Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Roberts Nora - Miłość i paragraf

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :748.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Miłość i paragraf.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

NORA ROBERTS MIŁOŚĆ I PARAGRAF Tytuł oryginału: The Law In a Lady

ROZDZIAŁ PIERWSZY Merle T. Johnson siedział na podartym skajowym siedzisku stoika w kafejce „U Annie”, osiem kilometrów na północ od Friendly. Popijał ciepłe piwo korzenne i jednym uchem słuchał trzeszczącego kawałka w stylu country, dobiegającego z przenośnego radyjka Annie. „Kobieta rodzi się, by cierpieć”, lamentowała najnowsza wschodząca gwiazdka Nashville. Merle nie wiedział o kobietach dostatecznie du o, aby się z tym nie zgodzić. Wracał do Friendly z jednego z okolicznych rancz, którego właściciel niedawno zło ył skargę. Kradzie owiec, pomyślał z obrzydzeniem, przełykając kolejny łyk piwa. Gdyby chocia coś się za nią kryło. A zresztą Potts tak się posunął w latach, e ju sam nie pamięta, ile właściwie miał tych owiec. Szeryf od razu wiedział, e ta sprawa będzie nudna jak flaki z olejem, rozmyślał posępnie Merle. No i w konsekwencji teraz, w obskurnej małej kafejce, otoczony powietrzem cię kim od zapachu hamburgerów i sma onej cebuli, bolał nad niesprawiedliwością tego świata. Największą atrakcją w miasteczku Friendly w Nowym Teksasie był stary Silas, który co sobota upijał się i zaczynał rozrabiać, tak e trzeba go było holować do miejscowego aresztu. Merle T. Johnson urodził się za późno. Gdyby to były lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku, a nie osiemdziesiąte wieku dwudziestego, ścigałby desperados, uczestniczył w konnych pościgach i pojedynkował się z rewolwerowcami - innymi słowy robiłby to, co zastępca szeryfa robić powinien. A tu proszę - ma ju prawie dwadzieścia cztery lata, a najbardziej spektakularne aresztowanie, jakiego udało mu się dokonać, to zgarnięcie bliźniaków Kramer, którzy zdemolowali salę bilardową. Merle podrapał się po górnej wardze, nad którą bez większego powodzenia usiłował wyhodować przyzwoicie wyglądające wąsy, które dodałyby mu powagi. Tak, najlepsze lata ma ju za sobą, pomyślał fatalistycznie. Do końca swoich dni będzie zastępcą szeryfa w zapomnianym przez Boga i ludzi małym miasteczku, gdzie głównym zajęciem jest uganianie się za nieistniejącymi złodziejami owiec. Gdyby chocia raz ktoś napadł na bank. Rozmarzony wyobraził sobie szaleńczy pościg i strzelaninę, rzecz jasna, z jego udziałem. O tak, to ju by było coś.

W gazecie ukazałoby się jego zdjęcie, mo e z jakąś powierzchowną raną ramienia. Ten pomysł bardzo przypadł mu do gustu. Przez kilka dni musiałby chodzić z ręką na temblaku. Gdyby tylko szeryf pozwolił mu nosić broń... - Merle, zapłacisz wreszcie za to piwo czy będziesz tu przesiadywał przez cały dzień i marzył o niebieskich migdałach? Merle zerwał się na równe nogi. Annie stała, opierając dłonie na krągłych biodrach, i świdrowała go wzrokiem. Miała małe ciemne oczy, zaczerwienioną skórę i szopę niesamowitych, wściekle rudych włosów, niemal e w odcieniu truskawki. - Muszę wracać - wymamrotał, nerwowo szukając portfela. - Szeryf czeka na mój raport. Annie prychnęła pogardliwie i wyciągnęła rękę. Zaledwie zmięty banknot znalazł się w jej spoconej dłoni, Merle wyszedł, nie prosząc o wydanie reszty, i odruchowo zmru ył oczy. Rozjarzone i oślepiające słońce zastygło wysoko na niebie. Nieruchome rozpalone powietrze miało smak pyłu - zdawało się falować nad jezdnią niczym połyskliwa ciecz. Droga była równa i prosta niczym wstęga, a po jej bokach nic tylko skały, piach i kilka spłachetków szorstkiej trawy. Ani jedna chmurka nie przełamywała surowego, twardego błękitu nieba, nie łagodziła bieli słonecznego światła. Merle nasunął na czoło rondo kapelusza i ruszył w stronę samochodu, ałując, e jednak nie poprosił o tę resztę. Kiedy chciał otworzyć drzwi, jego koszula była mokra od potu i kleiła się do ciała. Słońce odbijało się od przedniej szyby i chromów samochodu, który nadje d ał z naprzeciwka. Musi być jakiś kilometr stąd, ocenił Merle i szukając w kieszeni kluczyków, z roztargnieniem patrzył, jak auto zbli a się długą prostą drogą. Nagle oczy mu się rozszerzyły. Ale bryka! Z podziwu niemal gwizdnął. Jedno z tych wymyślnych zagranicznych cacek, czerwone i krzykliwe. Śmignęło koło niego, nawet nie zwalniając, a Merle obejrzał się za nim i wtedy gwizdnął, uśmiechając się szeroko. Marzenie! Dla takiego auta sto, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę to pestka. Pewnie ma taką sprytną deskę rozdzielczą z... Moment, moment! Ponad sto na godzinę?! Wskakując do samochodu, Merle wetknął kluczyki do stacyjki, wystawił koguta na dach i ruszył, wzniecając fontanny wiru i paląc gumy.

Był w siódmym niebie. Phil nie schodził poni ej stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Na początku podró y odbył nerwową rozmowę telefoniczną z producentem z Los Angeles, był rozdra niony i zmęczony. Zakurzony pejza i niekończąca się, prosta jak drut droga rozdra niły go jeszcze bardziej. Jak dotąd wyjazd okazał się kompletną stratą czasu. Phil zdą ył rozejrzeć się w pięciu miasteczkach południowo - zachodniego Nowego Meksyku, ale adne się nie nadawało. Jeśli w końcu mu się nie poszczęści, będą musieli mimo wszystko zbudować plan, a to zupełnie nie w jego stylu. Kiedy Phillip Kincaid re yseruje film, maniakalnie pilnuje, aby nie brakowało mu autentyzmu. Obecnie szukał małego zakurzonego miasteczka, które ju dawno zapomniało o lepszych latach. Marzyła mu się łuszcząca farba i trochę brudu, ot, taka dziura zabita dechami, z której wszyscy zamierzają się wyrwać i ani im się śni kiedykolwiek wracać. Szukał przez trzy długie upalne dni, ale nic mu się nie podobało. Owszem, znalazł parę miasteczek wrośniętych w piach, trochę wyblakłych, trochę podniszczonych, ale czuł, e to nie to. Jako re yser - odnoszący rozliczne sukcesy re yser amerykańskich filmów - Phillip Kincaid zawsze polegał na intuicji. Potrzebuje miasteczka, którego widok zwali go z nóg. A czasu ma coraz mniej. Hoffman, jego producent, ju zachowuje się tak, jak gdyby go mrówki oblazły, domaga się, by ruszyli z kręceniem scen w studiu. Mijając kafejkę Annie, Phil przeklinał swoją głupotę. Sam powinien był podjąć się produkcji. Zdołał odwlec początek zdjęć o kolejny tydzień, ale jeśli wkrótce nie znajdzie miasteczka, które wyglądałoby tak, jak ma wyglądać New Chance - Nowa Szansa - będzie musiał zdać się na miejscowego kierownika produkcji. Ściągnął brwi, patrząc na bezkres drogi. O wszystkim decydował sam, co do najmniejszego szczegółu. I właśnie to - oraz bezdyskusyjny talent - pozwoliły mu odnieść sukces w wieku trzydziestu czterech lat. Był twardy, cyniczny i wybuchowy, ale ka dy ze swoich filmów traktował jak ukochane dziecko, wymagające ciągłej opieki i bezbrze nej cierpliwości. Wycie syreny przyjął z nikłym zainteresowaniem. Zerknął w lusterko i zobaczył brudny, poobijany wóz policyjny, który mógł niegdyś być biały. Doganiał go w piorunującym tempie. Phil zaklął, zastanowił się przelotnie, czy nie wdepnąć gazu do dechy i nie zostawić tego uprzykrzonego pojazdu daleko za sobą, w chmurze spalin i kurzu, a potem zrezygnowany zjechał na pobocze.

