnie jak całym domem. |
Uwielbiała też dreszczyk emocji, gdy przechadzała się
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 23
w pobliżu starych szybów kopalnianych, a znajdująca
się za domem jaskinia u stóp wapiennego wzgórza
zupełnie ją oczarowała.
To właśnie tam, gdy chowali się przed ulewą, Ross
wyznał jej miiość. Wendy rozumiała, jak trudno mu
opisać uczucia, których doświadcza po raz pierwszy
w życiu. Słuchała spokojnie, trzymając w dłoniach jego
ręce, z uroczystą miną, jakiej by się po niej nigdy nie
spodziewał.
Gdy skończył, odparła poważnie:
- Jesteśmy bratnimi duszami, Ross. Ja ciebie rów
nież kocham i zawsze będę kochała.
Megan źle zrozumiała jego milczenie.
- Nie ma się co martwić. W dzisiejszych czasach
istnieje masa udogodnień dla osób z uszkodzeniem
kręgosłupa, które pozwalają sobie radzić w każdej
sytuacji. Wielu naszych pacjentów potrzebuje wózka
jedynie na parę godzin dziennie. Chodzenie może się
okazać zupełnie możliwe.
- O kulach lub z aparatem ortopedycznym - odparł
gorzko. - Zapomniała pani też dodać, że część pacjen
tów już na zawsze skazana jest na wózek.
Zapadła niezręczna cisza.
- Ma pan nadal rodzinę w Hokitika? - Megan
pospiesznie wróciła do przerwanego poprzednio wątku.
- Niestety, nie - odparł krótko, zastanawiając się,
jak zakończyć szybko rozmowę, a jednocześnie nie
urazić pielęgniarki.
Z kłopotu wybawiło go przybycie reszty personelu
nocnego i Megan zostawiła go, żeby przekazać oddział
zmienniczce.
24 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 25
Ross odetchnął. Nawet bez wyciągania wspomnień
z dzieciństwa był w wystarczająco złej formie psychicz
nej.
Pomyślał, że w dużej mierze z uwagi na jego dotych
czasowe życie emocjonalne konieczność zerwania
z Wendy napawa go tak czarną rozpaczą. Nikt nigdy nie
okazywał mu tyle bezwarunkowej miłości co ona. Nikt
inny tak doskonale nie pasował do niego pod względem
światopoglądu. A teraz musi ten cenny dar odrzucić,
nawet nim się nie nacieszywszy.
Żal za tym, co on i Wendy mogli razem stworzyć, był
chyba większy niż żal za utratą możliwości chodzenia.
Ale nie miał wyboru. Rekonwalescencji, obojętnie jak
długiej, będzie musiał podporządkować cały swój czas
i energię. Pod względem fizycznym i psychicznym ma
to być najtrudniejsze zadanie, z jakim kiedykolwiek się
zmierzył, wymagające zebrania wszystkich sił. I dlatego
musi wykonać je sam.
Duma, ale przede wszystkim miłość, nie pozwalały
mu stać się ciężarem dla Wendy. Bo kimże jest teraz,
jeśli nie fizycznym wrakiem, namiastką mężczyzny,
w którym Wendy zakochała się z taką gotowością?
Wiedział też, że jednym z najsilniejszych więzów,
które ich połączyły, była wspólna pasja do fizycznego
wysiłku. Teraz, gdy nie wiadomo, czy będzie choćby
w stanie chodzić, wspomnienie wspólnie spędzonych
chwil na wspinaczce czy bieganiu stanowiłoby dla niego
katusze.
Ross pamiętał moment, w którym sobie uświadomił,
że kocha Wendy. Stała wówczas na występie skalnym
wczepiona w ścianę i śmiała się - radość sprawiał jej
sam fakt obcowania z niebezpieczeństwem. Ross trzy
mał linę zabezpieczającą dziewczynę przed upadkiem
i napawał oczy jej widokiem i szczęściem.
Teraz nie byłby w stanie przed niczym jej uchronić,
stałby się dla niej nie oparciem, a ciężarem. Jego
ułomność nałożyłaby na Wendy więzy, które nie po
zwoliłyby jej rozkoszować się fizycznymi przyjemnoś
ciami bez poczucia winy. A Ross bardziej niż inni
rozumiał, że dla niektórych ludzi taki styl życia jest
warunkiem istnienia.
Nie byłby nawet w stanie kochać się z nią. Już sama
myśl o utracie czegoś tak niewyobrażalnie pięknego
była nie do zniesienia. Teraz wręcz nienawidził dotyku
Wendy, ponieważ z rozdzierającą siłą przypominał mu,
co bezpowrotnie utracił.
Wypadek wydarzył się w najgorszym możliwym
momencie jego życia. Gdyby byli ze sobą dłużej, może
udałoby im się stawić czoła nieszczęściu bez uszczerbku
dla ich związku. Wspólnie dzielone chwile i emocje,
wzajemne wspieranie się, stanowiłyby zdrową podstawę
do dalszego życia we dwoje. Wspomnienia niezliczo
nych nocy pełnych miłosnej pasji wystarczyłyby im na
wiele chudych lat.
Ale tworzyli parę od zaledwie kilku tygodni i ich
miłość dopiero pączkowała, czerpiąc soki z pierwszych
wspólnych doświadczeń i uniesień. Była nazbyt słaba,
by poradzić sobie z ciężarem tak wielkiego nieszczęścia.
Obserwowanie zaś, jak ich uczucie niszczałoby i więdło,
byłoby dla Rossa zabójcze. A rozpacz odebrałaby mu
szansę w walce o zdrowie.
Najgorsze, że pokusa, by czerpać z sił Wendy, tak
26 ALISON ROBERTS
hojnie mu ofiarowanych, była ogromna. Lecz jeszcze
większy był strach, że mógłby jej ulec, dlatego musi
w ogóle wyrzucić ją z umysłu. A to sprawiało mu niemal
fizyczny ból, ponieważ przez całe dotychczasowe życie
marzył o emocjonalnym wsparciu. Ale teraz, gdy jest
kaleką, stałby się kimś w rodzaju emocjonalnej pijawki
czerpiącej z optymizmu i radości życia Wendy.
Być może za kilka miesięcy, może rok, gdy rekon
walescencja się powiedzie, spróbują ponownie. Ale nie
może prosić Wendy, by czekała. Nie ma do tego prawa,
gdyż zawsze istnieje ryzyko, że jego walka o zdrowie się
nie powiedzie.
Nie, musi jej dać całkowitą wolność, zrobić to tak dla
niej, jak i dla siebie. Wendy może nie rozumieć teraz
jego decyzji lub się na nią nie godzić, ale kiedyś będzie
mu za nią wdzięczna.
Oznajmienie jej, że między nimi wszystko skoń
czone, będzie najtrudniejszą rzeczą w życiu. Ale musi to
zrobić, i to szybko. Może nawet jutro, jeśli tylko nadarzy
się sposobność.
Tak. Powie jej jutro i będzie po wszystkim. A potem
rozpocznie samotną walkę. Jak przez całe swoje życie.
ROZDZIAŁ DRUGI
- To nie koniec.
- Domyślam się. Ale przecież się nie skarżę... - Zdu
miony głos nowego pacjenta, Martina Gallaghera, ściąg
nął Wendy na ziemię.
Nieco zmieszana przerwała na chwilę oczyszczanie
skóry wokół kolejnej igły wbijanej w czoło chorego.
Uświadomiła sobie, że podczas na wpół automatycznie
wykonywanej czynności wypowiada na głos swoje mys
li. A jeszcze niedawno szczyciła się swoim profes-
jonalizmem, będąc przekonana, że żadne sprawy osobis-
te nie są w stanie zakłócić rytmu jej pracy i uwagi
poświęcanej podopiecznym.
- Jest pan bardzo dzielny - pochwaliła go Wendy.
- Choć faktem jest, że już mnie pani strasznie długo
męczy.
- Przepraszam, już kończę. Jak głowa?
- Nieźle, zważywszy, że z tyloma sterczącymi ig
łami pewnie wyglądam jak Frankenstein.
- Wcale nie - uśmiechnęła się Wendy. - Chce pan
zobaczyć? Mogę przynieść lustro.
- Bardzo proszę. Lepiej sprawdzę, jaki widok czeka
Gemmę, moją żonę, gdy wpadnie znów z wizytą. Może
ostatnio płakała, bo już nie jestem taki przystojny jak
dawniej?
^ • - - - = — — ^ ,
28 ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 29
- Nie jest źle, naprawdę. Zaraz sam się pan przekona.
Wendy ruszyła do magazynu w poszukiwaniu luster
ka, pogrążając się ponownie w rozmyślaniach. Po tym,
co jej ostatnio zakomunikował Ross, nie były one
wesołe. To nie może być koniec ich związku, niemoż
liwe. Uczucie tak silne, tak prawdziwe, nie może się
skończyć ot tak.
Nigdy nie wierzyła w miłość od pierwszego wej
rzenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała nikogo
takiego jak Ross Turnball. Wiedziała, że do końca życia
nie zapomni chwili, gdy po raz pierwszy popatrzyli
sobie w oczy.
Zawsze myślała, że taki moment, kiedy wiadomo, że
to ten jeden jedyny, wstrząśnie nią do głębi, a na niebie
zaświecą gwiazdy. W istocie było zupełnie inaczej.
Wendy doświadczyła uczucia spokoju i ukojenia,
takiego samego jak któregoś dnia przed laty, podczas
rejsu statkiem po Pacyfiku, gdy nagle z rozległej pustki
oceanu wyłoniła się hipnotyzująca linia wybrzeża. Po
dobne doznania towarzyszyły jej w tamtej chwili, kiedy
spotkała Rossa.
Po raz pierwszy miała wrażenie, że jej życie osiąg
nęło pełnię i że ona sama stała się brakującą cząstką
w życiu ukochanego mężczyzny. Te gwałtowne i cał
kowicie nowe emocje wzmocniły się jeszcze, gdy Ross
wyznał jej, że czuje to samo i że znalazł w niej
upragnioną miłość.
Dlatego mocno wątpiła, czy to, co Ross dziś powie
dział o końcu ich związku, może być szczere. Domyślała
się, że postąpił tak ze szlachetnych pobudek. W swoim
mniemaniu dawał jej w ten sposób wolność, odsuwał się
od niej, by nie komplikować jej życia. Tyle że ona też
ma w tej sprawie coś do powiedzenia. To przede
wszystkim ona ma prawo decydować, czy ktoś lub coś
staje się przeszkodą w jej życiu.
I tego prawa nie zamierza się zrzekać.
Obruszyła się nie tylko na to, że Ross chciał decydo
wać za nich dwoje, ale także i na to, że zwątpił w siłę, ich
miłości. Jak mógł zakładać, że kiedykolwiek by go
zostawiła, zwłaszcza teraz! Jak tylko będzie okazja,
wszystko mu to zakomunikuje i na pewno nie będzie
pokorna jak baranek.
Tymczasem musi skoncentrować się na pracy. Lus
terka nie było na swoim miejscu w podręcznym magazy
nie i kiedy rozglądała się po małym pomieszczeniu, do
środka wszedł kolega z pracy, Peter.
- Nie widziałeś gdzieś lusterka? - spytała go. - Mój
nowy pacjent, Martin Gallagher, chce zobaczyć, jak
wygląda.
- Niestety, nie. Ale pomogę ci poszukać. Mam
chwilkę, bo mój pacjent jest na operacyjnym.
- Pewnie Martin pójdzie na następny ogień. Lekarze
chcą sprawdzić, na ile udało się zminimalizować złama
nie przez zastosowanie wyciągu.
- Zdaje się, że chłopina nieźle się urządził.
- Niestety! - Wendy pokręciła głową. - Wskoczył do
basenu po jakąś zabawkę córeczki, zapominając, że w tym
miejscu jest płycizna. Został przetransportowany helikop
terem wczoraj w nocy i od razu poszedł na intensywną.
Ale na razie jest gorzej, niż można było przypuszczać.
- W takim razie rzeczywiście czeka go zabieg. Jak
się trzyma?
30 ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 31
- Na razie dobrze. Powiedziałabym, że nawet aż za
dobrze, zagaduje, stara się żartować. Moim zdaniem to
typowy objaw szoku psychicznego, gdy pacjent broni
się wszystkimi siłami, żeby nie dopuścić do siebie myśli
o kalectwie.
A może euforia, że nadal żyje, dodała w myślach. Jak
u Rossa krótko po wypadku, dopóki jego stan nie po
gorszył się wskutek odmy rdzenia kręgowego. Potem,
gdy odzyskiwał w pełni świadomość swojego stanu,
popadał w coraz głębsze przygnębienie. Zaczęły go nękać
nocne koszmary, unikał kontaktu ze światem. Fakt, że był
lekarzem, jedynie pogarszał sytuację, bo fachowa wiedza
nasuwała mu najgorsze scenariusze rozwoju choroby.
- A jak jego krewni? - pytał dalej Peter.
- O wiele gorzej. Wczoraj, bezpośrednio po przyjeź
dzie do szpitala, jego żona była kompletnie załamana.
Ledwie można było z nią nawiązać kontakt - kon
tynuowała Wendy, omiatając jednocześnie magazyn
wzrokiem. - O, jest.
Spod pakunków na górnej półce wystawała rączka
lusterka. Wendy wspięła się na palce, ale nadal nie
mogła go dosięgnąć.
- Krasnoludki są na świecie... - roześmiał się Peter.
- Daj, pomogę ci.
- Wypraszam sobie! Mam prawie sto pięćdziesiąt
pięć centymetrów wzrostu. I założę się, że jestem tysiąc
razy sprawniejsza od ciebie, koleżko.
- Zgoda, zgoda. Na bieżni czy na skałkach wolał
bym z tobą nie konkurować. - Peter wręczył jej lusterko.
- Szykuje ci się jakiś następny maraton do połknięcia
w najbliższym czasie?
- Maraton nie - odparła Wendy - ale przed wypad
kiem Rossa przygotowywaliśmy się do wyścigu od oce
anu do oceanu.
- Każdy ma swoje zboczenia. - Na twarzy Petera
pojawił się przesadny wyraz obrzydzenia znamionujący
niechęć do wszelkiego wysiłku fizycznego. Ale natych
miast spoważniał. - Chyba wam niełatwo. Straciliście
o wiele więcej z tego, co łączy przeciętne pary. Oboje
tak kochacie sport.
- Masz rację. - Wendy posmutniała. - To może
zabrzmieć śmiesznie, ale nawet ostatnio przestałam
uprawiać jogging, w odruchu jakiejś lojalności w sto
sunku do Rossa. Boję się, że sprawię mu przykrość,
nawet jeśli o tym nie wie.
- Tym bardziej nic dziwnego, że jest taki sfrust
rowany swoim stanem. Sportsmen, wyczynowiec,
a teraz może wszystko to na zawsze utracił. - Peter
pokręcił głową. - Szczęście w nieszczęściu, że trafił
na ciebie. Kto mu pomoże bardziej w rehabilitacji niż
ty? No i ma wsparcie emocjonalne, a wiesz, że
w przypadku naszych pacjentów to czasem najważ
niejsze.
- Co niekoniecznie pomaga nam się porozumieć -
westchnęła. - Może dlatego, że moja obecność bez
przerwy przypomina mu o tym, co stało się dla niego
w tej chwili nieosiągalne. Ostatecznie spędzaliśmy
ogromnie dużo czasu na aktywności fizycznej i...
- Nie wątpię! - Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Daj spokój! Nie o to chodzi! - ofuknęła go, ale na
wspomnienie wspólnych chwil z Rossem w łóżku ob
lała ją fala gorąca.
32 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 33
Jak długo potrwa, zanim znów będą się mogli ko
chać?
- Będzie dobrze, zobaczysz - pocieszał łagodnie
Peter.
- Nie jestem taka pewna. - Palce Wendy zacisnęły
się na uchwycie lusterka. - Wczoraj wieczorem, kiedy
się ostatnio widzieliśmy, nie rozstaliśmy się w najlep
szej komitywie.
- A, to o to chodzi! - Peter stuknął się w czoło.
- Co masz na myśli? - Spojrzała na niego zbita
z tropu.
- Kwiaty. Miałem ci właśnie powiedzieć, że w dyżu
rce czeka na ciebie ogromny bukiet czerwonych róż.
- Poważnie? - Wendy nie kryła zdziwienia.
- Najzupełniej. Pewnie od skruszonego Rossa.
- Nie sądzę. - Zmarszczyła czoło. - Przesyłanie
kwiatów to zupełnie nie w jego stylu.
- Skąd wiesz? Nigdy cię za nic nie przepraszał?
- Nie miał powodu.
- Widzisz? Więc nie wiesz, czy to nie w jego stylu.
Dla mnie to klasyczne przeprosiny skruszonego faceta.
- Może, ale trochę go już znam, więc obstaję przy
swoim. Muszę lecieć. Na razie, i dzięki za pomoc!
- Wendy rzuciła koledze uśmiech i ruszyła w stronę
pokoju Martina Gallaghera.
„Klasyczne" przeprosiny tym bardziej nie pasują do
Rossa, myślała Wendy. Jest zbyt wielkim indywidualis
tą, żeby wysyłać kwiaty, zwłaszcza czerwone róże. Taka
forma proszenia o wybaczenie wydaje się jak na niego
zbyt pospolita.
Gdyby chciał ją przeprosić, to dawniej, przed wypad-
kiem, zaprosiłby ją pewnie na jakąś szczególnie wyma
gającą wspinaczkę. A teraz, gdy tamto jest niemożliwe,
mogłaby się spodziewać po prostu kilku starannie dob
ranych ciepłych słów, popartych szczerym i poważnym
spojrzeniem ciemnych oczu.
Wendy uświadomiła sobie nagle, że gdyby kwiaty
rzeczywiście pochodziły od Rossa, czułaby się wręcz
rozczarowana.
W drodze do pokoju Martina Gallaghera wstąpiła do
dyżurki i stwierdziwszy, że kwiaty nie mają żadnego
bileciku, wstawiła je do dyżurnego wazonu.
- Już jestem! - zawołała i podała lusterko pacjen
towi. - Proszę sobie zobaczyć.
- Śrub właściwie nie widać... - odrzekł z namysłem
pacjent.
- Też tak uważam.
- A to wygląda jak opaska na włosy mojej żony.
- Martin Gallagher oglądał w skupieniu metalową taśmę
na głowie.
- Takie urządzonko służy do podtrzymywania cięża
rków.
- Tych, które mają pomagać w odpowiednim ułoże
niu kręgosłupa?
- Tak, a przynajmniej powinny - wyjaśniła Wendy.
- Ile naprawdę były w stanie zdziałać, dowiemy się
dopiero po następnym prześwietleniu.
- I co dalej?
- To zależy od wyników badań. Możliwe, że czeka
pana zabieg.
- A jeśli nie będzie konieczny?
- To jeszcze potrzymamy pana trochę na intensywnej.
i
\
34 ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 35
- Po co? Czy to konieczne?
- Zwykły tryb postępowania w przypadku nowych
pacjentów, proszę się nie martwić. - Wendy poklepała
go po ręce.
Wolała nie wymieniać listy potencjalnych komplika
cji, bo nawet zdrowego mogłyby przerazić. Spojrzała na
odczyt rytmu serca i z zadowoleniem stwierdziła, że jest
jak najbardziej prawidłowy.
- A potem? Gdzie później trafię?
- Na oddział dzienny - odpowiadała cierpliwie
Wendy, krzątając się wokół pacjenta.
Martin był nadal wyjątkowo rozmowny. Upewniło ją
to w przekonaniu, że w ten sposób chce zagłuszyć
niepokój, więc jej obowiązkiem jest mu w tym pomóc.
Zresztą, nie traktowała tego jako obowiązku. Jak mało
która z pielęgniarek potrafiła wczuć się w sytuację
chorych, domyśleć się, co przeżywają i dla każdego
znaleźć słowo pociechy. f
Przy tym robiła to zupełnie naturalnie, jako coś
oczywistego. Pewnie dlatego wszyscy tak do niej lgnęli.
- Będę sam w pokoju?
- Nie, w każdym są cztery łóżka, bo zawsze mamy
natłok pacjentów. Nasz szpital, Coronation, jest centrum
specjalistycznym i rehabilitacyjnym w urazach kręgo
słupa. Trafiają tu nie tylko ofiary wypadków, ale także
rekonwalescenci na okresowe badania. Generalnie
wszyscy pacjenci, którzy z jakichś względów mają
problemy z kręgosłupem. Jesteśmy najlepsi w kraju -
oznajmiła z uśmiechem.
- Jak długo pani tu pracuje?
Prawie trzy lata Wendy spojrzala z namysłem
w górę. - Przeniosłam się z Christchurch Hospital, gdzie
zdobywałam szlify na intensywnej terapii. A jeszcze
wcześniej przez kilka lat pracowałam w szpitalu w Ang
lii, który też zajmował się schorzeniami kręgosłupa.
- Sądząc po wyglądzie, nigdy bym nie zgadł, że ma
pani taki staż.
- Mam trzydzieści dwa lata. A jeśli wyglądam mło
dziej, to pewnie przez włosy, bo ścinam je na krótko.
- A potem je pani tak stroszy, żeby sprawiać wraże
nie wyższej?
- Nie. - Wendy roześmiała się. - Po prostu trochę
biegam i uprawiam wspinaczkę. Długie włosy by mi
przeszkadzały. A stawiam je na żelu, bo inaczej przypo
minałyby rozczochraną miotłę.
Martin odwzajemnił uśmiech, ale nagle skrzywił
twarz.
- Co się stało? - Wendy spojrzała na niego z niepo
kojem.
- Pewnie nic poważnego, ale pod głową ciągle czuję
jakiś ucisk.
Delikatnie wsunęła palce pod tył głowy pacjenta.
Wiedziała, że gdy niemal przez cały czas leży się na
wznak, w tym delikatnym miejscu nawet lekko zmierz
wione włosy mogą doprowadzić do szału. Potem za
częła delikatnie masować obolałą skórę.
- O, dziękuję, znacznie lepiej.
Martin zamknął oczy i Wendy wydawało się, że
zasnął, gdy nagle odezwał się cicho:
- Ja też mam trzydzieści dwa lata... - Na chwilę
zamilkł. - Nawet gdybym skończył na wózku, to prze
cież nie koniec życia, prawda?
36 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 37
- Oczywiście, że nie - odparła z przekonaniem.
Było jej lżej na sercu, że pacjent przyjmuje taką ]
ewentualność. Wiedziała, że nie ma szans, by Martin
ponownie zaczął chodzić. Nie wiadomo też, czy będzie
mógł poruszać kończynami.
Rossowi przynajmniej niemal zupełnie wróciło czu
cie w rękach, a nawet odczuwa mrowienie w stopach. ,
Pomyślała, że w porównaniu z Rossem jej nowy pacjent I
miał strasznego pecha. Ross spadł z wysoka na rumowi- |
sko, a jednak jest nadzieja na wyleczenie, natomiast
Martin zdecydował się na z pozoru niewinny skok do
wody, który jednak okazał się o wiele tragiczniejszy
w skutkach.
- Na wózku można robić niemal wszystko. Znam
nawet osobę, która ma licencję pilota. j
- Są też paraolimpiady... i
- Jak najbardziej - przytaknęła ochoczo Wendy. 1
Dlaczego Ross nie może choć w minimalnym stopniu »
podchodzić do tych spraw jak Martin? Dlaczego nawet
nie próbuje bronić się przed najczarniejszymi scenariu
szami?
Czy dlatego, że aktywność fizyczna była esencją jego
życia, a w dodatku w Wendy znalazł kogoś, z kim mógł
dzielić swoje radości i stały się one tym intensywniej
sze?
W pamięci stanął jej żywy obraz zajęć na kursie ;,
ratownictwa, gdzie po raz pierwszy spotkała Rossa.
Oczekiwanie na poranną przerwę w zajęciach dłuży
ło się w nieskończoność. W dodatku bała się, że ośle
zaloty młodego ratownika, Kyle'a Dicksona, które już
wzbudzały powszechną wesołość, jeszcze przybiorą na
sile.
Z ulgą przyjęła zatem fakt, gdy podszedł do niej inny
uczestnik kursu, cichy i spokojny lekarz o nazwisku
Ross Turnball.
- Pani entuzjastyczne wypowiedzi na temat upra
wiania sportu, podczas przedstawiania się, brzmiały
wyjątkowo autentycznie. Domyślam się, że nie miały na
celu jedynie wzbudzenia zainteresowania grupy?
- Oczywiście, że nie! - parsknęła Wendy. - Napraw
dę uwielbiam sport.
- Muszę się przyznać, że ja też trochę biegam.
- Tak?
Gdy Wendy rozmawiała z lekarzem, z bliska jej
pozytywne wrażenie jeszcze się wzmocniło. Był wysoki
i szczupły, ale miał wysportowaną sylwetkę i widać
było, że jest niebywale silny. Z przyjemnością oceniła
jego przystojną twarz i opaloną cerę. Musiała mocno
wyciągać szyję, by spojrzeć w jego ciemnobrązowe
zamyślone oczy.
- Biega pan dla przyjemności czy wyczynowo?
- Amatorsko, ale na długie dystanse.
- Uczestniczył pan kiedykolwiek w maratonie?
- Skusiłem się raz czy dwa.
Wendy spodobała się spokojna, rzeczowa odpo
wiedź, w której nie było śladu samochwalstwa. Dosko
nale pasowała do zdania, które zdążyła sobie wyrobić na
jego temat - pewnego swojego fachu inteligentnego
mężczyzny, który wie, czego chce od życia, i nie musi
o tym trąbić całemu światu.
- Bieganie traktuję właściwie jako zaprawę do
38 ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 39
innych form sportu - ciągnął Ross, widząc niemą
zachętę w jej oczach.
- To znaczy?
- Jazdy na rowerze, surfowania, trampingu. Dlatego
mieszkam na zachodnim wybrzeżu. Niemal pod nosem
mam wymarzone warunki do uprawiania hobby.
- Ja też trochę biegam - włączył się ni stąd ni zowąd
Kyle Dickson, starając się naśladować spokojny ton
lekarza. - Nawet przygotowuję się do maratonu.
- To interesujące - odparła z wymuszonym uśmie
chem Wendy.
Kyle był od niej dziesięć lat młodszy, a jego osten
tacyjna pewność siebie wszystkim już zalazła za skórę.
Biedak, myślała Wendy nawet z pewną litością, nie
zdaje sobie sprawy, jak żałośnie wypada przy starszym
koledze z kursu.
Gdy ponownie napotkała spojrzenie Rossa Turnballa,
dostrzegła natychmiast, że oboje odbierają natarczy
wość Kyle'a z podobnym zażenowaniem. Widać łączy
ich nie tylko umiłowanie sportu, lecz także zbliżony
sposób myślenia.
Wszystko to zdecydowało, że Wendy postanowiła
kontynuować znajomość z przystojnym lekarzem. Choć
mieli się spotykać na kursie, a potem pewnie wiele razy
podczas akcji ratowniczych, chciała poznać go na mniej
oficjalnej stopie, więc ze zwykłą dla siebie spontaniczno
ścią wypytywała go o wszystko, co jej wpadło do głowy.
Podobna bezpośredniość peszyła wielu innych męż
czyzn, ale nie Rossa. Z ochotą przyjął taką konwencję
i bez skrępowania odpowiadał na jej pytania, nawet te
bardzo osobiste.
Dowiedziała się, że ma trzydzieści siedem lat, jest
kawalerem i mieszka w zaprojektowanym przez siebie
domku zbudowanym z wszelką dbałością o środowisko.
Powiedział jej też, że jest internistą, ale robił specjaliza
cję z chirurgii.
Im więcej Wendy o nim wiedziała, tym bardziej
upewniała się, że wreszcie znalazła mężczyznę swoich
marzeń. Zaproszenie go na wspólny wypad w góry było
w tej sytuacji jedynie formalnością.
- W sobotę wybieram się z paczką znajomych na
wspinaczkę. Choć prawdę mówiąc, to dość specyficzna
forma wspinaczki - dodała z szelmowskim uśmiechem,
który już wkrótce Ross tak pokochał. - Bo bez użycia lin.
- Hm, to chyba dość niebezpieczne.
- Staramy się nie przesadzać. Poza tym nie pchamy
się na siłę w górę, ale kluczymy, zbaczamy, wykorzys
tując wszystkie naturalne punkty zaczepienia. Jak wi
dać, to nie tylko wysiłek fizyczny, ale także umysłowy.
- Rzuciła mu rozbawione spojrzenie. - Ale poradzisz
sobie. To jak, jedziesz?
- A sprzęt? - wahał się Ross.
- Mam znajomego, który jest mniej więcej twojego
wzrostu i budowy, pożyczę od niego wszystko co trzeba.
Na wszelki wypadek postaram się też o linki i karabinki,
gdybyś wolał jednak bardziej tradycyjną wspinaczkę.
- No to załatwione! - Teraz i lekarz uśmiechał się
z rozbawieniem. - Jesteśmy umówieni na randkę.
- Nie poddam się tak łatwo. - W rozmyślania
Wendy niespodziewanie wbił się głos Martina. - Od
jednego z lekarzy dowiedziałem się, że bezpośrednio po
40 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 41
urazie może się wydawać, że jest gorzej niż w istocie.
Jak długo tak będzie?
- Około trzech tygodni - odparła z namysłem Wen-
dy. - Do czasu poprawy przewodnictwa nerwowego
między mózgiem a rdzeniem kręgowym.
- To znaczy, że zanim się dowiem, jak jest napraw
dę, mogą upłynąć wieki?
Wendy ważyła słowa. Podziwiała bojowość Martina
i chciała mu jakoś dodać otuchy, ale jeśli do dwudziestu
czterech godzin po uszkodzeniu kręgosłupa nie widać
jakichkolwiek oznak poprawy, jak w jego przypadku,
rokowania są niedobre.
- Postaramy się zrobić, co w naszej mocy, żeby
pański stan się poprawił - odparła ostrożnie.
- Zobaczy pani, że się nie dam. - Martin najwyraź
niej wyczuł jej wahanie.
- I tak trzymać. - Uśmiechnęła się do niego serdecz
nie, poprawiając mu poduszkę pod głową.
Zastanawiała się, czemu Ross nie patrzy na swoją
rekonwalescencję w podobny sposób, jak na rodzaj
przeciwności, z którą trzeba się zmierzyć. Czemu pod
daje się bez walki i przyjmuje najgorszy scenariusz? To
do niego zupełnie niepodobne. Czy to możliwe, że
z jakichś względów zaakceptował swój los i nie stara się
go zmienić?
Nie, na pewno nie. Choć zna go od niedawna, nie
ma wątpliwości, że nigdy nie rezygnuje i zawsze
staje do konfrontacji z przeciwnościami. Pewnie ani
myśli poddać się bez walki, ale chce to zrobić po
swojemu, i może jest na tyle mocny, że nie szuka
pomocy.
Może po prostu chce walczyć sam.
Od początku wyczuwała w nim samotnika, człowie
ka izolującego się od tłumu. Wyznał jej kiedyś, że nigdy
nie odczuwał potrzeby dzielenia z kimś życia na dłużej.
Póki nie poznał jej.
Ta niezależność objawiała się także w jego charak
terze - miał odwagę myśleć po swojemu i po swojemu
działać. Samotne zmagania ze światem ilustrował nawet
wybór okolicy, odludnej i zacisznej, gdzie zbudował
swój dom marzeń.
Do dziś pamiętała poczucie egzotycznej baśniowości
podczas kąpieli w buszu, ciepło ich rozmów i śmiech,
których nie ochłodziły nawet strugi ulewnego deszczu.
Ross zaprowadził ją do emanującej magicznym czarem
jaskini i Wendy miała wrażenie, że nie był to przypadek,
że nie chodziło tylko o schronienie się przed deszczem.
Wybrał ukochane przez siebie miejsce, bo właśnie tu
chciał wyznać jej miłość.
Zapamiętała niemal każdy szczegół planów, które
potem gorączkowo snuli na przyszłość i w których
ziszczenie ślepo wierzyli. Aż zakłócił je tragiczny wy
padek.
Westchnęła cicho i postanowiła skoncentrować się na
pracy.
W samą porę, by jej rozkojarzenia nie zauważył
dyrektor Coronation Hospital, Patrick Miller.
- Jak tam nasz pacjent? - zapytał.
- Jakoś się trzymam - odparł Martin.
- Wendy wystarczająco o pana dba?
- To najlepsza pielęgniarka, jaką sobie można wy
obrazić! Mogę ją wziąć potem do domu?
42 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 43
- Obawiam się, że nie spodobałoby się to jej narze
czonemu. No i pańskiej żonie, Gemmie. Właśnie przy
szła w odwiedziny. - Patrick Miller ukradkiem spojrzał
na Wendy.
Domyśliła się, że przełożony wpadł jedynie po to, by
ją ostrzec, że kobieta jest znów roztrzęsiona, i nieznacz
nie skinęła głową. Musi ją trzymać w ryzach podczas
wizyty u męża. Nie może pozwolić, by jej rozpacz
udzieliła się Martinowi, który tak dzielnie walczy o każ
dy okruch nadziei.
- Potem jeszcze wpadnę, żeby pana zbadać - oznaj
mił szef szpitala - a na razie przyślę panu miłe towa
rzystwo.
Gemma Gallagher miała czerwone i zapuchnięte
oczy, ale starała się zachować spokój.
- Popatrz, co ci narysowała 01ivia.
Pocałowała męża i podała mu rysunek, na którym
stały dwie postacie, jedna tyczkowate wysoka, druga
mała jak fasolka, niemal sama głowa i nogi, która
wyciągała do góry rączkę, by dotknąć dłoni górującej
nad nią postaci. „Tatuś i 01ivia", głosił chwiejny
podpis.
Kobieta ujęła dłoń męża.
- Damy sobie radę, wyjdziesz z tego - wydusiła
przez łzy.
- Ma się rozumieć. - Głos Martina brzmiał chrap
liwie. Widać było, że walczy, by się nie rozkleić.
Wendy wykorzystała wizytę żony pacjenta, by chwi
lę odetchnąć.
- Ty to masz szczęście - zagadnęła ją koleżanka,
Debbie Stringer, gdy Wendy mijała dyżurkę pielęg
niarek. - Twój tajemniczy wielbiciel znów przysłał
kwiaty.
- Co? - Wendy stanęła jak wryta na widok kolejnego
bukietu czerwonych róż. -1 znów nie wiadomo, kto nim
jest?