ar, który a buchnął do kabiny, zaledwie uchylił szybę w oknie, nie poprawił mu humoru. Ohydne miejsce, pomyślał, gasząc silnik. Brudna, zakurzona dziura. Marzył o swoim basenie imitującym lagunę i o zimnym drinku w wysokiej szklance. Merle radośnie wyskoczył z samochodu, dzier ąc w dłoni bloczek z mandatami. O kurczę, pomyślał, ale auto! Najbardziej rasowa fura, jaką widział w yciu, nie licząc tych w telewizji. Mercedes... czyli francuska marka, uznał po namyśle. Kurka wodna, pomyślał zachwycony sobą. Właśnie zatrzymał drogą francuską brykę niecałe trzy kilometry od miasteczka. Wieczorem będzie miał o czym opowiadać przy piwie. Kierowca trochę go rozczarował. Nie wyglądał na cudzoziemca ani nawet na bogacza. Merle był taki pochłonięty oglądaniem jego d insów i zwykłej bawełnianej koszulki, e jego uwadze umknął złoty szwajcarski zegarek, a nawet gdyby go zauwa ył, to Merle i tak nie miał pojęcia o jego wartości. Mo e to, jak mu tam, ekscentryk, uznał w końcu. Albo najzwyczajniej rąbnął komuś ten wózek. Na samą myśl o tym zastępca szeryfa dostał wypieków. Przeniósł wzrok na twarz kierowcy. Była pociągła i lekko arystokratyczna, o wyrazistych rysach i o długim prostym nosie. Usta nie uśmiechały się, raczej zastygły w grymasie znudzenia. Mę czyzna był gładko ogolony, więc nic nie maskowało pierwszych zmarszczek. Jego włosy miały odcień zgaszonego brązu, były dość długie i kręciły się na skroniach. Jednak w tej opalonej twarzy od razu uwagę przykuwały oczy: przejrzyste i błękitne jak woda w strumieniu. Malowały się w nich zarazem znudzenie, rozdra nienie oraz chłodna obojętność. Gdyby Merle znał to słowo, zapewne określiłby mę czyznę jako zblazowanego. W ka dym razie nie odpowiadał jego wyobra eniu zdesperowanego złodzieja zagranicznych aut. - Tak? - spytał mę czyzna lodowato. - Prawo jazdy i dowód rejestracyjny - za ądał Merle, a kiedy Phil sięgnął do skrytki, zajrzał przez okno. - O raju, ale deska rozdzielcza! Czego tu nie ma? Jest wszystko i jeszcze więcej. Telefon, najprawdziwszy telefon. Ci Francuzi to łebscy goście. Phil rzucił mu obojętne spojrzenie. - Niemcy - poprawił, wyciągając dowód rejestracyjny. - Niemcy? - Merle zmarszczył czoło. - Jest pan pewny? - Tak. - Phil czekał, a zastępca szeryfa weźmie prawo jazdy. Merle zało yłby się, e mercedes to jednak francuskie auto.

- To pański wózek? - spytał podejrzliwie. - Wystarczy sprawdzić, czyje nazwisko widnieje w dowodzie rejestracyjnym - odparł chłodno Phil. Powoli tracił cierpliwość. A Merle jak to Merle: czytał słowo po słowie. - Jechał pan jak ostatni war... - Urwał, przypominając sobie, e szeryf nie pochwała przeklinania na słu bie. - Przekroczył pan prędkość. Grzał pan sto piętnaście na godzinę, wiem, bo zmierzyłem. Zało ę się, e w tej bryce nawet pan tego nie poczuł. - Tak się składa, e rzeczywiście nie poczułem. - Mo e gdyby nie był taki wściekły, gdyby na dworze nie było tak cholernie gorąco, Phil rozegrałby to całkiem inaczej. Oczy mu się zwęziły. - A skąd mam wiedzieć, czy naprawdę pan cokolwiek zmierzył? - Akurat wychodziłem od Annie, kiedy śmignął pan ulicą - odparł pogodnie Merle, marszcząc czoło i mozolnie stawiając kolejne litery. - Gdybym poczekał na resztę, nawet bym pana nie zobaczył. Proszę się podpisać - dodał, oddzierając mandat z bloczka. - Grzywnę mo e pan zapłacić w najbli szym mieście. Phil wysiadł z samochodu. Słońce wydobyło z jego włosów czerwonawy odcień i patrząc na nie, Merle pomyślał o mahoniowej serwantce matki. Przez chwilę stali twarzą w twarz, dwóch wysokich mę czyzn, jeden chudy i ze skłonnością do garbienia się, drugi szczupły, muskularny i wyprostowany. - Nie - oznajmił stanowczo Phil. - Nie? - Merle zamrugał, patrząc pod słońce. - Ale co „nie”? - Nie podpiszę. - Nie podpisze pan? - Merle zerknął na mandat. - Ale pan musi podpisać. - Nie, nie muszę. - Phil poczuł, jak strumyczek potu spływa mu po plecach, i rozzłościło go to jeszcze bardziej. - Nie podpiszę tego świstka i nie dam ani pensa jakiemuś zaściankowemu sędziemu, który napycha własne konto pieniędzmi, jakie z porządnych ludzi zdziera drogówka. - Zdziera? - Merle był nie tyle ura ony, ile zaskoczony. - Panie! Miałeś pan grubo ponad sto dziesięć na liczniku, a ograniczenie jest do dziewięćdziesięciu. Ka dy to wie. Na znaku ma pan czarno na białym: dziewięćdziesiąt. - A kto mówi, e jechałem szybciej?

- Sam mierzyłem. - Pańskie słowo przeciw mojemu - odparł zimno Phil. - Ma pan świadków? Merle rozdziawił usta. - No, niby nie, ale... - Zsunął kapelusz z czoła. - Słuchaj pan, ja nie potrzebuję świadków, jestem zastępcą szeryfa. Niech pan podpisze i cześć. Phil nie miał pojęcia, z jaką prędkością wtedy jechał, i specjalnie go to nie obchodziło. Droga była prosta i opustoszała, myślami był w Los Angeles, wcią jednak ani mu się śniło sięgnąć po popękany długopis, który podawał mu zastępca szeryfa. - Nie. - Człowieku, ale ja ju wypisałem mandat. - Merle spojrzał na zaciętą twarz Phila i zmienił ton: - W takim razie zabieram pana do aresztu. Szeryfowi to się nie spodoba. Phil uśmiechnął się pogardliwie i wyciągnął przed siebie ręce. Merle wpatrywał się w nie przez chwilę, a potem bezradnie patrzył to na jeden, to na drugi samochód. Philowi niemal było go al. - Pojedzie pan za mną - oznajmił Merle, chowając do kieszeni jego prawo jazdy. - A jeśli odmówię? - Có - odparł przyjaźnie Merle - pojedzie pan ze mną, a to cacuszko tu sobie zostanie. Mo e będzie w jednym kawałku, kiedy podjedzie po nie laweta, ale kto to wie... Chcąc nie chcąc, Phil wrócił do swojego samochodu, a Merle wskoczył za kierownicę radiowozu, wyobra ając sobie, jak fajnie będzie jechać przez miasteczko przed taką fantastyczną czerwoną bryką. Dotarli do Friendly w sennym tempie. Co pewien czas mijali jakichś ludzi, którzy zamierali wpatrzeni w czerwone auto jadące za policyjnym wozem, a Merle pozdrawiał ich dostojnym skinieniem głowy. W końcu wystawił rękę za okno i zahamował przed biurem szeryfa. - No dobrze, zapraszam do środka. - Merle, nagle oficjalny, wyprostował się sztywno. - Szeryf pewnie zechce z panem porozmawiać. - Otworzył drzwi i czekał, a więzień sam wejdzie do środka. Phil zobaczył niewielkie pomieszczenie z dwiema celami, tablicą ogłoszeń, paroma rachitycznymi krzesłami i starym obdrapanym biurkiem. Pod sufitem obracał się wiatrak i skrzypiąc, powoli bełtał gorące wilgotne powietrze. Na podłodze le ała kupa burego futra, która okazała się śpiącym psem. Na biurku zawalonym ksią kami i sterami papierów stały dwa kubki z kawą.