- Niestety! - Debbie zachichotała. - Chyba się do
myślasz, jak wszystkie jesteśmy ciekawe.
- To dziwne. - Wendy patrzyła zdezorientowana na
bukiet, potem nagle zdecydowała: - Nie chcę ich,
możesz je sobie wziąć lub komuś dać.
- A może dałabyś je Rossowi, skoro jesteś pewna,
że to nie on ci je przysyła?
- Po artykułach w prasie i reportażu w telewizji
dosłownie tonie w kwiatach.
- To może Samowi? Nie dostaje od nikogo nawet
złamanego badyla.
- Dobry pomysł. - Wendy aż jęknęła, unosząc ciężki
bukiet, i dodała z uśmiechem: - Mam nadzieję, że nie
zrozumie tego opacznie.
Lubiła Sama, sąsiada z pokoju Rossa. Mimo zaawan
sowanej paraplegii nie tracił pogody ducha. Chorował
już dwadzieścia lat, a mimo to, i mimo siedemdziesiątki
na karku, traktował swą chorobę jak przejściową doleg
liwość.
Gdy weszła, Sam smacznie chrapał, więc włożyła
kwiaty do wazonu na parapecie. Ze skurczem serca
zobaczyła, że zasłony wokół łóżka Rossa są szczelnie
zaciągnięte, jak gdyby w ten sposób zupełnie odcinał się
od świata. Mimo to zerknęła przez szczelinę i napotkała
jego czujny wzrok.
44 ALISON ROBERTS
- Cześć, kochanie - szepnęła, dotykając pieszczot
liwie jego dłoni i poczuła, jak ogarnia ją fala miłości dla
tego leżącego bezradnie mężczyzny.
W tym momencie opuściły ją jakiekolwiek wątpliwo
ści co do dalszych kroków.
To nie koniec. Na pewno nie.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Mam tylko kilka minut. U mojego pacjenta jest żona
Wendy usadowiła się na krześle obok łóżka Rossa,
trzymając go za dłoń.
Dużo o tobie myślałam... o nas.
..Nas już nie ma. Przecież ci mówiłem - odparł
znużonym głosem.
Decyzja o zerwaniu z Wendy okazała się o wiele
trudniejsza, niż przypuszczał. Dlatego musiał unikać jej
towarzystwa, trzymać ją na dystans. Nie miał sił i na
walkę o zdrowie, i ze swoim uczuciem. A ilekroć widział
Wendy. ilekroć czuł jej zapach i dotyk, musiał trzymać sie
z.całych sił w garści, by nie oszaleć. Nie chciał po raz
kolejny przeżywać rozmowy o rozstaniu, tym bardziej że ni
mógł jej wyjaśnić, dlaczego tak robi. Zamknął oczy.
- To koniec i już.
- Jeśli o mnie chodzi, nie - odparła z mocą. - Kocham
cię. Ross. I nic tego nie zmieni.
- Do tanga trzeba dwojga. A ja już nigdy nie zatańcze
Nie wiadomo. - Uścisnęła mocniej jego dłoń, a na twarzy
po raz pierwszy od dawna zagościł ów dobrze mu
znany figlarny wyraz. - A poza tym mówiłeś kiedyś, że jestes
koszmarnym tancerzem.
I
46 ALISON ROBERTS
- Mogłem sobie oszczędzić mówienia prawdy.
- Ross spochmurniał i Wendy uświadomiła sobie, że
próba rozładowania atmosfery spełza na niczym. - Mo
głem się chwalić, że tańczę jak John Travolta i Michael
Jackson razem wzięci, i nigdy byś nie miała okazji się
przekonać, czy mówię prawdę.
- Ależ ja mam w nosie, jak tańczysz i czy w ogóle
tańczysz! - wykrzyknęła Wendy i natychmiast zagryzła
usta, zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało.
- Ale ja nie - odparł ponuro i gwałtownie cofnął
rękę.
- Przepraszam. Wiesz, że nie to miałam na myśli...
Westchnęła. Nie tędy droga. Musi spróbować ina
czej.
- Ross, spójrz na to obiektywnie. Rekonwalescencja
posuwa się do przodu. Musisz dać sobie więcej czasu.
Nie można podejmować życiowych decyzji na pod
stawie własnych odczuć w chwili, gdy dopiero do
chodzisz do siebie i jesteś rozchwiany psychicznie.
A tym bardziej nie możesz podejmować decyzji doty
czących nas obojga, bo zapominasz, że ja też mam coś
do powiedzenia. Chcesz czy nie chcesz, twoje życie
stało się moim.
Ross doskonale rozumiał, o co Wendy chodzi, tym
bardziej musiał udawać, że odrzuca jej argumenty. Nie
mógł dać sobie wytłumaczyć, że łącząca ich miłość
pokona wszystkie przeszkody, bo nie chciał czynić z ich
uczucia oręża w walce o swoje zdrowie. Nie mógł
pozwolić, by ukochana kobieta musiała się dla niego
poswiecac bo to by oznaczalo ze ja ze soba wiaze a to by
bylo dla niego nie do przyjecia
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 47
Miał pewność, że na tej rozmowie się nie skończy,
trzeba więc znaleźć jakąś strategię, która w końcu
przekonałaby Wendy, że powinna ułożyć sobie życie
bez niego.
Musi jej wytłumaczyć, że z jego punktu widzenia ich
dalszy związek nie ma szans na powodzenie. Co więcej,
udawać, że od samego początku nie traktował go tak
powaznie jak ona. Wolał wzbudzić jej gwałtowny gniew
teraz, niż potem zadawać bezustanny ból.
- Zrozum - mówił znużonym głosem - musimy
przestać myśleć o nas jak o parze. Spójrz na to obiektyw
nie, jak długo się znamy? Było cudownie, przeżyliśmy
wspaniały romans i pletliśmy różne rzeczy, jak to
kochankowie. Ale teraz zaczęła się brutalna proza życia
i czas przejrzeć na oczy. Ja już to uczyniłem i wiem, że
między nami koniec. Nie ma dla nas wspólnej przyszło
ści.
- Jak możesz tak lekko mówić o tym, co przeżyliś
my? Poza tym, czemu nie poczekasz,? Nie rób kolejnych
dalekosiężnych planów, bo już zbyt boleśnie doświad
czyliśmy ich nietrwałości. Skupmy się na tym, co jest
teraz. Walczmy razem o twoje zdrowie, o nas. Napraw
dę chcesz mnie tak szybko odsunąć? Tak ci do tego
spieszno? - Tym razem nie mogła już pohamować łez.
Ross westchnął. Pierwszy raz widział, jak Wendy
płacze, i ten widok bardzo go poruszył. Zanim zdążył się
opanować, chwycił dziewczynę za dłoń.
- Nie płacz, proszę - szepnął. Zaczął się obawiać,
czy jego żelazne postanowienie samotnej walki wy-
__ trzyma próbę. - Dla mnie to wszystko jest o wiele ciezsze
Nawet sie niedomyslasz jak
48 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 49
- To dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc?!
- Bo... - Ross nie zdążył odpowiedzieć. Zasłona
rozsunęła się gwałtownie.
- Cześć, jak tam?
- Kyle! - Wendy omal nie zatkało. Osobą, która tak
bezpardonowo wtargnęła do salki i zakłóciła ich roz
mowę, jest Kyle Dickson! Wendy czuła, że się w niej
gotuje, i z trudem się powstrzymywała, by go nie
wypchnąć za drzwi.
Co za tupet! Przychodzi jak gdyby nigdy nic do
Rossa, który przez jego głupotę i lekkomyślność może
na zawsze pozostać unieruchomiony.
Zerknęła szybko na Rossa, by zbadać jego reakcję,
i ze zdziwieniem stwierdziła, że Ross albo nie jest zły,
albo doskonale maskuje gniew. Ale zaraz ją olśniło. No
tak, można się domyślić, czemu jest taki spokojny.
W sytuacji, gdy Wendy zmusza go do drążenia niewy
godnego tematu, nawet samego diabła przywitałby z ra
dością.
- No pewnie, że ja! - Z usta ratownika nie znikał
denerwujący uśmieszek.
Wendy zastanawiała się, czy jest jeszcze bezczelniej-
szy, niż myślała, czy też tak głupi, że nie zdaje sobie
sprawy z niestosowności swojego zachowania.
- Widzę - odparła sucho. - Ale co ty tu robisz?
- Wpadłem z wizytą, to chyba jasne.
Na twarzy Rossa malował się dziwny wyraz, ni to
rozbawienia, ni to ironii. Rzucał spojrzenie to na nią, to
na Dicksona, jak gdyby w jego pamięci odżywały
niezręczne zaloty młodego ratownika do Wendy, i za
stanawiał się, do kogo tak naprawdę Dickson przyszedł.
- Już dawno po godzinach odwiedzin - zauważyła
Wendy. - Kto cię wpuścił?
- Czy ja wiem? - Kyle wzruszył ramionami. - Niko
mu nie musiałem się opowiadać.
- Już tu jest, więc to bez znaczenia - wtrącił cicho
Ross. Widać było, że sytuacja przestała go bawić i jest
po prostu zmęczony.
- Jak uważasz - mruknęła Wendy. Miała ochotę
zmyć głowę aroganckiemu młodzianowi, ale przez
wzgląd na Rossa zachowała milczenie.
- Jak tam noga, Kyle? - spytał Ross.
- O, już zapomniałem. Jak nowa. Okazało się, że to
pryszcz.
- Podczas akcji wyglądało to nieco inaczej - zauwa
żyła lodowato Wendy. - Wrzeszczałeś jak obdzierany
ze skóry.
- Eee tam, może trochę przesadziłem.
- Może jednak nie taki pryszcz, co, Kyle? - Ross
mówił cicho, ale Wendy wyczuwała rosnącą w nim
irytację.
- Poważnie. - Kyle zdawał się nie zauważać tonu
Rossa. - Okazało się, że to tylko uszkodzenie mięśnia.
Ale nic się nie stało, bardzo szybko wróciłem do siebie
i...
- Nie mówiłem o tobie. - Ross odwrócił od niego
wzrok z niechęcią, jakby mierził go sam fakt obcowania
z taką głupotą.
- Ten „pryszcz", o którym raczyłeś wspomnieć -
podjęła Wendy nabrzmiałym z emocji głosem - sprawił,
że widzisz tu Rossa w takim stanie. Gdyby nie twoja
bezdenna głupota, nie gnałbyś tak szybko do przodu
50 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 51
i nie nadziałbyś się na pręt. Gdyby nie twoja histeria
i wierzganie, Ross spokojnie by ci pomógł.
- Pobiegłem, bo słyszałem krzyk - bronił się Kyle,
jakby wreszcie dotarła do niego niestosowność jego
wcześniejszych słów.
- Chyba we własnej głowie. Nikt poza tobą go nie
słyszał.
- Zaraz, zaraz. - Widać było, że po chwilowej
skrusze Kyle znowu staje się arogancki. - Przecież nie
prosiłem Rossa, żeby mnie ratował. Sam bym sobie
poradził.
- Szkoda, że nie oznajmiłeś tego wszystkim swoim
opętańczym wrzaskiem - wycedziła Wendy.
- Zostawmy to - wtrącił Ross. - Co to zmieni?
- Właśnie! - podchwycił Kyle. - Wiedziałem, że nie
będziesz miał pretensji.
- Nie o to mi chodziło. - Ross wyraźnie tracił już
cierpliwość.
Kyle zmrużył powieki i w jego oczach pojawił się
dziwny błysk. Jak gdyby w obawie, że ktoś to zauważy,
odwrócił głowę i w tym momencie dostrzegł bukiet róż
na oknie.
- Ładne. Dla kogo? - spytał.
- A czyj to pokój? - burknęła Wendy.
Kyle podszedł bliżej i uniósł róże.
- To dlaczego na bileciku jest twoje imię?
- Wiesz co? - Tego już Wendy było za wiele.
Ofuknęła się w myślach za to, że zapomniała usunąć
bilecik, i zastanawiała się, co powie Rossowi. - Myślę,
że na ciebie już czas.
- Przyszedłem do Rossa, nie do ciebie - rzekł
wyzywająco Kyle, kątem oka zezując, czy Ross przy
jdzie mu z pomocą.
Ten jednak milczał, a Wendy nie wiedziała, czy ze
zmęczenia, czy dlatego, że starał się ukryć rosnącą
agresję. Zbity z tropu ratownik zaszurał nogami i od
chodząc, mruknął:
- Wpadnę, kiedy będziesz w lepszej formie.
- Ten facet zawsze działał na mnie jak płachta na
byka - odezwała się Wendy. - Ale tym razem... szkoda
słów! Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby cię
przeprosić. Jakby nie miał nic wspólnego z twoim
wypadkiem!
- Może obudzi się w nim poczucie winy, kiedy
zobaczy mnie na wózku?
Wendy wzięła głęboki oddech. Czemu Ross widzi
wszystko w tak czarnych barwach?
- Ty znów to samo... - powiedziała znużonym
głosem.
Nagle poczuła, że ma dość wszystkiego, że jest
zupełnie wyzuta z energii. Widać defetyzm jest zaraź
liwy.
- O jakich kwiatach mówił Kyle? - spytał nagle
Ross.
- O różach, które chciałam dać Samowi, ale spał.
Doszłam do wniosku, że będzie mu miło, bo nigdy nic
nie dostaje.
- Mądry pomysł. Kto ci je przysłał?
- Nie mam pojęcia. Na bileciku było tylko moje
imię. Miałam nadzieję, że ty.
- Kwiaty nie są w moim stylu. Poza tym, dlaczego
miałbym ci je wysyłać?
52 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 53
- No właśnie - odparła kwaśno. Jak na jeden dzień
miała dość. - Muszę iść. Postaram się jeszcze wpaść po
dyżurze. Może jednak zamienisz ze mną choć kilka słów
w bardziej przyjaznym tonie.
Odpowiedziała jej cisza. Trudno było dać jej wyraź
niej do zrozumienia, że jest nieproszonym gościem.
Wracała zamyślona do dyżurki, nagle jednak za
trzymała się w pół kroku. Przy tablicy korkowej, na
której personel wywieszał informacje i ogłoszenia, stał
Kyle Dickson, udając, że coś czyta.
- A cóż ty tu do diabła jeszcze robisz? Nie dostrzeg
łeś, że Rossowi nie odpowiadają twoje wizyty? - Wendy
podeszła bliżej, czując, jak rośnie w niej złość. - Co ci
w ogóle strzeliło do głowy, żeby go odwiedzać! Nie
pomyślałeś, że może mieć uraz i na razie wolałby nie
oglądać cię na oczy?
- Tego byłem nawet pewien. - Kyle wzruszył ramio
nami i na jego twarzy pojawił się grymas uśmiechu. -
Ale sądziłem, że ty będziesz chciała.
- Co takiego?! - Wendy nie wierzyła własnym
uszom.
- Wpadłem na kilka dni do Christchurch i pomyś
lałem, że może poszlibyśmy razem na kolację.
- Z tobą jest chyba naprawdę coś nie tak. - Wendy
była bardziej zdumiona niż zdenerwowana.
- Niby czemu? - Grymas na ustach Kyle'a roz
szerzał się. - Mam dziwne wrażenie, że ty i Ross nie
jesteście już parą.
Odwróciła szybko wzrok, by ukryć panikę w oczach.
stał za parawanem łóżka Rossa i czy był w stanie
podsłuchać ich rozmowę. Czuła, jak narasta w niej dzika
furia. Jakim prawem ten gnojek wtarabania się w życie
jej i Rossa!
- Słuchaj - powiedziała cicho, ale takim tonem, że
Kyle drgnął. - Już raz słyszałeś, że nie jesteś tu mile
widziany. I więcej się tu nie kręć, bo zawołam ochronę.
- Dobra, dobra, już się zmywam. - Kyle ruszył do
wejścia i rzucił przez ramię: - Do zobaczenia.
- Po moim trupie! - krzyknęła za nim Wendy.
- Co to za typ? - usłyszała za sobą głos Debbie, która
wracała z obchodu.
- Szczeniak z ekipy ratowniczej, mojej i Rossa.
Wyjątkowo wkurzający. Jak w ogóle tu wlazł? Ochrona
śpi, czy co?
- Raczej ma mętlik, bo co chwila ktoś tu się kręci
z rodzin pacjentów... Poczekaj, odbiorę. - Debbie pod
niosła słuchawkę i odkładając ją, rzuciła: - Szef chce cię
widzieć.
- Już pędzę. - Wendy ucieszyła się, że może uniknąć
dalszych wywodów na temat Kyle'a Dicksona. Sama
myśl o nim napawała ją odrazą.
Patrick Miller wezwał Wendy, by przekazać jej re
zultaty badania rentgenowskiego Martina Gallaghera.
- Niestety, nie ma cofnięcia się objawów - oznajmił.
- Chciałbym go mieć jak najszybciej na stole opera
cyjnym.
- Skoro nie ma wyboru...
- Niestety. - Patrick przez chwilę siedział zamyślony
Ale, ale A jak tam nasz ulubiony pacjent?-
I
54 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 55
- Ross ma doła. - Wendy starannie dobierała słowa.
Nie chciała wchodzić w sprawy bardziej osobiste, mimo
zażyłości z dyrektorem szpitala. Zwłaszcza nie miała
ochoty zwierzać się, że Ross po prostu chce ją rzucić.