Nad tym bałaganem pochylała się ciemnowłosa kobieta i pisała coś w notatniku z ółtymi kartkami. Podniosła wzrok. Phil osłupiał. Była taka piękna, e bez wahania mógłby ją obsadzić w trzech ró nych filmach. Jej twarz miała klasyczny owalny kształt, kości policzkowe lekko rysowały się pod skórą o odcieniu miodu. Nos miała mały i delikatny, usta dość szerokie, o pełnych wargach, niesamowicie zmysłowych. Rozpuszczone czarne włosy spływały swobodnie na plecy miękkimi lśniącymi falami. Spod uniesionych brwi patrzyły na niego ciemnozielone oczy okolone siecią rzęs. I lekko rozbawione. - Merle? Głos miała gardłowy, leniwy i seksowny. Jak czarny jedwab, pomyślał. Znał mnóstwo aktorek, które dałyby się zabić za taką barwę. Jeśli tylko nie sztywnieje na widok kamery i jeśli ciało ma równie piękne jak twarz... Opuścił wzrok na jej piersi i zafascynowany wpatrzył się w małą metalową odznakę. - Przekroczenie prędkości na siedemnastce, szeryfie. - Oo? - Z lekkim uśmiechem czekała, a spojrzenie Phila na powrót powędruje ku jej twarzy. - Nie miałeś długopisu, Merle? - Długopisu? - Zdziwiony zajrzał do kieszeni. - Nie chciałem podpisać mandatu - Phil podszedł do biurka, by przyjrzeć się twarzy kobiety - pani szeryf. Mo na by ją filmować z ka dego mo liwego kąta i zawsze wyglądałaby cudownie, podsumował w duchu. Chciał jeszcze raz posłuchać jej głosu. Spokojnie odwzajemniła jego spojrzenie. - Rozumiem. Z jaką prędkością jechał, Merle? - Sto szesnaście na godzinę. Tory, musisz zobaczyć jego auto! - zapomniał się Merle. Patrząc na Phila, wyciągnęła rękę, a zastępca szybko podał jej mandat. Miała piękne dłonie, długie, wąskie i eleganckie. Paznokcie miała pomalowane lakierem o odcieniu pudrowego ró u. Co ona tutaj robi, do cholery? - zastanawiał się Phil, któremu łatwiej byłoby ją sobie wyobrazić w Beverly Hills. - Có , wygląda na to, e wszystko się zgadza, panie... Kincaid. - Kiedy podniosła na niego wzrok, zauwa ył, e oczy ma podkreślone konturówką, rzęsy muśnięte tuszem, ale poza tym nic, ani pudru, ani szminki. Po ałował, e nie ma pod ręką aparatu fotograficznego i paru oświetlaczy. - Nale y się czterdzieści dolarów - powiedziała leniwie. - Gotówką. - Nie zamierzam płacić. Zacisnęła usta, a po chwili oznajmiła:

- Albo czterdzieści dni. Sądzę, e mniejszą niedogodnością dla pana byłoby zapłacić mandat. Nasze warunki lokalowe nie przypadną panu do gustu. Chłodne rozbawienie w jej tonie podziałało na niego jak płachta na byka. - Nie zapłacę. Ani mi się śni. - Oparł dłonie na biurku i pochylił się w jej stronę. Poczuł nikłą woń subtelnych, drogich perfum. - Myślałaś, e uwierzę, e jesteś szeryfem? Co za numer próbujecie mi wykręcić z tym typkiem? Merle chciał odpowiedzieć, ale zaledwie zerknął na Tory, zamknął usta. Kobieta podniosła się powoli, dzięki czemu Phil mógł się przekonać, e jest wysoka i bardzo szczupła. Ma ciało modelki, pomyślał, smukłe i wiotkie jak trzcina. Zwykłe d insy i kraciasta koszula wyglądały na nim jak ekskluzywna kreacja, Phil zaś nie mógł się nie zastanawiać, jakie cuda się pod nimi kryją. - Ka dy ma prawo do swoich przekonań, panie Kincaid. Zechce pan opró nić kieszenie. - Nie ma mowy - obruszył się. - Stawianie oporu podczas aresztowania. - Tory uniosła brwi. - Będziemy musieli pana zamknąć na sześćdziesiąt dni. Phil warknął coś półgłosem, ale Tory tylko się uśmiechnęła. - Do celi z nim, Merle. - Chwila, moment, do cię kiej cholery... - Lepiej jej nie denerwuj - szepnął Merle, popychając go lekko. - Potrafi być naprawdę wredna. - Jeśli pan nie chce, ebyśmy odholowali pański samochód, i to na pański koszt - dodała - odda pan Merle'owi kluczyki. Merle, odczytaj mu jego prawa. - Znam swoje prawa, psiakrew! - Pogardliwie strącił z siebie dłoń zastępcy. - Chcę zadzwonić. - Oczywiście. - Tory uśmiechnęła się czarująco. - Jak tylko odda pan kluczyki. - Niech mnie pani... - zawahał się - szeryf posłucha. Chyba nie myśli pani, e nabiorę się na taką starą sztuczkę? Ten tutaj - wskazał kciukiem Merle'a - czatuje na kierowców spoza miasta, a jak się jakiś trafi, usiłuje wyrwać z niego czterdzieści dolców. Na takie numery jest paragraf. Tory słuchała go z zainteresowaniem. - Przyjmie pan mandat, panie Kincaid? - Nie. - Oczy mu się zwęziły. - W takim razie przez pewien czas będzie pan naszym gościem.

- Skazywać to mo e sędzia... - zaczął gniewnie Phil, ale Tory wpadła mu w słowo. - Sędzia pokoju - oznajmiła, stukając ró owym paznokciem w certyfikat oprawiony w ramki. Phil odczytał nazwisko: Victoria L. Ashton. Posłał jej przeciągłe, oschłe spojrzenie. - To pani? - Tak. Bardzo to praktyczne, nie uwa a pan? - Przechyliła głowę. - Sześćdziesiąt dni aresztu, panie Kincaid, albo dwieście pięćdziesiąt dolarów. - Ile?! - Kaucja wynosi pięćset dolarów. yczy pan sobie skorzystać z takiej mo liwości? - Telefon - wycedził przez zęby. - Kluczyki - odparła pogodnie. Klnąc pod nosem, rzucił jej kluczyki. Złapała je w locie. - Ma pan prawo do jednej rozmowy miejscowej, panie Kincaid. - To będzie zamiejscowa. Mam kartę kredytową. Wskazała mu aparat na biurku i podeszła do Merle'a. - Dwieście pięćdziesiąt? - szepnął ze zgrozą. - Nie jesteś dla niego zbyt surowa? Tory prychnęła jak kotka. - Pan Gwiazdor z Hollywood potrzebuje porządnego kopniaka w ego - odparła półgłosem. - Dobrze mu zrobi, jak trochę się pokisi w ciasnej celi. Odprowadź jego samochód do warsztatu Bestlera. - Ja? Mam odprowadzić jego auto? - Zamknij je i wróć z kluczykami - dodała Tory. - Tylko niczego nie dotykaj. - O rany, Tory! - jęknął. - O rany, Merle - powtórzyła i odprowadziła go pełnym sympatii spojrzeniem. Phil niecierpliwie czekał przy telefonie. W końcu się doczekał. - Przyjmuję wiadomości dla panów Shermana, Millera oraz Steina. Słucham? - A gdzie Lou, do cholery? - warknął. - Pana Shermana nie ma w biurze do poniedziałku - odparła sucho operatorka. - Pańska godność, j jeśli mo na? - Phillip Kincaid. Dzwoń do Lou i powiedz mu, e utknąłem w... - Rzucił Tory gniewne spojrzenie. - Witamy we Friendly w Nowym Meksyku - podpowiedziała uczynnie.

- We Friendly w Nowym Meksyku. W areszcie, niech to szlag, pod jakimś wymyślonym zarzutem. Niech łapie walizkę i wskakuje do samolotu, byle szybko. - Tak, panie Kincaid. Spróbuję jakoś się z nim skontaktować. - Nie próbuj, tylko się skontaktuj - wycedził przez ściśnięte gardło i odło ył słuchawkę. Kiedy wybierał następny numer, Tory podeszła i spokojnie rozłączyła rozmowę. - Jeden telefon - przypomniała. - Cholera, dodzwoniłem się tylko do sekretarki. - A to pech. - Posłała mu olśniewający uśmiech, który w tym samym stopniu urzekł go, co i rozwścieczył. - Pański apartament ju czeka, panie Kincaid. Phil odło ył słuchawkę. - Nie umieści mnie pani w tej celi. Zatrzepotała rzęsami. - Nie? - Nie. Przez chwilę wyglądała na skonsternowaną. Potem podeszła do niego z uroczym, zmysłowym westchnieniem. - Po co pan wszystko utrudnia? Chyba nie sądzi pan, e wepchnę tam pana na siłę. Nawet gdybym chciała, jest pan takim postawnym mę czyzną... Ta nagła zmiana tonu wydała mu się najzupełniej zrozumiała. - Pani Ashton... - zaczął. - Pani szeryf - poprawiła, wyjmując z szuflady czterdziestkę piątkę. Wcią promiennie uśmiechnięta, spojrzała na Phila, który nie odrywał wzroku od du ego, masywnego pistoletu. - Jeśli nie chce pan mieć na koncie kolejnego zarzutu dotyczącego stawiania oporu władzy, grzecznie przejdzie pan do tamtej celi. Czeka na pana świe a pościel. Phil był zaskoczony, ale i rozbawiony. - Chyba pani nie sądzi, e uwierzę, e byłaby pani w stanie tego u yć. - Ju panu mówiłam. Ja nikomu nie odmawiam prawa do własnych przekonań. - Nie mierzyła do niego, ale odbezpieczyła broń. Wpatrywał się w nią przez dobrą minutę. Jej spojrzenie było przenikliwe i a nazbyt spokojne. I ju nie wątpił, e równie spokojnie wpakowałaby w niego kulkę - w część ciała, którą uznałaby za mało istotną, on zaś był do wszystkich jednakowo przywiązany. - Jeszcze mnie popamiętasz - wymamrotał, kierując się do celi.

Śmiech te miała piękny. Phil a się odwrócił. Pomyślał, e gdyby nie ten pistolet, chętnie by się z nią trochę posiłował, a potem, wściekły na siebie, maszerował za kraty. - Sądziłam, e ta kwestia brzmi: „Niech ja się ino wyrwę z tej puszki, szeryfie. Świat jest zbyt mały dla nas obojga”. Tory zdjęła z kołka pęk kluczy i zatrzasnęła drzwi, a zadźwięczało. Phil krą ył po celi, usiłując się nie uśmiechnąć. Usiadł na pryczy i rzucił kobiecie cierpkie spojrzenie. - Mo e być i blaszany kubek, byle była w nim kawa. - Kawa jest gratis, Kincaid. Masz we Friendly darmowe lokum, wikt i opierunek. Patrzył, jak podchodzi od biurka i chowa pistolet. Sposób, w jaki się poruszała, i widok jej długich nóg przyjemnie podniósł mu ciśnienie. Zaproponowała cukier i śmietankę, ale odmówił. Nalała mu kawy, świadoma, e aresztant ją obserwuje. Gardziła tym typem mę czyzn, playboyami zepsutymi do szpiku kości i rozkochanymi w wielkomiejskim blichtrze, lecz Kincaid równocześnie i bawił ją, i intrygował. Nie próbował niczego na niej wymóc, podpierając się nazwiskiem czy opinią, nie dał upustu złości, przez którą trafił do tej celi. Jest po prostu za bogaty, zbytnio popularny i zbyt przystojny, ot co. A mo e i zbyt utalentowany. Kręci błyskotliwe filmy. Ciekawe, skąd czerpie inspirację? Có , mo e będzie miała okazję się tego dowiedzieć, zanim „gość” opuści te skromne progi. - Czarna, zgodnie z zamówieniem - oznajmiła, podchodząc do celi z dwoma kubkami. Obserwował sposób, w jaki się poruszała, leciuteńko kołysząc biodrami. W innych okolicznościach uznałby ją za wspaniałą kobietę, lecz teraz była dla niego przede wszystkim jednym wielkim źródłem irytacji. Milcząc, wstał z pryczy i sięgnął po kubek, który podała mu między prętami krat. Ich palce spotkały się na chwilę. - Jesteś piękną kobietą, Victorio L. Ashton - powiedział półgłosem. - I męczącą jak cholera. Kiedy przytaknęła mu z uśmiechem, roześmiał się rozbawiony. - Co ty tu robisz, u diabła? Po co ta zabawa w szeryfa? Do biura wpadł rozradowany Merle. - Kurczę blade, panie Kincaid, to nie auto, to marzenie! - Rzucił szefowej kluczyki i oparł się o kratę. - Jak słowo daję, cały dzień mógłbym w nim przesiedzieć. Bestlerowi mało gały z orbit nie wyskoczyły, jak wjechałem do warsztatu.

Phil wydał zdławiony pomruk i obrócił się w stronę małego zakratowanego okna. Patrzył na miasteczko, gniewnie marszcząc brwi. Co za dziura, pomyślał zrezygnowany. Zakurzone małe nic. Wszystkie kolory jak sprane. Albo raczej wyblakłe od słońca, poprawił się w myślach, gdy po plecach spłynęła mu kolejna stru ka potu. Jak okiem sięgnąć, tylko bury brąz - nielicznych wyschłych płaskowy ów w oddali i suchego jak pieprz piachu. Brązowe były budynki, ka dy w innym odcieniu, ale wszystkie spłowiałe, jak gdyby od zawsze pra yły się w bezlitosnym słońcu. W tej cholernej dziurze wcią mają drewniane chodniki. Za to ani jednego sklepiku, którego fronton nie straszyłby wieloma warstwami popękanej, łuszczącej się na potęgę farby. Miasteczko wyglądało na potwornie zmęczone, jak gdyby właśnie po raz ostatni zaczerpnęło tchu i ju tylko czekało, a nadejdzie koniec. Było szorstkie i beznadziejnie smutne, jednak miało charakter, którego nie zdołała ukryć gruba warstwa kurzu i apatii, miejsce, w jakim zostają jedynie ci, którzy nie mają się gdzie podziać, albo ci, którzy wiedzą, e w zewnętrznym świecie nic na nich nie czeka. Wracają do niego, gdy ju stracą nadzieję na lepszy los. A on utknął tutaj, w dusznej małej celi... I nagle go olśniło. Wpatrując się w zmęczone wystawy sklepów i chodniki z wklęśniętych desek, nagle zobaczył to wszystko jak w obiektywie kamery. Zacisnął palce jednej ręki na kracie okna i wyobra ał sobie kolejne sceny. Gdyby nie był taki wściekły, zauwa yłby to od razu. Oto Next Chance.