- Wiesz równie dobrze jak ja - odrzekł Patrick -
w jakim stanie ducha są nasi pacjenci. Trudno się im
dziwić, a Ross dodatkowo jest lekarzem. Ale jakoś w je
go przypadku nie mam obaw. Jestem niemal pewny, że
wyjdzie stąd o własnych siłach, choć na pewno nie bez
pomocy kul czy aparatu ortopedycznego.
- Obawiam się, że dla niego to za mało.
- Musi zacząć inaczej myśleć o swoim ciele, za
akceptować to, że może już nigdy nie będzie w stu
procentach sprawny. A w tym ty możesz mu pomóc
najlepiej.
- Mam nadzieję - odparła ostrożnie.
Tylko ona zdaje sobie sprawę, ile naprawdę mogłaby
dla niego zrobić. Nie tylko jako pielęgniarka czy nawet
ukochana kobieta. Ale przede wszystkim jako ktoś, na
kim mógłby zawsze polegać. Ross nigdy nie miał
nikogo tak bliskiego jak ona. Co się z nim stanie, jeśli
Wendy pozwoli, by łącząca ich więź się zerwała? Ale
jak przekonać Rossa, żeby przyjął jej pomoc?
Po ustaleniu szczegółów dotyczących dalszej terapii
Martina Gallaghera Wendy pożegnała się z Patrickiem
i wróciła na oddział. Przy łóżku śpiącego Martina stał
Peter.
- Jak tam ukochany? - zagadnął. - Sally twierdzi, że
przewodnictwo nerwowe w lewej nodze zaczyna się
poprawiać.
- Bo generalnie nie jest z nim źle. - Wendy kiwnęła
głową. - Problem w tym, że jego interesuje tylko
całkowite wyzdrowienie. Maksymalista w każdym calu.
- Tak... - zadumał się Peter. - Ale to nie tylko
problem Rossa. To jakiś dziwny paradoks naszych
pacjentów i szpitala. Trafiają tu zwykle osoby najbar
dziej aktywne fizycznie, dżokeje, paralotniarze, spor
towcy. Tacy, dla których sprawność fizyczna jest pod
stawą życia i przyjemności, i dlatego mają najwięcej do
stracenia, jeśli grozi im kalectwo. Kochają zdrowie
najbardziej na świecie, a jednak co chwila narażają się
na jego utratę.
- Zauważ, że Ross w innych warunkach nabawił się
kontuzji - zaprotestowała. - Nie ganiał po osypisku dla
własnej przyjemności.
- Zgoda, ale dlaczego wybrał pracę w ratownictwie,
która łączy się z ryzykiem? W pewnym stopniu trak
tował to jako przedłużenie swojego hobby.
- Może masz rację - rzekła Wendy z namysłem. -
Ross chciał być najlepszym ratownikiem na świecie.
- Kto to jest Ross? - Z łóżka Martina dobiegło ich
senne mamrotanie.
- Chłopak Wendy, w dodatku z branży - wyjaśnił
Peter.
- Jest lekarzem?
- Tak, ale teraz jest pacjentem - odparła Wendy.
- Tak? Tu? Co mu się stało?
- Wypadek podczas akcji - wtrącił Peter. - Było
o nim głośno w prasie i telewizji.
- A tak! Chodzi o ten zamach bombowy. Aż trudno
uwierzyć, żeby w Nowej Zelandii coś takiego...
- Nikt nie chciał wierzyć. W dodatku było to
56 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 57
pierwsze zadanie nowo utworzonej ekipy ratownictwa
medycznego, w której byłam ja i właśnie Ross.
- Sami lekarze i pielęgniarki?
- O nie. Sanitariusze, pielęgniarze, strażacy, funk
cjonariusze Czerwonego Krzyża i obrony cywilnej.
- A budowlańcy, tacy jak ja, mieliby szansę?
- Nawet sporą. - Wendy odpowiadała mu z ochotą.
Cieszyła się, że pacjent choć na chwilę może się oderwać
od myśli o swym nieszczęściu. - Podczas zawałów ścian
potrzebni są fachowcy, żeby oszacować gatunek murów,
ich grubość, i tak dalej. A także do budowania konstruk
cji podtrzymujących pozostałe ściany.
- To tylko czekać, jak obaj do was dołączymy!
Wendy pokiwała z uśmiechem głową, nie chcąc
rozwiewać nadziei pacjenta. Podziwiała go za upór,
z jakim walczył. Jak więc ma mu wyjaśnić, że jego
obrażenia są o wiele poważniejsze od urazu Rossa?
Nie dawało jej spokoju pytanie, dlaczego Ross, mimo
o wiele większych szans na wyzdrowienie, ma bardziej
pesymistyczne podejście niż Martin. A gdyby tak umie
ścić ich w jednym pokoju? Może optymizm Martina
podziałałaby zaraźliwie na Rossa?
- No, czas się odwrócić - przypomniał Peter.
Regularna zmiana pozycji była dla pacjentów z ura
zami kręgosłupa kluczowa. Ale to dość skomplikowane
zadanie wymagało współdziałania co najmniej dwóch
osób. W dodatku nigdy nie było wiadomo, jak w tej
sytuacji zareaguje organizm pacjenta. Dlatego, gdy
skończyli, Wendy spytała:
- Wszystko w porządku, Martin?
- Chyba nie za bardzo...
Peter i Wendy spojrzeli z niepokojem na monitor
pracy serca. Wykres oznaczający rytm skurczy pojawiał
się znacznie wolniej, jakby z ociąganiem. Skóra pacjen
ta zaczęła przybierać nieprzyjemną sinawą barwę, a na
jego czole pojawiły się kropelki potu. Nagle zapiszczała
aparatura pomiarowa.
- Rytm serca spada do trzydziestu - jęknął przez
zaciśnięte zęby Peter. - Lecę po szefa.
Patrick Miller w jednej sekundzie znalazł się przy
łóżku chorego.
- Dawka atropiny i adrenaliny - zaordynował.
Wendy natychmiast podała zastrzyk pacjentowi.
Rytm serca uległ przyspieszeniu, ale nie tak, jak by sobie
życzyli. Pasemka na monitorze zaczęły tym razem
skakać jak szalone.
- Częstoskurcz komorowy - szepnęła Wendy.
- Pacjent stracił przytomność! - Głos Petera przeciął
ciszę jak brzytwa. W ułamku sekundy podsunął defib
rylator i posmarował pierś Martina żelem, a Wendy
przyłożyła elektrody.
- Uwaga, ładunek dwieście dżulów.
Wszyscy z niepokojem ponownie spojrzeli na moni
tor. Wykres nie zmienił się ani na jotę. Wendy ponownie
włączyła zasilanie.
- Ponawiam próbę. Dwieście dżulów.
Tym razem wykres wrócił do normy i z wszystkich
piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Rytm nadal był
szybki, ale regularny. Skóra pacjenta zaczęła nabierać
normalnych barw, a on sam jęknął i zaczął ruszać
powiekami. Wendy chciała już odłożyć elektrody, gdy
nagle zmroził ją głos Patricka:
ROZDZIAŁ PIERWSZY W powietrzu unosił się zapach niebezpieczeństwa. Akcje ratunkowe w górach, w których zwykle brał udział, bywały dość ryzykowne, ale nigdy nie czuł podobnego zapachu jak tu. Gęstego kurzu i gorąca. Niemytych, wyczerpanych ludzi. Strachu, który wdarł się nagle w spokojną rzeczywistość. Czasem w nozdrza uderzał go niestosowny w tych okolicznościach aromat żywności lub perfum. A czasem woń krwi i straszliwy fetor śmierci. Gdyby miał możliwość wyboru, doktor Ross Turn- bałl z pewnością wolałby akcję ratunkową w górach. Czyste rześkie powietrze lub stosunkowo niegroźny swąd palącego się drewna. Opary butwiejących roślin unoszące się z poszycia trąconego ciężkimi butami czy znacznie mniej przyjemny odór zdechłego oposa. Z dala dochodziłby pomruk rodzącej się na południu burzy, z bliska grzechot staczającej się po zboczu lawiny kamieni, zerwanej z uwięzi nieostrożnym krokiem. Z pewnością nie słyszałby obcego głosu ludzi w mas kach przeciwpyłowych starających się przekrzyczeć jazgot komunikatów radiowych i łomot narzędzi pneu matycznych. Nie widziałby wyrazu strachu i bólu na twarzach ofiar. Tak, doktor Turnball zdecydowanie wolałby akcję
10 ALISON ROBERTS ratunkową w górach, ale gdy już tu dotarł i zobaczył rozmiar katastrofy, nie wyobrażał sobie, że mógłby być gdzie indziej. Chyba nikomu z jego ekipy nie przyszłoby do głowy, że tak szybko znajdzie się w podobnej sytuacji. Poprzed niego dnia, o godzinie piętnastej trzydzieści osiem, w słoneczne piątkowe popołudnie, w Westgate, popular nym centrum handlowym na przedmieściach Christ- church, doszło do potężnej eksplozji. Niespotykane rozmiary zniszczenia sprawiły, iż była to największa katastrofa z tak wielką liczbą ofiar w Nowej Zelandii, co doprowadziło do użycia po raz pierwszy nowo powstałej ekipy ratownictwa medycznego. Nie wyłączając najświeższych adeptów kursu ratow nictwa, w tym doktora Turnballa. Zważywszy na kwali fikacje zawodowe Rossa, jego obecność na kursie była bardziej niż pożądana. Lata doświadczeń w ratownict wie górskim plasowały go na szczycie hierarchii grupy, ale Ross nie przestawał być chłonny wiedzy. Chciał posiąść nowe umiejętności, które pozwoliłyby mu dzia łać skutecznie w każdych warunkach zagrożenia życia. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, tak i teraz Ross powoli oswajał się z ryzykiem i strach o własne życie stawał się niemal nieistotny. Odwrócił się do stojącego niżej kolegi: - Gdybyś przytrzymał linę, mógłbym się przewiązać w pasie i dotrzeć do tej zasypanej kobiety. - Mnie by było łatwiej - usłyszał głos z drugiej strony. - Nie ma mowy. - Ross zwrócił wzrok na niewielką figurkę w błękitnym kombinezonie, która przycupnęła MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 11 niedaleko na hałdzie gruzu. Opanowanie strachu o włas ne życie przychodziło mu bez trudu, gdy jednak chodzi ło o życie Wendy Watson, sprawy miały się inaczej. - Nie mamy pojęcia, jak stabilne jest usypisko z tej strony. Skończyłoby się na tym, że jeszcze i ciebie trzeba by ratować. - Jestem niższa - protestowała dziewczyna. Pod niosła głowę w jasnopomarańczowym kasku i spojrzała wprost w oczy starszemu koledze. -1 lżejsza. A więc jest mniejsze ryzyko, że coś zacznie się walić. - Nawet nie wiemy, czy ofiara żyje. - Ross ponow nie spojrzał na leżącą w dole kobietę. - Nie wygląda na martwą. - Optymizm Wendy działał zaraźliwie, lecz Ross obawiał się, że więcej w nim pobożnego życzenia niż realnej oceny sytuacji. Rzadko się zdarzało, by ostatniego dnia poszukiwań znajdowano jeszcze kogoś, komu można pomóc. - Ross! - Głos Wendy drżał z przejęcia. - Poruszyła się! Rzeczywiście, ręka kobiety drgnęła, a palce powoli zwinęły się w pięść. Cała ekipa ożyła, jak po zastrzyku adrenaliny. - Mogę zejść do niej od tyłu! - odezwał się męski głos. - Nie ruszaj się z miejsca, Kyle - rzucił krótko Tony Calder, szef ekipy. Doskonale wiedział, jak powściągać zapalczywość najmłodszych kolegów. - Żadnych po chopnych działań, bo może być gorzej. Ty i Matt chwycicie linę podtrzymującą Rossa i gdyby coś się działo, natychmiast go wyciągniecie. Dokonywanie oględzin pacjenta, gdy się wisi głową
12 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 13 na dół jak nietoperz, nie należało do stałego arsenału profesjonalnych umiejętności Rossa. Ręce mu ciążyły, a w skroniach pulsowała krew. - Oddycha - zawyrokował kilka chwil później - ale widać tylko jednostronny ruch klatki piersiowej. - Pewnie odma opłucnowa - domyśliła się Wendy. - Chcesz stetoskop? - Za chwilę. - Ross masował mostek poszkodowa nej. Gdy kobieta wydała nieartykułowany dźwięk, pod niósł głos: - Halo, słyszy mnie pani? Jestem lekarzem, chcę pani pomóc. Nie uzyskawszy odpowiedzi, dalej badał pacjentkę. - Mocny puls! - zawołał do Wendy. - Tchawica nieskrzywiona. Brak widocznych oznak deformacji szyjnej i poważniejszych obrażeń głowy. Wendy opuściła mu na linie kołnierz ortopedyczny. - Stąd tylko mogę zgadywać rozmiar - zawołała - ale średni powinien być w sam raz. - Na pewno. Ostatecznie to ty jesteś specem od urazów szyjnych - odparł Ross. Podpełzł kilka centymetrów do przodu, by nałożyć kołnierz. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się tuman gipsowego pyłu i spora jego część osiadła na twarzy kobiety, a betonowy blok, na którym leżał, lekko drgnął. Nie tylko on to zauważył. Tony wykonał tnący ruch. Matt i Kyle natychmiast pociągnęli linę z zawieszonym na niej Rossem. Zjechał z hałdy gruzu i stanął na nogach, starając się złapać równowagę. - Trzeba jej założyć maskę tlenową! - zawołała Wendy. Widać było, że zwłoka w akcji ratowniczej działa na nią frustrująco. - I posłuchać jeszcze raz oddechu. Jeśli ma odmę, trzeba zrobić dekompresję. - Tak, ale z miejsca, gdzie wisiałem, to niebezpiecz ne - oponował Ross. - Pod moim ciężarem cały nawis mógłby jej spaść na głowę. - Dla mnie wystarczy miejsca - przekonywała Wen dy, patrząc z napięciem na całą ekipę. - Ważę tylko czterdzieści pięć kilo. Ross podziwiał odwagę dziewczyny. Wie, co jej grozi, mimo to nie zamierza rezygnować. On przypusz czalnie dokładniej oszacowałby szanse, jednakże jej entuzjazm był zaraźliwy. Podobnie jak wiara we własne siły. Była to mieszanina przymiotów charakteru, której trudno było się oprzeć, i tak właśnie na nie reagował od czasu, gdy się spotkali. Widział u niej cechy, które i jemu nie były obce, jednakże u Wendy bardziej się uwydatniały dzięki jej promiennej naturze. Nic dziwnego, że szybko zadurzył się po uszy w tej drobnej osóbce o osobowości małego wulkanu. - Jeśli jesteś pewna, że chcesz spróbować, masz moją zgodę - powiedział w końcu Tony Calder. - Jestem pewna - potwierdziła Wendy. Była poważna i skupiona. Miała zbyt wiele inteligen cji i doświadczenia, by nie zdawać sobie sprawy, na co się waży. Ross zastąpił Wendy na jej poprzednim miejscu, żeby przekazywać jej zarówno potrzebny sprzęt, jak i cenne rady. - Po lewej stronie klatki piersiowej brak słyszalnego oddechu, słaba akcja serca. - Wendy wyciągnęła \
14 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 15 słuchawki stetoskopu z uszu i popatrzyła na Rossa. - Przy nałożonym kołnierzu ortopedycznym nie jestem w stanie dostrzec tchawicy i tętnicy szyjnej, ale chora jest coraz bledsza, mimo że daję jej sto procent tlenu. - Miałaś rację, to przypuszczalnie odma - odezwał się Ross. - Trzeba jej zrobić punkcję. - Ależ nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać! Musimy ją wyciągnąć i ty to zrobisz! - Nie ma czasu. Jeśli to odma i jeśli jej stan pogarsza się w takim tempie, za kilka minut dojdzie do za trzymania akcji oddechowej. - Ross już przygotowywał sprzęt i pakował go w worek. - Poradzisz sobie. Będę cię instruował. - Zgoda. - Kiwnęła głową. - Ale pamiętaj, że jestem zdana na twoje rady, Ross. Ross nie czuł najmniejszej obawy. Miał świadomość tego, co sam umie i co umie Wendy. - Znajdź drugi dół międzyżebrowy w linii oboj czykowej - mówił spokojnie - i wprowadź igłę. Wendy włożyła rękawiczki, przetarła spirytusem skórę kobiety. Lekkie drżenie rąk, które nie uszło uwagi Rossa, zniknęło natychmiast, gdy tylko wbiła igłę w skórę. - Musisz bez przerwy delikatnie naciskać, nieco mocniej niż przy wchodzeniu w żyłę. - Chyba się udało, Ross. Słyszę syk powietrza. - Dzielna dziewczyna. Świetna robota. - Nasza poszkodowana zaczyna nabierać rumień ców! - zawołała. - Co dalej, Ross? - Kroplówka. A potem zobaczymy, jak ją stamtąd wyciągnąć. Potrzebny był wysiłek i wiedza całej ekipy, aby wydostać ocalałą na powierzchnię. Wyraźnie już było widać, że kobieta dochodzi do siebie. Ciśnienie wróciło do normy i zniknęły problemy z oddychaniem. Uratowali jedno życie więcej. Ross wprost unosił się nad ziemią. Radości nie kryła także Wendy, choć wyglądała na zmęczoną. Ross zastanawiał się, ile sił ją kosztował tak odpowiedzialny zabieg. Tymczasem pie lęgniarze wsadzali pacjentkę do karetki i ekipa była gotowa do dalszych działań. Przodem maszerowali Calder i Dickson. Ross objął delikatnie Wendy i ruszyli za nimi. - Świetnie się spisałaś. Jestem z ciebie naprawdę dumny. Uśmiech, który otrzymał w podziękowaniu, zmył cały stres i zmęczenie. Zapomniał o wrzynającym się w ciało kombinezonie, podsypanych piaskiem oczach, sińcach i zadrapaniach. Radości nie mącił nawet fakt, że miażdżąc butami kawałki szkła, kierowali się do następ nych niebezpiecznych zakamarków. Ross zapragnął nagle przekazać Wendy, co czuje. Powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Chciał zatrzymać się w miejscu, wziąć ją w ramiona i całować do utraty tchu. Ale krępował się pozostałych członków ekipy, więc tylko mocniej ją przytulił, mając nadzieję, że choć tak może okazać jej siłę uczuć. - Dziękuję. Ujrzał dobrze mu znany szelmowski uśmiech. Wen dy, pokazując, że obce jej są wahania Rossa, rzekła głośno i dobitnie: - Kocham cię.