ROZDZIAŁ DRUGI Przez dwadzieścia minut Tory nie zwracała uwagi na więźnia, który stał wpatrzony w okno, ściskając w dłoni kubek ze stygnącą kawą. Robił wra enie całkiem zadowolonego. Tory odesłała Merle'a do domu i zabrała się do pracy. Była inteligentna, rzeczowa i uparta - i właśnie te cechy pomogły jej zdobyć tak dobre wykształcenie. Zawsze dostawała najlepsze stopnie, jednak nie zawsze była lubiana przez nauczycieli i wykładowców. Jej ulubione pytanie brzmiało: „Dlaczego?”. Z dociekliwością w parze szedł charakterek, który z potulnej dziewczyny zmieniał ją czasem w zielonooką furię, przez co uwa ano ją za „trudną” uczennicę, a potem studentkę. Niektórzy ze współpracowników uwa ali ją za przeraźliwą męczyduszę - z reguły wtedy, kiedy znaleźli się w sądzie po przeciwnej stronie. W wieku dwudziestu siedmiu lat Victoria L. Ashton była bowiem bardzo przebiegłą i powszechnie cenioną adwokatką. W Albuquerque miała małe skromne biuro w olbrzymiej starej kamienicy ze szwankującą kanalizacją. Dzieliła je z księgowym, pośrednikiem w obrocie nieruchomościami oraz prywatnym detektywem. Przez prawie pięć lat mieszkała na drugim piętrze w dwóch wielkich jak stodoły pokojach nad biurem. To rozwiązanie było tak wygodne, e Tory nie miała zamiaru przeprowadzić się gdziekolwiek indziej, nawet kiedy ju było ją na to stać. W pracy lubiła wyzwania i konieczność zapanowania nad wszystkim, a po najmniejsze szczegóły. W yciu prywatnym była znacznie mniej przedsiębiorcza. Nikt nie określiłby jej jako osoby leniwej, jednak krótką drzemkę zawsze przedkładała nad małą przebie kę dla zdrowia. Cała jej energia znajdowała ujście w biurze albo w sali sądowej - oraz, przejściowo, w gabinecie szeryfa w miasteczku Friendly w Nowym Meksyku. Dorastała w tym miasteczku i odpowiadał jej jego senny rytm. Po ojcu odziedziczyła poczucie sprawiedliwości, które skłoniło ją do podjęcia studiów prawniczych. Jednak nie marzyła o pracy w którejś z presti owych kancelarii adwokackich na jednym czy drugim wybrze u ani te o zamieszkaniu w którymś z wielkich miast między nimi. Chciała być niezale na, więc zało yła własną firmę. Niebotyczne honoraria nigdy jej nie nęciły. Wcześnie nauczyła się gospodarować pieniędzmi, tak aby na wszystko jej wystarczyło - umiejętność tę przekazała jej matka. Interesowali ją ludzie oraz to, jak prawo mo e słu yć na ich korzyść bądź niekorzyść.

Pochylona nad biurkiem w swoim gabinecie we Friendly, pisała wstępną wersję umowy między dwoma tekściarzami. Niełatwo jest prowadzić sprawę na odległość, ale dała im słowo. Jesienią wróci do Albuquerque i odznakę zamieni na wypchaną aktówkę. Tymczasem powoli zbli a się weekend. I wyplata. Tory uśmiechnęła się lekko: w sobotnie wieczory Friendly nieco się o ywia. Miejscowi wypijają o jedno piwo więcej ni zazwyczaj. W warsztacie Bestlera mają spotkać się pokerzyści, o czym oficjalnie nie miała pojęcia. Tory miała wyczucie, wiedziała, na co mo na przymknąć oko. Jak by powiedział jej ojciec, ka dy potrzebuje odrobiny rozrywki. Odchyliła się na krześle i oparła o biurko stopę obleczoną w kowbojski but. Kiedy czytała, nawijając na palec kruczoczarny loczek, który ciągle opadał jej na oko, więzień nagle ocknął się z letargu. - Muszę zadzwonić! - wykrzyknął przejęty, doskakując do zakratowanych drzwi. Tory doczytała do końca akapit, a potem niespiesznie podniosła wzrok. - Ju pan dzwonił, panie Kincaid. Niech pan odpoczywa. Mo e warto wziąć przykład z Dynamita? - Pomachała w kierunku rozło onego na podłodze psa. - Uciąć sobie drzemkę? Phil potrząsnął kratami. - Kobieto, ja muszę skorzystać z telefonu. To wa na sprawa. - Jak zawsze - mruknęła Tory i znowu pochyliła się nad dokumentem. Phil warknął gniewnie. - Proszę mnie posłuchać, ja ju podpiszę ten mandat. Tylko niech mnie pani wypuści. - Mandat mo e pan podpisać - odparła uprzejmie - ale o wyjściu nie ma mowy. Stawiał pan opór podczas aresztowania. - Och, ty nadęta, zadufana... - Mogłabym panu dorzucić zarzut zakłócania porządku publicznego - zastanawiała się głośno, a potem uśmiechnięta zerknęła na aresztanta. Stał sztywno wyprostowany, usta miał zaciśnięte, oczy mu płonęły. Patrząc na niego, nieoczekiwanie poczuła dziwne drgnienie w dole brzucha. O tak, od razu widać, dlaczego jego nazwisko wiązano z nazwiskami najatrakcyjniejszych kobiet świata. Tory nigdy nie widziała przystojniejszego faceta. Ten jego arystokratyczny chłód w połączeniu z uderzającą urodą i gwałtownym usposobieniem tworzą zabójczą mieszankę. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Jego spojrzenie było kamienne, jej pełne spokoju.

- No dobrze - mruknął. - Ile? - Proponujesz mi łapówkę, Kincaid? - Uniosła brwi. - Nie. Mówię o mandacie... pani szeryf. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów. - Przerzuciła włosy z pleców na jedno ramię. - Ewentualnie mo e pan uiścić kaucję. Pięćset dolarów. Piorunując ją wzrokiem, sięgnął po pieniądze. Niech tylko stąd wyjdę, pomyślał z groźbą, ju ja się rozliczę z tą ślicznotką. Zajrzał do portfela i zaklął: do kaucji brakowało mu grubo ponad setkę. Tory czekała cierpliwie, uśmiechnięta. Mógłby ją udusić gołymi rękami, ale tylko zmienił taktykę. Jeszcze się taka nie urodziła, która oparłaby się jego urokowi. - Pozwoliłem się ponieść emocjom, pani szeryf - zaczął posyłając jej uśmiech, z którego zdą ył zasłynąć: jeden kącik ust był uniesiony odrobinę wy ej ni drugi. - Przepraszam za to. Jestem w trasie od kilku dni, a pani zastępca potrafi grać człowiekowi na nerwach. - Tory wcią się uśmiechała. - Jeśli powiedziałem coś niestosownego, proszę mi wybaczyć. Po prostu nie wygląda pani na małomiasteczkowego stró a prawa i porządku. - Uśmiechnął się czarująco, wypisz wymaluj Tomek Sawyer przyłapany z obiema rękami w cukiernicy. Tory uniosła drugą nogę i skrzy owała ją z tą opartą o blat biurka. - Trochę ci brakuje, co, Kincaid? Phil zacisnął usta, eby czegoś nie odburknąć. - Wolę nie nosić przy sobie zbyt du ej kwoty, zwłaszcza w trasie. - Bardzo mądrze. Ale kart kredytowych niestety nie przyjmujemy. - Cholera jasna, ja muszę się stąd wydostać! Tory obserwowała go beznamiętnie. - Na klaustrofobię się nie nabiorę. Czytałam, jak wcisnąłeś się do półmetrowej rury, eby sprawdzić, czy kamera jest ustawiona pod dobrym kątem. Na planie „Nocy rozpaczy” bodaj e. - To wcale nie była... - Oczy mu się zwęziły. - To ty mnie znasz? - Och, zdarza mi się pójść do kina, raz czy dwa razy w roku - odparła beztrosko. - Jeśli to próba wymuszenia czegoś na mnie... - zaczął, ale przerwał mu jej gardłowy śmiech. - Widać, jaki z ciebie bufon. - Wstając, zobaczyła jego zdumioną minę i znowu się roześmiała. - Kincaid, nie obchodzi mnie, kim jesteś i z czego yjesz. Dla mnie jesteś awanturnikiem, który złamał prawo i wszystkim się naprzykrza. - Podeszła do celi, a Phil znowu poczuł subtelną woń perfum. - Moim obowiązkiem jest przypomnieć ci, gdzie jest twoje miejsce w szeregu.

Wobec jej urody na chwilę zapomniał o złości. - Bo e, ta twoja twarz. Mógłbym jej poświęcić, cholera, cały film. Tory zdawała sobie sprawę, e jest atrakcyjna. Słyszała tysiące komplementów, lecz to nie był zwykły komplement. Coś w jego tonie, w jego oczach, sprawiło, e przebiegł ją dziwny dreszcz. Nie zaprotestowała, kiedy wyciągnął rękę przez kraty i przesiał przez palce grube pasmo jej włosów, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy. Zrobiło jej się gorąco, jak gdyby z chłodnego, mrocznego pomieszczenia wyszła prosto w słońce. Stała nieruchomo i chłonęła jego ciepło. W jego oczach błysnęło po ądanie. Potem usta mu drgnęły jak do uśmiechu. - Kotku - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Mógłbym zrobić z ciebie gwiazdę. Cel osiągnął: Tory znowu się roześmiała. - Och, panie Kincaid - wyszeptała dr ącym głosem - czy naprawdę mogę przyjść na zdjęcia próbne? Nieoczekiwanie, z wielką dramaturgią, niemal e rzuciła się na dzielące ich kraty i powiedziała ochryple: - Będę na ciebie czekała, Johnny. - Usta jej dr ały, w oczach lśniły łzy. - Choćby i do końca świata. - Objęła go kurczowo. - Będę do ciebie pisać - przysięgała łamiącym się głosem. - Ka dego dnia. Ka dej nocy będę o tobie śniła. Och, Johnny... - Kruczoczarne rzęsy zatrzepotały. - Pocałuj mnie na po egnanie! Zafascynowany Phil chciał skwapliwie przychylić się do tej prośby, lecz zanim zdą ył bodaj musnąć jej usta, odsunęła się i parsknęła śmiechem. - I jak mi poszło, panie Hollywood? Dostanę rolę? Spojrzał na nią z rozbawieniem. Szkoda tylko, e nie zdą ył skosztować tych słodkich usteczek. - Trochę przedobrzyłaś, ale jak na amatorkę całkiem nieźle. Tory zachichotała i oparła się ramieniem o kraty. - Zwariowałeś. - Tak? A próbowałaś trochę posiedzieć w takiej klatce? - zirytował się Phil. - Tak się akurat składa, e miałam tę przyjemność. - Uśmiechnęła się swobodnie. - W znacznie mniej sympatycznych okolicznościach. Zrelaksuj się, Kincaid. Twój kolega przyjedzie, to cię stąd wykupi. - Burmistrz - oznajmił Phil w natchnieniu. - Chcę mówić z burmistrzem. Mam dla niego propozycję.

- Och. - Tory zastanawiała się. - Có , wątpię, eby w sobotę cię wysłuchał. W soboty zwykle jeździ na ryby. Mo e mnie o niej opowiesz? - Nie. - W porządku. A zmieniając temat, to za ostatni film powinieneś dostać Oscara. W yciu nie widziałam czegoś równie pięknego. Zbity z tropu, przyglądał się jej twarzy, lecz wyczytał w niej jedynie szczerość. - Dzięki. - Taki mądry, prawdziwy i pełen emocji film. Kto by się tego po tobie spodziewał? Zaśmiał się bez przekonania i przegarnął włosy. - To te miał być komplement? - Niekoniecznie. Po prostu wyglądasz na kogoś, kto non stop holuje za sobą harem biuściastych gwiazdeczek. Jak znajdujesz czas na pracę? - Ja? Jakoś sobie radzę - odparł mrukliwie. - Musi cię to kosztować mnóstwo energii. - Co? - Uśmiechnął się. - Filmy czy biuściaste gwiazdeczki? - Chyba sam to wiesz najlepiej. Aha, tylko nie mów Merle'owi, e jesteś re yserem. - Posłała mu kolejny olśniewający uśmiech. - Zacznie chodzić jak John Wayne i doprowadzać nas do szału. Przez chwilę patrzyli na siebie nieufnie. - Szeryfie - zagadnął przyjaźnie Phil - tylko jeden telefon. Oka miłosierdzie. Uśmiechnęła się. W tej samej chwili drzwi otworzyły się na oście . - Szeryfie!! - Tu jestem, panie Hollister. - Przeniosła wzrok z krępego, czerwonego ze złości jegomościa na chudego, przera onego nastolatka, którego holował za kołnierz. - Co się stało? Wróciła do biurka. - Te smarkacze... - zaczął zasapany. - Czy ja nie ostrzegałem, e tak będzie? - Bliźniaki Kramer? - Tory usiadła na biurku i spojrzała na tłuste paluchy wbijające się w kościste ramię. - Mo e pan usiądzie, panie Hollister? A ty - spojrzała na chłopaka - jesteś Tod, zgadza się? Przełknął ślinę. - Tak, pani szeryf. Tod Swanson. - Przynieś panu szklankę wody, Tod. - Wymknie się tylnymi drzwiami, zanim zdą y pani splunąć - oznajmił zaperzony Hollister, ocierając czoło kraciastą chusteczką.

- Nigdzie się nie wymknie - odparła spokojnie Tory, przysuwając mę czyźnie krzesło. - Proszę spocząć. Niech e się pan tak nie unosi, jeszcze się pan rozchoruje z tych nerwów. Kiedy chłopak pobiegł po wodę, Hollister cię ko opadł na krzesło. - Rozchoruje?! Ja ju jestem chory. Przez tych... przez tych gnojków. Czekała cierpliwie, a skończy długi i dość mętny wywód na temat dzisiejszej młodzie y. Phillip zaś robił w tym czasie to, do czego miał przyrodzony talent: obserwował. Hollistera ocenił jako zapalczywego starego bigota z niechęcią do młodych ludzi. Pomstował na nich, pocąc się obficie i ocierając chusteczką spocone czoło i kark. Koszulę miał spłowiała i „przyozdobioną” kilkoma starymi plamami. Był czerwony jak burak, otyły i męczący. Tory zachowywała się wobec niego z szacunkiem, ale z rozdra nieniem popukiwała w kolano palcem wskazującym. Chłopak wrócił z wodą - i z dwiema szkarłatnymi plamami na policzkach. Minę miał taką, jak gdyby rzeczywiście marzył tylko o wymknięciu się tylnymi drzwiami. Wyglądał na trzynaście lat i ewidentnie umierał ze strachu. Miał gładką ładną twarz, strzechę ciemnych włosów i olbrzymie brązowe oczy. Kiedy podawał Tory szklankę dr ącą rękę, uścisnęła ją, krótko, ale mocno. Phil pomyślał, e zaczyna ją lubić. - Proszę. - Tory podała szklankę Hollisterowi. - Niech się pan napije, a potem opowie mi, co się stało. Hollister przełknął zawartość dwoma gigantycznymi łykami. - Te smarkacze znowu kręciły się za moim sklepem. Przeganiałem ich stamtąd ju dziesiątki razy. Wła ą do środka i kradną, co tylko im pod łapy podejdzie. - Bracia Kramer? A co takiego przeskrobali tym razem? - Wytłukli mi kamieniem szybę. - Poczerwieniał wręcz niepokojąco. - Ten tutaj te z nimi był, ale najwolniej biega. - Rozumiem. - Spojrzała na Toda, który wpatrywał się w czubki swoich tenisówek. - Kto rzucił kamieniem? - Nie widziałem, ale tylko jego udało mi się złapać. - Hollister wstał i wetknął mokrą chustkę do kieszeni. - Zamierzam wnieść oskar enie. Chłopak zbladł. Tory wcią patrzyła na Hollistera, ale jej dłoń nagle znalazła się na ramieniu Toda.