16 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 17 Nagle i Ross przestał się przejmować, czy ktoś go usłyszy i powtórzył za nią jak echo: - Ja też cię kocham. Nadal miał uczucie, że unosi się w powietrzu, jak gdyby urosły mu skrzydła. Taka euforia była dla niego czymś zupełnie nowym. W jego życiu gościła dopiero od kilku tygodni, od czasu gdy spotkał Wendy Watson i odkrył niemożliwą dotychczas do wyobrażenia przyje mność obcowania z bratnią duszą. Z zamyślenia wytrącił go przejęty głos Kyle'a Di- cksona: - Uwaga, coś słyszałem! Ktoś woła o pomoc! Lecę zobaczyć! Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, młody strażak popędził w stronę gruzowiska. Tony Calder pokręcił głową i zarządził systematyczne przeszukiwanie terenu. Ross i Wendy natychmiast przeszli na swoje pozycje w tyralierze. Jeszcze kilka dni wcześniej był tu salon fryzjerski, który teraz zapadł się piętro niżej, do sklepu na parterze. Ogromu zniszczenia dokonały zawalone na wyższej kondygnacji ściany wewnętrzne. Gdzie nie spojrzeć, czekały zwały gruzu i zapadliska do przeszukania. Trzy krótkie sygnały gwizdka nakazały ogólną ciszę. Roz stawieni w różnych miejscach członkowie ekipy zaczęli po kolei nawoływać: - Tu ekipa ratunkowa. Czy ktoś mnie słyszy? - za wołał jako pierwszy Ross. Odczekał pięć, dziesięć, piętnaście sekund. Nic, cisza. - Brak odzewu. - Tu ekipa ratunkowa - powtórzyła jak echo Wendy. - Czy ktoś mnie słyszy? Ross uśmiechnął się. Mimo filigranowej postury Wendy potrafiła wydobyć z siebie zadziwiająco mocny głos. Ale dla kogoś, kto ją dobrze znał, nie było to zaskoczeniem. Raczej potwierdzało silną osobowość dziewczyny i emanującą z niej niespożytą energię. Kochanie się z nią było samo w sobie niespotykanym przeżyciem, dotykanie jej delikatnego gibkiego ciała, które jednak trudno by nazwać kruchym, ponieważ i w miłości fizycznej, jak w każdym innym aspekcie życia, ujawniał się jej zaraźliwy zapał i chęć dawania z siebie maksimum. Rossem zawładnęła trudna do opanowania chęć, by jak najszybciej skończyć pracę i wraz z Wendy znaleźć się daleko od tej ponurej scenerii. By zmyć z siebie okropieństwo ostatniej doby intymną afirmacją życia i ich miłości. Ponownie z zamyślenia wyrwał go głos Dicksona. Jednakże młody strażak nie używał stosowanego przez nich kodu poszukiwawczego - w ogóle nie używał słów. Z jego gardła wydobywał się coraz głośniejszy roz dzierający krzyk, w którym dopiero po chwili można było rozróżnić słowa: - Pomocy, pomóżcie, na rany Boga! Nie namyślając się, Ross natychmiast ruszył w kie runku głosu. W ciemnościach majaczyła miotająca się postać Dicksona. Ross podszedł bliżej i od razu zro zumiał, co się stało. Jeden z elementów zbrojenia wygiął się podczas katastrofy pod kątem prostym i młody ratownik nadział się na niego w ciemnościach. Stalowy pręt przebił gruby kombinezon i tkwił w jego prawej łydce. - Tylko nie ruszaj nogi! Boli jak diabli! - wrzasnął
18 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 19 Dickson na widok lekarza, sam jednak nie przestawał się miotać na wszystkie strony. Widać było, że jest w szoku. W jakimś momencie Ross poczuł nagłe pchnięcie, które jak policzek zupełnie przywróciło go do rzeczywi stości, wytrącając go z marzeń o Wendy. Jednocześnie jakąś cząstką jego umysł przyjął ze zdziwieniem, że nadal ma poczucie, jak gdyby unosił się w powietrzu. To zdziwienie po chwili zamieniło się w lodowate przera żenie, gdy zrozumiał, że tym razem nie śni na jawie. To, co się dzieje, jest najczarniejszą rzeczywistością. Ross spadał. Wirując w pustce, mknął na spotkanie poszarpanego rumowiska, licząc podświadomie ułamki sekund dzielą ce go od straszliwego bólu. Zycie, jakie znał, miało już nigdy nie wrócić. Czuł, jak piersi rozsadza mu serce, jak żołądek kurczy się w bolesny węzeł. Chciał krzyczeć z rozpaczy, ale nie potrafił zmusić do posłuszeństwa sparaliżowanego gardła. Czas przestał istnieć... niego spoglądała, w niczym nie przypominała oblicza Wendy. - Kolejny koszmar? - spytała ze współczuciem pie lęgniarka z nocnej zmiany, Megan Leggett. - Już trochę lepiej? Przeszło? Ross ponownie zamknął oczy. Sen coraz bardziej się rozmywał, zostawiając za sobą przelotne błyski ponu rych doznań. Chociaż Ross poczuł ulgę, wiedział, że były w nim także elementy, których nie chciałby zapom nieć: srebrna nić satysfakcji z uratowania zasypanej kobiety, błysk światła, gdy kochał się z Wendy. A teraz, po kilku sekundach na jawie, przelotna radość obu wspomnień przepadła. Jak wszystko inne, stały się częścią przeszłości. Doznaniami, których już nigdy więcej nie doświadczy, chyba że znów zapadnie w sen. - Tak, dziękuję - odparł. - Przepraszam, zdaje się, że wszystkich pobudziłem. Koszmary Rossa zaczęły się po przewiezieniu go na oddział szpitalny i stawały się coraz częstsze. Choć Ross wiedział, że pomagają jego psychice uporać się ze stresującą rzeczywistością, znosił je coraz gorzej. - Bez obawy - uśmiechnęła się Megan. - Pańskiego sąsiada z pokoju, Sama, nie zbudziłyby trąby jerychońs kie. Myślę, że to jeden z plusów korzystania z aparatu słuchowego, który w każdej chwili można wyłączyć. Tak więc jedynie ja pana słyszałam. A skoro już tu jestem, może coś podać? - Nie, dziękuję. - Może w takim razie trochę z panem posiedzę? Chyba że chciałby pan znów pospać? Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą z ciemnobłękitnych oczu. Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu rych godzin walczył o każdy oddech, o życie. Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą z ciemnobłękitnych oczu. Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu rych godzin walczył o każdy oddech, o życie. Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na
20 ALISON ROBERTS - Na razie raczej nie. - Lepiej żeby ten powtarzający się koszmar nie powrócił. - Odrobina towarzystwa chyba by mi dobrze zrobiła, jeśli nie jest pani bardzo zajęta. Megan przysunęła do łóżka krzesło i usiadła. - Skądże. Wiem, że nie powinnam kusić losu i wy powiadać słowa na „s", ale nie da się ukryć, że na oddziale panuje spokój jak rzadko. Uzupełniłam wszyst kie dokumenty, a potem zrobiłam sobie prasówkę. Gdybym pana nie usłyszała, pewnie z rozpaczy wzięła bym się za jakąś wymyślną krzyżówkę. Ross zmusił się do uśmiechu. - Krzyżówki to także dla mnie średnia przyjemność. - A co pan lubi? - Jazdę na rowerze... piesze wycieczki, wspinaczkę skalną- odrzekł. Przelotny uśmiech szybko znikł z jego ust. - Może jednak powinienem się przeprosić z krzyżó wkami... - Trochę za wcześnie na taką decyzję - odparła rzeczowo pielęgniarka. - Według tego, co wiem z his torii pana choroby, rekonwalescencja przebiega bardzo dobrze. - Na razie wpakowali mi jakieś żelastwo do unie ruchomienia kręgosłupa. Na lotnisku na mój widok oszaleją ze szczęścia wszystkie detektory metalu. - Chyba chcą pana jak najszybciej przystosować do poruszania się na wózku inwalidzkim. - Pewnie tak - odparł z ociąganiem Ross. Nie był jeszcze gotowy do spokojnej konwersacji na temat wózków inwalidzkich. - To wspaniale! - Megan usiłowała zarazić go en- MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 21 tuzjazmem. - Zobaczy pan, jak to fantastycznie móc samemu się poruszać. Może jednak towarzystwo skądinąd sympatycznej pielęgniarki nie jest najlepszym pomysłem. Ross nie był w nastroju do tego rodzaju rozmowy. Choć w porów naniu z wieloma innymi pacjentami może mówić o spo rym szczęściu, ponieważ przynajmniej ma szansę na samodzielność, choćby na wózku. Wiedział też, że jego los nie jest przesądzony, jeśli chodzi o poruszanie się na własnych nogach, ale wolał przygotować się na najgor sze. - Zdaje się, że jest pan z wybrzeża? - zagadnęła Megan, widząc spadek nastroju pacjenta. - W Hokitika miałam wujka, którego dawniej często odwiedzałam. - Wychowałem się właśnie w Hoki. - Ross z ulgą przyjął zmianę tematu. - Ale teraz mieszkam w oko licach Charleston. Wybudowałem tam sobie dom w buszu. - Sam? Poważnie? - No, może niezupełnie sam. Jeden z moich pacjen tów jest budowlańcem i w wolnym czasie mi pomagał. Cała praca trwała pięć lat. - To wspaniale. - Megan podparła się na łokciu i wsunęła dłoń pod brodę. - Mój narzeczony i ja też marzymy o domku. A pański jak wygląda? - Starałem się wpasować budynek w otoczenie. Ściany ma z drewnianych bali, a dach z cedrowych gontów, na których zainstalowałem kolektory słonecz ne, jako główne źródło ogrzewania. Podłoga zrobiona jest z łupek ceramicznych, a od wewnątrz ściany wyło żone są cegłami, które pochłaniają ciepło, a potem je
22 ALISON ROBERTS powolutku uwalniają. - Ross nie miał pojęcia, jaka tęsknota przebija z jego głosu, gdy opisywał dom. - W środku saloniku zainstalowałem ogromny kominek, w którym można by piec wołu. - Pewnie nie może się pan doczekać, żeby tam pojechać. - Nie mam po co. Już w nim nie mogę mieszkać. - Niby czemu? - Dom stoi na zupełnym pustkowiu - beznamiętnie odparł Ross. - A teren jest pełen nierówności. Poza tym budynek jest dwukondygnacyjny. Sypialnie i główna łazienka są na piętrze. Na dole jest tylko toaleta i prysz nic, chyba że brać pod uwagę wannę, która znajduje się o kilka mil od budynku w buszu. - Ma pan wannę w buszu? - Megan nie kryła zdziwienia. - Jak najbardziej. - Ross uśmiechnął się na widok zdumienia na jej twarzy. - Starą żeliwną wannę z noga mi w kształcie zwierzęcych łap z pazurami. Z poblis kiego strumienia doprowadzam wodę i podgrzewam ją gazem. Można się moczyć, mając nad głową gwiazdy, a za jedyne towarzystwo kilka starych drzew rimu i sówkę morepork. - Ależ to brzmi romantycznie... - Możliwe... - Ross zamilkł, pogrążając się w zamy śleniu. Przygotowując to nietypowe miejsce ablucji, nie myślał w kategoriach „romantyczności". Ale tak było jedynie do czasu, gdy pokazał je Wendy. Była nim zachwycona, podobnie jak całym domem. | Uwielbiała też dreszczyk emocji, gdy przechadzała się MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 23 w pobliżu starych szybów kopalnianych, a znajdująca się za domem jaskinia u stóp wapiennego wzgórza zupełnie ją oczarowała. To właśnie tam, gdy chowali się przed ulewą, Ross wyznał jej miiość. Wendy rozumiała, jak trudno mu opisać uczucia, których doświadcza po raz pierwszy w życiu. Słuchała spokojnie, trzymając w dłoniach jego ręce, z uroczystą miną, jakiej by się po niej nigdy nie spodziewał. Gdy skończył, odparła poważnie: - Jesteśmy bratnimi duszami, Ross. Ja ciebie rów nież kocham i zawsze będę kochała. Megan źle zrozumiała jego milczenie. - Nie ma się co martwić. W dzisiejszych czasach istnieje masa udogodnień dla osób z uszkodzeniem kręgosłupa, które pozwalają sobie radzić w każdej sytuacji. Wielu naszych pacjentów potrzebuje wózka jedynie na parę godzin dziennie. Chodzenie może się okazać zupełnie możliwe. - O kulach lub z aparatem ortopedycznym - odparł gorzko. - Zapomniała pani też dodać, że część pacjen tów już na zawsze skazana jest na wózek. Zapadła niezręczna cisza. - Ma pan nadal rodzinę w Hokitika? - Megan pospiesznie wróciła do przerwanego poprzednio wątku. - Niestety, nie - odparł krótko, zastanawiając się, jak zakończyć szybko rozmowę, a jednocześnie nie urazić pielęgniarki. Z kłopotu wybawiło go przybycie reszty personelu nocnego i Megan zostawiła go, żeby przekazać oddział zmienniczce.