- Posiedź w drugim pokoju, Tod. - Kiedy zamknęły się za nim drzwi, powiedziała: - Dobrze pan zrobił, przyprowadzając go tutaj, panie Hollister. - Uśmiechnęła się. - I napędzając mu takiego stracha. - Powinien trafić za kratki! - zagrzmiał mę czyzna. - Och, ale pańska szyba jak była zbita, tak dalej będzie zbita - tłumaczyła spokojnie. - A ten mały stanie się dla Kramerów bohaterem. - W moich czasach... - Pan z moim tatą to pewnie nigdy szyby nie zbili - zauwa yła niewinnie, uśmiechając ją się serdecznie. Hollister spąsowiał i prychnął jak stary kocur. - Momencik, Tory... - Proszę mi zaufać, panie Hollister. Ju ja się tym zajmę. - Ściszyła głos. - Przecie mógł uciec. Hollister przestępował z nogi na nogę. - Nawet nie próbował. Stał jak ten kołek. Ale moje okno... - Ile pan potrzebuje na wstawienie nowej szyby? Ściągnął brwi i posapywał gniewnie. - Dwadzieścia pięć dolarów powinno załatwić sprawę. Tory odliczyła ądaną sumę i podała ją Hollisterowi. - Ma pan moje słowo: ju ja się nim zajmę. Kramerami te . - Jakbym widział twojego staruszka - mruknął i niezręcznie poklepał ją po głowie. - Ci Kramerowie mają się nie plątać przy moim sklepie. - Dopilnuję tego. Kiwnął głową i wyszedł. Tory skrzywiła się, wpatrzona w swój lewy but. Wcale nie jest taka jak ojciec, pomyślała. On zawsze wszystko wiedział najlepiej, a ona składa się z samych wątpliwości. Phil słyszał jej ciche, zmartwione westchnienie. - Tod? - zawołała. Wszedł blady, zerkając ze zgrozą w kierunku pustego krzesła, a potem podniósł przera one oczy na Tory. Serce jej miękło, gdy na niego patrzyła, ale odezwała się dość cierpkim tonem: - Nie spytam, kto wybił tę szybę. Czemu nie uciekałeś? - Ja nie... nie mogłem. - Przygryzł usta. - Byłem za bardzo przestraszony. - Ile masz lat, Tod? - Miała ochotę odgarnąć mu włosy z czoła. - Czternaście, pani szeryf. - Spojrzał na nią, a potem znowu uciekł wzrokiem w bok. - Skończyłem w zeszłym miesiącu.

- Kramerowie mają po szesnaście - stwierdziła łagodnie. - Nie masz kolegów w swoim wieku? Wzruszył ramionami. - Muszę odwieźć cię do domu i porozmawiać z ojcem. Spojrzał na nią z taką paniką w oczach, e darowała sobie umoralniające wykłady. - Błagam - szepnął ledwie słyszalnie. - Tod, boisz się ojca? - Przełknął ślinę. - Bije cię? - Zaczął się trząść. - Tod. - Głos Tory stał się jeszcze bardziej łagodny. - Mnie mo esz powiedzieć. Ja ci pomogę. - On... - wykrztusił chłopak, a potem pokręcił głową. - Nie, proszę pani. Tory widziała nieme błaganie w jego oczach. - No có . To twoje pierwsze wykroczenie, więc mo e zostać między nami. - M - mo e, psze pani? - Tod, zostałeś zatrzymany pod zarzutem umyślnego niszczenia mienia. Czy rozumiesz istotę zarzutu? - Tak, pani szeryf. - Grdyka zaczęła mu podrygiwać. - Zasądzam odszkodowanie na rzecz pana Hollistera w wysokości dwudziestu pięciu dolarów, które odpracujesz po szkole i w weekendy. Stawka dwa dolary za godzinę. Przez okres sześciu miesięcy pozostawać będziesz na zwolnieniu warunkowym, w którym to czasie masz trzymać się z daleka od kobiet lekkich obyczajów, mocnych trunków i bliźniaków Kramer. Raz w tygodniu będziesz się stawiać ze sprawozdaniem u poręczyciela, czyli u mnie. Tod gapił się na nią, jak gdyby nie był pewny, czy dobrze ją zrozumiał. - To pani... nie powie ojcu? Tory wstała i oparła mu dłoń na ramieniu. - Nie. Tylko mnie nie zawiedź. - Miała ochotę go przytulić, gdy tak stal, przełykając łzy. - Czekam na ciebie jutro rano. Znajdę ci coś do roboty. - Tak. Tak, pani szeryf. - Wycofywał się ku drzwiom, zanim zdą yłaby zmienić zdanie. - Przyjdę na pewno. Dziękuję pani. - I jak strzała śmignął na dwór. - No, no, pani szeryf. Niesamowita z pani kobieta. Obejrzała się gwałtownie i po raz pierwszy spojrzała prosto w przejrzyście błękitne oczy więźnia. Dziwnie zdeprymowana wróciła za biurko. - Podobało cię patrzenie, jak sprawiedliwości staje się zadość, Kincaid? - Nawet bardzo - odparł takim powa nym tonem, e znowu spojrzała w jego stronę. - Dobrze zrobiłaś. Tory przyglądała mu się przez chwilę, a potem wydała przeciągłe Westchnienie.

- Czy aby na pewno? Myślisz, e jutro przyjdzie? Widziałeś kiedyś maltretowanego dzieciaka, Kincaid? Zało ę się o półtora tysiąca, jakie zainwestowałeś w ten swój zegarek, e ten mały regularnie bierze w skórę. A ja jestem cholernie bezsilna. - Od tego jest prawo - odparł, przysuwając się do kraty. - Tak, ale prawo bywa ślepe. - Westchnęła i zerknęła na drzwi. - Merle, dobrze, e jesteś. Zastąp mnie, muszę podjechać do Kramerów. - Znowu bliźniaki? - A któ by inny. - Sięgnęła po czarny kapelusz z płaskim rondem. - Zjem po drodze, a przy okazji przywiozę coś dla naszego gościa. Gulasz? - Stek, średnio wysma ony. Sałatka szefa kuchni, z oliwą i octem, oraz przyzwoite bordeaux. - Nie rób takiej wystraszonej miny, Merle - dodała na odchodnym. - Nie słuchaj tego francuskiego pieska. - Jeden telefon! - zawołał za nią Phil. Z cię kim westchnieniem wyjrzała zza drzwi. - Merle T., pozwól biedaczkowi skorzystać z telefonu. Raz - dodała stanowczo i zniknęła. Wróciła po półtorej godzinie z du ym wiklinowym koszem. Phil siedział na pryczy i palił papierosa. Merle siedział rozwalony na krześle, z nogami na biurku i z kapeluszem nasuniętym na twarz. Pochrapywał cichutko. - Ju po przyjęciu? - odezwała się Tory. Phil spojrzał na nią wilkiem, a ona, chichocąc, podeszła do zastępcy i szturchnęła go w ramię. Zerwał się z krzesła, zgrzytając obcasami kowbojskich butów o blat biurka. - Oj, Tory - wymamrotał i podniósł z ziemi swój kapelusz. - Jakieś kłopoty z tym smutnym panem? - spytała. Merle posłał jej szkliste spojrzenie i uśmiechnął się głupawo. - Oj przestań, Tory. - Idź coś zjeść, a potem zmykaj do domu. Po drodze zajrzyj do baru Hernandeza i do sali bilardowej. - Do warsztatu Bestlera te ? - zapytał, wkładając kapelusz. - Nie - odparła, myśląc o nielegalnej partyjce pokera. Merle z pewnością poczułby się w obowiązku rozgonić wszystkich do domów. - Ju tam dzisiaj byłam.

- No dobra... - Stał, szurając butami i kątem oka zerkając na Phila. - Któreś z nas powinno zostać tu na noc. - Ja zostanę. - Wzięła klucze i podeszła do celi. - Mam ubrania na zmianę, le ą na zapleczu. - Niby tak, Tory, ale... - Chciał tylko powiedzieć, e ona bądź co bądź jest kobietą, a więzień posyła jej podejrzanie przeciągłe spojrzenia. - Tak? - Nic - mruknął, czerwieniąc się, i wyszedł. - Czy on nie jest uroczy? - odezwała się półgłosem. - Martwi się o moją cześć. Spojrzała cierpko na Phila, który parsknął śmiechem. - Nie wie o spluwie z szuflady? - Oczywiście, e wie. - Tory otworzyła celę. - Mówiłam mu, e jeśli spróbuje się nią bawić, osobiście połamię mu palce. Głodny? Phil spojrzał sceptycznie na wiklinowy koszyk. - Jeszcze nie wiem. - Och, nos do góry. Chciałeś zadzwonić i zadzwoniłeś, prawda? - spytała takim tonem, jakim przemawia się do małych dzieci. Phil nie zdołał powściągnąć uśmiechu. - Prawda. - Rozmowa z producentem przebiegła pomyślnie, więc był w nieco lepszym humorze. I bardzo głodny. - Co tam masz? - Średnio krwisty stek, sałatkę, pieczone ziemniaki... - artujesz? - Zerwał się z pryczy i zajrzał do koszyka. - Z mę czyznami nigdy nie artuję na temat jedzenia, Kincaid. Jestem humanitarna. - Ju ja ci powiem, jaka jesteś, ale najpierw coś zjem. - Zabrał się za mięso. - Nie za yczyłeś sobie konkretnego deseru, więc wzięłam szarlotkę. - Mo e jednak zmienię zdanie na twój temat - wymamrotał z pełnymi ustami. - Niczego nie rób pochopnie. - Powiedz mi coś, szeryfie. - Przełknął kęs, a potem wskazał widelcem pochrapującego psa. - Czy to coś nigdy się nie rusza? - O ile mo e tego uniknąć, to nie. - Ale yje? - Kiedy ostatnio sprawdzałam, jeszcze zipał - odparła pogodnie.

- No, przepraszam za brak bordeaux. To wbrew regulaminowi. Będzie ci musiał wystarczyć dr pepper. - Jaki znowu doktor? - Bierzesz czy nie? - Pokiwała butelką gazowanego napoju. Phil z wahaniem wyciągnął rękę. - Co z burmistrzem? - Zostawiłam mu wiadomość. Prawdopodobnie jutro się z tobą zobaczy. Phil otworzył butelkę i zmarszczył czoło. - Chyba nie zamierzasz mnie tu przetrzymywać przez całą noc? - Masz dziwny stosunek do prawa, Kincaid. Twoim zdaniem powinnam ci opłacić pokój w hotelu? - Twarda z ciebie sztuka, pani szeryf. - Się wie. - Uśmiechnęła się szeroko i usiadła na skraju pryczy. - Smakuje? - Tak. Chcesz trochę? - Nie, jestem ju po kolacji. - Przez chwilę przyglądali się sobie nieufnie. - Co Phillip C. Kincaid, genialnie dziecko kinematografii, robi we Friendly w Nowym Meksyku? - Tylko tędy przeje d ałem - odparł oględnie. Miał przeczucie, e jego plany nie przypadłyby Tory do gustu. - Sto piętnaście kilometrów na godzinę. - No mo e. Zaśmiała się i oparła plecami o ścianę. Phil patrzył, jak włosy miękko opadają jej na pierś, i pomyślał, e tylko szaleniec zadzierałby z taką kobietą. A on wcią był przy zdrowych zmysłach. - A co we Friendly w Nowym Meksyku robi Victoria L. Ashton? I to z odznaką? - Wywiązuję się z tego, do czego się zobowiązałam - odparła cicho. - Nie pasujesz mi do tej roli. - Phil patrzył na nią krytycznie. - A rozmawiasz ze specem od obsadzania ról. - Dlaczego tak uwa asz? - Z roztargnieniem głaskała się po kolanie. - Masz zbyt wypielęgnowane ręce. Mo e nie a takie delikatne, jak się spodziewałem, kiedy zobaczyłem twoją twarz, ale jednak. - Szeryf nie pracuje rękami - zauwa yła Tory. - Podobnie jak nie u ywa perfum, których najmniejszy flakonik kosztuje sto pięćdziesiąt dolarów. Perfum stworzonych po to, eby doprowadzać mę czyzn do szaleństwa.

Uniosła brwi i zamyślona przygryzła usta. - To po to je stworzono? - Mało który szeryf wygląda tak - mówił dalej - jak gdyby zszedł z okładki „Harper's Bazaar”, zastępcę traktuje jak młodszego brata i z własnej kieszeni płaci za szybę, którą zbił jakiś chłopak. - Ojej, ojej - rzekła powoli Tory - aleś ty przenikliwy. Słucham, to w jakiej roli byś mnie obsadził? Phil wzruszył ramionami. - Kilka chodziło mi po głowie, ale teraz sam ju nie wiem. Nie jesteś delikatnym kwiatem pustyni. - Widząc jej uśmiech, dodał szybko: - Mogłabyś nim być, gdybyś chciała, ale najwyraźniej nie chcesz. Światową femme fatale te nie. Chocia to tak e twój wybór. - Wziął szarlotkę i usiadł obok niej. - Wiesz, e niejedna kobieta marzyłaby o tym, eby mnie uwięzić i móc opowiadać o swoim yciu przed taką wdzięczną publicznością jak ja? - Wierzę, e niejedna - przytaknęła sucho. - Mo e nawet trzy. Albo i cztery. - Ranisz moje ego, pani szeryf. - Spróbował szarlotki, a następny kęs podał Tory. Otworzyła usta i pozwoliła, by ją nakarmił; nadzienie było kwaskowate, pachnące cynamonem i wcią ciepłe. - Co chcesz wiedzieć? - zapytała. - Czemu wtrącasz mę czyzn do więzienia, zamiast łamać im serca? Roześmiała się srebrzyście, ale i chwilę zawahała. Minęło tyle czasu, odkąd mo e po prostu z kimś porozmawiać. Z mę czyzną. Phil wydał jej się interesujący - i chwilowo nieszkodliwy. - Tu się urodziłam - powiedziała, jak gdyby to wszystko tłumaczyło. - Ale stąd wyjechałaś. Podał jej następny kęs ciasta i nagle przyłapał się na tym, e od dawna nie przebywał w towarzystwie kobiety, która niczego od niego nie chce. - Nie brakuje ci ogłady, Victorio. A we Friendly z pewnością jej nie nabyłaś. - Skończyłam prawo na Harvardzie. - Ach. - Z uznaniem pokiwał głową. - To mi do ciebie pasuje. Ju cię z widzę ze skórzaną aktówką, w prą kowanym kostiumie. Czemu nie praktykujesz? - Praktykuję. Mam biuro w Albuquerque. - Ściągnęła brwi. - W prą kowanym kostiumie?