24 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 25 Ross odetchnął. Nawet bez wyciągania wspomnień z dzieciństwa był w wystarczająco złej formie psychicz nej. Pomyślał, że w dużej mierze z uwagi na jego dotych czasowe życie emocjonalne konieczność zerwania z Wendy napawa go tak czarną rozpaczą. Nikt nigdy nie okazywał mu tyle bezwarunkowej miłości co ona. Nikt inny tak doskonale nie pasował do niego pod względem światopoglądu. A teraz musi ten cenny dar odrzucić, nawet nim się nie nacieszywszy. Żal za tym, co on i Wendy mogli razem stworzyć, był chyba większy niż żal za utratą możliwości chodzenia. Ale nie miał wyboru. Rekonwalescencji, obojętnie jak długiej, będzie musiał podporządkować cały swój czas i energię. Pod względem fizycznym i psychicznym ma to być najtrudniejsze zadanie, z jakim kiedykolwiek się zmierzył, wymagające zebrania wszystkich sił. I dlatego musi wykonać je sam. Duma, ale przede wszystkim miłość, nie pozwalały mu stać się ciężarem dla Wendy. Bo kimże jest teraz, jeśli nie fizycznym wrakiem, namiastką mężczyzny, w którym Wendy zakochała się z taką gotowością? Wiedział też, że jednym z najsilniejszych więzów, które ich połączyły, była wspólna pasja do fizycznego wysiłku. Teraz, gdy nie wiadomo, czy będzie choćby w stanie chodzić, wspomnienie wspólnie spędzonych chwil na wspinaczce czy bieganiu stanowiłoby dla niego katusze. Ross pamiętał moment, w którym sobie uświadomił, że kocha Wendy. Stała wówczas na występie skalnym wczepiona w ścianę i śmiała się - radość sprawiał jej sam fakt obcowania z niebezpieczeństwem. Ross trzy mał linę zabezpieczającą dziewczynę przed upadkiem i napawał oczy jej widokiem i szczęściem. Teraz nie byłby w stanie przed niczym jej uchronić, stałby się dla niej nie oparciem, a ciężarem. Jego ułomność nałożyłaby na Wendy więzy, które nie po zwoliłyby jej rozkoszować się fizycznymi przyjemnoś ciami bez poczucia winy. A Ross bardziej niż inni rozumiał, że dla niektórych ludzi taki styl życia jest warunkiem istnienia. Nie byłby nawet w stanie kochać się z nią. Już sama myśl o utracie czegoś tak niewyobrażalnie pięknego była nie do zniesienia. Teraz wręcz nienawidził dotyku Wendy, ponieważ z rozdzierającą siłą przypominał mu, co bezpowrotnie utracił. Wypadek wydarzył się w najgorszym możliwym momencie jego życia. Gdyby byli ze sobą dłużej, może udałoby im się stawić czoła nieszczęściu bez uszczerbku dla ich związku. Wspólnie dzielone chwile i emocje, wzajemne wspieranie się, stanowiłyby zdrową podstawę do dalszego życia we dwoje. Wspomnienia niezliczo nych nocy pełnych miłosnej pasji wystarczyłyby im na wiele chudych lat. Ale tworzyli parę od zaledwie kilku tygodni i ich miłość dopiero pączkowała, czerpiąc soki z pierwszych wspólnych doświadczeń i uniesień. Była nazbyt słaba, by poradzić sobie z ciężarem tak wielkiego nieszczęścia. Obserwowanie zaś, jak ich uczucie niszczałoby i więdło, byłoby dla Rossa zabójcze. A rozpacz odebrałaby mu szansę w walce o zdrowie. Najgorsze, że pokusa, by czerpać z sił Wendy, tak
26 ALISON ROBERTS hojnie mu ofiarowanych, była ogromna. Lecz jeszcze większy był strach, że mógłby jej ulec, dlatego musi w ogóle wyrzucić ją z umysłu. A to sprawiało mu niemal fizyczny ból, ponieważ przez całe dotychczasowe życie marzył o emocjonalnym wsparciu. Ale teraz, gdy jest kaleką, stałby się kimś w rodzaju emocjonalnej pijawki czerpiącej z optymizmu i radości życia Wendy. Być może za kilka miesięcy, może rok, gdy rekon walescencja się powiedzie, spróbują ponownie. Ale nie może prosić Wendy, by czekała. Nie ma do tego prawa, gdyż zawsze istnieje ryzyko, że jego walka o zdrowie się nie powiedzie. Nie, musi jej dać całkowitą wolność, zrobić to tak dla niej, jak i dla siebie. Wendy może nie rozumieć teraz jego decyzji lub się na nią nie godzić, ale kiedyś będzie mu za nią wdzięczna. Oznajmienie jej, że między nimi wszystko skoń czone, będzie najtrudniejszą rzeczą w życiu. Ale musi to zrobić, i to szybko. Może nawet jutro, jeśli tylko nadarzy się sposobność. Tak. Powie jej jutro i będzie po wszystkim. A potem rozpocznie samotną walkę. Jak przez całe swoje życie. ROZDZIAŁ DRUGI - To nie koniec. - Domyślam się. Ale przecież się nie skarżę... - Zdu miony głos nowego pacjenta, Martina Gallaghera, ściąg nął Wendy na ziemię. Nieco zmieszana przerwała na chwilę oczyszczanie skóry wokół kolejnej igły wbijanej w czoło chorego. Uświadomiła sobie, że podczas na wpół automatycznie wykonywanej czynności wypowiada na głos swoje mys li. A jeszcze niedawno szczyciła się swoim profes- jonalizmem, będąc przekonana, że żadne sprawy osobis- te nie są w stanie zakłócić rytmu jej pracy i uwagi poświęcanej podopiecznym. - Jest pan bardzo dzielny - pochwaliła go Wendy. - Choć faktem jest, że już mnie pani strasznie długo męczy. - Przepraszam, już kończę. Jak głowa? - Nieźle, zważywszy, że z tyloma sterczącymi ig łami pewnie wyglądam jak Frankenstein. - Wcale nie - uśmiechnęła się Wendy. - Chce pan zobaczyć? Mogę przynieść lustro. - Bardzo proszę. Lepiej sprawdzę, jaki widok czeka Gemmę, moją żonę, gdy wpadnie znów z wizytą. Może ostatnio płakała, bo już nie jestem taki przystojny jak dawniej? ^ • - - - = — — ^ ,
28 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 29 - Nie jest źle, naprawdę. Zaraz sam się pan przekona. Wendy ruszyła do magazynu w poszukiwaniu luster ka, pogrążając się ponownie w rozmyślaniach. Po tym, co jej ostatnio zakomunikował Ross, nie były one wesołe. To nie może być koniec ich związku, niemoż liwe. Uczucie tak silne, tak prawdziwe, nie może się skończyć ot tak. Nigdy nie wierzyła w miłość od pierwszego wej rzenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała nikogo takiego jak Ross Turnball. Wiedziała, że do końca życia nie zapomni chwili, gdy po raz pierwszy popatrzyli sobie w oczy. Zawsze myślała, że taki moment, kiedy wiadomo, że to ten jeden jedyny, wstrząśnie nią do głębi, a na niebie zaświecą gwiazdy. W istocie było zupełnie inaczej. Wendy doświadczyła uczucia spokoju i ukojenia, takiego samego jak któregoś dnia przed laty, podczas rejsu statkiem po Pacyfiku, gdy nagle z rozległej pustki oceanu wyłoniła się hipnotyzująca linia wybrzeża. Po dobne doznania towarzyszyły jej w tamtej chwili, kiedy spotkała Rossa. Po raz pierwszy miała wrażenie, że jej życie osiąg nęło pełnię i że ona sama stała się brakującą cząstką w życiu ukochanego mężczyzny. Te gwałtowne i cał kowicie nowe emocje wzmocniły się jeszcze, gdy Ross wyznał jej, że czuje to samo i że znalazł w niej upragnioną miłość. Dlatego mocno wątpiła, czy to, co Ross dziś powie dział o końcu ich związku, może być szczere. Domyślała się, że postąpił tak ze szlachetnych pobudek. W swoim mniemaniu dawał jej w ten sposób wolność, odsuwał się od niej, by nie komplikować jej życia. Tyle że ona też ma w tej sprawie coś do powiedzenia. To przede wszystkim ona ma prawo decydować, czy ktoś lub coś staje się przeszkodą w jej życiu. I tego prawa nie zamierza się zrzekać. Obruszyła się nie tylko na to, że Ross chciał decydo wać za nich dwoje, ale także i na to, że zwątpił w siłę, ich miłości. Jak mógł zakładać, że kiedykolwiek by go zostawiła, zwłaszcza teraz! Jak tylko będzie okazja, wszystko mu to zakomunikuje i na pewno nie będzie pokorna jak baranek. Tymczasem musi skoncentrować się na pracy. Lus terka nie było na swoim miejscu w podręcznym magazy nie i kiedy rozglądała się po małym pomieszczeniu, do środka wszedł kolega z pracy, Peter. - Nie widziałeś gdzieś lusterka? - spytała go. - Mój nowy pacjent, Martin Gallagher, chce zobaczyć, jak wygląda. - Niestety, nie. Ale pomogę ci poszukać. Mam chwilkę, bo mój pacjent jest na operacyjnym. - Pewnie Martin pójdzie na następny ogień. Lekarze chcą sprawdzić, na ile udało się zminimalizować złama nie przez zastosowanie wyciągu. - Zdaje się, że chłopina nieźle się urządził. - Niestety! - Wendy pokręciła głową. - Wskoczył do basenu po jakąś zabawkę córeczki, zapominając, że w tym miejscu jest płycizna. Został przetransportowany helikop terem wczoraj w nocy i od razu poszedł na intensywną. Ale na razie jest gorzej, niż można było przypuszczać. - W takim razie rzeczywiście czeka go zabieg. Jak się trzyma?
30 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 31 - Na razie dobrze. Powiedziałabym, że nawet aż za dobrze, zagaduje, stara się żartować. Moim zdaniem to typowy objaw szoku psychicznego, gdy pacjent broni się wszystkimi siłami, żeby nie dopuścić do siebie myśli o kalectwie. A może euforia, że nadal żyje, dodała w myślach. Jak u Rossa krótko po wypadku, dopóki jego stan nie po gorszył się wskutek odmy rdzenia kręgowego. Potem, gdy odzyskiwał w pełni świadomość swojego stanu, popadał w coraz głębsze przygnębienie. Zaczęły go nękać nocne koszmary, unikał kontaktu ze światem. Fakt, że był lekarzem, jedynie pogarszał sytuację, bo fachowa wiedza nasuwała mu najgorsze scenariusze rozwoju choroby. - A jak jego krewni? - pytał dalej Peter. - O wiele gorzej. Wczoraj, bezpośrednio po przyjeź dzie do szpitala, jego żona była kompletnie załamana. Ledwie można było z nią nawiązać kontakt - kon tynuowała Wendy, omiatając jednocześnie magazyn wzrokiem. - O, jest. Spod pakunków na górnej półce wystawała rączka lusterka. Wendy wspięła się na palce, ale nadal nie mogła go dosięgnąć. - Krasnoludki są na świecie... - roześmiał się Peter. - Daj, pomogę ci. - Wypraszam sobie! Mam prawie sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. I założę się, że jestem tysiąc razy sprawniejsza od ciebie, koleżko. - Zgoda, zgoda. Na bieżni czy na skałkach wolał bym z tobą nie konkurować. - Peter wręczył jej lusterko. - Szykuje ci się jakiś następny maraton do połknięcia w najbliższym czasie? - Maraton nie - odparła Wendy - ale przed wypad kiem Rossa przygotowywaliśmy się do wyścigu od oce anu do oceanu. - Każdy ma swoje zboczenia. - Na twarzy Petera pojawił się przesadny wyraz obrzydzenia znamionujący niechęć do wszelkiego wysiłku fizycznego. Ale natych miast spoważniał. - Chyba wam niełatwo. Straciliście o wiele więcej z tego, co łączy przeciętne pary. Oboje tak kochacie sport. - Masz rację. - Wendy posmutniała. - To może zabrzmieć śmiesznie, ale nawet ostatnio przestałam uprawiać jogging, w odruchu jakiejś lojalności w sto sunku do Rossa. Boję się, że sprawię mu przykrość, nawet jeśli o tym nie wie. - Tym bardziej nic dziwnego, że jest taki sfrust rowany swoim stanem. Sportsmen, wyczynowiec, a teraz może wszystko to na zawsze utracił. - Peter pokręcił głową. - Szczęście w nieszczęściu, że trafił na ciebie. Kto mu pomoże bardziej w rehabilitacji niż ty? No i ma wsparcie emocjonalne, a wiesz, że w przypadku naszych pacjentów to czasem najważ niejsze. - Co niekoniecznie pomaga nam się porozumieć - westchnęła. - Może dlatego, że moja obecność bez przerwy przypomina mu o tym, co stało się dla niego w tej chwili nieosiągalne. Ostatecznie spędzaliśmy ogromnie dużo czasu na aktywności fizycznej i... - Nie wątpię! - Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Daj spokój! Nie o to chodzi! - ofuknęła go, ale na wspomnienie wspólnych chwil z Rossem w łóżku ob lała ją fala gorąca.
32 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 33 Jak długo potrwa, zanim znów będą się mogli ko chać? - Będzie dobrze, zobaczysz - pocieszał łagodnie Peter. - Nie jestem taka pewna. - Palce Wendy zacisnęły się na uchwycie lusterka. - Wczoraj wieczorem, kiedy się ostatnio widzieliśmy, nie rozstaliśmy się w najlep szej komitywie. - A, to o to chodzi! - Peter stuknął się w czoło. - Co masz na myśli? - Spojrzała na niego zbita z tropu. - Kwiaty. Miałem ci właśnie powiedzieć, że w dyżu rce czeka na ciebie ogromny bukiet czerwonych róż. - Poważnie? - Wendy nie kryła zdziwienia. - Najzupełniej. Pewnie od skruszonego Rossa. - Nie sądzę. - Zmarszczyła czoło. - Przesyłanie kwiatów to zupełnie nie w jego stylu. - Skąd wiesz? Nigdy cię za nic nie przepraszał? - Nie miał powodu. - Widzisz? Więc nie wiesz, czy to nie w jego stylu. Dla mnie to klasyczne przeprosiny skruszonego faceta. - Może, ale trochę go już znam, więc obstaję przy swoim. Muszę lecieć. Na razie, i dzięki za pomoc! - Wendy rzuciła koledze uśmiech i ruszyła w stronę pokoju Martina Gallaghera. „Klasyczne" przeprosiny tym bardziej nie pasują do Rossa, myślała Wendy. Jest zbyt wielkim indywidualis tą, żeby wysyłać kwiaty, zwłaszcza czerwone róże. Taka forma proszenia o wybaczenie wydaje się jak na niego zbyt pospolita. Gdyby chciał ją przeprosić, to dawniej, przed wypad- kiem, zaprosiłby ją pewnie na jakąś szczególnie wyma gającą wspinaczkę. A teraz, gdy tamto jest niemożliwe, mogłaby się spodziewać po prostu kilku starannie dob ranych ciepłych słów, popartych szczerym i poważnym spojrzeniem ciemnych oczu. Wendy uświadomiła sobie nagle, że gdyby kwiaty rzeczywiście pochodziły od Rossa, czułaby się wręcz rozczarowana. W drodze do pokoju Martina Gallaghera wstąpiła do dyżurki i stwierdziwszy, że kwiaty nie mają żadnego bileciku, wstawiła je do dyżurnego wazonu. - Już jestem! - zawołała i podała lusterko pacjen towi. - Proszę sobie zobaczyć. - Śrub właściwie nie widać... - odrzekł z namysłem pacjent. - Też tak uważam. - A to wygląda jak opaska na włosy mojej żony. - Martin Gallagher oglądał w skupieniu metalową taśmę na głowie. - Takie urządzonko służy do podtrzymywania cięża rków. - Tych, które mają pomagać w odpowiednim ułoże niu kręgosłupa? - Tak, a przynajmniej powinny - wyjaśniła Wendy. - Ile naprawdę były w stanie zdziałać, dowiemy się dopiero po następnym prześwietleniu. - I co dalej? - To zależy od wyników badań. Możliwe, że czeka pana zabieg. - A jeśli nie będzie konieczny? - To jeszcze potrzymamy pana trochę na intensywnej. i \
34 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 35 - Po co? Czy to konieczne? - Zwykły tryb postępowania w przypadku nowych pacjentów, proszę się nie martwić. - Wendy poklepała go po ręce. Wolała nie wymieniać listy potencjalnych komplika cji, bo nawet zdrowego mogłyby przerazić. Spojrzała na odczyt rytmu serca i z zadowoleniem stwierdziła, że jest jak najbardziej prawidłowy. - A potem? Gdzie później trafię? - Na oddział dzienny - odpowiadała cierpliwie Wendy, krzątając się wokół pacjenta. Martin był nadal wyjątkowo rozmowny. Upewniło ją to w przekonaniu, że w ten sposób chce zagłuszyć niepokój, więc jej obowiązkiem jest mu w tym pomóc. Zresztą, nie traktowała tego jako obowiązku. Jak mało która z pielęgniarek potrafiła wczuć się w sytuację chorych, domyśleć się, co przeżywają i dla każdego znaleźć słowo pociechy. f Przy tym robiła to zupełnie naturalnie, jako coś oczywistego. Pewnie dlatego wszyscy tak do niej lgnęli. - Będę sam w pokoju? - Nie, w każdym są cztery łóżka, bo zawsze mamy natłok pacjentów. Nasz szpital, Coronation, jest centrum specjalistycznym i rehabilitacyjnym w urazach kręgo słupa. Trafiają tu nie tylko ofiary wypadków, ale także rekonwalescenci na okresowe badania. Generalnie wszyscy pacjenci, którzy z jakichś względów mają problemy z kręgosłupem. Jesteśmy najlepsi w kraju - oznajmiła z uśmiechem. - Jak długo pani tu pracuje? Prawie trzy lata Wendy spojrzala z namysłem w górę. - Przeniosłam się z Christchurch Hospital, gdzie zdobywałam szlify na intensywnej terapii. A jeszcze wcześniej przez kilka lat pracowałam w szpitalu w Ang lii, który też zajmował się schorzeniami kręgosłupa. - Sądząc po wyglądzie, nigdy bym nie zgadł, że ma pani taki staż. - Mam trzydzieści dwa lata. A jeśli wyglądam mło dziej, to pewnie przez włosy, bo ścinam je na krótko. - A potem je pani tak stroszy, żeby sprawiać wraże nie wyższej? - Nie. - Wendy roześmiała się. - Po prostu trochę biegam i uprawiam wspinaczkę. Długie włosy by mi przeszkadzały. A stawiam je na żelu, bo inaczej przypo minałyby rozczochraną miotłę. Martin odwzajemnił uśmiech, ale nagle skrzywił twarz. - Co się stało? - Wendy spojrzała na niego z niepo kojem. - Pewnie nic poważnego, ale pod głową ciągle czuję jakiś ucisk. Delikatnie wsunęła palce pod tył głowy pacjenta. Wiedziała, że gdy niemal przez cały czas leży się na wznak, w tym delikatnym miejscu nawet lekko zmierz wione włosy mogą doprowadzić do szału. Potem za częła delikatnie masować obolałą skórę. - O, dziękuję, znacznie lepiej. Martin zamknął oczy i Wendy wydawało się, że zasnął, gdy nagle odezwał się cicho: - Ja też mam trzydzieści dwa lata... - Na chwilę zamilkł. - Nawet gdybym skończył na wózku, to prze cież nie koniec życia, prawda?
36 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 37 - Oczywiście, że nie - odparła z przekonaniem. Było jej lżej na sercu, że pacjent przyjmuje taką ] ewentualność. Wiedziała, że nie ma szans, by Martin ponownie zaczął chodzić. Nie wiadomo też, czy będzie mógł poruszać kończynami. Rossowi przynajmniej niemal zupełnie wróciło czu cie w rękach, a nawet odczuwa mrowienie w stopach. , Pomyślała, że w porównaniu z Rossem jej nowy pacjent I miał strasznego pecha. Ross spadł z wysoka na rumowi- | sko, a jednak jest nadzieja na wyleczenie, natomiast Martin zdecydował się na z pozoru niewinny skok do wody, który jednak okazał się o wiele tragiczniejszy w skutkach. - Na wózku można robić niemal wszystko. Znam nawet osobę, która ma licencję pilota. j - Są też paraolimpiady... i - Jak najbardziej - przytaknęła ochoczo Wendy. 1 Dlaczego Ross nie może choć w minimalnym stopniu » podchodzić do tych spraw jak Martin? Dlaczego nawet nie próbuje bronić się przed najczarniejszymi scenariu szami? Czy dlatego, że aktywność fizyczna była esencją jego życia, a w dodatku w Wendy znalazł kogoś, z kim mógł dzielić swoje radości i stały się one tym intensywniej sze? W pamięci stanął jej żywy obraz zajęć na kursie ;, ratownictwa, gdzie po raz pierwszy spotkała Rossa. Oczekiwanie na poranną przerwę w zajęciach dłuży ło się w nieskończoność. W dodatku bała się, że ośle zaloty młodego ratownika, Kyle'a Dicksona, które już wzbudzały powszechną wesołość, jeszcze przybiorą na sile. Z ulgą przyjęła zatem fakt, gdy podszedł do niej inny uczestnik kursu, cichy i spokojny lekarz o nazwisku Ross Turnball. - Pani entuzjastyczne wypowiedzi na temat upra wiania sportu, podczas przedstawiania się, brzmiały wyjątkowo autentycznie. Domyślam się, że nie miały na celu jedynie wzbudzenia zainteresowania grupy? - Oczywiście, że nie! - parsknęła Wendy. - Napraw dę uwielbiam sport. - Muszę się przyznać, że ja też trochę biegam. - Tak? Gdy Wendy rozmawiała z lekarzem, z bliska jej pozytywne wrażenie jeszcze się wzmocniło. Był wysoki i szczupły, ale miał wysportowaną sylwetkę i widać było, że jest niebywale silny. Z przyjemnością oceniła jego przystojną twarz i opaloną cerę. Musiała mocno wyciągać szyję, by spojrzeć w jego ciemnobrązowe zamyślone oczy. - Biega pan dla przyjemności czy wyczynowo? - Amatorsko, ale na długie dystanse. - Uczestniczył pan kiedykolwiek w maratonie? - Skusiłem się raz czy dwa. Wendy spodobała się spokojna, rzeczowa odpo wiedź, w której nie było śladu samochwalstwa. Dosko nale pasowała do zdania, które zdążyła sobie wyrobić na jego temat - pewnego swojego fachu inteligentnego mężczyzny, który wie, czego chce od życia, i nie musi o tym trąbić całemu światu. - Bieganie traktuję właściwie jako zaprawę do
38 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 39 innych form sportu - ciągnął Ross, widząc niemą zachętę w jej oczach. - To znaczy? - Jazdy na rowerze, surfowania, trampingu. Dlatego mieszkam na zachodnim wybrzeżu. Niemal pod nosem mam wymarzone warunki do uprawiania hobby. - Ja też trochę biegam - włączył się ni stąd ni zowąd Kyle Dickson, starając się naśladować spokojny ton lekarza. - Nawet przygotowuję się do maratonu. - To interesujące - odparła z wymuszonym uśmie chem Wendy. Kyle był od niej dziesięć lat młodszy, a jego osten tacyjna pewność siebie wszystkim już zalazła za skórę. Biedak, myślała Wendy nawet z pewną litością, nie zdaje sobie sprawy, jak żałośnie wypada przy starszym koledze z kursu. Gdy ponownie napotkała spojrzenie Rossa Turnballa, dostrzegła natychmiast, że oboje odbierają natarczy wość Kyle'a z podobnym zażenowaniem. Widać łączy ich nie tylko umiłowanie sportu, lecz także zbliżony sposób myślenia. Wszystko to zdecydowało, że Wendy postanowiła kontynuować znajomość z przystojnym lekarzem. Choć mieli się spotykać na kursie, a potem pewnie wiele razy podczas akcji ratowniczych, chciała poznać go na mniej oficjalnej stopie, więc ze zwykłą dla siebie spontaniczno ścią wypytywała go o wszystko, co jej wpadło do głowy. Podobna bezpośredniość peszyła wielu innych męż czyzn, ale nie Rossa. Z ochotą przyjął taką konwencję i bez skrępowania odpowiadał na jej pytania, nawet te bardzo osobiste. Dowiedziała się, że ma trzydzieści siedem lat, jest kawalerem i mieszka w zaprojektowanym przez siebie domku zbudowanym z wszelką dbałością o środowisko. Powiedział jej też, że jest internistą, ale robił specjaliza cję z chirurgii. Im więcej Wendy o nim wiedziała, tym bardziej upewniała się, że wreszcie znalazła mężczyznę swoich marzeń. Zaproszenie go na wspólny wypad w góry było w tej sytuacji jedynie formalnością. - W sobotę wybieram się z paczką znajomych na wspinaczkę. Choć prawdę mówiąc, to dość specyficzna forma wspinaczki - dodała z szelmowskim uśmiechem, który już wkrótce Ross tak pokochał. - Bo bez użycia lin. - Hm, to chyba dość niebezpieczne. - Staramy się nie przesadzać. Poza tym nie pchamy się na siłę w górę, ale kluczymy, zbaczamy, wykorzys tując wszystkie naturalne punkty zaczepienia. Jak wi dać, to nie tylko wysiłek fizyczny, ale także umysłowy. - Rzuciła mu rozbawione spojrzenie. - Ale poradzisz sobie. To jak, jedziesz? - A sprzęt? - wahał się Ross. - Mam znajomego, który jest mniej więcej twojego wzrostu i budowy, pożyczę od niego wszystko co trzeba. Na wszelki wypadek postaram się też o linki i karabinki, gdybyś wolał jednak bardziej tradycyjną wspinaczkę. - No to załatwione! - Teraz i lekarz uśmiechał się z rozbawieniem. - Jesteśmy umówieni na randkę. - Nie poddam się tak łatwo. - W rozmyślania Wendy niespodziewanie wbił się głos Martina. - Od jednego z lekarzy dowiedziałem się, że bezpośrednio po
40 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 41 urazie może się wydawać, że jest gorzej niż w istocie. Jak długo tak będzie? - Około trzech tygodni - odparła z namysłem Wen- dy. - Do czasu poprawy przewodnictwa nerwowego między mózgiem a rdzeniem kręgowym. - To znaczy, że zanim się dowiem, jak jest napraw dę, mogą upłynąć wieki? Wendy ważyła słowa. Podziwiała bojowość Martina i chciała mu jakoś dodać otuchy, ale jeśli do dwudziestu czterech godzin po uszkodzeniu kręgosłupa nie widać jakichkolwiek oznak poprawy, jak w jego przypadku, rokowania są niedobre. - Postaramy się zrobić, co w naszej mocy, żeby pański stan się poprawił - odparła ostrożnie. - Zobaczy pani, że się nie dam. - Martin najwyraź niej wyczuł jej wahanie. - I tak trzymać. - Uśmiechnęła się do niego serdecz nie, poprawiając mu poduszkę pod głową. Zastanawiała się, czemu Ross nie patrzy na swoją rekonwalescencję w podobny sposób, jak na rodzaj przeciwności, z którą trzeba się zmierzyć. Czemu pod daje się bez walki i przyjmuje najgorszy scenariusz? To do niego zupełnie niepodobne. Czy to możliwe, że z jakichś względów zaakceptował swój los i nie stara się go zmienić? Nie, na pewno nie. Choć zna go od niedawna, nie ma wątpliwości, że nigdy nie rezygnuje i zawsze staje do konfrontacji z przeciwnościami. Pewnie ani myśli poddać się bez walki, ale chce to zrobić po swojemu, i może jest na tyle mocny, że nie szuka pomocy. Może po prostu chce walczyć sam. Od początku wyczuwała w nim samotnika, człowie ka izolującego się od tłumu. Wyznał jej kiedyś, że nigdy nie odczuwał potrzeby dzielenia z kimś życia na dłużej. Póki nie poznał jej. Ta niezależność objawiała się także w jego charak terze - miał odwagę myśleć po swojemu i po swojemu działać. Samotne zmagania ze światem ilustrował nawet wybór okolicy, odludnej i zacisznej, gdzie zbudował swój dom marzeń. Do dziś pamiętała poczucie egzotycznej baśniowości podczas kąpieli w buszu, ciepło ich rozmów i śmiech, których nie ochłodziły nawet strugi ulewnego deszczu. Ross zaprowadził ją do emanującej magicznym czarem jaskini i Wendy miała wrażenie, że nie był to przypadek, że nie chodziło tylko o schronienie się przed deszczem. Wybrał ukochane przez siebie miejsce, bo właśnie tu chciał wyznać jej miłość. Zapamiętała niemal każdy szczegół planów, które potem gorączkowo snuli na przyszłość i w których ziszczenie ślepo wierzyli. Aż zakłócił je tragiczny wy padek. Westchnęła cicho i postanowiła skoncentrować się na pracy. W samą porę, by jej rozkojarzenia nie zauważył dyrektor Coronation Hospital, Patrick Miller. - Jak tam nasz pacjent? - zapytał. - Jakoś się trzymam - odparł Martin. - Wendy wystarczająco o pana dba? - To najlepsza pielęgniarka, jaką sobie można wy obrazić! Mogę ją wziąć potem do domu?
42 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 43 - Obawiam się, że nie spodobałoby się to jej narze czonemu. No i pańskiej żonie, Gemmie. Właśnie przy szła w odwiedziny. - Patrick Miller ukradkiem spojrzał na Wendy. Domyśliła się, że przełożony wpadł jedynie po to, by ją ostrzec, że kobieta jest znów roztrzęsiona, i nieznacz nie skinęła głową. Musi ją trzymać w ryzach podczas wizyty u męża. Nie może pozwolić, by jej rozpacz udzieliła się Martinowi, który tak dzielnie walczy o każ dy okruch nadziei. - Potem jeszcze wpadnę, żeby pana zbadać - oznaj mił szef szpitala - a na razie przyślę panu miłe towa rzystwo. Gemma Gallagher miała czerwone i zapuchnięte oczy, ale starała się zachować spokój. - Popatrz, co ci narysowała 01ivia. Pocałowała męża i podała mu rysunek, na którym stały dwie postacie, jedna tyczkowate wysoka, druga mała jak fasolka, niemal sama głowa i nogi, która wyciągała do góry rączkę, by dotknąć dłoni górującej nad nią postaci. „Tatuś i 01ivia", głosił chwiejny podpis. Kobieta ujęła dłoń męża. - Damy sobie radę, wyjdziesz z tego - wydusiła przez łzy. - Ma się rozumieć. - Głos Martina brzmiał chrap liwie. Widać było, że walczy, by się nie rozkleić. Wendy wykorzystała wizytę żony pacjenta, by chwi lę odetchnąć. - Ty to masz szczęście - zagadnęła ją koleżanka, Debbie Stringer, gdy Wendy mijała dyżurkę pielęg niarek. - Twój tajemniczy wielbiciel znów przysłał kwiaty. - Co? - Wendy stanęła jak wryta na widok kolejnego bukietu czerwonych róż. -1 znów nie wiadomo, kto nim jest? - Niestety! - Debbie zachichotała. - Chyba się do myślasz, jak wszystkie jesteśmy ciekawe. - To dziwne. - Wendy patrzyła zdezorientowana na bukiet, potem nagle zdecydowała: - Nie chcę ich, możesz je sobie wziąć lub komuś dać. - A może dałabyś je Rossowi, skoro jesteś pewna, że to nie on ci je przysyła? - Po artykułach w prasie i reportażu w telewizji dosłownie tonie w kwiatach. - To może Samowi? Nie dostaje od nikogo nawet złamanego badyla. - Dobry pomysł. - Wendy aż jęknęła, unosząc ciężki bukiet, i dodała z uśmiechem: - Mam nadzieję, że nie zrozumie tego opacznie. Lubiła Sama, sąsiada z pokoju Rossa. Mimo zaawan sowanej paraplegii nie tracił pogody ducha. Chorował już dwadzieścia lat, a mimo to, i mimo siedemdziesiątki na karku, traktował swą chorobę jak przejściową doleg liwość. Gdy weszła, Sam smacznie chrapał, więc włożyła kwiaty do wazonu na parapecie. Ze skurczem serca zobaczyła, że zasłony wokół łóżka Rossa są szczelnie zaciągnięte, jak gdyby w ten sposób zupełnie odcinał się od świata. Mimo to zerknęła przez szczelinę i napotkała jego czujny wzrok.
44 ALISON ROBERTS - Cześć, kochanie - szepnęła, dotykając pieszczot liwie jego dłoni i poczuła, jak ogarnia ją fala miłości dla tego leżącego bezradnie mężczyzny. W tym momencie opuściły ją jakiekolwiek wątpliwo ści co do dalszych kroków. To nie koniec. Na pewno nie. ROZDZIAŁ TRZECI - Mam tylko kilka minut. U mojego pacjenta jest żona Wendy usadowiła się na krześle obok łóżka Rossa, trzymając go za dłoń. Dużo o tobie myślałam... o nas. ..Nas już nie ma. Przecież ci mówiłem - odparł znużonym głosem. Decyzja o zerwaniu z Wendy okazała się o wiele trudniejsza, niż przypuszczał. Dlatego musiał unikać jej towarzystwa, trzymać ją na dystans. Nie miał sił i na walkę o zdrowie, i ze swoim uczuciem. A ilekroć widział Wendy. ilekroć czuł jej zapach i dotyk, musiał trzymać sie z.całych sił w garści, by nie oszaleć. Nie chciał po raz kolejny przeżywać rozmowy o rozstaniu, tym bardziej że ni mógł jej wyjaśnić, dlaczego tak robi. Zamknął oczy. - To koniec i już. - Jeśli o mnie chodzi, nie - odparła z mocą. - Kocham cię. Ross. I nic tego nie zmieni. - Do tanga trzeba dwojga. A ja już nigdy nie zatańcze Nie wiadomo. - Uścisnęła mocniej jego dłoń, a na twarzy po raz pierwszy od dawna zagościł ów dobrze mu znany figlarny wyraz. - A poza tym mówiłeś kiedyś, że jestes koszmarnym tancerzem.
I 46 ALISON ROBERTS - Mogłem sobie oszczędzić mówienia prawdy. - Ross spochmurniał i Wendy uświadomiła sobie, że próba rozładowania atmosfery spełza na niczym. - Mo głem się chwalić, że tańczę jak John Travolta i Michael Jackson razem wzięci, i nigdy byś nie miała okazji się przekonać, czy mówię prawdę. - Ależ ja mam w nosie, jak tańczysz i czy w ogóle tańczysz! - wykrzyknęła Wendy i natychmiast zagryzła usta, zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało. - Ale ja nie - odparł ponuro i gwałtownie cofnął rękę. - Przepraszam. Wiesz, że nie to miałam na myśli... Westchnęła. Nie tędy droga. Musi spróbować ina czej. - Ross, spójrz na to obiektywnie. Rekonwalescencja posuwa się do przodu. Musisz dać sobie więcej czasu. Nie można podejmować życiowych decyzji na pod stawie własnych odczuć w chwili, gdy dopiero do chodzisz do siebie i jesteś rozchwiany psychicznie. A tym bardziej nie możesz podejmować decyzji doty czących nas obojga, bo zapominasz, że ja też mam coś do powiedzenia. Chcesz czy nie chcesz, twoje życie stało się moim. Ross doskonale rozumiał, o co Wendy chodzi, tym bardziej musiał udawać, że odrzuca jej argumenty. Nie mógł dać sobie wytłumaczyć, że łącząca ich miłość pokona wszystkie przeszkody, bo nie chciał czynić z ich uczucia oręża w walce o swoje zdrowie. Nie mógł pozwolić, by ukochana kobieta musiała się dla niego poswiecac bo to by oznaczalo ze ja ze soba wiaze a to by bylo dla niego nie do przyjecia MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 47 Miał pewność, że na tej rozmowie się nie skończy, trzeba więc znaleźć jakąś strategię, która w końcu przekonałaby Wendy, że powinna ułożyć sobie życie bez niego. Musi jej wytłumaczyć, że z jego punktu widzenia ich dalszy związek nie ma szans na powodzenie. Co więcej, udawać, że od samego początku nie traktował go tak powaznie jak ona. Wolał wzbudzić jej gwałtowny gniew teraz, niż potem zadawać bezustanny ból. - Zrozum - mówił znużonym głosem - musimy przestać myśleć o nas jak o parze. Spójrz na to obiektyw nie, jak długo się znamy? Było cudownie, przeżyliśmy wspaniały romans i pletliśmy różne rzeczy, jak to kochankowie. Ale teraz zaczęła się brutalna proza życia i czas przejrzeć na oczy. Ja już to uczyniłem i wiem, że między nami koniec. Nie ma dla nas wspólnej przyszło ści. - Jak możesz tak lekko mówić o tym, co przeżyliś my? Poza tym, czemu nie poczekasz,? Nie rób kolejnych dalekosiężnych planów, bo już zbyt boleśnie doświad czyliśmy ich nietrwałości. Skupmy się na tym, co jest teraz. Walczmy razem o twoje zdrowie, o nas. Napraw dę chcesz mnie tak szybko odsunąć? Tak ci do tego spieszno? - Tym razem nie mogła już pohamować łez. Ross westchnął. Pierwszy raz widział, jak Wendy płacze, i ten widok bardzo go poruszył. Zanim zdążył się opanować, chwycił dziewczynę za dłoń. - Nie płacz, proszę - szepnął. Zaczął się obawiać, czy jego żelazne postanowienie samotnej walki wy- __ trzyma próbę. - Dla mnie to wszystko jest o wiele ciezsze Nawet sie niedomyslasz jak
48 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 49 - To dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc?! - Bo... - Ross nie zdążył odpowiedzieć. Zasłona rozsunęła się gwałtownie. - Cześć, jak tam? - Kyle! - Wendy omal nie zatkało. Osobą, która tak bezpardonowo wtargnęła do salki i zakłóciła ich roz mowę, jest Kyle Dickson! Wendy czuła, że się w niej gotuje, i z trudem się powstrzymywała, by go nie wypchnąć za drzwi. Co za tupet! Przychodzi jak gdyby nigdy nic do Rossa, który przez jego głupotę i lekkomyślność może na zawsze pozostać unieruchomiony. Zerknęła szybko na Rossa, by zbadać jego reakcję, i ze zdziwieniem stwierdziła, że Ross albo nie jest zły, albo doskonale maskuje gniew. Ale zaraz ją olśniło. No tak, można się domyślić, czemu jest taki spokojny. W sytuacji, gdy Wendy zmusza go do drążenia niewy godnego tematu, nawet samego diabła przywitałby z ra dością. - No pewnie, że ja! - Z usta ratownika nie znikał denerwujący uśmieszek. Wendy zastanawiała się, czy jest jeszcze bezczelniej- szy, niż myślała, czy też tak głupi, że nie zdaje sobie sprawy z niestosowności swojego zachowania. - Widzę - odparła sucho. - Ale co ty tu robisz? - Wpadłem z wizytą, to chyba jasne. Na twarzy Rossa malował się dziwny wyraz, ni to rozbawienia, ni to ironii. Rzucał spojrzenie to na nią, to na Dicksona, jak gdyby w jego pamięci odżywały niezręczne zaloty młodego ratownika do Wendy, i za stanawiał się, do kogo tak naprawdę Dickson przyszedł. - Już dawno po godzinach odwiedzin - zauważyła Wendy. - Kto cię wpuścił? - Czy ja wiem? - Kyle wzruszył ramionami. - Niko mu nie musiałem się opowiadać. - Już tu jest, więc to bez znaczenia - wtrącił cicho Ross. Widać było, że sytuacja przestała go bawić i jest po prostu zmęczony. - Jak uważasz - mruknęła Wendy. Miała ochotę zmyć głowę aroganckiemu młodzianowi, ale przez wzgląd na Rossa zachowała milczenie. - Jak tam noga, Kyle? - spytał Ross. - O, już zapomniałem. Jak nowa. Okazało się, że to pryszcz. - Podczas akcji wyglądało to nieco inaczej - zauwa żyła lodowato Wendy. - Wrzeszczałeś jak obdzierany ze skóry. - Eee tam, może trochę przesadziłem. - Może jednak nie taki pryszcz, co, Kyle? - Ross mówił cicho, ale Wendy wyczuwała rosnącą w nim irytację. - Poważnie. - Kyle zdawał się nie zauważać tonu Rossa. - Okazało się, że to tylko uszkodzenie mięśnia. Ale nic się nie stało, bardzo szybko wróciłem do siebie i... - Nie mówiłem o tobie. - Ross odwrócił od niego wzrok z niechęcią, jakby mierził go sam fakt obcowania z taką głupotą. - Ten „pryszcz", o którym raczyłeś wspomnieć - podjęła Wendy nabrzmiałym z emocji głosem - sprawił, że widzisz tu Rossa w takim stanie. Gdyby nie twoja bezdenna głupota, nie gnałbyś tak szybko do przodu
50 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 51 i nie nadziałbyś się na pręt. Gdyby nie twoja histeria i wierzganie, Ross spokojnie by ci pomógł. - Pobiegłem, bo słyszałem krzyk - bronił się Kyle, jakby wreszcie dotarła do niego niestosowność jego wcześniejszych słów. - Chyba we własnej głowie. Nikt poza tobą go nie słyszał. - Zaraz, zaraz. - Widać było, że po chwilowej skrusze Kyle znowu staje się arogancki. - Przecież nie prosiłem Rossa, żeby mnie ratował. Sam bym sobie poradził. - Szkoda, że nie oznajmiłeś tego wszystkim swoim opętańczym wrzaskiem - wycedziła Wendy. - Zostawmy to - wtrącił Ross. - Co to zmieni? - Właśnie! - podchwycił Kyle. - Wiedziałem, że nie będziesz miał pretensji. - Nie o to mi chodziło. - Ross wyraźnie tracił już cierpliwość. Kyle zmrużył powieki i w jego oczach pojawił się dziwny błysk. Jak gdyby w obawie, że ktoś to zauważy, odwrócił głowę i w tym momencie dostrzegł bukiet róż na oknie. - Ładne. Dla kogo? - spytał. - A czyj to pokój? - burknęła Wendy. Kyle podszedł bliżej i uniósł róże. - To dlaczego na bileciku jest twoje imię? - Wiesz co? - Tego już Wendy było za wiele. Ofuknęła się w myślach za to, że zapomniała usunąć bilecik, i zastanawiała się, co powie Rossowi. - Myślę, że na ciebie już czas. - Przyszedłem do Rossa, nie do ciebie - rzekł wyzywająco Kyle, kątem oka zezując, czy Ross przy jdzie mu z pomocą. Ten jednak milczał, a Wendy nie wiedziała, czy ze zmęczenia, czy dlatego, że starał się ukryć rosnącą agresję. Zbity z tropu ratownik zaszurał nogami i od chodząc, mruknął: - Wpadnę, kiedy będziesz w lepszej formie. - Ten facet zawsze działał na mnie jak płachta na byka - odezwała się Wendy. - Ale tym razem... szkoda słów! Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby cię przeprosić. Jakby nie miał nic wspólnego z twoim wypadkiem! - Może obudzi się w nim poczucie winy, kiedy zobaczy mnie na wózku? Wendy wzięła głęboki oddech. Czemu Ross widzi wszystko w tak czarnych barwach? - Ty znów to samo... - powiedziała znużonym głosem. Nagle poczuła, że ma dość wszystkiego, że jest zupełnie wyzuta z energii. Widać defetyzm jest zaraź liwy. - O jakich kwiatach mówił Kyle? - spytał nagle Ross. - O różach, które chciałam dać Samowi, ale spał. Doszłam do wniosku, że będzie mu miło, bo nigdy nic nie dostaje. - Mądry pomysł. Kto ci je przysłał? - Nie mam pojęcia. Na bileciku było tylko moje imię. Miałam nadzieję, że ty. - Kwiaty nie są w moim stylu. Poza tym, dlaczego miałbym ci je wysyłać?
52 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 53 - No właśnie - odparła kwaśno. Jak na jeden dzień miała dość. - Muszę iść. Postaram się jeszcze wpaść po dyżurze. Może jednak zamienisz ze mną choć kilka słów w bardziej przyjaznym tonie. Odpowiedziała jej cisza. Trudno było dać jej wyraź niej do zrozumienia, że jest nieproszonym gościem. Wracała zamyślona do dyżurki, nagle jednak za trzymała się w pół kroku. Przy tablicy korkowej, na której personel wywieszał informacje i ogłoszenia, stał Kyle Dickson, udając, że coś czyta. - A cóż ty tu do diabła jeszcze robisz? Nie dostrzeg łeś, że Rossowi nie odpowiadają twoje wizyty? - Wendy podeszła bliżej, czując, jak rośnie w niej złość. - Co ci w ogóle strzeliło do głowy, żeby go odwiedzać! Nie pomyślałeś, że może mieć uraz i na razie wolałby nie oglądać cię na oczy? - Tego byłem nawet pewien. - Kyle wzruszył ramio nami i na jego twarzy pojawił się grymas uśmiechu. - Ale sądziłem, że ty będziesz chciała. - Co takiego?! - Wendy nie wierzyła własnym uszom. - Wpadłem na kilka dni do Christchurch i pomyś lałem, że może poszlibyśmy razem na kolację. - Z tobą jest chyba naprawdę coś nie tak. - Wendy była bardziej zdumiona niż zdenerwowana. - Niby czemu? - Grymas na ustach Kyle'a roz szerzał się. - Mam dziwne wrażenie, że ty i Ross nie jesteście już parą. Odwróciła szybko wzrok, by ukryć panikę w oczach. stał za parawanem łóżka Rossa i czy był w stanie podsłuchać ich rozmowę. Czuła, jak narasta w niej dzika furia. Jakim prawem ten gnojek wtarabania się w życie jej i Rossa! - Słuchaj - powiedziała cicho, ale takim tonem, że Kyle drgnął. - Już raz słyszałeś, że nie jesteś tu mile widziany. I więcej się tu nie kręć, bo zawołam ochronę. - Dobra, dobra, już się zmywam. - Kyle ruszył do wejścia i rzucił przez ramię: - Do zobaczenia. - Po moim trupie! - krzyknęła za nim Wendy. - Co to za typ? - usłyszała za sobą głos Debbie, która wracała z obchodu. - Szczeniak z ekipy ratowniczej, mojej i Rossa. Wyjątkowo wkurzający. Jak w ogóle tu wlazł? Ochrona śpi, czy co? - Raczej ma mętlik, bo co chwila ktoś tu się kręci z rodzin pacjentów... Poczekaj, odbiorę. - Debbie pod niosła słuchawkę i odkładając ją, rzuciła: - Szef chce cię widzieć. - Już pędzę. - Wendy ucieszyła się, że może uniknąć dalszych wywodów na temat Kyle'a Dicksona. Sama myśl o nim napawała ją odrazą. Patrick Miller wezwał Wendy, by przekazać jej re zultaty badania rentgenowskiego Martina Gallaghera. - Niestety, nie ma cofnięcia się objawów - oznajmił. - Chciałbym go mieć jak najszybciej na stole opera cyjnym. - Skoro nie ma wyboru... - Niestety. - Patrick przez chwilę siedział zamyślony Ale, ale A jak tam nasz ulubiony pacjent?- I
54 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 55 - Ross ma doła. - Wendy starannie dobierała słowa. Nie chciała wchodzić w sprawy bardziej osobiste, mimo zażyłości z dyrektorem szpitala. Zwłaszcza nie miała ochoty zwierzać się, że Ross po prostu chce ją rzucić. - Wiesz równie dobrze jak ja - odrzekł Patrick - w jakim stanie ducha są nasi pacjenci. Trudno się im dziwić, a Ross dodatkowo jest lekarzem. Ale jakoś w je go przypadku nie mam obaw. Jestem niemal pewny, że wyjdzie stąd o własnych siłach, choć na pewno nie bez pomocy kul czy aparatu ortopedycznego. - Obawiam się, że dla niego to za mało. - Musi zacząć inaczej myśleć o swoim ciele, za akceptować to, że może już nigdy nie będzie w stu procentach sprawny. A w tym ty możesz mu pomóc najlepiej. - Mam nadzieję - odparła ostrożnie. Tylko ona zdaje sobie sprawę, ile naprawdę mogłaby dla niego zrobić. Nie tylko jako pielęgniarka czy nawet ukochana kobieta. Ale przede wszystkim jako ktoś, na kim mógłby zawsze polegać. Ross nigdy nie miał nikogo tak bliskiego jak ona. Co się z nim stanie, jeśli Wendy pozwoli, by łącząca ich więź się zerwała? Ale jak przekonać Rossa, żeby przyjął jej pomoc? Po ustaleniu szczegółów dotyczących dalszej terapii Martina Gallaghera Wendy pożegnała się z Patrickiem i wróciła na oddział. Przy łóżku śpiącego Martina stał Peter. - Jak tam ukochany? - zagadnął. - Sally twierdzi, że przewodnictwo nerwowe w lewej nodze zaczyna się poprawiać. - Bo generalnie nie jest z nim źle. - Wendy kiwnęła głową. - Problem w tym, że jego interesuje tylko całkowite wyzdrowienie. Maksymalista w każdym calu. - Tak... - zadumał się Peter. - Ale to nie tylko problem Rossa. To jakiś dziwny paradoks naszych pacjentów i szpitala. Trafiają tu zwykle osoby najbar dziej aktywne fizycznie, dżokeje, paralotniarze, spor towcy. Tacy, dla których sprawność fizyczna jest pod stawą życia i przyjemności, i dlatego mają najwięcej do stracenia, jeśli grozi im kalectwo. Kochają zdrowie najbardziej na świecie, a jednak co chwila narażają się na jego utratę. - Zauważ, że Ross w innych warunkach nabawił się kontuzji - zaprotestowała. - Nie ganiał po osypisku dla własnej przyjemności. - Zgoda, ale dlaczego wybrał pracę w ratownictwie, która łączy się z ryzykiem? W pewnym stopniu trak tował to jako przedłużenie swojego hobby. - Może masz rację - rzekła Wendy z namysłem. - Ross chciał być najlepszym ratownikiem na świecie. - Kto to jest Ross? - Z łóżka Martina dobiegło ich senne mamrotanie. - Chłopak Wendy, w dodatku z branży - wyjaśnił Peter. - Jest lekarzem? - Tak, ale teraz jest pacjentem - odparła Wendy. - Tak? Tu? Co mu się stało? - Wypadek podczas akcji - wtrącił Peter. - Było o nim głośno w prasie i telewizji. - A tak! Chodzi o ten zamach bombowy. Aż trudno uwierzyć, żeby w Nowej Zelandii coś takiego... - Nikt nie chciał wierzyć. W dodatku było to
56 ALISON ROBERTS MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 57 pierwsze zadanie nowo utworzonej ekipy ratownictwa medycznego, w której byłam ja i właśnie Ross. - Sami lekarze i pielęgniarki? - O nie. Sanitariusze, pielęgniarze, strażacy, funk cjonariusze Czerwonego Krzyża i obrony cywilnej. - A budowlańcy, tacy jak ja, mieliby szansę? - Nawet sporą. - Wendy odpowiadała mu z ochotą. Cieszyła się, że pacjent choć na chwilę może się oderwać od myśli o swym nieszczęściu. - Podczas zawałów ścian potrzebni są fachowcy, żeby oszacować gatunek murów, ich grubość, i tak dalej. A także do budowania konstruk cji podtrzymujących pozostałe ściany. - To tylko czekać, jak obaj do was dołączymy! Wendy pokiwała z uśmiechem głową, nie chcąc rozwiewać nadziei pacjenta. Podziwiała go za upór, z jakim walczył. Jak więc ma mu wyjaśnić, że jego obrażenia są o wiele poważniejsze od urazu Rossa? Nie dawało jej spokoju pytanie, dlaczego Ross, mimo o wiele większych szans na wyzdrowienie, ma bardziej pesymistyczne podejście niż Martin. A gdyby tak umie ścić ich w jednym pokoju? Może optymizm Martina podziałałaby zaraźliwie na Rossa? - No, czas się odwrócić - przypomniał Peter. Regularna zmiana pozycji była dla pacjentów z ura zami kręgosłupa kluczowa. Ale to dość skomplikowane zadanie wymagało współdziałania co najmniej dwóch osób. W dodatku nigdy nie było wiadomo, jak w tej sytuacji zareaguje organizm pacjenta. Dlatego, gdy skończyli, Wendy spytała: - Wszystko w porządku, Martin? - Chyba nie za bardzo... Peter i Wendy spojrzeli z niepokojem na monitor pracy serca. Wykres oznaczający rytm skurczy pojawiał się znacznie wolniej, jakby z ociąganiem. Skóra pacjen ta zaczęła przybierać nieprzyjemną sinawą barwę, a na jego czole pojawiły się kropelki potu. Nagle zapiszczała aparatura pomiarowa. - Rytm serca spada do trzydziestu - jęknął przez zaciśnięte zęby Peter. - Lecę po szefa. Patrick Miller w jednej sekundzie znalazł się przy łóżku chorego. - Dawka atropiny i adrenaliny - zaordynował. Wendy natychmiast podała zastrzyk pacjentowi. Rytm serca uległ przyspieszeniu, ale nie tak, jak by sobie życzyli. Pasemka na monitorze zaczęły tym razem skakać jak szalone. - Częstoskurcz komorowy - szepnęła Wendy. - Pacjent stracił przytomność! - Głos Petera przeciął ciszę jak brzytwa. W ułamku sekundy podsunął defib rylator i posmarował pierś Martina żelem, a Wendy przyłożyła elektrody. - Uwaga, ładunek dwieście dżulów. Wszyscy z niepokojem ponownie spojrzeli na moni tor. Wykres nie zmienił się ani na jotę. Wendy ponownie włączyła zasilanie. - Ponawiam próbę. Dwieście dżulów. Tym razem wykres wrócił do normy i z wszystkich piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Rytm nadal był szybki, ale regularny. Skóra pacjenta zaczęła nabierać normalnych barw, a on sam jęknął i zaczął ruszać powiekami. Wendy chciała już odłożyć elektrody, gdy nagle zmroził ją głos Patricka: