Prolog
Kiedy Ethan obudził się i wstał z łó ka, było jeszcze ciemno, ale zawsze
zaczynał dzień, zanim noc zaczynała ustąpiła miejsca brzaskowi. Odpowiadał mu
taki właśnie prosty rozkład dnia, a tak e cię ka, mozolna praca.
Ani na moment nie przestawał być wdzięczny za to, e mógł niegdyś doko-
nać wyboru i obecnie prowadzić taki, a nie inny tryb ycia. Chocia ludzie, któ-
rzy umo liwili mu to wszystko, nie yli, Ethanowi nadal wydawało się, e w ład-
nym domu nad wodą wcią rozlegają się ich głosy. Często łapał się na tym, e
jedząc w samotności śniadanie nagle unosi głowę, spodziewając się, e lada chwila
zobaczy wchodzącą cię kim krokiem przez kuchenne drzwi, ziewającą i rozczo-
chraną matkę.
Chocia zmarła niemal siedem lat temu, ten tak dobrze znany obraz w jakiś
sposób dodawał Ethanowi otuchy.
Natomiast znacznie większy ból sprawiało myślenie o człowieku, który zo-
stał jego ojcem. Od śmierci Raymonda Quinna upłynęły zaledwie trzy miesiące,
zbyt krótki okres zatem, by się z tym pogodzić. Okoliczności tej śmierci były
dość niemiłe i trudne do wyjaśnienia. Ray zmarł na skutek ran odniesionych
w wypadku samochodowym, który zdarzył się w biały dzień, na dodatek na su-
chej szosie. Stało się to w marcu, kiedy wszystko zapowiadało zbli ającą się wio-
snę. Jadący z du ą prędkością kierowca samochodu na zakręcie nie zdołał - lub,
być mo e, nie chciał - zapanować nad kierownicą. Badania wykluczyły jakakol-
wiek fizyczną przyczynę, która mogłaby uzasadnić, dlaczego Ray wjechał w słup
telefoniczny.
Istniał natomiast powód natury emocjonalnej, i to właśnie bardzo cią yło
Ethanowi na sercu.
Myślał o tym, przygotowując się do nadchodzącego dnia. Przeczesał byle
jak grzebieniem wcią jeszcze mokre po prysznicu, gęste, rozjaśnione przez słoń-
ce brązowe włosy, których nigdy nie był w stanie nale ycie uło yć. Podczas gole-
nia zdrapywał pianę wraz z nocnym zarostem z ogorzałej, kościstej twarzy
i wpatrywał się w zasnute parą lustro powa nymi, niebieskimi oczami, ukrywają-
cymi niezmiernie rzadko ujawniane tajemnice.
Wzdłu lewej strony uchwy biegła blizna - zawdzięczał ją starszemu
bratu i kilku szwom z ogromną cierpliwością zało onym przez matkę. To
szczęście, pomyślał Ethan, bezwiednie pocierając kciukiem słabo widoczną
szramą, e ich matka była lekarzem.
Niemal bez przerwy któryś z jej synów wymagał pierwszej pomocy.
Ray i Stella przygarnęli trzech sporych ju chłopców - dzikich, trudnych
i skrzywdzonych przez los. Stworzyli dla nich dom.
Kilka miesięcy temu Ray udzielił schronienia następnemu.
Obecnie Seth DeLauter był pod ich opieką. Ethan nigdy tego nie kwestiono-
wał, chocia wiedział, e jego bracia mieli wątpliwości. Po niewielkim miastecz-
ku St.Chris krą yły pogłoski, e Seth wcale nie jest następnym przybłędą przy-
garniętym przez Raya Quinna, lecz jego nieślubnym synem, który przyszedł na
świat w czasie, kiedy Stella jeszcze yła. Na dodatek jest dzieckiem kobiety znacznie
młodszej od Raya.
Ethan nie zwracał uwagi na te pogłoski, nie był jednak w stanie zignorować
faktu, e dziesięcioletni Seth miał oczy Raya Quinna.
W tych oczach widać było dobrze znany Ethanowi smutek. Ludzie skrzywdzeni
przez los potrafią rozpoznać podobnych sobie nieszczęśników. Wiedział, e ycie
Setna, jeszcze zanim Ray wziął go do siebie, było prawdziwym koszmarem. Ethan
przeszedł to samo.
Teraz dzieciak jest ju bezpieczny, pomyślał Ethan, wkładając workowate
bawełniane spodnie i wyblakłą bluzę roboczą. Teraz Seth był Quinnem, niezale nie od
tego, czy spełniono ju wszystkie warunki wymagane przez prawo. Ta sprawa
nale ała do Philipa. Zdaniem Ethana jego nieobliczalny momentami brat z łatwością
upora się z prawnikami. Natomiast Cameron, najstarszy z synów Raya Quinna, zdołał
nawiązać delikatną więź z Sethem.
Doszedł do tego w dość niezgrabny sposób, pomyślał Ethan z półuśmiesz-
kiem. Momentami przypominało to obserwowanie dwóch kocurów, prychających na
siebie i demonstrujących pazury. Teraz, kiedy Cam o enił się z ładną pracownicą
opieki społecznej, wszystko powinno się jakoś uło yć.
Ethan był zwolennikiem uregulowanego ycia.
Czekały ich jeszcze cię kie boje z firmą ubezpieczeniową, która, ze względu na
podejrzenia o samobójstwo, odmawiała wypłacenia nale ności z polisy Raya. Ethan
poczuł niemiły ucisk w ołądku i spróbował rozluźnić mięśnie. Jego ojciec nigdy nie
zrobiłby czegoś takiego. Wielki Quinn zawsze radził sobie ze swoimi problemami
i umiejętność tę przekazał synom.
Mimo to nad rodziną wisiała ciemna chmura, która wcale nie miała zamiaru
zniknąć. Pewnego dnia w SŁ Christopher pojawiła się matka Setha. Poszła prosto do
dziekana uczelni, w której Ray wykładał literaturę angielską, i oskar yła profesora o
seksualne molestowanie. Wypadło to nieprzekonująco - w opowieści kobiety było
zbyt wiele kłamstw, na dodatek często zmieniała swoją wersję.
Mimo to nie sposób zaprzeczyć, e ojciec był wstrząśnięty, a wkrótce po
wyjeździe Glorii DeLauter Ray równie opuścił St.Chris.
Po jakimś czasie wrócił z chłopcem.
Istniał równie list, który znaleziono w samochodzie po wypadku. Pani
DeLauter wyraźnie szanta owała Raya. Okazało się, e dał jej pieniądze, i to
wcale niemało.
Teraz Gloria znowu zniknęła. Ethan bardzo chciał, eby ju nigdy tu nie
wracała, wiedział jednak, e plotki ustaną dopiero wówczas, gdy znajdą się pro-
ste odpowiedzi na wszystkie pytania
Uświadomił sobie, e nic nie mo e na to poradzić. Wszedł do holu i energicznie
zapukał w drzwi po przeciwnej stronie. Najpierw rozległ się jęk Setha, potem nie-
wyraźne mamrotanie, a w końcu pełne złości przekleństwo. Ethan nie zatrzymał się
i ruszył na parter. Z pewnością Seth jeszcze przez dobrą chwilę będzie pomstował,
e tak wcześnie zerwano go z łó ka. Poniewa jednak Cam i Anna wyjechali do
Włoch w podró poślubną, a Philip przyjedzie z Baltimore dopiero na weekend, to
właśnie do Ethana nale ało budzenie chłopca i odprowadzanie go do domu kolegi.
Tam Seth czekał do czasu, kiedy mógł ju iść do szkoły.
Sezon połowu krabów był w pełni, więc dzień pracy ka dego rybaka zaczy-
nał się przed wschodem słońca. To samo dotyczyło Setha, przynajmniej do po-
wrotu Cama i Anny.
Chocia wszystkie pomieszczenia tonęły w ciemności, Ethan poruszał się po
nich bez najmniejszego trudu. Miał ju swój własny dom, ale, by przyznano im
opiekę nad Sethem, wszyscy trzej bracia zawarli umowę, e będą mieszkać pod
jednym dachem i wspólnie ponosić odpowiedzialność.
Ethan nie miał nic przeciwko odpowiedzialności, mimo to tęsknił za swym
maleńkim domkiem, prywatnością i beztroskim yciem.
Zapalił światło w kuchni. Poprzedniego wieczoru sprzątanie po kolacji nale ało
do Setha, lecz, jak zauwa ył, chłopiec zrobił to niezbyt starannie. Nie zwracając
uwagi na pokrytą okruchami i lepką powierzchnię stołu, Ethan podszedł prosto do
piecyka.
Simon, jego pies, wyprostował się leniwie i uderzył ogonem o podłogę. Ethan
nastawił kawę i przywitał się z psem, machinalnie drapiąc go po głowie.
Przypomniał sobie sen, który go nawiedził tu przed przebudzeniem. Wraz
z ojcem znajdował się na kutrze i sprawdzał więcierze. Byli tylko we dwóch. Ośle-
piające promienie słońca parzyły skórę i odbijały się od powierzchni przejrzystej
i spokojnej wody. W tym śnie wszystko było tak wyraźne, pomyślał Ethan, e
czuł nawet zapach ryb i potu.
Niezapomniany głos ojca przebił się przez warkot silnika i krzyk mew.
- Wiedziałem, e wszyscy trzej zajmiecie się Sethem.
- Wcale nie musiałeś umierać, eby to sprawdzić. - W głosie Ethana słychać
było pretensję i ukrywaną głęboko złość, do której potem, po przebudzeniu, nie
chciał się przyznać nawet przed sobą.
- Prawdę mówiąc, nie miałem takiego zamiaru - powiedział Ray beztrosko,
wybierając kraby z więcierza podciągniętego do góry przez Ethana. Grube, po-
8
marańczowe rybackie rękawice starszego pana lśniły w słońcu. - Jeśli o to chodzi,
mo esz mi całkowicie zaufać. Masz tu przynajmniej kilka gatunków krabów. Ethan
bezmyślnie spojrzał na druciany więcierz, automatycznie odnotowując rozmiary oraz
ilość wyłowionych krabów. Jednak ten połów nie miał specjalnego znaczenia...
przynajmniej nie w tym momencie.
- Chcesz, ebym ci wierzył, chocia niczego nie próbujesz mi wyjaśnić.
Ray spojrzał na niego i zdjął jasnoczerwoną czapeczkę, odkrywając bujną,
srebrzystą czuprynę. Wiatr targał mu włosy, na zmianę wydymając i marszcząc
karykaturę Johna Steinbecka, ozdabiającą luźny podkoszulek. Wielki amerykański
pisarz zawsze utrzymywał, e gotów jest cię ko pracować na własne utrzymanie, ale
nie sprawiał wra enia uszczęśliwionego takim traktowaniem.
W przeciwieństwie do niego Ray Quinn promieniował zdrowiem i energią, a
rumiane, pokryte głębokimi bruzdami policzki jedynie podkreślały krzepki wygląd
pełnego wigoru sześćdziesięciolatka, któremu zostało jeszcze wiele lat ycia.
- Musisz znaleźć własną drogę i własne odpowiedzi. - W promiennych nie-
bieskich oczach Raya pojawił się uśmiech, a Ethan zauwa ył, e otaczające je
zmarszczki pogłębiły się. - Wtedy wszystko będzie miało większą wartość. Jestem z
ciebie dumny.
Ethan poczuł, e pali go w gardle i e coś ściska mu serce. Automatycznie
zało ył przynętę, a potem obserwował, jak pomarańczowe pływaki podskakują na
powierzchni wody.
- Dlaczego?
- Dlatego, e jesteś tym, kim jesteś. Po prostu dlatego, e jesteś Ethanem.
- Powinienem był częściej się tu pojawiać. Popełniłem błąd, zostawiając cię
tak długo samego.
- Pleciesz bzdury. - W głosie Raya słychać było irytację i zniecierpliwienie.
- Wcale nie byłem zniedołę niałym starcem. Na litość boską, byłbym wściekły,
gdybyś myślał o mnie w taki sposób, na dodatek mając wyrzuty sumienia, e się
mną nie opiekowałeś. To tak jak gdybyś próbował winić Cama za to, e wyjechał
do Europy - albo Philipa, e mieszka w Baltimore. Młode ptaki, jeśli są zdrowe,
opuszczają gniazdo. Twoja matka i ja wychowaliśmy zdrowe ptaki.
Zanim Ethan zdołał się odezwać, Ray uniósł dłoń. Był to typowy gest profesora,
podkreślającego jakieś niezmiernie wa ne słowo lub nie pozwalającego, by ktoś
przerwał jego wywód. Widząc to, Ethan uśmiechnął się.
- Tęskniłeś za nimi, dlatego właśnie próbowałeś się na nich złościć. Oni
wyjechali, a ty zostałeś i trochę ci ich brakowało. No có , teraz masz ich z powrotem,
prawda?
- Wygląda na to, e tak.
- Dorobiłeś się ładnej bratowej, zaczynasz budować łodzie i masz to wszystko... -
Ray szerokim gestem pokazał wodę, podskakujące na jej powierzchni
pływaki i wysoką, lśniącą trawę, w której czapla biała stała nieruchomo jak mar
murowy posąg. - Dysponujesz równie czymś, co jest bardzo potrzebne Sethowi.
Mam na myśli cierpliwość. Chocia muszę stwierdzić, e w pewnych sprawach
wykazujesz jej a za du o.
- O co ci chodzi?
Ray westchnął cię ko.
- Istnieje coś, czego nie masz, Ethan, a co jest ci bardzo potrzebne. Cze-
kasz i znajdujesz mnóstwo usprawiedliwień, tymczasem, do jasnej cholery, nic
nie robisz, by to zdobyć. Jeśli nie zaczniesz szybko działać, znowu ucieknie ci
to sprzed nosa.
- Co to takiego? - Ethan wzruszył ramionami i skierował łódź do następne-
go pływaka. - Mam wszystko, czego potrzebuję, i niczego więcej nie pragnę.
- Nie pytaj, co to. Zapytaj raczej, kto. - Ray cmoknął, chwycił syna za ramię
i potrząsnął.
- Obudź się, Ethan.
Więc obudził się z dziwnym wra eniem, e na jego ramieniu wcią jeszcze
spoczywa ta du a, dobrze znana dłoń.
Rozmyślając nad pierwszym kubkiem kawy, doszedł do wniosku, e wcią
nie zna odpowiedzi.
1
Mamy tutaj kilka ładnych okazów, kapitanie.
Jim Bodine wyjmował kraby z więcierza i te, które nadawały się na sprzeda ,
wrzucał do zbiornika. Nie przeszkadzały mu ostre szczypce, czego dowodem
były liczne blizny na jego pulchnych dłoniach. Co prawda, miał na nich
tradycyjnie u ywane przy wykonywaniu tego zajęcia rękawice, ale ka dy rybak
doskonale wie, jak szybko ulegają one zu yciu. A jeśli tylko zrobi się w nich ja-
kaś nawet najmniejsza dziurka, wówczas, na Boga, krab na pewno ją znajdzie.
Jim, pracując miarowo, rozstawił szeroko nogi, by utrzymać równowagę na
kołyszącej się łodzi, i przymru ył ciemne oczy, osadzone głęboko w twarzy znisz-
czonej przez czas, słońce i kłopoty. Równie dobrze mo na było dać mu pięćdzie-
siąt jak osiemdziesiąt lat, lecz Jim w ogóle nie dbał o to, jaki wiek mu się przypisze.
Zawsze nazywał Ethana „kapitanem", a jego wypowiedzi rzadko składały
się z więcej ni jednego zdania oznajmującego.
Ethan zmienił kurs i skierował kuter w stronę następnego więcierza, prawą
ręką podpychając drą ek sterowniczy, który większość rybaków przedkładała nad
tradycyjne koło sterowe. Równocześnie lewą ręką obsługiwał przepustnicę i skrzy-
nię biegów. W miarę posuwania się do przodu wzdłu linii sieci bez przerwy trzeba
było dokonywać drobnych poprawek.
Zatoka Chesapeake, jeśli tylko chciała, potrafiła być hojna, częściej jednak
była podstępna i zmuszała człowieka, by cię ko zapracował sobie na jej dary.
Ethan znał zatokę jak swoje pięć palców, a często miał wra enie, e nawet
lepiej - wiedział wszystko o zmiennych nastrojach i prądach największego na kon-
tynencie ujścia rzeki. Na długości trzystu dwudziestu kilometrów Susąuehanna
toczyła swe wody z pomocy na południe, na wysokości Annapolis mając zaled-
wie sześć kilometrów szerokości, a u ujścia Potomaku prawie pięćdziesiąt. St.
Christopher, które rozsiadło się wygodnie na południowym krańcu wschodniego
wybrze a Marylandu, było całkowicie uzale nione od hojności zatoki i dlatego
przeklinało jej kaprysy.
13
Wody nale ące do Ethana otoczone były moczarami. Ciągnęły się wzdłu
równinnych rzek o rozchodzących się pod ostrymi kątami odnogach, które lśniły
wśród gęstwiny drzew gumowych i dębów.
Był to świat zatoczek pływowych i niespodziewanych mielizn, świat, gdzie
najszybciej zakorzeniał się dziki seler i nadmorska trawa.
Był to jego świat, kraina zmiennych pór roku, nagłych sztormów; zawsze,
zawsze pełna dźwięków i zapachu wody.
Namierzywszy kolejny pływak, Ethan chwycił hak, po czym wyćwiczonym,
delikatnym jak krok tancerza ruchem zaczepił linę i podciągnął ją do wyciągarki.
Po kilku sekundach więcierz wynurzył się z wody, ciągnąc za sobą glony,
pozostałości starej przynęty i mnóstwo krabów.
Ethan zobaczył jasnoczerwone szczypce dorosłych samic i wybałuszone
oczy samców.
- To naprawdę wspaniałe okazy - oznajmił Jim, zabierając się do roboty.
Wyciągnął więcierz na pokład, jakby wa ył zaledwie ćwierć funta.
Woda była dzisiaj niespokojna. Ethan czuł w powietrzu zapach zbli ającego się
sztormu. Kiedy potrzebował do pracy obu rąk, sterował łodzią za pomocą kolan. Od
czasu do czasu zerkał na chmury, które powoli zaczynały się gromadzić na dalekim,
zachodnim skrawku nieba.
Jest jeszcze dość czasu, ocenił, by sprawdzić sieci rozrzucone w przewę eniu
zatoki i zobaczyć, ile jeszcze krabów wpełzło do więcierza. Wiedział, e Jim cierpi
na brak gotówki, a on sam równie potrzebował sporo pieniędzy, by zainwestować je
w niedawno rozkręcony razem z braćmi interes - budowanie łodzi.
Jest jeszcze dość czasu, pomyślał ponownie, kiedy Jim wło ył do więcierza
stanowiące przynętę rozmro one kawałki ryby, po czym wyrzucił go za burtę.
Zupełnie jak przeskakująca z miejsca na miejsce aba, Ethan zaczepił na haczyk
następny pływak.
Nale ący do Ethana rasowy pies myśliwski, Simon, wywiesił ozór, a przednie
łapy oparł na okrę nicy. Tak samo jak jego pan, najszczęśliwszy był wówczas, gdy
znajdował się na wodzie.
Ethan i Jim pracowali niemal w całkowitym milczeniu, porozumiewając się
burknięciami, gestami i rzucanymi od czasu do czasu przekleństwami. Teraz była to
przyjemna praca, poniewa wyławiali mnóstwo krabów. Zdarzały się jednak lata,
kiedy ich nie było. Wówczas wiedzieli, e nie przetrwały zimy albo e woda nigdy
nie ociepli się na tyle, by zachęcić kraby do wypłynięcia.
Były to lata, kiedy rybacy cierpieli głód. Chyba, e któryś z nich miał jakieś
dodatkowe źródło dochodu. Ethan bardzo chciał je mieć - pragnął, by stało się nim
budowanie łodzi.
Pierwsza łódź Quinnów była ju niemal na ukończeniu. To prawdziwe cudo,
pomyślał Ethan. Cameron znalazł ju następnego klienta, który czekał w kolejce - był
to jakiś bogaty gość, którego Cam poznał w czasach, kiedy brał udział w wyścigach.
Ju wkrótce będą mogli zacząć dla niego budować. Ethan nigdy nie wątpił, e jego brat
potrafi wyciągać pieniądze.
Postanowił, e zrobią to, niezale nie od wątpliwości i narzekań Philipa.
Uniósł głowę, spojrzał na słońce i określił godzinę. Bacznie przyjrzał się rów-
nie chmurom eglującym powoli, lecz równomiernie na wschód.
- Zbieramy się, Jim?
Byli na wodzie od ośmiu godzin, a zatem niezbyt długo. Ale Jim nie protestował.
Wiedział, e to nie tylko nadchodzący sztorm ka e Ethanowi kierować łódź z
powrotem w stronę brzegu.
- Chłopak pewnie wrócił ju ze szkoły - powiedział.
- Tak.
Chocia Seth był wystarczająco samodzielny i mógł po południu przebywać
w domu sam, Ethan nie chciał kusić losu. Dziesięcioletni chłopiec, na dodatek
obdarzony takim temperamentem jak Seth, potrafi ściągnąć na siebie mnóstwo
kłopotów.
Kiedy za kilka tygodni Cam wróci z Europy, wtedy ju na zmianę będą zaj-
mować się Sethem. Na razie jednak cała odpowiedzialność za chłopca spoczywała na
Ethanie.
Woda w zatoce wzburzyła się i tak samo jak niebo nabrała ciemnoszarego
koloru, ale ani mę czyźni, ani pies nie przejmowali się niespokojnym kołysaniem,
kiedy łódź z trudem wspinała się na wysokie grzbiety fal, a potem nagle opadała.
Simon, szczerząc zęby w psim uśmiechu, stał na dziobie z uniesionym wysoko
łbem, a wiatr odwiewał mu do tyłu uszy. Ethan sam zbudował ten kuter i wiedział,
e łódź wytrzyma nawałnicę. Równie spokojny jak pies, Jim schronił się pod
płócienny daszek i, otulając płomyk dłońmi, zapalił papierosa.
Na narze u St. Chris roiło się od turystów. Pierwsze dni czerwca wyciągnęły ich z
miasta i skusiły do wyjazdu poza przedmieścia Waszyngtonu i Baltimore. Ethan
uwa ał, e, dla tych ludzi niewielkie miasteczko St.Chris, z wąskimi uliczkami,
domami o drewnianych ścianach i maleńkimi sklepikami, jest niezwykle
interesującym miejscem. Z przyjemnością się przyglądali, jak śmigają ręce ludzi
przebierających kraby, chętnie jedli placki z krabów lub opowiadali przyjaciołom, e
próbowali zupy przyrządzonej z samicy kraba. Zatrzymywali się w pensjonatach -
chocia St.Chris dysponowało zaledwie czterema - i wydawali pieniądze w
restauracjach oraz sklepach z pamiątkami.
Ethan nie miał nic przeciwko turystom. W okresach, kiedy zatoka skąpiła
swych darów, to właśnie oni utrzymywali miasteczko przy yciu. Doszedł równie
do wniosku, e mo e w niedalekiej przyszłości ci sami ludzie zaczną marzyć o
ręcznie robionej, drewnianej aglówce.
Kiedy Ethan przycumował w porcie, zerwał się wiatr. Jim wyskoczył zgrabnie, by
zawiązać liny, a jego krótkie nogi i przysadziste ciało sprawiały, e wyglądał jak
skacząca aba w białych gumowcach i brudnej czapeczce.
Na niedbały gest Ethana, Simon przysiadł na zadzie i został na kutrze, tym-
czasem obaj mę czyźni rozładowywali całodniowy połów, nie zwa ając na coraz
mocniejszy wiatr podrzucający wypłowiałym, niegdyś zielonym daszkiem łódki.
Ethan obserwował zmierzającego w ich stronę Pete'a Monroe. Był to krępy mę czyzna
w workowatych spodniach khaki i czerwonej koszuli w kratkę. Spod
wyszmelcowanego kapelusza wystawały srebrzystoszare włosy.
14 15
- Widzą, e miałeś dziś niezły połów, Ethan.
Ethan uśmiechnął się. Lubił pana Monroe, chocia facet miał wę a w kieszeni.
Mocno trzymał w garści prowadzony przez siebie „Monroe's Crab House". Jednak,
zdaniem Ethana, wszyscy ludzie utrzymujący się z połowów zawsze skar yli się na
zbyt małe zyski.
Ethan odsunął do tyłu czapeczkę i podrapał się po karku, gdzie czuł łaskotanie
spływającego potu i wilgotnych włosów. Nie narzekam.
- Wcześnie dzisiaj kończysz.
- Nadchodzi sztorm.
Monroe przytaknął. Pracujący dla niego ludzie, którzy zajmowali się sorto-
waniem krabów, dotychczas siedzieli w cieniu płóciennego daszka w paski, ale
powoli zaczynali przenosić się do wewnątrz. Zdawał sobie sprawę, e deszcz
mo e wpędzić do środka równie turystów, którzy będą chcieli napić się kawy lub
zjeść lody. Nie miał nic przeciwko temu, poniewa był współwłaścicielem kawiarni
„Nad zatoką".
- Wygląda na to, e masz tu około siedemdziesięciu buszli.
Ethan uśmiechnął się jeszcze promienniej. Ktoś mógłby powiedzieć, e w jego
wyglądzie jest coś z pirata. Ethan na pewno nie obraziłby się o to, chocia byłby
nieco zaskoczony.
- Moim zdaniem bli ej dziewięćdziesięciu. - Dokładnie znał cenę rynkową,
zdawał sobie jednak sprawę, e, jak zwykle, będą się targować. Wyjął u ywane
przy negocjacjach cygaro, zapalił je i zabrał się do roboty.
Pierwsze du e krople deszczu spadły, kiedy Ethan płynął w stronę domu.
Doszedł do wniosku, e otrzymał za swoje kraby całkiem niezłą cenę - wyłowił
dzisiaj osiemdziesiąt siedem buszli. Jeśli reszta sezonu wypadnie równie
dobrze, trzeba będzie się zastanowić, czy nie warto byłoby na następny rok
zarzucić kolejnych stu więcierzy i mo e nawet zatrudnić na pół etatu kilku
ludzi.
Od czasu kiedy paso yty znacznie przerzedziły występujące w zatoce ostrygi, nie
opłacało się ich łowić. To sprawiało, e trudno było przetrwać zimę. Ethan
potrzebował kilku dobrych sezonów na kraby, by móc lwią część swoich zysków
wło yć w nowy interes - a tak e by pomóc w opłaceniu prawnika. Zacisnął wargi na
tę myśl, pokonując w drodze do domu kolejne fale.
Nie powinni zatrudniać prawnika. Nie podobało mu się, e muszą wygadanemu
typkowi w eleganckim garniturze płacić za to, by oczyścił dobre imię ich ojca. To i
tak nie powstrzyma krą ących po mieście pogłosek. Wszelkie plotki ustaną dopiero
wówczas, gdy ludzie znajdą pikantniejszy temat ni ycie i śmierć RayaQuinna.
No i chłopiec, pomyślał Ethan, spoglądając na wodę, równomiernie smaganą
strugami deszczu. Ludzie sporo szeptali o chłopcu, który spoglądał na nich
ciemnoniebieskimi oczami Raya Quinna.
Sam Ethan nie zwracał na nich uwagi. Jego zdaniem ludzie mogli mleć ozorami,
ile tylko mają ochotę. Nie podobało mu się jednak, i to bardzo, e plotkarze wy-
ra ali się nieprzychylnie o człowieku, którego kochał całym sercem.
I dlatego pracował tak cię ko, e momentami tracił czucie w palcach. Tylko
po to,bymócopłacićprawnika.Nadodatek wiedział, ezrobiwszystko,byprzejąć
opiekę nad dzieckiem.
Grzmot przetoczył się po niebie i jak wystrzał armatni odbił się od powierzchni
.ody. Zrobiło się ciemno, jakby zapadał zmrok, a ołowiane chmury wyrzucały
z siebie strugi deszczu. Mimo to Ethan wcale się nie spieszył, przybijając do po-
mostu tu przy jego domu. W końcu odrobina deszczu nikomu nie zaszkodzi.
Simon, zupełnie jakby się zgadzał z zapatrywaniami swego pana, wyskoczył
z łodzi i zaczął płynąć do brzegu, a w tym czasie Ethan mocował liny. Potem za-
brał swój pojemnik na lunch i, stukając mokrymi rybackimi butami o pomost,
ruszył w stronę domu.
Na tylnej werandzie zdjął buty. W młodości matka wystarczająco często
wyra ała chęć obdarcia go ze skóry za typowo męskie zachowanie, kiedy zostawiał
za sobą ślady. Mimo to pozwolił psu wsunąć wilgotny nos w drzwi i wejść do
środka.
Chwilę później rzuciły mu się w oczy lśniące podłogi.
Cholera, pomyślał, patrząc na ślady łap i słysząc, e pies wita kogoś rado-
snym ujadaniem. Rozległ się pisk, po którym nastąpiło jeszcze głośniejsze szcze-
kanie, a potem śmiech.
- Jesteś kompletnie przemoczony!
W łagodnym, niskim kobiecym głosie słychać było rozbawienie, ale równie
stanowczość, więc Ethan skrzywił się, czując wyrzuty sumienia.
- Idź sobie, Simon! Idź stąd. Wysusz się na werandzie.
Usłyszał następny pisk, potem dziecięcy chichot, do którego w końcu przy-
łączył się śmiech chłopca. Paczka w komplecie, pomyślał Ethan, wycierając mokre
włosy. Kiedy usłyszał, e ktoś idzie w jego stronę, ruszył prosto do szafki, w
której znajdowała się miotła i szmata do podłogi.
Rzadko poruszał się szybko, ale jeśli musiał, potrafił to zrobić.
- Och, Ethan.
Grace Monroe wzięła się pod boki i spoglądała to na niego, to na ślady psich
łap zostawione na świe o wypastowanej podłodze.
- Ju to ścieram. Przepraszam. - Zauwa ył, e szmata jest jeszcze wilgotna.
Doszedł do wniosku, e lepiej nie patrzeć na Grace. - Nie pomyślałem - mruknął
pod nosem, napełniając wiadro pod zlewem. - Nie wiedziałem, e dzisiaj do nas
wpadniesz.
- Czy to znaczy, e jeśli się mnie nie spodziewasz, pozwalasz mokremu psu
biegać po domu i brudzić podłogi?
Wzruszył ramionami.
- Gdy wychodziłem dziś rano, podłoga była brudna, więc myślałem, e nie
zaszkodzi jej odrobina wilgoci. - Po chwili trochę się rozluźnił. Od jakiegoś cza
su zawsze potrzebował kilku minut, by poczuć się swobodnie w obecności Grace.
16 17
- Ale gdybym wiedział, e tu jesteś i e będziesz chciała obedrzeć mnie ze skóry,
zostawiłbym psa na werandzie.
Odwrócił się do niej radośnie uśmiechnięty, co sprawiło, e Grace westchnęła.
- Och, daj mi tę szmatę. Zrobię to sama.
- Nie. Mój pies, mój bałagan. Słyszałem Aubrey,
Niemal bezwiednie Grace oparła się o framugą drzwi. Była zmęczona, ale to
zdarzało jej się bardzo często. Ona równie miała ju za sobą osiem godzin pracy.
Czekały ją jeszcze cztery przy podawaniu drinków w „Snidley's Pub".
Zdarzały się wieczory, kiedy kładąc się do łó ka miała wra enie, e słyszy,
jak jej stopy płaczą.
- ZajmujesięniąSeth. Musiałampoprzestawiaćdni. Dziśrano zadzwoniłado
mniepaniLynley zpytaniem, czy mogę tak wszystko pozamieniać,byjutroprzygotować
jej dom na przyjazd teściowej, która zadzwoniła z Waszyngtonu i wprosiła
sięnakolację.ZdaniempaniLynley,jej teściowajestkobietątraktującąnawetnaj-
drobniejszy pyłek jako grzech przeciw Bogu i ludziom. Przyszło mi na myśl, e nie
będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli posprzątam u ciebie dzisiaj zamiast jutro.
- Cieszymy się za ka dym razem, kiedy mo esz do nas przyjść, Grace, i je-
steśmy ci niezmiernie wdzięczni.
Obserwował ją spod rzęs, równocześnie ścierając podłogę. Zawsze uwa ał,
e jest ładna. Miała złociste włosy i długie nogi. Podobała mu się jej krótko obcięta,
chłopięca fryzurka i sposób, w jaki włosy układały się na głowie, przypominając
lśniącą czapeczkę z frędzelkami.
Była szczupła jak najlepsze modelki, Ethan wiedział jednak, e długie i smukłe
ciało Grace wcale nie jest przeznaczone do pokazywania modnych ciuchów. O ile
dobrze pamiętał, niegdyś była tyczkowatym, chudym dzieckiem. Kiedy po raz
pierwszy pojawił się w St. Chris i w domu Quinnów, mogła mieć siedem, osiem lat.
Doszedł do wniosku, e teraz Grace ma dwadzieścia kilka lat i z pewnością nie jest
chuda.
Przypomina młodziutką wierzbę, pomyślał i o mało się nie zarumienił.
Uśmiechnęła się do niego i w tym momencie w jej zielonych jak u syreny
oczach pojawiło się jakieś ciepło, a na policzkach delikatne dołeczki. Z bli ej
nieokreślonych powodów widok krzepkiego mę czyzny trzymającego w rękach
szmatę serdecznie ją rozbawił.
- Miałeś dobry dzień, Ethan?
- Niezły. - Starannie wytarł podłogę. Zawsze był skrupulatny. Potem ponownie
podszedł do zlewu, by wypłukać wiadro i szmatę. - Sprzedałem twojemu ojcu
mnóstwo krabów.
Na wzmiankę o ojcu uśmiech Grace nieco przybladł. Między nimi istniał
pewien dystans, który powstał w czasie, kiedy zaszła w cią ę z Aubrey i wyszła za
mą za Jacka Caseya, człowieka, którego jej ojciec uwa ał za „pozbawioną
jakiejkolwiek wartości tłustą małpę".
Okazało się, e w przypadku Jacka ojciec miał słuszność. Facet zostawił ją na
lodzie na miesiąc przed urodzeniem się Aubrey. Przy okazji zabrał ze sobą wszystkie
oszczędności Grace, jej samochód i znaczną część szacunku do samej siebie.
Grace przypomniała sobie jednak, e ma ju to za sobą. Na dodatek całkiem nieźle
sobie radzi. Co więcej, ma zamiar nadal sobie radzić, nie biorąc od rodziny ani centa -
nawet jeśli w tym celu będzie musiała zapracować się na śmierć. Usłyszała, e
Aubrey znów się śmieje. Był to długi, perlisty śmiech. Uraza Grace zniknęła
bez śladu. Ma wszystko, co się liczy. Tym wszystkim był chicho-czący w
pokoju obok jasnooki aniołek o kręconych włosach.
- Zanim wyjdę, przygotuję wam jakąś kolację.
Ethan odwrócił się i jeszcze raz na mą spojrzał. Odrobinę się opaliła i z tą
opalenizną było jej do twarzy. Słońce przydawało jej skórze jakiegoś ciepła. Grace
miała pociągłą twarz, idealnie pasującą do szczupłego ciała - chocia podbródek
wskazywał na sporą dozę uporu. Gdyby ktoś po prostu na nią zerknął,
zobaczyłby wysoką, fantastyczną blondynkę - zgrabne ciało i ładna twarz, która
sprawia, e trudno od niej oderwać wzrok.
Ale jeśli się jej lepiej przyjrzało, trudno było nie zauwa yć cieni pod tymi
du ymi zielonymi oczami i znu enia rysującego się wokół delikatnych ust.
- Nie musisz tego robić, Grace. Powinnaś iść do domu i chwileczkę odpo-
cząć. Dziś wieczorem pracujesz jeszcze w „Snidley's", prawda?
-Mam czas...poza tym obiecałam Sethowi „sloppy Joe". Tonie potrwa długo.
Widząc, e Ethan nie odrywa od niej wzroku, poruszyła się niespokojnie. Ju
dawno temu pogodziła się z faktem, e jego długie, zamyślone spojrzenia
wywołują w jej sercu dziwny niepokój. Doszła do wniosku, e jest to jeszcze jeden
z jej yciowych problemów.
- O co chodzi? - zapytała i potarła dłonią policzek, zupełnie jakby przy
puszczała, e ma na nim jakąś plamkę.
- O nic. Ale jeśli masz zamiar coś gotować, powinnaś zostać trochę dłu ej
i pomóc nam to zjeść.
- Z ogromną przyjemnością. - Znowu się rozluźniła. Wzięła od niego wiadro
i szmatę, by osobiście je odło yć. -Aubrey uwielbia przebywać tu z tobą i Sethem.
Mo e przyłączyłbyś się do nich? Muszę jeszcze dokończyć pranie, a potem zacznę
przygotowywać kolację.
- Pomogę ci.
- Nie zgadzam się. - Był to następny punkt honoru Grace. To, za co jej
płacą, wykonuje sama. Robi wszystko, co do niej nale y. - Lepiej idź do fronto-
wego pokoju. A przy okazji nie zapomnij zapytać Setha o test z matematyki.
Właśnie dzisiaj dostali go z powrotem
- Jak mu poszło?
- Dostał następną szóstkę.
Mrugnęła, po czym przepędziła Ethana z kuchni. Seth ma taki bystry umysł,
pomyślała, kierując się do pralni. Gdyby, będąc młodsza, miała lepszą głowę do
liczb i potrafiła myśleć bardziej praktycznie, na pewno nie spędziłaby szkolnych lat na
marzeniach.
Miała pewną konkretną umiejętność i wcale nie było to serwowanie drinków,
ani doprowadzanie cudzych domów do połysku czy sortowanie krabów. Miała
przed sobą karierę, z której musiała zrezygnować w chwili, gdy nagle
18 19
okazało się, e jest sama, na dodatek w cią y i e wszelkie jej marzenia o wyjeździe
doNowegoJorkuizostaniutancerkąprysnęłyjakbańkamydlana.
I tak było to głupie marzenie, wmawiała sobie, opró niając suszarkę i wkła-
dając do niej wilgotne rzeczy wyjęte przed chwilą z pralki. Gruszki na wierzbie,
powiedziałaby jej matka. To jednak nie zmieniało faktu, e dorastając pragnęła
tylko dwóch rzeczy. Tańca i Ethana Quinna.
I jedno, i drugie okazało się nieosiągalne.
Westchnęła lekko i przytknęła do policzka wyjęte właśnie z kosza, delikatne
prześcieradło. Było to prześcieradło Ethana, zdjęte tego dnia z jego łó ka. Czuła
na nim zapach ukochanego mę czyzny i przez minutę czy dwie oddała się marze-
niom. Zastanawiała się, jak by to było, gdyby Ethan jej pragnął i gdyby mogła
sypiać z nim na tych prześcieradłach, w tym właśnie domu.
Ale marzenia nie popchną roboty do przodu, marzeniami nie zapłaci się równie
czynszu ani nie kupi za nie rzeczy, które potrzebne są jej córeczce.
Energicznie poskładała prześcieradła i uło yła je starannie na dudniącej suszarce.
Nie wstydziła się tego, e zarabia na utrzymanie, sprzątając domy i podając drinki. I z
tym, i z tym nieźle dawała sobie radę. Była u yteczna. Ludzie jej potrzebowali. To
powinno jej wystarczyć.
Natomiast na pewno nie potrzebował jej mę czyzna, który tak krótko był jej
mę em. Gdyby się kochali, gdyby naprawdę się kochali, byłoby zupełnie inaczej.
Zdawała sobie sprawę, e z jej strony była to pełna desperacji potrzeba, by do kogoś
nale eć, by czuć się kobietą po ądaną. Dla Jacka... Grace potrząsnęła głową. Prawdę
mówiąc, nie wiedziała, kim była dla Jacka.
Podejrzewała, e po prostu stanowiła dla niego swego rodzaju urozmaicenie,
którego efektem była cią a. Jej zdaniem Jack był święcie przekonany, e postąpił
niezwykle honorowo, zabierając ją w pewien chłodny jesienny dzień do gmachu
sądu, stając z nią przed sędzią pokoju i wymieniając przysięgę mał eńską.
Nigdy się nad nią nie znęcał. Nigdy nie spił się do nieprzytomności i nie
sponiewierał jej, tak jak robią to czasami niektórzy mę owie, pragnąc pozbyć się on.
Nie uganiał się za innymi kobietami - przynajmniej o niczym takim nie wiedziała.
Zauwa yła jednak, e w miarę jak jej brzuch się zaokrąglał, w oczach Jacka coraz
częściej pojawiała się panika.
Potem pewnego dnia po prostu zniknął bez słowa.
Najgorsze jednak było to, pomyślała Grace, e poczuła wówczas ulgę.
Nawet jeśli Jack prawie nic dla niej nie zrobił, przynajmniej zmusił ją do tego,
by dorosła i wzięła na siebie odpowiedzialność. A to, co od niego dostała, było
cenniejsze ni wszystkie gwiazdy na niebie.
Wrzuciła zło one ubrania do kosza, oparła go o biodro i ruszyła do frontowego
pokoju.
To tutaj właśnie znajdował się jej skarb. Kręcone, jasne włoski wirowały
wokół główki Aubrey, a ładna ró owa twarzyczka promieniała radością. Dziew-
czynka siedziała na kolanach Ethana i ani na chwilę nie przestawała paplać.
Mająca dwa latka Aubrey Monroe przypominała ró owego, pozłacanego
aniołka z obrazu Botticellego z promiennymi, zielonymi oczami i dołeczkami
w policzkach. Miała drobniutkie mleczne ząbki i rączki o długich paluszkach. Chocia
Ethan rozumiał zaledwie połowę jej paplaniny, przez cały czas powa nie
przytakiwał.
- I co potem zrobił Głuptas? - zapytał, kiedy zorientował się, e Aubrey
opowiada mu jakąś historyjkę o szczeniaku Setha.
- Poliział mnie po buzi. - Uniosła obie rączki i z rozbawieniem w
oczach przesunęła nimi po policzkach. - Ciałej buzi. - Uśmiechając się,
pogłaskała twarz Ethana i zaczęła zabawę, którą bardzo lubiła. Au!
Roześmiała się i znów potkała jego twarz. - Mas blodę.
Uczynnie dotknął czubkami palców jej policzka, a potem gwałtownie od-
sunął rękę.
- Au. Ty te masz brodę. -
- Nieplawda! To ty ją mas.
- Nie. - Przytulił ją do siebie, a Aubrey wierciła się zadowolona i
obsypywała jego policzki głośnymi pocałunkami. - Właśnie e ty.
Z głośnym śmiechem wywinęła mu się z rąk i podbiegła do rozło onego na
podłodze chłopca.
- Seth ma blodę.
Obsypała jego policzki niedbałymi całusami. Seth uwa ał się za mę czyznę,
więc uznał, e powinien się skrzywić.
- Jezu, Aub, daj mi chwilę odpocząć. - By odwrócić jej uwagę, wziął do ręki
jeden z jej samochodzików i przejechał nim delikatnie w dół po ramieniu małej.
Jesteś torem wyścigowym.
Oczy dziewczynki rozpromieniły się i w lot podchwyciła nowy pomysł na
zabawę.
Porwała samochodzik i zaczęła nim jeździć - nie siląc się zbytnio na delikatność
- po ka dej płaszczyźnie ciała Setha, do której zdołała sięgnąć.
Ethan tylko się uśmiechnął.
- Sam zacząłeś, chłopcze - powiedział, kiedy Aubrey stanęła na udzie Setha,
próbując sięgnąć do jego drugiego ramienia.
- Lepszeto ni obślinianie- stwierdziłSeth, mimo touniósłramię,byuchronić
Aubrey przed upadkiem na podłogę.
Grace przez krótką chwilę stała i obserwowała ich. Mę czyzna rozsiadł się wy-
godnie w du ym krześle z wysokim oparciem i z uśmiechem spoglądał na dzieci. A
dzieci przysunęły do siebie główki -jedna z nich była niewielka i pokryta złocistymi
kędziorkami,adrugązdobiłaokilkaodcieniciemniejszazmierzwionaczupryna.
Mały, zagubiony chłopczyna, pomyślała i poczuła, e jej serce wyrywa się do
niego. Tak samo działo się za ka dym razem od momentu, kiedy po raz pierwszy
zobaczyła Setha. Na szczęście znalazł drogę do domu. A jej ukochana córeczka,
której Grace, jeszcze będąc w cią y, obiecała miłość, opiekę i mnóstwo radości...
Aubrey zawsze będzie miała dom.
Na dodatek ten mę czyzna, który niegdyś równie był zagubionym chłopcem,
wiele lat temu wśliznął się w jej dziewczęce marzenia i właściwie nigdy się stamtąd
nie wyniósł. To on stworzył ten dom.
20 21
Deszcz bębnił o dach, a telewizor szemrał cichutko, nie zakłócając miłej at-
mosfery. Psy spały na frontowej werandzie, a wilgotny wiatr wpadał przez osło-
nięty siatką otwór w drzwiach.
Choć Grace zdawała sobie sprawę, e nie ma do tego prawa, nagle ogarnęła ją
przemo na chęć, by odstawić kosz z praniem, podejść do Ethana i usiąść mu na
kolanach. Chciała być tu mile widziana, wręcz oczekiwana. Pragnęła móc na krótką
chwilę zamknąć oczy i stać się częścią tego wszystkiego.
Mimo to wycofała się, dochodząc do wniosku, e nie jest w stanie wkroczyć
w ten cichy, rozleniwiony i beztroski świat. Wróciła do kuchni i znalazła się w bla-
sku płonących nad głową jasnych, mo e nawet odrobinę zbyt mocnych lamp. Po-
stawiła kosz na stole i zaczęła gromadzić wszystkie składniki potrzebne do przy-
rządzenia kolacji.
Kiedy w kilka minut później pojawił się Ethan, by wziąć sobie piwo, mięso
obrumieniało się ju na patelni, frytki sma yły się na oleju orzechowym, a Grace
robiła sałatkę.
- Rozchodzą się tu jakieś wspaniałe zapachy.
Przez chwilę stał niezręcznie w drzwiach. Ju bardzo dawno temu odwykł od
tego, by ktoś mu gotował, zwłaszcza kobieta. Jego ojciec czuł się w kuchni jak ryba w
wodzie, ale matka... Ilekroć coś ugotowała, zawsze artowali, e będzie musiała
wykorzystać całą swoją medyczną wiedzę, by zdołali to prze yć.
- Kolacja będzie gotowa mniej więcej za pół godziny. Mam nadzieję, e nie
masz nic przeciwko zjedzeniu jej o tak wczesnej porze. Muszę jeszcze zaprowa-
dzić Aubrey do domu, wykąpać ją i przebrać się do pracy.
-Nigdy nie mam nic przeciwko jedzeniu, zwłaszcza jeśli to nie ja je przyrządzam.
Chciałbym jeszcze wybrać się dziś wieczorem na kilka godzin na przystań.
- Och. - Spojrzała na niego i zdmuchnęła sobie grzywkę z oczu. - Trzeba
było mi powiedzieć. Przygotowałabym wszystko jeszcze wcześniej.
- Nie szkodzi, tak jest dobrze. - Pociągnął łyk piwa z butelki. - Napijesz
się czegoś?
- Nie, dziękuję. Mam zamiar wykorzystać do sałatki sos przygotowany przez
Philipa. Wygląda bardziej obiecująco ni kupny.
Deszcz powoli ustawał, stopniowo zamieniając się w spokojną m awkę, przez
którą usiłowało się przebić załzawione słońce. Grace spojrzała w okno. Zawsze
miała nadzieję, e uda jej się zobaczyć tęczę.
- Kwiaty Anny całkiem nieźle się trzymają - skomentowała. - Deszcz do-
brze im zrobi.
-Dzięki niemu nie muszę wywlekać wę a ogrodowego. Urwałaby mi głowę,
gdyby zwiędły w czasie jej nieobecności.
- Wcale bym się jej nie dziwiła. Cię ko napracowała się przy nich przed ślubem.
Rozmawiając z Ethanem, Grace ani na chwilę nie przerywała pracy. Wyko-
nywała wszystkie czynności szybko i z ogromną wprawą. Osaczyła frytki i wrzuciła
na skwierczący olej następną porcję ziemniaków.
- To był cudowny ślub - ciągnęła, mieszając w miseczce sos do mięsa.
- Rzeczywiście wypadł całkiem nieźle. Dopisała nam pogoda.
- Och, tego dnia nie mogło padać. To byłby grzech.
Przypomniała sobie wszystko z niezwykłą wyrazistością. Zieleń trawy na
podwórku i połyskującą powierzchnię wody. Zasadzone przez Annę kwiaty mie-
niły się feerią barw - a te które powkładała do mis oraz doniczek, zdobiły biały
wybieg, którym szła panna młoda na spotkanie swego przyszłego mę a.
Biała suknia układała się we wspaniałe fałdy, a leciutki welon jedynie pod-
kreślał ciemne, nieprawdopodobnie szczęśliwe oczy. Krzesła były pozajmowane
PRZez przyjaciół i rodzinę. Dziadkowie Anny nie zdołali opanować łez. A Cam -
gburowaty i niedbały Cameron Quinn - spoglądał na swą narzeczoną, jakby wła-
śnie wręczono mu klucze do nieba. Podwórkowy ślub, pomyślała Grace. Uroczy,
prosty, romantyczny. Idealny.
- Ona jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam - powie
działa z westchnieniem, w którym była jedynie odrobina zazdrości. – Ciemno-
włosą i egzotyczną.
- Pasuje do Cama.
- Wyglądali jak gwiazdy filmowe, byli tacy eleganccy i pełni blasku. -
Uśmiechnęła się do siebie, wlewając ostry sos do mięsa. - Kiedy obaj
z Philipem zagraliście tego walca, by mogli zatańczyć pierwszy taniec, była
to najbardziej romantyczna chwila, jaką kiedykolwiek widziałam. - Westchnęła
jeszcze raz, kończąc robienie sałatki. - Teraz są w Rzymie. Nie potrafię sobie
tego wyobrazić.
- Dzwonili do mnie wczoraj rano, poniewa chcieli złapać mnie przed wyj
ściem. Powiedzieli, e doskonale się bawią.
Słysząc to, roześmiała się. Był to cichy, przytłumiony śmiech, który wydawał
się przepływać po jego skórze.
- Miesiąc miodowy w Rzymie? Jak e mogłoby być inaczej. - Zaczęła wy
bierać następną porcję frytek, a kiedy rozgrzany olej prysnął na jej dłoń, zaklęła
cicho: - Cholera.
Gdy podnosiła sparzone miejsce do ust, by na nie podmuchać, Ethan skoczył do
przodu i chwycił ją za rękę.
- Oparzyło cię? - Gdy zobaczył ró ową plamkę, szpecącą długą, wąską dłoń
Grace, pociągnął ją do zlewu. - Polej to zimną wodą.
- Drobiazg. To tylko niewielkie oparzenie. Zdarza się.
-Nie zdarzyłoby się, gdybyś bardziej uwa ała. - Ściągnął brwi i mocno ściskał
jej palce, by utrzymać rękę pod strumieniem wody. - Boli?
- Nie. - Nie czuła niczego oprócz jego dotyku i głośnego bicia własnego
serca. Zdając sobie sprawę, e lada chwila zrobi z siebie idiotkę, próbowała się
uwolnić. - To nic takiego, Ethan. Nie przejmuj się.
- Musisz to posmarować jakąś maścią.
Sięgnął do kredensu, by poszukać jakiejś tubki, i uniósł głowę. Napotkał jej
wzrok. Znieruchomiał, nie zwa ając na płynącą wodę i na to, e ich dłonie uwięzione
są pod zimnym strumieniem.
Zawsze robił wszystko, by uniknąć przebywania tak blisko Grace, na tyle
blisko, by widzieć te drobne, złociste plamki w jej oczach - poniewa wówczas
22 23
zaczynał o nich myśleć. Potem musiał przypominać sobie, e to Grace, dziewczy-
na, która rosła na jego oczach. Kobieta będąca matką Aubrey. Sąsiadka, która
uwa ała go za zaufanego przyjaciela.
- Musisz bardziej dbać o siebie. - Jego głos był szorstki, a słowa z trudem
przeciskały się przez zaschnięte gardło. Pachniała cytrynami.
- Nic rni nie będzie.
Czuła, e umiera, zawieszona między przyprawiającą o zawrót głowy rado-
ścią a bezgraniczną rozpaczą. Trzymał jej dłoń, jakby to było najkruchsze szkło.
I spoglądał na nią, marszcząc brwi zupełnie jakby miała mniej zdrowego rozsąd-
ku ni jej dwuletnia córeczka.
- Frytki się przypalą, Ethan.
-No tak.
Przemknęło mu przez myśl, e jej ustaw dotyku mogą być tak delikatne, jak
wyglądają, więc zawstydzony odsunął się gwałtownie do tyłu i zaczął się rozglą-
dać w poszukiwaniu tubki z maścią. Czuł, e serce niespokojnie wali mu w pier-
siach, i był z tego powodu bardzo niezadowolony. Wolał, gdy wszystko odbywa-
ło się spokojnie i bez adnych niespodzianek.
- Mimo to nałó odrobinę tej maści. - Poło ył tubkę na ladzie i wyprostował
się. - Przypilnuję... dzieciaki, eby umyły się przed kolacją.
Po drodze zabrał kosz z praniem i wyszedł.
Grace spokojnie zakręciła wodę, a potem odwróciła się i zaczęła ratować
frytki. Zadowolona z postępu w przygotowywaniu kolacji, wzięła do ręki maść,
posmarowała nią czerwoną plamkę na dłoni i schowała tubkę na swoje miejsce.
Potem oparła się o zlew i wyjrzała przez okno.
Mimo to nie udało jej się zobaczyć tęczy.
2
ie istnieje nic wspanialszego ni sobota - chyba e jest to sobota poprze-
dzająca ostatni tydzień nauki przed wakacjami. Ten wspaniały dzień ma
w sobie urok wszystkich sobót ycia połączonych w jedną ogromną,
świetlistą kulę.
W sobotę, zamiast siedzieć w klasie, mo na było popływać na kutrze z Etha-
nem i Jimem. Oznaczało to cię ką pracę, palące słońce i zimne napoje. Jednym
słowem, męskie sprawy. Nasunąwszy na oczy daszek czapeczki i dodatkowo przy-
słoniwszy je odlotowymi okularami przeciwsłonecznymi kupionymi podczas wy-
prawy do centrum handlowego, Seth wysunął przed siebie hak, by wyciągnąć
następny pływak. Musiał dobrze napiąć mięśnie, więc doszedł do wniosku, e
więcierz jest pełny.
Chłopiec obserwował, jak pracuje Jim -jak nachyla sieć i ze znajdującego się
na jej dnie pudełka z przynętą zdejmuje korek, który niegdyś był wieczkiem puszki
z ostrygami. Kiedy Jim wytrząsał starą przynętę, Seth zauwa ył wydzierające się
opętańczo i nurkujące mewy. Fantastycznie. Teraz trzeba mocno chwycić więcierz,
odwrócić go i energicznie nim potrząsnąć, eby kraby, które znajdują się w jego
górnej części, wypadły do czekającej na nie balii. Seth doszedł do wniosku, e
gdyby tylko chciał, sam zdołałby sobie z tym wszystkim poradzić. Wcale się nie bał
kilku głupich krabów, chocia wyglądały jak ogromne mutanty robaków pocho-
dzących z Wenus i miały szczypce, które potrafiły ciachać albo szczypać.
Jego zajęcie polegało jednak na zakładaniu nowej przynęty w postaci kilku
garści obrzydliwych kawałków ryby. Potem zatykał korek i upewniał się, czy
wszystko jest w porządku. Pozostawało jeszcze sprawdzenie odległości między
poszczególnymi znakami i jeśli nie było adnych problemów, nale ało wyrzucić
więcierz za burtę. Plusk!
Po chwili musiał wyciągnąć hak po następny pływak.
Teraz Seth potrafił ju rozró nić poszczególne gatunki krabów. Jim powie-
dział mu, e samiczki malują sobie paznokcie. Rzeczywiście tak to wyglądało, bo
2
5
N
miary czerwone szczypce. Dzikie wzory widoczne na podbrzuszu to narządy płcio-
we krabów. Ka dy z łatwością mógł zobaczyć, e samce mają tam coś długiego,
przypominającego kształtem „t", coś, co po prostu wygląda jak penis.
Jim pokazał mu równie parę spółkujących krabów - nazwał je „parką" - i to
ju było bardzo du o. Samiec wszedł na samiczkę, wsunął ją pod siebie i potem
przez kilka dni pływał razem z nią.
Seth uznał, e one lubią to robić.
Ethan powiedział, e te kraby wzięły ze sobą ślub, a kiedy Seth parsknął
śmiechem, Ethan uniósł brew. Jednak jego stwierdzenie na tyle zaintrygowało
chłopca, e skorzystał ze szkolnej biblioteki, by dowiedzieć się czegoś więcej.
W końcu doszedł do wniosku, e w pewnym sensie rozumie, co jego brat miał na
myśli. Samczyk ochrania samiczkę, trzymając ją pod sobą, poniewa mo e ona
spółkować tylko podczas ostatniego linienia, a jej skorupka jest w tym czasie tak
delikatna, e nie stanowi adnej ochrony. Nawet kiedy ju to zrobią, samczyk
nadal nosi samiczkę pod sobą, a jej skorupka stwardnieje. Samiczka jest w sta-
nie spółkować tylko raz w yciu, dlatego rzeczywiście mo na powiedzieć, e te
kraby wzięły ze sobą ślub.
Tak samo jak Cam i panna Spinelli, pomyślał Seth, po czym przypomniał
sobie, e teraz będzie musiał mówić do niej „Anna". Mnóstwo kobiet płakało na
ich ślubie, a faceci śmiali się i artowali. Wszyscy byli zachwyceni kwiatami,
muzyką i ogromną ilością jedzenia. Jego to nie wzruszało. Zdaniem Setha ślub
oznaczał, e mo na uprawiać seks, kiedy tylko ma się na to ochotę, i nikt nie ma
prawa się o to czepiać.
Mimo to było odlotowo. Nigdy w yciu nie brał udziału w takim wydarze-
niu. Nie przeszkadzało mu nawet, e Cam zaciągnął go przedtem do centrum
handlowego i zmusił do przymierzenia kilku garniturów. I tak było fajnie.
Chocia czasami martwił się, do jakiego stopnia wszystko się zmieni, kiedy
przywyknie do nowej sytuacji. Teraz w domu zamieszka kobieta. Lubił Annę,
była całkiem w porządku. Chocia pracowała w opiece społecznej, grała z nim
w otwarte karty. Nic jednak nie zmieniało faktu, e była kobietą.
Tak samo jak jego matka.
Seth odsunął na bok tę myśl. Jeśli zacznie myśleć o matce, jeśli przypomni
sobie, jak wyglądało ycie u jej boku - jeśli wspomni mę czyzn, narkotyki i
brudne, maleńkie pokoiki - zepsuje sobie dzień.
W ciągu dziesięciu lat ycia nie miał zbyt wielu słonecznych dni, dlatego nie
mo e ryzykować straty jednego z nich.
- Uciąłeś sobie drzemkę, Seth?
Łagodny głos Ethana przywrócił Setha do rzeczywistości. Chłopiec zamru-
gał powiekami i zobaczył słońce połyskujące na powierzchni wody oraz podska-
kujące pomarańczowe pływaki.
- Zamyśliłem się - mruknął pod nosem i szybko wyciągnął następny pływak.
- Ja tam nie lubię za du o myśleć. - Jim wyciągnął sieć na okrę nicę i zaczaj
wybierać kraby. Kiedy się uśmiechnął, jego ogorzała twarz pokryła się zmarszcz
kami. - Mo na się nabawić zapalenia opon mózgowych.
- Cholera - powiedział Seth i pochylił się do przodu, by przyjrzeć się wyło-
wionym właśnie krabom. - Ta sztuka zaczyna linieć.
Jim chrząknął i chwycił kraba za pękniętą skorupkę.
- Ten olbrzym do jutra znajdzie się na czyjejś kanapce. - Puścił do Setha
perskie oko i wrzucił kraba do zbiornika. - Mo e nawet mojej.
Głuptas, który wcią był na tyle młody, e w pełni zasługiwał na swoje imię,
zaczął węszyć przy sieci, wzniecając potworny rejwach wśród krabów.
Kiedy nagle ciachnęły go jakieś szczypce, szczeniak odskoczył ze skowytem
do tyłu.
- A to ci psiak. - Jim zaniósł się śmiechem. - Jemu na pewno nie grozi
zapalenie opon mózgowych.
Nawet kiedy ju przywieźli połów na brzeg, opró nili zbiornik i podrzucili
Jima, jeszcze nie był to koniec dnia. Ethan odsunął się od urządzeń sterowniczych.
- Musimy popłynąć na przystań. Chcesz przejąć ster?
Chocia oczy Setha były osłonięte ciemnymi okularami, Ethan potrafił je
sobie wyobrazić - ich spojrzenie w jakiś sposób musiało pasować do opadniętej
szczęki chłopca. Rozbawiło go, gdy Seth jedynie wzruszył ramionami, jakby ta-
kie rzeczy zdarzały się ka dego dnia.
- Jasne. Nie ma sprawy. - Chłopak ujął ster w wilgotne od potu dłonie.
Ethan stanął obok; od niechcenia wetknął ręce do kieszeni i ani na chwilę nie
spuszczał chłopca z oka. Na wodzie panował spory ruch. Pogodne weekendowe
popołudnie przyciągnęło nad zatokę wielu amatorów eglarstwa. Ale droga nie
była daleka, a dzieciak i tak kiedyś powinien się tego nauczyć. Kiedy ktoś miesz-
ka w St. Chris, powinien umieć prowadzić łódź.
- Odrobinę na sterburtę - powiedział do Setha. - Widzisz tę łódkę? To jakiś
niedzielny eglarz. Jeśli nie zmienisz kursu, facet gotów wjechać ci prosto w dziób.
Seth przymru ył oczy, przyjrzał się łodzi i ludziom na jej pokładzie, wreszcie
prychnął:
- To dlatego, e większą uwagę zwraca na tę dziewczynę w bikini ni na wiatr.
- Trzeba przyznać, e ładnie jej w bikini.
- Nie rozumiem, co takiego faceci widzą w babskich piersiach.
Na szczęście Ethan nie wybuchnął głośnym śmiechem, tylko powa nie
przytaknął.
- Mo e częściowo dzieje się tak dlatego, e sami ich nie mamy.
- Wcale ich nie potrzebuję.
- Zaczekaj kilka lat - mruknął Ethan po cichu, pozwalając, by silnik zagłu
szył jego słowa. Na myśl o tym skrzywił się. Co oni, do diabła, zrobią, kiedy
chłopiec zacznie dojrzewać? Ktoś będzie musiał porozmawiać z nim o... o tych
sprawach. Ethan zdawał sobie sprawę, e Seth posiada ju na ten temat sporą
wiedzę, ale dotyczy ona ponurej i wstrętnej strony całego zagadnienia. Będąc
w wieku chłopca, Ethan wiedział to samo.
Pewnie ju wkrótce któryś z nich będzie musiał wyjaśnić Sethowi, jak to
wszystko powinno i jak mo e wyglądać.
26 27
Ethan miał cholerną nadzieję, e ten obowiązek nie spadnie na niego.
Zobaczył przystań. Był tu stary, wzniesiony z cegły budynek i
pierwszorzędny nowy pomost zbudowany przez niego i jego braci. Poczuł, e
rozpiera go duma. Sam budynek nie wyglądał jeszcze najpiękniej z powodu
wykruszonych cegieł i połatanego dachu, ale mimo wszystko coś przy nim
zrobili. Okna co prawda były zakurzone, ale nie straszyły ju powybijanymi
szybami.
- Przykręć przepustnicę i zwolnij.
Nieświadomie Ethan poło ył dłoń na dzier ącej ster ręce Setha. Chłopiec
zesztywniał, a po chwili rozluźnił się. Wcią ma problemy, gdy ktoś go niespo-
dziewanie dotknie, zauwa ył Ethan. Ale to powoli mija.
- Właśnie tak, jeszcze trochę na sterburtę.
Kiedy łódź uderzyła lekko o pale, Ethan wyskoczył na pomost, by zawiązać liny.
- Dobra robota.
Na jego gest Simon, dr ąc z niecierpliwości, wyskoczył za burtę. Głuptas
podniósł nieprawdopodobny wrzask przy okrę nicy, wahał się chwilę, a potem
poszedł w ślady Simona.
- Podaj mi lodówkę, Seth.
Seth dźwignął ją z pewnym trudem.
- Mo e któregoś dnia mógłbym posterować kutrem podczas połowu krabów.
-Mo e.
Ethan zaczekał, a chłopiec bezpiecznie wdrapie się na pomost, a dopiero
potem ruszył w stronę najdalszych, otwartych na oście drzwi budynku.
Wypływał przez nie rozdzierający duszę śpiew Raya Charlesa. Ethan posta-
wił lodówkę tu za drzwiami i ujął się pod boki.
Kadłub był ju skończony. Cam zrywał się bladym świtem, by zrobić to
wszystko przed wyjazdem w podró poślubną. Wykonali ju poszycie i połączyli
poszczególne elementy, by móc zeszlifować i wygładzić miejsca złączeń.
We dwóch wykonali szkielet składający się z giętych nad parą elementów,
wykorzystując w tym celu narysowane ołówkiem kreski i „wpasowując" ka dy
wręg przy u yciu niewielkiego, równomiernego nacisku. Kadłub jest solidny,
pomyślał Ethan. W łodzi zbudowanej przez Quinnów nie będzie adnych pęk-
nieć w poszyciu.
Projekt aglówki był przede wszystkim dziełem Ethana, Cam tylko gdzienie-
gdzie naniósł drobne poprawki. Kadłub miał łukowaty spód; wykonanie takiej
konstrukcji było kosztowne, ale dzięki temu aglówka zyskała dwie zalety - sta-
bitność i prędkość. Ethan znał swego klienta.
Projektując kształt dziobu postanowił, e będzie on przypominał przednią
część motorówki; tym sposobem nadał aglówce atrakcyjny wygląd, a dodatko-
wy efekt takiego rozwiązania - to mo liwość rozwijania znacznych prędkości
i łatwość utrzymania się na powierzchni wody. Rufa przypominała kształtem dłu-
gą ladę, zapewniając tym samym spory nawis, dzięki czemu sama łódź będzie
znacznie dłu sza ni linia wodna.
aglówka była elegancka i pełna wdzięku. Ethan wiedział, e jego klient w takim
samym stopniu zwraca uwagę na wygląd łodzi, jak na przydatność na morzu.
Kiedy przyszedł czas na zaimpregnowanie drewna od wewnątrz mieszaniną
sporządzoną w połowie z oleju lnianego, a w połowie z terpentyny, Ethan powie-
rzył to zadanie Sethowi. Była to mozolna robota i mimo zachowania ostro ności
oraz u ycia rękawic trudno było uniknąć przy niej przynajmniej kilku poparzeń.
Ale chłopiec spisał się całkiem nieźle.
Stojąc przy drzwiach, Ethan przyglądał się linii dziobu i rufy oraz zarysowi
górnej krawędzi kadłuba. Postanowił nieco spłaszczyć samo wygięcie pokładu,
by łódka była przestronniej sza, bardziej sucha i miała dobry prześwit. Przyszły
właściciel miał zamiar zabierać w rejs przyjaciół i rodzinę.
Człowiek uparł się przy drewnie tekowym, chocia Ethan zapewniał go, e
poszycie kadłuba wystarczy wykonać z sosny lub cedru. Ten facet ma mnóstwo
pieniędzy, które pragnie wydać na swoje hobby, pomyślał Ethan, eby pokazać
swój status. Trzeba było jednak przyznać, e tek prezentował się wspaniale.
Philip pracował przy pokładzie. Próbując uchronić się przed upałem i wilgotno-
ścią, rozebrał się do pasa, a jego ciemnobrązowe włosy podtrzymywała odwrócona
zniszczonym daszkiem do tyłu czarna czapeczka, bez jakiejkolwiek nazwy zespołu
czy emblematu. Philip przykręcał deski pokładu. Co kilka sekund przeraźliwe bucze-
nie elektrycznego śrubokrętu konkurowało z łagodnym tenorem Raya Charlesa.
- Jak ci leci? - zawołał Ethan, przekrzykując hałas.
Philip podniósł głowę. Jego twarz, przywodząca na myśl udręczonego anio-
ła, lśniła od potu, a w złocistobrązowych oczach widać było poirytowanie. Wła-
śnie powtarzał sobie, e, na litość boską, jest specjalistą w dziedzinie reklamy,
a nie stolarzem.
- W tym pomieszczeniu jest większy upał ni w piekle w samym środku lata,
a to dopiero czerwiec. Musimy zamontować tu jakieś dodatkowe wentylatory. Masz
w tej lodówce coś zimnego lub przynajmniej mokrego? Godzinę temu skończy
łem wszystko, co nadawało się do picia.
-Odkręć kurek w łazience, a będziesz miał wodę powiedział Ethan spokojnie,
pochylając się i wyjmując z lodówki zimne napoje. - To taka nowa technologia.
- Bóg jeden raczy wiedzieć, co znajduje się w wodzie z kranu. - Philip zła
pał rzuconąprzez Ethana puszkę i wykrzywił się na widok etykietki. - Tutaj przy
najmniej podają, jakie chemikalia władowali do środka.
- Najmocniej przepraszam, ale wypiliśmy cały zapas Evian. Sam wiesz, co
Jim sądzi o wodzie swego stwórcy. Nigdy nie ma jej dosyć.
- Odpieprz się - powiedział Philip, ale w jego słowach nie było złości. Napił
się zimnej pepsi i zmarszczył czoło widząc, e Ethan podchodzi, by sprawdzić
wykonaną przez niego pracę.
- Dobra robota.
- Dzięki, szefie. Czy mogę liczyć na jakąś podwy kę?
- Jasne, mogę dać ci dwa razy tyle, ile masz obecnie. Seth jest mistrzem
w liczeniu. Ile jest dwa razy zero, Seth?
- Podwójne zero - powiedział Seth z uśmiechem. Swędziały go palce, eby
wypróbować elektryczny śrubokręt. Dotychczas nikt nie pozwolił mu dotknąć
adnego z elektrycznych narzędzi.
28 29
- No có , teraz ju na pewno będę mógł pozwolić sobie na rejs na Tahiti.
- Mo e weźmiesz prysznic... chyba e, twoim zdaniem, woda z kranu nie
nadaje się równie do mycia. Mogę cię zastąpić.
To była kusząca propozycja. Philip był brudny, spocony i potwornie zgrza-
ny. Z prawdziwą rozkoszą zamordowałby paru facetów, byle dostać szklaneczkę
zimnego pouilly fuisse. Wiedział jednak, e Ethan wstał przed świtem i ma ju za
sobą to, co ka dy normalny człowiek uwa a za dzień pracy.
- Wytrzymam jeszcze kilka godzin.
- To dobrze. - Ethan spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi. Philip uwiel-
biał kląć w ywy kamień, ale jeszcze nigdy nikogo nie zawiódł. - Myślę, e na
razie mo emy zostawić pokład w spokoju.
- Czy mogę...
- Nie - powiedzieli równocześnie Ethan i Philip, nie dając Sethowi dokoń-
czyć pytania.
Do diabła, dlaczego nie? - dopytywał. - Przecie nie jestem głupi. Nikogo
nie zastrzelę tym idiotycznym śrubokrętem, ani nie zrobię nic takiego.
- Poniewa to nasza zabawka. - Philip uśmiechnął się. - A obaj jesteśmy
więksi od ciebie. Trzymaj. - Sięgnął do tylnej kieszeni. - Skocz do „Crawford's"
i przynieś jakąś butelkowaną wodę. Jeśli nie będziesz za bardzo jęczeć, mo esz za
resztę kupić sobie jakieś lody.
Seth nie jęczał, ale zaczął mamrotać pod nosem, e jest wykorzystywany jak
niewolnik. Zaraz jednak zawołał psa i wyszedł z nim na zewnątrz.
- W jakiejś wolnej chwili nale ałoby mu pokazać, jak u ywa się narzędzi -
skomentował Ethan. - Ma sprytne ręce.
- Tak, ale chciałem, eby wyszedł. Nie udało mi się porozmawiać z tobą wczo-
raj wieczorem. Detektyw, idąc po śladach Glorii DeLauter, dotarł a do Nagshead.
- To znaczy, e kieruje się na południe. - Uniósł głowę i spojrzał na Philipa.
- Złapał ją?
- Ta kobieta bez przerwy zmienia miejsce pobytu i za wszystko płaci gotów-
ką. Dysponuje wielką forsą. - Zacisnął wargi. - Ma czym szastać od chwili, kiedy
ojciec zapłacił jej za Setha.
- Nie wygląda na to, eby zamierzała tu wrócić.
- Powiedziałbym, e ten chłopak interesuje ją w takim samym stopniu, jak
zdechłe kociątko bezdomnego kocura.
Philip przypomniał sobie, e jego matka była taka sama, o ile w ogóle znaj-
dowała się w pobli u. Nigdy nie spotkał Glorii DeLauter, mimo to znał ją całkiem
nieźle. I nienawidził jej.
- Jeśli jej nie znajdziemy - dodał Philip, przesuwając zimną puszką po czole
- nigdy nie poznamy prawdy na temat ojca i Setha.
Ethan przytaknął. Wiedział, e Philip ma tu do wykonania określoną misję
i najprawdopodobniej ma rację. Mimo to Ethan, częściej ni by chciał, zastana-
wiał się, co zrobią, gdy ju poznają prawdę.
Po czternastogodzinnym dniu pracy Ethan miał zamiar wziąć nie kończący
sią prysznic i napić się zimnego piwa. Zrobił i jedno, i drugie równocześnie. Na
kolację postanowili wziąć coś na wynos; potem jadł swą porcję, siedząc samotnie
na tylnej werandzie i zachwycając się ciszą wczesnego wieczoru. W domu
Seth i Philip toczyli spór, który film na video obejrzeć najpierw. Arnold
Schwarzenegger współzawodniczył z Kevinem Costnerem.
Ethan stawiał na Arnolda.
Mieli niepisaną umowę, e w sobotnie wieczory Sethem zajmuje się Philip.
Dzięki temu Ethan miał kilka mo liwości do wyboru. Mógł wejść i przyłączyć się
do nich, co czasami robił przy okazji urządzanych przez nich wieczorów filmo-
wych. Mógł iść do swego pokoju i poczytać ksią kę, co często przedkładał nad
wszystko inne. Mógł równie gdzieś wyjść, ale robił to niezmiernie rzadko.
Przed niespodziewaną śmiercią ojca, śmiercią, po której ycie wszystkich
braci uległo powa nym zmianom, Ethan mieszkał w swoim maleńkim domku i pro-
wadził spokojne, unormowane ycie. Wcią bardzo mu tego brakowało. Starał
się nie czuć urazy do młodej pary, której wynajął swój domek. Byli zachwyceni
jego przytulnością i często powtarzali to Ethanowi. Podobały im się niewielkie
pokoiki z wysokimi oknami, mała zabudowana weranda, wysokie drzewa, które
zapewniały cień i osłaniały przed wścibskimi spojrzeniami, a tak e spokojne plu-
skanie omywających brzeg fal.
On równie uwielbiał to wszystko. Teraz, skoro Cam się o enił, a wkrótce
wprowadzi się tu Anna, być mo e Ethan mógłby ponownie się stąd wyrwać. Ale
pieniądze pochodzące z czynszu były bardzo potrzebne. A co wa niejsze, dał sło-
wo. Będzie tu mieszkał dopóty, dopóki nie wygrają walki z prawnikami, a Seth
nie zostanie z nimi ju na stałe.
Kołysząc się, nasłuchiwał pierwszych nawoływań nocnych ptaków. Widocz-
nie musiał się równie zdrzemnąć, poniewa coś zaczęło mu się śnić, i to niezwy-
kle realistycznie.
- Zawsze byłeś większym samotnikiem ni pozostali - skomentował Ray.
Usiadł na okalającej werandę poręczy i obrócił się lekko, by, jeśli zechce, móc
spojrzeć na wodę. Jego włosy połyskiwały jak srebrna moneta, odbijając znikają
ce światło dnia, i lekko sterczały, unoszone przez łagodny podmuch wiatru. -
Zawsze lubiłeś wychodzić, by wszystko przemyśleć i samodzielnie uporać się
z własnymi problemami.
-Wiedziałem, e w ka dej chwili mogę przyjść do ciebie albo do mamy. Ale
i ubiłem radzić sobie sam.
- A co teraz? - Ray przysunął się i zwrócił twarz w stronę Ethana.
- Nie wiem. Mo e jeszcze nie ze wszystkim zdołałem się uporać. Seth po-
woli się przyzwyczaja. Teraz czuje się ju znacznie swobodniej w naszym towa-
rzystwie. W ciągu kilku pierwszych tygodni myślałem, e zwieje. Twoja śmierć
zabolała go niemal tak samo jak nas. Mo e nawet tak samo, poniewa właśnie
zaczynał wierzyć, e jego ycie jakoś się uło y.
- Nim go tu przywiozłem, ył w okropnych warunkach. Mimo to daleko im
do tych, z którymi ty się zetknąłeś, Ethan, i przez które przeszedłeś.
30 31
- O mały włos nie zdołałbym prze yć. - Ethan wyjął jedno ze swych cygar
i niespiesznie zapalił. - Czasami to wszystko do mnie wraca. Czuję ból i wstyd.
Dr ę ze strachu i oblewam się potem, poniewa wiem, co się za chwilę stanie. -
Wzruszył ramionami. - Seth jest nieco młodszy ni ja byłem wtedy. Sądzę, e
ju się trochę otrząsnął. Wszystko będzie dobrze, dopóki ponownie nie spotka
stę z matką.
- Koniec końców i tak do tego dojdzie, ale wówczas nie będzie sam. Na tym
polega ró nica. Wszyscy staniecie po jego stronie. Zawsze bronicie się nawza-
jem. - Ray uśmiechnął się, ajego du a, okrągła twarz natychmiast pokryła się
zmarszczkami. - Dlaczego siedzisz sam na werandzie w sobotnią noc, Ethan?
Słowo honoru, chłopcze, zaczynasz mnie martwić.
- Mam za sobą dość długi dzień.
- Kiedy byłem w twoim wieku, zdarzały mi się długie dni i jeszcze dłu sze
noce. Na litość boską, właśnie skończyłeś trzydzieści lat. Siedzenie na werandzie
w sobotnią czerwcową noc to zajęcie dla starszych panów. Rusz się, wybierz się
gdzieś samochodem. Sprawdź, jak daleko zajedziesz. - Mrugnął. - Idę o zakład,
e obaj wiemy, dokąd trafisz.
Nagła seria z automatycznej broni palnej i towarzyszące jej krzyki sprawiły,
e Ethan podskoczył na krześle. Zamrugał oczami i z niedowierzaniem wpatry-
wał się w poręcz werandy. Nikogo na niej nie było. To oczywiste, e nikogo nie
ma, pomyślał, gwałtownie potrząsając głową. Tylko przez chwilą się zdrzemnął,
to wszystko, a obudziły go dobiegające z sąsiedniego pokoju odgłosy filmu.
Kiedy jednak pochylił głowę, zauwa ył, e trzyma w ręku arzące się cyga-
ro. Przez dobrą chwilę patrzył na nie z zakłopotaniem. Czy naprawdę wyjął je
z kieszeni i zapalił przez sen? To byłoby dziwne, wręcz absurdalne. Musiał to
zrobić wcześniej, zanim zapadł w drzemkę, tylko nie zapamiętał własnych auto-
matycznych ruchów.
Ale dlaczego właściwie zapadł w sen, skoro w ogóle nie jest zmęczony? Praw-
dę mówiąc, jest raczej niespokojny, podenerwowany i a za bardzo czujny.
Wstał, potarł kark, po czym rozprostował nogi, przemierzając tam i z po-
wrotem całą długość werandy. Powinien wejść do środka, wziąć pra oną ku-
kurydzę oraz następne piwo i usiąść przed telewizorem. Kiedy jednak dotknął
klamki, zaklął.
Wcale nie miał ochoty spędzać sobotniego wieczoru na oglądaniu filmów.
W takim razie wsiądzie do samochodu i zobaczy, jak daleko zajedzie.
Grace czuła, e jej stopy a do kostek zdą yły ju całkowicie zdrętwieć.
Potwornie dawały jej się we znaki te przeklęte wysokie obcasy, które stanowiły
jeden z elementów obowiązkowego stroju kelnerki. Nie odczuwała tego a tak
bardzo w ciągu tygodnia, kiedy od czasu do czasu mo na było je zdjąć, a nawet
usiąść na kilka minut. Ale w sobotnie wieczory „Snidley's Pub" zawsze był pełen
- a Grace miała co robić.
Przyniosła do baru tacę z pustymi kieliszkami i pełnymi popielniczkami, po
czym sprawnie ją opró niła, równocześnie wykrzykując zamówienia:
- Dwie lampki białego domowego, dwa piwa, d in z tonikiem, wodą sodową
i cytryną.
Musiała podnieść głos, by przekrzyczeć harmider wzniecany przez tłum
gości, a tak e coś, co umownie nazywano tu muzyką, a co produkował trzy-
osobowy zespół wynajęty przez Snidleya. W tym lokalu od zawsze do tańca przy-
grywały kiepskie kapele, poniewa Snidley nie miał zamiaru bulić za
przyzwoitych instrumentalistów.
Wyglądało jednak na to, e taki stan rzeczy nikomu nie przeszkadza. Tancerze
tłoczyli się na niewielkim parkiecie, a zespół traktował to jako znak świadczący o
tym, e nale y grać jeszcze głośniej.
Grace miała wra enie, e jej głowa przypomina dzwon, a plecy zaczynały
pulsować w tym samym rytmie co bas.
Zabrała zamówione napoje i ruszyła z tacą między stoliki. Pewne nadzieje
wiązała z grupką modnie ubranych młodych turystów - liczyła na to, e dostanie
od nich przyzwoity napiwek.
Obsłu yła ich z uśmiechem, przytaknęła, widząc gest świadczący o tym, e
chcą, by wystawiła rachunek, po czym ktoś zawołał ją do następnego stolika.
Do przerwy zostało jej jeszcze dziesięć minut. Równie dobrze mogłoby to
być dziesięć lat
- Czekamy, Grace.
- Cześć Curtis, cześć Bobbie. Co u was słychać?
W mrocznej i bardzo odległej przeszłości chodziła z nimi do szkoły. Teraz
pracowali dla jej ojca, pakując owoce morza.
- To co zwykle?
- Taa, dwa piwa. - Curtis na powitanie, jak zwykle, klepnął Grace w ozdobio-
ny kokardą pośladek. Nauczyła się nie zwracać na to uwagi. Z jego strony był to
całkiem nieszkodliwy gest, mający na celu okazanie sympatii. Czasami zdarzali się
jednak obcy mę czyźni, którzy równie nie mogli utrzymać rąk przy sobie, ale ci
wcale nie byli tak nieszkodliwi. - Jak się spisuje twoja śliczna córunia?
Grace uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, e między innymi dlatego wła-
śnie toleruje jego klepnięcia. Zawsze pytał o Aubrey.
- Z dnia na dzień robi się coraz ładniejsza. - Zauwa yła, e przy następnym
stoliku unosi się ręka. - Ju podaję te piwa.
Niosła właśnie tacę pełną kubków, kieliszków i miseczek z orzeszkami do
piwa, kiedy do pubu wszedł Ethan. O mały włos byłaby się potknęła. Nigdy nie
pojawiał się w pubie w sobotnie wieczory. Czasami wpadał w środku tygodnia,
by w ciszy i spokoju wypić piwo, ale nigdy nie robił tego, gdy wiedział, e będzie
tu głośno i tłoczno.
Powinien wyglądać tak samo jak ka dy inny mę czyzna znajdujący się w tym
miejscu. Miał na sobie wyblakłe, lecz czyste d insy, wpuszczony do nich gładki
podkoszulek i stare, zniszczone buty. Mimo to w niczym nie przypominał innych
gości, przynajmniej nie w oczach Grace. Tak zresztą było od zawsze.
32 33
Być mo e działo się tak dlatego, e był wysoki i smukły, a idąc poruszał się
między stolikami z gracją tancerza. To wrodzony wdzięk, pomyślała, coś, czego
nie mo na się nauczyć. W dodatku wcale nie ujmowało mu to męskości. Zawsze
sprawiał wra enie człowieka, który właśnie przemierza pokład statku.
A mo e powodem jego odmienności była pociągła, surowa i w jakiś sposób
nawet przystojna twarz. Albo oczy, wyraziste i zamyślone, i takie powa ne, e
zawsze uśmiechały się kilka sekund później ni usta.
Podała drinki, wsunęła do kieszeni pieniądze i przyjęła następne zamówie-
nia. Kątem oka obserwowała, jak Ethan przeciska się do baru tu obok miejsca,
gdzie Grace odbierała gotowe zamówienia.
Całkowicie zapomniała o wymarzonej przerwie.
-- Trzy piwa, butelka Mich, stoli rocks. - Bezwiednie poprawiła włosy i
uśmiechnęła się. - Cześć, Ethan.
- Macie tu dzisiaj spory ruch.
- To letnia sobota. Chcesz usiąść przy stoliku?
- Nie, tu mi jest całkiem nieźle.
Barman był zajęty przygotowywaniem następnego zamówienia, dzięki temu
mogła zrobić sobie krótką przerwę.
- Steve ma pełne ręce roboty, ale zaraz tu podejdzie.
- Nie spieszy mi się.
Z zasady starał się nie myśleć o tym, jak Grace wygląda w ledwo
okrywającej pośladki spódniczce, czarnych siatkowych rajstopach i butach na
wysokich, cienkich obcasach, podkreślających jej niesamowicie drugie nogi i
wąskie stopy. Ale tego wieczoru był w takim nastroju, e zaczął się nad tym
zastanawiać.
W tym właśnie momencie bez trudu umiałby wyjaśnić Sethowi, co takiego
mę czyźni widzą w kobiecych biustach. Piersi Grace było drobne i jędrne,
a w głęboko wyciętym dekolcie jej bluzki było widać niewielki fragment
uroczego zagłębienia.
Nagle Ethan poczuł, e ma ogromną ochotę na piwo.
- Mo esz usiąść na chwilę?
Nie odpowiedziała do razu. Miała w głowie absolutną pustkę, poniewa czuła
na sobie spokojne, zamyślone spojrzenie Ethana.
- Hmmm... tak, lada moment będę miała przerwę. - Kiedy zbierała zamó-
wienia, wydawało jej się, e ma ręce potwornie niezdarne. - Chciałabym wyjść na
zewnątrz, uciec od hałasu. - Siląc się na normalność, oczami pokazała na zespół,
Jej wysiłek został nagrodzony promiennym uśmiechem Ethana.
- Czy kiedykolwiek zdarza się, by grali gorzej ni dzisiaj?
- O tak, ci faceci potrafią być naprawdę bardzo hałaśliwi. - Kiedy wzięła
tacę i ruszyła, by obsłu yć klientów, była ju niemal całkowicie rozluźniona.
Ethan obserwował ją, sącząc podsunięte przez Steve'a piwo. Widział,
jak pewnie stąpają jej nogi i jak głupia, lecz nieprawdopodobnie seksowna
kokarda kołysze się na jej pośladkach. Zauwa ył, w jaki sposób Grace ugina
kolana, by nie upuścić tacy podczas zdejmowania z niej drinków i stawiania
ich na stoliku.
Przymru ył powieki, kiedy zauwa ył, e Curtis po przyjacielsku klepnął ją
w pupę.
A ju oczy niemal zamieniły mu się w szparki, gdy jakiś obcy mę czyzna
z podobizną Jima Morissona na wyblakłym podkoszulku złapał Grace za rękę
i przyciągnął do siebie. Dostrzegł, e uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Ethan wła-
śnie odsuwał się od baru, nie całkiem pewien, co zamierza zrobić, kiedy facet ja
puścił
Kiedy Grace wróciła, by odstawić tacę, tym razem to Ethan złapał ją za rękę.
- Zrób sobie przerwę.
- Co takiego? Za... - Ku jej zaskoczeniu Ethan powoli ciągnął ją przez salę. -
Ethan, muszę...
- ...zrobić sobie przerwę - dokończył i otworzył drzwi.
Powietrze na zewnątrz było czyste i rześkie, a noc ciepła i wietrzna. Gdy
tylko zamknęły się za nimi drzwi, hałas ucichł, przechodząc w przytłumione, sła-
be echo panującego wewnątrz ryku, a smród papierosów, potu i piwa siał się je-
dynie wspomnieniem.
- Moim zdaniem nie powinnaś tu pracować.
Spojrzała na niego zdumiona. Ju samo stwierdzenie było wystarczająco dziw-
ne; na dodatek powiedział je takim tonem, e poczuła się zakłopotana.
- Co powiedziałeś?
- Doskonale mnie słyszałaś, Grace. - Wsunął ręce do kieszeni, poniewa nie
bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Gdyby zostawił je swobodne, mogłyby ponow-
nie ją schwytać. - Nie powinnaś tego robić.
- Nie powinnam tego robić? - powtórzyła całkiem zdezorientowana.
- Na litość boską, jesteś matką. Jakim prawem podajesz drinki w takim
stroju
i godzisz się na poklepywanie? Ten facet o mało nie wsadził nosa w twój dekolt.
- Nic podobnego. — Nie bardzo wiedząc, czy powinna się rozzłościć, czy
raczej wybuchnąć śmiechem, potrząsnęła głową. - Wielkie nieba, Ethan, on po
prostu zachował się jak typowy mę czyzna. Poza tym jest całkiem nieszkodliwy.
- Curtis poło ył dłoń na twoim tyłku.
Powoli rozbawienie przeradzało się w irytację.
- Wiem, gdzie poło ył dłoń, i gdybym się tym przejmowała, strąciłabym ją.
Ethan zaczerpnął świe ego powietrza. Sam zaczął tę rozmowę, i teraz, nie-
zale nie od tego, czy było to mądre posunięcie, czy nie, postanowił doprowa-
dzić ją do końca.
-Nie powinnaś pracować pomaga w jakimś barze ani być zmuszona do
strącania z tyłka łap ró nych typków. Powinnaś być w domu z Aubrey.
W jej dotychczas lekko tylko poirytowanych oczach zapłonęła furia.
-To dobre. Czy tak właśnie wygląda twoja opinia o mnie? W takim razie
dziękuję ci najmocniej, e zechciałeś mnie z nią zapoznać. Przyjmij jednak do
wiadomości, e gdybym nie pracowała... a wcale nie robię tego półnaga... nie
miałabym domu.
- Masz inną pracę - powiedział z uporem. - Sprzątanie domów.
- Zgadza się. Sprzątam domy, podaję drinki i od czasu do czasu sortuję kra
by. Jestem a tak zdumiewająco uzdolniona i wszechstronna. Ale równie opła-
34 35
cam czynsz, ubezpieczenie, rachunki za lekarstwa, usługi komunalne i opiekunkę
do dziecka. Ponoszą wydatki związane z zakupem ywności, ubrań i płacę za gaz.
Sama utrzymuję siebie i swoją córeczkę. Nie chcę, ebyś przychodził tu i mówił
mi, e nie powinnam tego robić.
- Ja tylko powiedziałem...
- Słyszałam, co powiedziałeś.
Czuła, jak w jej yłach pulsuje krew, a ka dy przemęczony mięsień daje o sobie
znać. Mimo to gorsze, du o gorsze było zakłopotanie wynikające ze
świadomości, e Ethan spogląda na nią z góry i w taki właśnie sposób ocenia jej
walkę o przetrwanie.
- Podaję koktajle i pozwalam mę czyznom oglądać moje nogi. Jeśli im się
spodobają, mam szansę dostać większy napiwek. A jeśli dostanę większe napiwki,
będę mogła kupić córeczce coś, co wywoła uśmiech na jej twarzy. W związku
z tym, do jasnej cholery, niech sobie patrzą, ile im się ywnie podoba. I na Boga,
serdecznie ałuję, e nie mam nieco bujniejszych kształtów, które dokładnie wy-
pełniłyby ten głupi strój, poniewa wówczas zarabiałabym znacznie więcej.
Musiał chwilę odczekać, by zebrać myśli, zanim się odezwie. Grace była
zaró owiona ze złości, ale w jej oczach widać było tak ogromne zmęczenie, e
poczuł, jak mu się serce kraje.
- Zbyt nisko się cenisz, Grace - powiedział cicho.
- Wiem, ile jestem warta, Ethan. - Wysunęła do przodu podbródek. -
Dokładnie, co do centa. A teraz moja przerwa dobiegła ju końca.
Odwróciła się na obolałej pięcie i cię kim krokiem weszła do hałaśliwego,
zadymionego pomieszczenia.
3
Potsebny mi tez klólicek.
- W porządku, dziecinko, zabierzemy równie króliczka. Grace doszła
do wniosku, e zawsze jest to cała wyprawa. Tym razem wybierały się jedynie
do piaskownicy na podwórku, mimo to Aubrey jak zwykle chciała, by
towarzyszyli jej wszyscy pluszowi przyjaciele.
Grace rozwiązała ten problem logistyczny za pomocą olbrzymiej plastiko-
wej torby reklamowej. Ju wcześniej wrzuciła do niej niedźwiadka, dwa psy, ryb-
kę i mocno sfatygowanego kotka. Teraz dołączył do nich równie królik. Chocia
z braku snu Grace miała wra enia, e jej oczy pełne są piasku, uśmiechnęła się
promienie widząc, e Aubrey usiłuje sama dźwignąć torbę.
- Zaniosę to, złotko.
- Nie, ja siama.
Grace zauwa yła, e jest to ulubione zdanie Aubrey. Jej córeczka uwielbiała
robić wszystko samodzielnie, nawet wówczas, gdy znacznie prościej byłoby po-
zwolić zrobić to komuś innemu. Ciekawe, po kim ona to ma, zastanawiała się
Grace, a po chwili roześmiała się i z siebie, i z córki.
- W porządku, wyprowadźmy całą załogę na podwórko.
Otworzyła drzwi - zgrzytnęły niemiło, przypominając jej, e trzeba naoliwić
zawiasy - po czym odczekała, a Aubrey przeciągnie torbę przez próg i znajdzie
się na maleńkiej tylnej werandzie.
Grace o ywiła werandę, malując ściany na jasnoniebiesko i ustawiając gli-
niane doniczki pełne ró owych oraz białych pelargonii. W głębi duszy uwa ała
wynajęty domek za ich tymczasowe miejsce zamieszkania, ale wcale nie chciała,
by sprawiał wra enie tymczasowego. Pragnęła, by wyglądał jak praw-
dziwy dom. Przynajmniej do czasu, kiedy zdoła odło yć wystarczająco du o pie-
niędzy, by móc wpłacić zaliczkę na własne lokum.
Wszystkie pomieszczenia w domku były niezwykle maleńkie, ale rozwiąza-
ła ten problem, do minimum ograniczając liczbę mebli, dzięki czemu nie wydała
3
7
na ten cel wszystkich swoich oszczędności. Większość przedmiotów kupiła na
wyprzeda y, ale pomalowała je, naprawiła i odświe yła, tym sposobem sprawia-
jąc, e ka dy mebel w jakimś stopniu stał się dziełem jej własnych rąk.
Grace bardzo zale ało na tym, by mieć wszystko własne.
Dom miał starą jak świat instalację wodno-kanalizacyjną, przeciekający przy
ulewnym deszczu dach i nieszczelne okna. Ale były w nim dwie sypialnie, a dla
Grace była to podstawowa sprawa. Zale ało jej na tym, eby jej córeczka miała
własny, jasny i wesoły pokoik. Osobiście tego dopilnowała, wyklejając ściany
tapetą, malując ró ne detale i wieszając ozdobne zasłonki.
Od jakiegoś czasu bolało ją serce na myśl o tym, e ju czas rozmontować
łó eczko dziecinne Aubrey i zastąpić je normalnym łó kiem.
-Uwa aj na stopnie - ostrzegła Grace, gdy Aubrey ruszyła po schodach, zde-
cydowanie stawiając obie tenisówki na ka dym stopniu. Kiedy tylko dotarła na dół,
ruszyła pędem przed siebie, ciągnąc za sobą torbę i piszcząc z niecierpliwości.
Uwielbiała bawić się w piasku. Grace z dumą obserwowała, jak Aubrey po-
dą a prosto do celu. Grace sama zbudowała tę piaskownicę, u ywając w tym celu
niewielkich kawałków desek, skrupulatnie wygładzonych papierem ściernym i po-
malowanych jasnoczerwoną farbą. W piasku le ały wiaderka, łopatki i ogromne
plastikowe samochody, Grace wiedziała jednak, e Aubrey niczego nie tknie, do-
póki nie wyjmie swoich zwierzątek.
Pewnego dnia, obiecała sobie Grace, Aubrey będzie miała prawdziwego
szczeniaczka i własny pokój zabaw, do którego będzie mogła zapraszać przyjaciół i
spędzać w nim długie deszczowe popołudnia.
Grace przykucnęła obok Aubrey, która starannie ustawiała zabawki na
białym piasku.
- Zostań tutaj i pobaw się, a ja skoszę trawnik. Zgoda?
- Dobze. - Aubrey uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się
dołeczki. - Ty tez się pobaw.
- Za chwileczkę. - Grace pogłaskała Aubrey po kędzierzawych włoskach.
Nigdy nie mogła się nacieszyć tym cudem, który sama wydała na świat. Nim.
wstała, rozejrzała się dookoła, matczynym wzrokiem sprawdzając, czy w pobli u
nie czai się jakieś niebezpieczeństwo.
Podwórko było ogrodzone, a w bramie Grace zainstalowała zamek, z któ-
rym dziecko nie zdołałoby sobie poradzić. Aubrey była dość ciekawską osóbką.
Po płocie oddzielającym ich dom od domu Cuttera pięła się winorośl, która, nim
lato dobiegnie końca, powinna okryć się bujnym kwieciem.
Grace zauwa yła, e nikt nie kręci się przy sąsiednich drzwiach. Jest wcze-
sny, niedzielny ranek, a zatem jej sąsiedzi najprawdopodobniej dopiero leniwie
wstają z łó ek i zaczynają myśleć o śniadaniu. Julie Cutter, najstarsza córka są-
siadów, była najwspanialszą opiekunką do dziecka.
Grace zauwa yła, e matka Julie, Irenę, spędziła poprzedniego dnia trochę
czasu w ogrodzie. Wśród kwiatów Irenę Cutter nie było widać ani jednego chwa-
stu, tak samo wyglądała grządka z warzywami.
Z pewnym za enowaniem Grace spojrzała na podwórko za domem, gdzie
razem z Aubrey posadziły kilka krzaczków pomidorów i zasiały trochę fasolki
oraz marchewki. Ile wśród nich zielska, pomyślała z westchnieniem. Będzie mu-
siała się z nim uporać po skoszeniu trawnika. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego
liczyła na to, e wystarczy jej czasu na zajmowanie się ogrodem. Ale kopanie
ziemi, a potem wspólnie z córeczką obsiewanie grządek sprawiło Grace ogromną
przyjemność.
Równie miło byłoby móc teraz zostać w piaskownicy, zacząć budować z Au-
brey zamki i wymyślać ró ne zabawy. Nie, nie zrobisz tego, nakazała sobie Grace
i wstała. Trawnik był ju zarośnięty niemal po kostki i nale ało go skosić. Choć
jest to jedynie wynajęty trawnik, to jednak na razie nale y do niej, i to właśnie ona
jest odpowiedzialna za jego stan. Nikt nie powie, e Grace Monroe nie potrafi
zadbać o to, co do niej nale y.''
Starą, odkupioną od kogoś kosiarkę Grace trzymała pod równie starym, płó-
ciennym daszkiem. Rutynowo sprawdziła ilość benzyny i ponownie zerknęła przez
ramię, by się upewnić, czy Aubrey wcią siedzi w piaskownicy. Potem obydwiema
rękami chwyciła sznurek i pociągnęła go. W odpowiedzi kosiarka jedynie sapnęła.
- Daj spokój, nie dra nij się dzisiaj ze mną.
Trudno byłoby zliczyć, ile ju razy Grace majstrowała, naprawiała i okładała
pięścią stare urządzenie. Rozprostowując obolałe plecy, ponownie szarpnęła za
sznurek, potem zrobiła to po raz trzeci, po czym zrezygnowała i przetarła palcami
oczy. Zupełnie jakbyś się tego nie spodziewała, pomyślała.
- Masz Z nią problemy?
Gwałtownie odwróciła głowę. Po kłótni z poprzedniego wieczoru Grace nie
spodziewała się, e nagle zobaczy na własnym podwórku Ethana. Wcale się nie
ucieszyła z tego powodu; naprawdę była na niego wściekła i we własnym przeko-
naniu miała do tego prawo. Co gorsza, zdawała sobie sprawę, jak wygląda - miała
na sobie stare, szare szorty i sprany podkoszulek, nie zdą yła nało yć makija u
ani porządnie uczesać włosów.
Cholera jasna, w końcu ubrała się do pracy na podwórku, a nie do towarzystwa.
- Poradzę sobie.
Jeszcze raz szarpnęła za sznurek, opierając o kosiarkę stopę w tenisówce
z dziurą na placu. Urządzenie o mało nie ruszyło... naprawdę niewiele brakowało.
- Daj mu odpocząć minutkę. Zalejesz silnik.
Tym razem sznurek został wciągnięty z niebezpiecznym sykiem.
- Potrafię uruchomić swoją kosiarkę.
- Te tak myślę... pod warunkiem, e nie jesteś wściekła.
Mówiąc to, podszedł do niej. W wyblakłych d insach i bluzie roboczej z po-
dwiniętymi do łokci rękawami wyglądał jak prawdziwy mę czyzna.
Kiedy stukał do drzwi, a Grace nie otwierała, obszedł dom dookoła. Zdawał
sobie sprawę, e stał i obserwował ją nieco dłu ej ni wypadało. Ale tak pięknie
się poruszała.
Nie mogąc w nocy zasnąć, w którymś momencie doszedł do wniosku, e powi-
nien spróbować wszystko naprawić. Znaczną część dzisiejszego ranka spędził, usiłu-
jąc wymyślić, w jaki sposób tego dokonać. Potem zobaczył ją i nie mógł się nadzi-
38 39
wić jej długim nogom, którym słońce nadało delikatny złocisty odcień, ani
jasnym włosom i wąskim dłoniom. Dlatego postanowił przez chwilę ją
poobserwować.
- Nie jestem zła - syknęła, jawnie zaprzeczając własnym słowom. Ethan
spojrzał jej w oczy.
- Posłuchaj, Grace...
- Eee-than! - Z radosnym krzykiem Aubrey wygramoliła się z piaskownicy,
po czym podbiegła do niego z rozło onymi rączkami i rozpromienioną buzią.
Chwycił ją w ramiona, podniósł do góry i zakręcił młynka.
- Witaj, Aubrey.
- Chodź się pobawić.
- Prawdę mówiąc, chciałem...
- Daj buzi.
Zło yła usteczka z takim zapałem, e roześmiał się i cmoknął ró owy
policzek.
- Dobze! - Wywinęła się z jego ramion i pobiegła do piaskownicy.
- Posłuchaj, Grace. Przepraszam, jeśli wczoraj wieczorem trochę przesadziłem
Chocia stopniało w niej serce, gdy zobaczyła Ethana trzymającego w ra-
mionach jej córeczkę, postanowiła twardo bronić swego. -
J e ś l i ? Zaszurał nogami. Najwyraźniej czuł się dość
niezręcznie.
- Po prostu chodziło mi o to...
Jego wyjaśnienia przerwała Aubrey, która przybiegła z powrotem, ciągnąc
za sobą ukochane pluszowe pieski.
- Im tez daj buzi - powiedziała niezwykle zdecydowanie i podniosła je do
Ethana. Wykonał jej polecenie, po czym zaczekał, a mała sobie pójdzie.
- Chodziło mi o to...
- Wydaje mi się, e dość wyraźnie powiedziałeś, o co ci chodzi, Ethan.
Ale uparta, pomyślał, i w duchu cię ko westchnął. No có , zawsze taka była.
- Nie powiedziałem tego tak, jak nale ało. Zaplątałem się we własnych sło-
wach. Nie podoba mi się, e tak cię ko pracujesz. - Przerwał, kiedy wróciła Au-
brey, tym razem domagając się pocałunku dla misia. - Trochę się o ciebie mar-
twię, to wszystko.
Grace przekrzywiła głowę.
- Dlaczego?
- D l a c z e g o ?
To pytanie zdumiało go. Pochylił się, by pocałować pluszowego króliczka,
którym Aubrey uderzyła go w nogę.
- No có , poniewa ...
- Dlatego, e jestem kobietą? - zasugerowała. - e jestem samotną matką?
Poniewa mój ojciec uwa a, e splamiłam honor rodziny, nie tylko wychodząc za
mą , lecz równie rozwodząc się?
- Nie. - Zbli ył się do niej o krok i machinalnie pocałował kotka, którego
wcisnęła mu do ręki Aubrey. - To dlatego, e znam cię ponad połowę ycia i w ja-
kiś sposób stałaś się jego częścią. Mo e równie dlatego, e jesteś zbyt uparta 1ub
zbyt dumna, by zauwa yć, e ktoś po prostu pragnie, by było ci nieco łatwiej.
Miała zamiar powiedzieć, e to docenia, i poczuła, e coś chwyta ją za serce.
Ale w tym momencie Ethan wszystko zepsuł.
- Dodatkowym powodem jest to, e nie podoba mi się, gdy mę czyźni cię
obmacują.
- Obmacują? - Wyprostowała się i wysunęła do przodu podbródek. - Mę czyź-
ni wcale mnie nie obmacują, Ethan. A jeśli to robią, wiem jak się wtedy zachować.
Nie zaczynajmy od nowa całej sprzeczki. - Podrapał się po brodzie, usiłu-
jąc stłumić westchnienie. Uwa ał, e kłótnia z kobietą nie ma najmniejszego sensu
i tak nigdy nie zdoła się z nią wygrać. - Przyszedłem powiedzieć ci, e jest mi
przykro i e mo e mógłbym...
- Daj buzi! - za ądała Aubrey i zaczęła wspinać się po jego nodze.
Ethan machinalnie wziął małą na ręce i pocałował w policzek.
- Chciałem powiedzieć...
- Nie, daj buzi mamie. - Podskakując w jego ramionach, pociągnęła go za
wargi, chcąc uformować z nich dziobek. - Daj buzi mamie.
- Aubrey. - Potwornie zawstydzona Grace sięgnęła po córeczkę, lecz Au
brey jak mały, złocisty motyl przywarła do koszuli Ethana. - Zostaw go.
Zmieniając nagle taktykę, Aubrey poło yła główkę na ramieniu Ethana
i uśmiechnęła się słodko. Jednym ramieniem owinęła mu szyjęjak gałązką wino-
rośli i zupełnie nie zwa ała na to, e Grace ją ciągnie.
- Daj buzi mamie - wyśpiewała i mrugnęła do Ethana.
Gdyby Grace roześmiała się, gdyby nie sprawiała wra enia tak bardzo za e-
nowanej - i odrobineczkę zdenerwowanej - Ethan uznałby, e mo e musnąć war-
gami jej czoło i tym sposobem załatwić całą sprawę. Ale jej policzki zaró owiły
się, a to było takie ujmujące. Nie patrzyła mu w oczy, tylko niespokojnie łapała
powietrze w płuca.
Obserwując, jak Grace zagryza dolną wargę, doszedł do wniosku, e równie
dobrze mo e zrobić coś nieoczekiwanego.
Poło ył dłoń na ramieniu Grace, a Aubrey znalazła się między nimi.
- Tak będzie łatwiej - mruknął i delikatnie dotknął wargami ust Grace.
Wcale nie było łatwiej. Poczuła, e zadr ało jej serce. Właściwie trudno
było uznać to za pocałunek, poniewa dobiegł końca, zanim zdą ył się zacząć
takie krótkie muśnięcie, pozwalające jednak odczuć smak i delikatność warg.
Cicha obietnica, która sprawiła, e serce Grace ścisnęła nieopisana tęsknota.
Chocia znali się tyle lat, Ethan nigdy wcześniej jej nie pocałował. Teraz, po
tej niewielkiej próbce, zaczaj się zastanawiać, dlaczego tak długo z tym zwlekał.
Na dodatek obawiał się, e ju samo zastanawianie się nad tym mo e wszystko
zmienić między nimi.
Aubrey klasnęła w dłonie zadowolona, ale on prawie tego nie słyszał. Grace
nie odrywała od niego zamglonych zielonych oczu. Ich twarze nadal znajdowały
się bardzo blisko siebie. Na tyle blisko, e wystarczyło jedynie odrobinę nachylić
głowę, by ponownie skosztować tych ust, tym razem nieco dłu ej, pomyślał, wi-
dząc, e jej wargi rozchylają się a oddech staje się nierówny.
40 41
- Nie, ja siama! - Aubrey przytknęła maleńkie, delikatne usteczka do policz-
ka matki, a potem pocałowała Ethana. - Chodź się pobawić.
Grace gwałtownie odsunęła się do tyłu, zupełnie jakby była kukiełką,którą
ktoś nagle pociągnął za sznurki. Jedwabista ró owa chmurka, która powoli zaczy-
nała zasnuwać jej umysł, wyparowała.
- Za chwileczkę, kochanie. - Tym razem szybko i zdecydowanie wyrwała
Aubrey z ramion Ethana i postawiła ją na nogi. - Idź i zbuduj zamek, w którym
będziemy mogły zamieszkać. - Klepnęła dziewczynkę lekko po pupie i pchnęła
ją w stronę piaskownicy.
Potem odchrząknęła.
- Bardzo dobrzeją traktujesz, Ethan. Jestem ci za to niezmiernie
wdzięczna. Doszedł do wniosku, e w obecnej sytuacji najlepiej zrobi,
jeśli wsadzi
ręce do kieszeni. Nie wiedział, w jaki sposób poradzić sobie z dziwnym swę-
dzeniem dłoni.
- Jest słodka. - Celowo odwrócił się, by spojrzeć na buszującą w czerwonej
piaskownicy Aubrey.
-I niesforna. - Grace postanowiła, e musi znowu stanąć na pewnym grun-
cie i zrobić to, co jest do zrobienia. - Mo e spróbowalibyśmy zapomnieć o wczo-
rajszym wieczorze, Ethan? Jestem pewna, e zrobiłeś to dla mojego dobra. Ale
rzeczywistość nie zawsze wygląda tak, jak byśmy sobie tego yczyli.
Niespiesznie odwrócił się z powrotem w jej stronę; spokojne oczy zatrzyma-
ły się na jej twarzy.
- A ty czego byś sobie yczyła, Grace?
- Chcę, eby Aubrey miała dom i rodzinę. Myślę, e ju niewiele mi do tego
brakuje.
Potrząsnął głową.
- Nie chodzi mi o to. Chciałbym wiedzieć, czego pragniesz dla Grace?
- Oprócz niej? - Spojrzała na córeczkę i uśmiechnęła się. - Ju nawet nie
bardzo pamiętam. W tej chwili chciałabym mieć skoszony trawnik i wyplewione
warzywa. Jestem ci wdzięczna, e wstąpiłeś. - Odwróciła się, aby znowu szarp-
nąć za sznurek. - Jutro do was wpadnę.
Kiedy wziął ją za rękę, zamarła w bezruchu.
- Skoszę trawę.
- Potrafię to zrobić.
Nie mo esz nawet włączyć tej cholernej kosiarki, pomyślał, był jednak na
tyle mądry, by nie wspomnieć o tym ani słowem.
- Wcale nie mówiłem, e nie potrafisz. Powiedziałem tylko, e to zrobię.
Nie była w stanie się odwrócić; nie chciała sprawdzać, w jaki sposób jej cia
ło zareaguje na jego bliskość.
- Masz swoje własne obowiązki.
- Grace, czy będziemy tu stać przez cały dzień i sprzeczać się o to, kto skosi
trawę? Przez ten czas zrobiłbym to ze dwa razy, a ty mogłabyś pospieszyć z po
mocą swojej fasolce, nim całkowicie zagłuszają chwasty.
- Właśnie miałam zamiar się za nią zabrać.
Jej głos zabrzmiał nienaturalnie. Pochylili się lekko ku sobie, jakby nie mo-
gli się oprzeć sile wzajemnego przyciągania. Była wstrząśnięta pierwotnym po ą-
daniem, które wychynęło spod dobrze znanej tęsknoty za Ethanem.
- W takim razie zrób to od razu - powiedział cicho, pragnąc, eby się ruszy-
ła. Jeśli tego natychmiast nie zrobi, być mo e nie zdoła zapanować nad własnymi
dłońmi i będzie musiał jej dotknąć.
- Dobrze. - Odsunęła się, a jej serce uderzało o ebra szybko i gwałtownie
jak serce królika. - Jestem ci niezmiernie wdzięczna. Dzięki. - Zagryzła mocno
wargę, poniewa zdała sobie sprawę, e zaczyna gadać trzy po trzy. Chcąc po-
wrócić do normalnego sposobu bycia, odwróciła się z uśmiechem. - Mo e to
znowu gaźnik. Mam gdzieś jakieś narzędzia.
Nie odzywając się ani słowem, Ethan chwycił sznurek jedną ręką i dwukrot-
nie mocno go pociągnął. Silnik zaczął gniewnie warczeć.
- Powinno działać.
Usiłując się nie irytować, szybko ruszyła w stronę grządek. Zaczynając pierwszy
pokos, Ethan zauwa ył, e Grace zgięła się nad fasolą. Wyglądała w tych
cienkich, bawełnianych szortach tak kusząco, e musiał wziąć kilka głębokich,
spokojnych wdechów.
Doszedł do wniosku, e Grace nie zdaje sobie sprawy, jak na widok jej zgrab-
nych pośladków reagują jego zazwyczaj bardzo zdyscyplinowane hormony. Co
dzieje się z jego przewa nie spokojnie krą ącą w yłach krwią, kiedy czuje, jak
jej długie nogi ocierają się o niego.
Grace była czyjąś oną, a jest matką- często przypominał sobie ten fakt,
by utrzymać w ryzach mroczne i niebezpieczne myśli, ale sam uwa ał jąza istotę
tak samo niewinną i nieświadomą zła, jak wówczas, kiedy miała zaledwie czter-
naście lat.
Wtedy właśnie po raz pierwszy zaczęły go nawiedzać owe mroczne i niebez-
pieczne myśli na jej temat.
Robił wszystko, by się z nich otrząsnąć. Na litość boską, Grace była wów-
czas dzieckiem. A mę czyzna z taką przeszłością jak on nie miał prawa nawet
dotknąć kogoś tak niewinnego. Dlatego został jej przyjacielem i był z tego nie-
zmiernie zadowolony. Myślał, e wystarczy im przyjaźń, nic więcej. Ale ostatnio
wszystkie te myśli nachodziły go du o częściej, z większą siłą i stawały się coraz
trudniejsze do opanowania.
Przypomniał sobie, e oboje mają wystarczająco skomplikowane ycie. Te-
raz skosi jej trawnik, a potem chętnie pomo e przy wyrywaniu chwastów. Jeśli
zostanie jeszcze trochę czasu, zabierze je obie do miasta na lody. Aubrey uwiel-
bia lody truskawkowe.
Potem będzie musiał iść na przystań i zabrać się do roboty. A e dzisiaj jego
kolej na gotowanie, najlepiej zrobi, jeśli po prostu uzna to za drobną niedogodność.
Niezale nie od tego, czy Grace jest matką, czy nie, pomyślał, kiedy schyliła
się, by wyrwać jakiś uparty mlecz, nogi ma fantastyczne.
42 43
Grace wiedziała, e nie powinna dać się namówić na wyprawę do
miasta, nawet na lody. To oznaczało konieczność dokonania pewnych zmian w
jej rozkładzie zajęć, ubranie się w coś bardziej odpowiedniego ni strój
nadający się jedynie do pracy w ogrodzie oraz spędzenie w towarzystwie
Ethana czasu, podczas którego coraz wyraźniej będzie sobie uświadamiać
swoje potrzeby.
Ale Aubrey uwielbiała takie małe wyprawy, więc odmowa okazała się
zupełnie niemo liwa.
Do St. Chris było niewiele ponad milę, lecz ta odległość przenosiła ze
spokojnego sąsiedztwa na zatłoczone wybrze e. Sklepy z prezentami i
pamiątkami były teraz otwarte przez siedem dni w tygodniu, by w pełni
wykorzystać letni sezon turystyczny. Wszędzie przechadzały się pary i całe
rodziny obładowane torbami pełnymi pamiątek.
Olśniewająco niebieskie niebo odbijało się w powierzchni wody,
zachęcając łodzie do wypłynięcia na zatokę. Kilku niedzielnych eglarzy
zamocowało liny, pozwalając na oklapnięcie agli. Wyglądało jednak na to, e
mimo wszystko doskonale się bawią.
Grace czuła w powietrzu sma oną rybę, karmel, kokosową słodycz
olejku do opalania i wszędobylski, wilgotny zapach wody.
Dorastała na tym nabrze u, obserwując łodzie i pływając nimi. Biegała po
pomostach i odwiedzała sklepy. Jeszcze na kolanach matki nauczyła się sortować
kraby, a potem powoli nabierała wprawy przy oddzielaniu krabiego mięsa, tego
cennego towaru, który później pakowano i rozsyłano po całym świecie.
Nie uchylała się od pracy, ale zawsze była wolnym człowiekiem. Jej rodzina
yła dostatnio, chocia nie luksusowo. Ojciec nie uznawał rozpieszczania swoich
kobiet, mimo to był człowiekiem yczliwym i kochającym... jeśli tylko wszystko
szło po jego myśli. Nigdy te nie dał jej odczuć, e zamiast niej wolałby mieć
synów, którzy nosiliby jego nazwisko.
Koniec końców i tak go zawiodła.
Grace poprawiła niesioną na rękach Aubrey i przytuliła ją do siebie.
- Ale dzisiaj ruch - skomentowała.
- Mam wra enie, e z roku na rok latem jest coraz tłoczniej. - Ethan wzru-
szył ramionami. Letni tłum był potrzebny, by udało się przetrwać zimę. - Słysza-
łem, e Bingham ma zamiar rozbudować restaurację i jeszcze ładniej ją urządzić,
by przyciągać do niej ludzi przez okrągły rok.
- No có , ściągnął z północy szefa kuchni i udzielił wywiadu „Washington
Post Magazine". - Podrzuciła Aubrey na rękach. - „Czaple gniazdo" jest jedyną
restauracją w okolicy, w której na stołach le ą lniane obrusy. Jeśli będzie jeszcze
bardziej elegancka, na pewno miasteczko na tym skorzysta. Zawsze przy specjal-
nych okazjach chodziliśmy tam na kolację.
Postawiła Aubrey na ziemi, starając się nie myśleć o tym, e nie widziała
wnętrza tej restauracji od ponad trzech lat. Trzymając Aubrey za rękę, pozwoliła,
by córeczka pociągnęła ją w kierunku „Crawford's".
Było to następne miejsce charakterystyczne dla St. Chris. Do „Crawford's"
chodziło się na lody, zimne napoje i przygotowywane na wynos kanapki. Było po-
łudnie, a w sklepie panował ogromny nich. Grace zdawała sobie sprawę, e zepsu-
łaby wszystko, gdyby wspomniała, e powinni raczej zamówić kanapki, a nie lody.
- Witaj, Grace. Cześć, Ethan. Co u ciebie słychać, śliczna Aubrey? - Liz
Crawford uśmiechnęła się do nich, z ogromną wprawą nakładając pokrojoną
wędlinę na kanapkę. Chodziła do szkoły z Ethanem i przez jakiś czas umawiała
się z nim na randki. Były to beztroskie czasy, które oboje wspominali z ogromną
przyjemnością.
Dziś Liz była dobrze zbudowaną, piegowatą matką dwójki dzieci, oną Craw-
forda Juniora, jak określano go w odró nieniu od ojca - Seniora.
Chudy jak strach na wróble Junior gwizdnął przez zęby i przesłał im szybkie
pozdrowienie.
- Spory ruch - powiedział Ethan, odsuwając się, by uniknąć łokcia stojącego
przy ladzie klienta.
- Nie musisz mi tego mówić. - Liz wzniosła wzrok do nieba, zgrabnie paku
jąc kanapkę w biały papier i wręczając ją razem z trzema innymi osobie stojącej
po drugiej stronie lady. - Chcecie kanapkę?
- Lody - powiedziała Aubrey zdecydowanie. - Tluskawkowe.
- W takim razie musisz przejść kawałek dalej i powiedzieć Mamie Craw-
ford, na co masz ochotę. Wiesz, Ethan, nie tak dawno był tu Seth z Dannym i Wil-
lem. Słowo honoru, te dzieciaki rosnąjak chwasty w pełni lata. Wzięli mnóstwo
kanapek i wody sodowej. Powiedzieli, e idą popracować na przystani.
Ethana ogarnęły lekkie wyrzuty sumienia, e Philip nie tylko pracuje, lecz na
dodatek pilnuje trzech chłopców.
- Sam te się tam wkrótce wybieram.
- Ethan, jeśli nie masz czasu... - zaczęła Grace.
- Zawsze mam czas, by zjeść lody w towarzystwie pięknej dziewczyny. -
Mówiąc to, podniósł Aubrey i pozwolił jej przytknąć nos do szyby, za którą znaj
dowały się pojemniczki z tym, co było do wyboru.
Liz przyjęła następne zamówienie, po czym znacząco spojrzała w stronę mę a.
Na jej twarzy mo na było wyczytać: „Ethan Quinn i Grace Monroe. Proszę, pro-
szę. Co o tym sądzisz?"
Wzięli lody i wyszli z nimi na zewnątrz, gdzie od wody wiał ciepły wietrzyk.
Oddalili się trochę od tłumu i znaleźli jedną z niewielkich, elaznych ławek,
o które swego czasu ojcowie miasta prowadzili całą kampanię. Grace, uzbrojona
w całą garść serwetek, posadziła Aubrey na kolanie.
- Pamiętam, jak kiedyś przyszedłeś do „Crawford' s". Znałeś imiona wszyst-
kich, których zobaczyłeś - powiedziała półgłosem Grace. - Za ladą siedziała Mama
Crawford i czytała jakąś powieść. - Grace poczuła, e roztopione lody Aubrey
zaczynają kapać jej na udo, poni ej brzegu szortów. Wytarła plamę. - Wylizuj
naokoło, kochanie, zanim wszystko się roztopi.
- Ty te zawsze jadłaś lody truskawkowe.
- Słucham?
- Z tego, co pamiętam - powiedział Ethan zaskoczony, e to wspomnienie
jest tak ywe - najbardziej lubiłaś lody truskawkowe. I Grape Nehi.
44 45
Grace wiedziała, e nie powinna dać się namówić na wyprawę do
miasta, nawet na lody. To oznaczało konieczność dokonania pewnych zmian w
jej rozkładzie zajęć, ubranie się w coś bardziej odpowiedniego ni strój
nadający się jedynie do pracy w ogrodzie oraz spędzenie w towarzystwie
Ethana czasu, podczas którego coraz wyraźniej będzie sobie uświadamiać
swoje potrzeby.
Ale Aubrey uwielbiała takie małe wyprawy, więc odmowa okazała się
zupełnie niemo liwa.
Do St. Chris było niewiele ponad milę, lecz ta odległość przenosiła ze
spokojnego sąsiedztwa na zatłoczone wybrze e. Sklepy z prezentami i
pamiątkami były teraz otwarte przez siedem dni w tygodniu, by w pełni
wykorzystać letni sezon turystyczny. Wszędzie przechadzały się pary i całe
rodziny obładowane torbami pełnymi pamiątek.
Olśniewająco niebieskie niebo odbijało się w powierzchni wody,
zachęcając łodzie do wypłynięcia na zatokę. Kilku niedzielnych eglarzy
zamocowało liny, pozwalając na oklapnięcie agli. Wyglądało jednak na to, e
mimo wszystko doskonale się bawią.
Grace czuła w powietrzu sma oną rybę, karmel, kokosową słodycz
olejku do opalania i wszędobylski, wilgotny zapach wody.
Dorastała na tym nabrze u, obserwując łodzie i pływając nimi. Biegała po
pomostach i odwiedzała sklepy. Jeszcze na kolanach matki nauczyła się sortować
kraby, a potem powoli nabierała wprawy przy oddzielaniu krabiego mięsa, tego
cennego towaru, który później pakowano i rozsyłano po całym świecie.
Nie uchylała się od pracy, ale zawsze była wolnym człowiekiem. Jej rodzina
yła dostatnio, chocia nie luksusowo. Ojciec nie uznawał rozpieszczania swoich
kobiet, mimo to był człowiekiem yczliwym i kochającym... jeśli tylko wszystko
szło po jego myśli. Nigdy te nie dał jej odczuć, e zamiast niej wolałby mieć
synów, którzy nosiliby jego nazwisko.
Koniec końców i tak go zawiodła.
Grace poprawiła niesioną na rękach Aubrey i przytuliła ją do siebie.
- Ale dzisiaj ruch - skomentowała.
- Mam wra enie, e z roku na rok latem jest coraz tłoczniej. - Ethan wzru
szył ramionami. Letni tłum był potrzebny, by udało się przetrwać zimę. - Słysza-
łem, e Bingham ma zamiar rozbudować restaurację i jeszcze ładniej ją urządzić,
by przyciągać do niej ludzi przez okrągły rok.
- No có , ściągnął z północy szefa kuchni i udzielił wywiadu „Washington
Post Magazine". - Podrzuciła Aubrey na rękach. - „Czaple gniazdo" jest jedyną
restauracją w okolicy, w której na stołach le ą lniane obrusy. Jeśli będzie jeszcze
bardziej elegancka, na pewno miasteczko na tym skorzysta. Zawsze przy specjal-
nych okazjach chodziliśmy tam na kolację.
Postawiła Aubrey na ziemi, starając się nie myśleć o tym, e nie widziała
wnętrza tej restauracji od ponad trzech lat. Trzymając Aubrey za rękę, pozwoliła,
by córeczka pociągnęła ją w kierunku „Crawford's".
Było to następne miejsce charakterystyczne dla St. Chris. Do „Crawford's"
chodziło się na lody, zimne napoje i przygotowywane na wynos kanapki. Było po-
łudnie, a w sklepie panował ogromny nich. Grace zdawała sobie sprawę, e zepsu-
łaby wszystko, gdyby wspomniała, e powinni raczej zamówić kanapki, a nie lody.
- Witaj, Grace. Cześć, Ethan. Co u ciebie słychać, śliczna Aubrey? - Liz
Crawford uśmiechnęła się do nich, z ogromną wprawą nakładając pokrojoną
wędlinę na kanapkę. Chodziła do szkoły z Ethanem i przez jakiś czas umawiała
się z nim na randki. Były to beztroskie czasy, które oboje wspominali z ogromną
przyjemnością.
Dziś Liz była dobrze zbudowaną, piegowatą matką dwójki dzieci, oną Craw-
forda Juniora, jak określano go w odró nieniu od ojca - Seniora.
Chudy jak strach na wróble Junior gwizdnął przez zęby i przesłał im szybkie
pozdrowienie.
- Spory ruch - powiedział Ethan, odsuwając się, by uniknąć łokcia stojącego
przy ladzie klienta.
- Nie musisz mi tego mówić. - Liz wzniosła wzrok do nieba, zgrabnie paku
jąc kanapkę w biały papier i wręczając ją razem z trzema innymi osobie stojącej
po drugiej stronie lady. - Chcecie kanapkę?
- Lody - powiedziała Aubrey zdecydowanie. - Tluskawkowe.
- W takim razie musisz przejść kawałek dalej i powiedzieć Mamie Craw
ford, na co masz ochotę. Wiesz, Ethan, nie tak dawno był tu Seth z Dannym i Wil-
lem. Słowo honoru, te dzieciaki rosnąjak chwasty w pełni lata. Wzięli mnóstwo
kanapek i wody sodowej. Powiedzieli, e idą popracować na przystani.
Ethana ogarnęły lekkie wyrzuty sumienia, e Philip nie tylko pracuje, lecz na
dodatek pilnuje trzech chłopców.
- Sam te się tam wkrótce wybieram.
- Ethan, jeśli nie masz czasu... - zaczęła Grace.
- Zawsze mam czas, by zjeść lody w towarzystwie pięknej dziewczyny. -
Mówiąc to, podniósł Aubrey i pozwolił jej przytknąć nos do szyby, za którą znaj
dowały się pojemniczki z tym, co było do wyboru.
Liz przyjęła następne zamówienie, po czym znacząco spojrzała w stronę mę a.
Na jej twarzy mo na było wyczytać: „Ethan Quinn i Grace Monroe. Proszę, pro-
szę. Co o tym sądzisz?"
Wzięli lody i wyszli z nimi na zewnątrz, gdzie od wody wiał ciepły wietrzyk.
Oddalili się trochę od tłumu i znaleźli jedną z niewielkich, elaznych ławek,
o które swego czasu ojcowie miasta prowadzili całą kampanię. Grace, uzbrojona
w całą garść serwetek, posadziła Aubrey na kolanie.
- Pamiętam, jak kiedyś przyszedłeś do „Crawford' s". Znałeś imiona wszyst
kich, których zobaczyłeś - powiedziała półgłosem Grace. - Za ladą siedziała Mama
Crawford i czytała jakąś powieść. - Grace poczuła, e roztopione lody Aubrey
zaczynają kapać jej na udo, poni ej brzegu szortów. Wytarła plamę. - Wylizuj
naokoło, kochanie, zanim wszystko się roztopi.
- Ty te zawsze jadłaś lody truskawkowe.
- Słucham?
- Z tego, co pamiętam - powiedział Ethan zaskoczony, e to wspomnienie
jest tak ywe - najbardziej lubiłaś lody truskawkowe. I Grape Nehi.
44 45
- Problem polega na tym, e oboje jesteście bardzo dumni.
- Mo e. Ale bardzo sobie cenię własną dumę. - Wrzuciła serwetki do kosza
na śmieci i powiedziała sobie, e pora kończyć. - Muszę wracać do domu, Ethan,
Czeka na mnie milion drobnych spraw. Mam kilka godzin czasu, więc najlepiej
zrobię, jeśli zabiorę się do roboty.
Nie naciskał, chocia zdziwiło go, e ma na to ochotę. Sam nie cierpiał,
gdy ktoś zmuszał go do mówienia o własnych sprawach.
- Odwiozę cię do domu.
- Nie, chciałabym się przejść. Naprawdę lubię przechadzki. Dziękuję za po-
moc. - Zdobyła się na uśmiech, który wypadł niemal naturalnie. -1 za lody. Jutro
do was wpadnę. Postaraj się dopilnować, eby pranie Setha było w koszu, a nie
na podłodze.
Po tych słowach odeszła, a jej długie nogi szybko pokonywały odległość.
Dopiero gdy była pewna, e jest wystarczająco daleko, zwolniła nieco i potarła
dłonią serce, które bolało, chocia nie chciała mu na to pozwolić.
W jej yciu istnieli tylko dwaj mę czyźni, których naprawdę kochała. Wy-
glądało jednak na to, e aden z nich nie odwzajemniał jej uczuć. Płynąca z radia melodia nie przeszkadzała Ethanowi przy pracy. Prawdę
mówiąc, jego muzyczne upodobania był bardzo rozległe, choć nieco eklektyczne -
i, tak samo jak wszystko inne, zawdzięczał je Quinnom. Ich dom często
wypełniały dźwięki muzyki. Matka całkiem nieźle grała na fortepianie, z
równym entuzjazmem wykonując utwory Chopina, jak Scotta Joplina. Nato-
miast ojciec miał talent do skrzypiec, a i sam Ethan skłamał się ku temu instru-
mentowi. Podobało mu się, e skrzypce zawsze mo na zabrać ze sobą i e potra-
fią oddać bardzo ró ne nastroje.
Mimo to, gdy skoncentrował się na pracy, po mniej więcej dziesięciu minu-
tach przestawał słyszeć muzykę. Wtedy bardziej odpowiadała mu cisza, ale Seth
lubił, gdy na przystani grało radio, najchętniej na cały regulator. Dla świętego
spokoju Ethan pogodził się z koniecznością słuchania hałaśliwego rock'n'rolla.
Systematycznie uszczelniali i wypełniali kadłub łodzi, choć było to cię kie
i pracochłonne zadanie. Ethan musiał przyznać, e Seth okazał się przy tym bar-
dzo pomocny, stanowiąc dodatkową parę rąk i nóg w chwilach, kiedy było to po-
trzebne. Chocia , na Boga, jeśli chodzi o pracę, ten chłopak potrafił narzekać tak
samo jak Philip.
Ethan pogodził się równie i z tym - inaczej by zwariował.
Miał nadzieję, e uda mu się dokończyć wyrównywanie pokładu, zanim Phi-
lip przyjedzie na weekend. Ethan planował, e pierwszą warstwę desek uło y na
ukos, a następną ju pod odpowiednim kątem.
Przy odrobinie szczęścia mo e uda mu się w tym tygodniu wykonać kawał
dobrej roboty, a potem będzie mógł zająć się ju kabiną i kokpitem.
Seth klął, e przydzielono mu wygładzanie powierzchni papierem ściernym, ale
dobrze się przy tym spisywał. Wystarczyło, e Ethan kilka razy zawrócił go i kazał
Poprawić jakiś fragment poszycia kadłuba. Nie przeszkadzały mu równie pytania
2a
dawane przez chłopca. Pamiętał, e sam, zaczynając tę robotę, miał ich z milion.
- Do czego jest ten kawałek?
4
9
- To przegroda kokpitu.
- Dlaczego przyciąłeś ją wcześniej?
- Poniewa chciałem pozbyć się wszelkiego pyłu przed
lakierowaniem i uszczelnianiem.
- A do czego jest to całe gówno?
Ethan przerwał pracę i spojrzał z miejsca, w którym właśnie się
znajdował, w dół, gdzie Seth marszczył brwi nad pryzmą przyciętej tarcicy.
- To będą ścianki i elementy wykończeniowe kabiny, poręcz oraz dolny
pokład.
- Wygląda na to, e ta głupia aglówka będzie się składać z paru
milionów kawałków.
- To jeszcze nie wszystko.
- Dlaczego ten facet po prostu nie kupi sobie gotowego jachtu?
- Powinniśmy się z tego cieszyć. - Zasobne portfele klientów, pomyślał
Ethan, umo liwią egzystencję firmie o nazwie „Łodzie Quinnów". - Robi tak,
poniewa , spodobała mu się łódka, którąju wcześniej dla niego zbudowałem...
pragnie te pochwalić się swym wpływowym przyjaciołom, e ma aglówkę,
którą ktoś zaprojektował i wykonał ręcznie specjalnie dla niego.
Seth zmienił papier ścierny i wrócił do wygładzania. Naprawdę nie miał
nic przeciwko pracy. Lubił zapach drewna, lakieru i oleju lnianego. Nie był
tylko w stanie zrozumieć pewnych rzeczy.
-Nigdy nie skończymy jej składać.
- Zaczęliśmy tę robotę niecałe trzy miesiące temu. Większość ludzi,
budując drewnianą łódź, poświęca na to rok lub więcej.
Sethowi opadła szczęka.
-Rok. O Jezu, Ethan.
Głośny i całkiem naturalny w tej sytuacji jęk rozbawił Ethana.
- Nie przejmuj się, to nie zajmie nam a tyle czasu. Kiedy Cam wróci i
będzie mógł poświęcić na to całe dni, wszystko ruszy do przodu. A gdy
skończy się rok szkolny, ty równie sporo pomo esz.
- Rok szkolny ju się skończył.
-Hmm?
- Dzisiaj. - Tym razem to na twarzy Setha pojawił się promienny uśmiech.
- Wolność. Teraz jest ju po wszystkim.
- Dzisiaj? - Ethan przerwał pracę i zmarszczył brwi. - Myślałem, e do
wakacji zostało jeszcze kilka dni.
-Nie.
Ethan doszedł do wniosku, e najwidoczniej w którymś momencie
stracił rachubę czasu. A Seth - przynajmniej na razie - nie palił się do tego,
by z własnej woli przekazywać jakiekolwiek informacje.
- Dostałeś świadectwo?
- Tak, przeszedłem.
- Pozwól mi zobaczyć, w jakim stylu. - Ethan odło ył narzędzia i
wytarł dłonie w d insy. - Gdzie je masz?
Seth wzruszył ramionami i nie przerywał wygładzania.
- Jest w moim plecaku. Nie ma czego oglądać.
- Pozwól mi je zobaczyć - powtórzył Ethan.
Seth zaczął odstawiać charakterystyczne dla siebie przedstawienie, tak przy-
najmniej traktował to Ethan. Chłopiec wywracał oczami i wzruszał ramionami,
co chwila dodając do tego długie, cierpiętnicze westchnienie. Jednak nie zakoń-
czył tego przekleństwem, chocia zawsze miał do tego skłonności. W końcu pod-
szedł do kąta, w którym rzucił swój plecak, i przetrząsnął go.
Ethan wychylił się za lewą burtę, by wziąć z wyciągniętej ręki Setha niewiel-
ki kawałek papieru. Widząc buntowniczy wyraz twarzy chłopca, spodziewał się
raczej dość ponurych wiadomości. Poczuł gwałtowny i bolesny ucisk ołądka.
Konieczny w takim przypadku wykład, pomyślał Ethan, w głębi duszy cię ko
wzdychając, nie będzie miły dla adnego z nich.
Uwa nie przyjrzał się wydrukowanej na komputerze kartce papieru, po czym
odsunął do tyłu czapeczkę, eby podrapać się po głowie.
- Same s z ó s t k i ?
Seth ponownie wzruszył ramionami i wsunął ręce do kieszeni.
- Tak, no i co z tego?
- Nigdy w yciu nie widziałem świadectwa z samymi szóstkami. Nawet Phi
lip zawsze miewał kilka piątek, a gdzieniegdzie zdarzała mu się i czwórka.
Za enowany i przera ony, e lada chwila zyska sobie miano „Mądrali" lub
kogoś równie beznadziejnego, Seth szybko uniósł się honorem.
- To nic takiego. - Wyciągnął rękę po świadectwo, ale Ethan potrząsnął głową,
- Do diabła, nie masz racji. - Zauwa ył jednak naburmuszoną minę Setha
i doszedł do wniosku, e chyba go rozumie. Zawsze trudno być innym ni reszta
paczki. - Masz głowę nie od parady i powinieneś być z tego dumny.
- Tak mi jakoś samo wychodzi. Ale to nie to samo, co umiejętność sterowa
nia łodzią czy inne takie rzeczy.
- Jeśli masz tęgi umysł i potrafisz go u yć, poradzisz sobie ze wszystkim.
Ethan starannie zło ył karteczkę i wsunął ją do kieszeni. Niech to diabli,
koniecznie trzeba pokazać to innym.
-Wydaje mi się, e powinniśmy wybrać się najakąśpizzę albo coś w rym stylu.
Seth ze zdumienia wytrzeszczył oczy.
- Przecie zabrałeś na kolację te beznadziejne kanapki.
- W tej sytuacji to za mało. Po raz pierwszy któryś z Quinnów dostaje same
szóstki, dlatego nale ałoby uczcić to przynajmniej pizzą. - Zauwa ył, e Seth
otworzył usta, lecz po chwili je zamknął, a w jego oczach, nim spuścił wzrok,
pojawiła się radość.
- Jasne, byłoby odlotowo.
- Mo esz zaczekać jeszcze godzinę?
- Nie ma sprawy.
Seth chwycił papier ścierny i zaczął pracować jak szalony. Robił to jednak
na oślep, bo oczy zasnuwała mu mgła, a serce stało w gardle. Działo się tak za
ka dym razem, gdy ktoś traktował go jak jednego z Quinnów. Wiedział, e wcią
nazywa się DeLauter. W końcu tak właśnie podpisywał się na ka dym głupim
50 51
świstku w szkole, prawda? Ale gdy zdał sobie sprawę, e Ethan traktuje go
jak Quinna, w jego sercu jaśniej zabłysnął maleńki promyk nadziei, który kilka
miesięcy temu wzniecił Ray.
Zostanie, będzie jednym z nich. Ju nigdy nie wróci do piekła.
W tym momencie przestał nawet ałować, e tego dnia został wezwany do
biura pani Moorefield. Podejrzewał, e wicedyrektorka postanowiła trochę go
podręczyć na godzinę przed odzyskaniem wolności. To sprawiło, e, jak zwykle,
poczuł niemiły ucisk w ołądku. Ona jednak kazała mu usiąść i powiedziała, e
jest dumna z jego postępów w nauce.
Rany, co za wstyd.
W porządku, mo e rzeczywiście w ciągu ostatnich kilku miesięcy nie zdzielił
nikogo po głowie. Na dodatek wykonywał te idiotyczne zadania, które co-
dziennie mu przydzielano, ale tylko dlatego, e bez przerwy ktoś go zadręczał z
tego powodu. Najgorszym zrzędą był Philip. Zupełnie jakby facet był
gliniarzem przydzielonym do pilnowania jego zadań lub kimś w tym stylu,
pomyślał Seth. No i rzeczywiście, od czasu do czasu, tak dla draki, podnosił w
klasie rękę.
Doszedł jednak do wniosku, e to wezwanie do pani Moorefield było...
potwornym kretyństwem. Właściwie wolałby, eby zawiesiła go w prawach
ucznia.
Ale jeśli kilka głupich szóstek jest w stanie uszczęśliwić kogoś takiego jak
Ethan, to nie ma sprawy.
Zdaniem Setha Ethan był absolutnie fantastyczny. Przez cały dzień pracował
na świe ym powietrzu, a na rękach miał mnóstwo blizn i zrogowaceń. Seth
wyobra ał sobie, e w ręce Ethana mo na by wbijać gwoździe, a on nawet by
nie poczuł. Był właścicielem dwóch łodzi, które sam zbudował, i wiedział
wszystko o zatoce oraz o eglarstwie. Na dodatek wcale nie robił z tego wielkiej
sprawy.
Kilka miesięcy temu Seth oglądał w telewizji western W samo południe,
chocią był to jeden z tych beznadziejnych czamo-białych filmów, gdzie nie ma
krwi ani nic nie wybucha. Seth pomyślał wówczas, e Ethan bardzo
przypomina mu Gary'ego Coopera. Tak mało mówi, e jeśli ju się odezwie,
trudno go nie słuchać. Poza tym bez zbędnych demonstracji robi to, co nale y.
Gdyby zaszła taka potrzeba, Ethan poradałby sobie równie z łobuzami. Seth
przez chwilę się nad tym zastanawiał i w końcu doszedł do wniosku, e taki
właśnie jest bohater. Jest to po prostu ktoś, kto robi to, co nale y.
Ethan byłby zaskoczony i potwornie za enowany, gdyby potrafił odczytać
myśli Setha. Ale chłopiec był mistrzem w zachowywaniu ich tylko dla siebie. W
tym względzie bardzo przypominał Ethana - zupełnie jakby był jego
bliźniakiem.
Ethan, co prawda, wziął pod uwagę, e „Village Pizza" znajduje się
zaledwie o przecznicę od „Snidley's Pub", gdzie lada chwila Grace zacznie swoją
zmianę, ale nie wspomniał o tym ani słowem.
I tak nie mogę wziąć chłopca do baru, pomyślał, kierując się w stronę świateł i
gwaru dobiegającego z miejscowej restauracji. Seth na pewno by głośno narze-
kał, gdyby Ethan zostawił go na kilka minut w samochodzie, a sam wstąpił do
środka. Prawdopodobnie Grace równie by się to nie podobało; mogłaby dojść
do wniosku, e Ethan ją sprawdza.
Lepiej dać temu święty spokój i skoncentrować się na innych sprawach.
Wsunął ręce do kieszeni i przyjrzał się jadłospisowi wywieszonemu obok lady.
- Z czym ma być ta pizza?
- Mo esz zapomnieć o grzybach. Są okropne.
- Zgadzam się z tobą - mruknął pod nosem Ethan.
- Pepperoni i ostra kiełbasa - powiedział Seth z kpiącym uśmiechem, ale zepsuł
wszystko, o mało nie wyskakując z trampek. - Jeśli zdołasz sobie z tym poradzić.
- Jeśli ty dasz radę, ja te temu podołam. Cześć, Justin - powiedział, pozdra
wiając uśmiechem stojącego za ladą chłopca. - Weźmiemy du ą pizzę z peppero
ni i ostrą kiełbasą a, do tego dwie największe pepsi.
- Proszę bardzo. Na miejscu czy na wynos?
Ethan zerknął na kilkanaście stolików i wydzielonych przegród. Zauwa ył,
e nie jest jedynym człowiekiem, który postanowił uczcić zakończenie roku szkol-
nego wyprawą do pizzerii.
- Idź i zajmij ostatnią przegrodę, Seth. Weźmiemy ją tam, Justin.
- W takim razie siadajcie. Podam wam picie.
Seth rzucił plecak na ławkę i zaczął wystukiwać na stole rytm rozlegającej
się z szafy grającej melodii „Hootie And Blowfish".
- Chciałbym w coś zagrać - powiedział. Kiedy Ethan sięgnął do portfela,
Seth potrząsnął głową. - Mam pieniądze.
- Dzisiaj ja stawiam - stwierdził spokojnie Ethan i wyjął kilka banknotów. -
To twoje przyjęcie. Rozmień sobie.
- Świetnie. - Seth zabrał banknoty i pobiegł wymienić je na ćwierćdolarówki.
Kiedy Ethan zajął miejsce przy stoliku, zaczai się zastanawiać, dlaczego tyle
osób uwa a, e siedzenie przez kilka godzin w hałaśliwym pomieszczeniu jest wspa-
niałą rozrywką. Mnóstwo dzieciaków próbowało grać na trzech stojących pod ścia-
ną automatach. Z szafy grającej dobiegało dla odmiany zawodzenie Clinta Blacka.
Szkrab w następnej przegrodzie miał atak złości, a nastolatki przy sąsiednim stoliku
śmiały się tak głośno, e nawet z uszu Simona popłynęłaby krew.
Co to za głupi sposób spędzania ładnego, letniego wieczoru.
Potem Ethan zauwa ył Liz Crawford wraz z Juniorem i ich dwiema córecz-
kami. Siedzieli w przegrodzie z tyłu sali. Jedna z dziewczynek - to musi być Sta-
cy, pomyślał Ethan - coś szybko opowiadała, ywo gestykulując, podczas gdy
reszta rodziny pokładała się ze śmiechu.
Stanowią jedność, pomyślał, swoistą wysepkę w morzu migających świateł
i hałasu. Doszedł do wniosku, e tym właśnie powinna być rodzina - wyspą. Wie-
dząc, e mo na na nią uciec, yje się zupełnie inaczej.
To nagłe uczucie zazdrości zdziwiło go, sprawiło, e poruszył się niespokoj-
nie na twardym siedzeniu i ponuro przyjrzał się pomieszczeniu. Wiele lat temu
podjął decyzję dotyczącą rodziny i nie miał zamiaru zwracać uwagi na nagły przy-
Pływ tęsknoty.
- Cześć, Ethan. Wyglądasz bardzo groźnie.
Na stoliku przed nim pojawiły się napoje, a Ethan uniósł wzrok i napotkał
zalotne spojrzenie Lindy Brewster.
Bez wątpienia była niezłą sztuką. Obcisłe czarne d insy i czarny podkoszulek i
z głębokim, okrągłym dekoltem doskonale uwydatniały jej kobiecą figurę, zupełnie
jak warstwa świe ej farby na klasycznym chevrolecie. Po sfinalizowaniu rozwodu
- wydarzenie to miało miejsce tydzień temu, w poniedziałek - zrobiła sobie mani-
kiur i zmieniła ftyzurę. Pomalowanymi na koralowo paznokciami przeczesała świe-
o przystrzy one włosy z jasnymi pasemkami i uśmiechnęła się do Ethana.
Ju od jakiegoś czasu miała go na oku - dokładnie od ponad roku, od chwili,
kiedy odeszła od tego beznadziejnego Toma Brewstera. Kobieta musi patrzeć
w przyszłość. Doszła do wniosku, e Ethan Quinn mo e być dobry w łó ku. Jeśli
chodzi o te rzeczy, miała doskonałe wyczucie. Była pewna, e jego du e dłonie są
niezwykle silne. Ale tak e czułe i subtelne. O, tak.
Poza tym podobał jej się. Miał męską, ogorzałą twarz. A ten jego spokojny,
seksowny uśmiech -jeśli ju uda się go zmusić do uśmiechu - sprawiał, e miała
ochotę oblizać wargi w oczekiwaniu.
Otaczał go taki dziwny spokój. Linda wiedziała, co mówi się o cichej wo-
dzie. Bardzo chciała sprawdzić, jak to wygląda w przypadku Ethana Quinna.
Ethan doskonale zdawał sobie sprawę, dokąd zawędrował jej wzrok, dlatego z
pełnym rozmysłem spojrzał gdzie indziej. Marzył o ucieczce. Kobiety w rodza-ju
Lindy przera ały go.
- Witaj, Lindo. Nie wiedziałem, e tu pracujesz.
Inaczej unikałby „Village Pizza" jak ognia.
- Od kilku tygodni pomagam ojcu.
Była całkowicie spłukana, a ojciec - właściciel „Village Pizza" - powiedział
jej, e, do jasnej cholery, nie zgodzi się, by wyciągała pieniądze od niego lub
matki, za to mo e ruszyć tyłek i zabrać się do pracy.
- Nie widziałam cię tu od jakiegoś czasu.
-Kręciłem się w pobli u.
Chciał, eby odeszła. Jej perfumy doprowadzały go do szału.
- Słyszałam, e razem z braćmi wynająłeś starą szopę i budujecie w niej ło-
dzie. Miałam zamiar wybrać się tam i zobaczyć.
- Nie ma w niej nic do oglądania.
Gdzie, do diabła, podziewa się Seth w chwili, kiedy jest potrzebny,
zastana-wiał się Ethan. Na jak długo mo e mu wystarczyć tych
ćwierćdolarówek?
-I tak chciałabym to zobaczyć. - Przesunęła długimi szykownymi paznok-
ciami po jego ramieniu, poczuła twarde mięśnie i mruknęła jak kotka. - Mogła-
bym wyrwać się stąd na chwilę. Mo e zabrałbyś mnie tam i pokazał, co jest co?
Na chwilę go zamroczyło. Có , był tylko człowiekiem. A Linda oblizała ję-
zykiem górną wargę w sposób, który przykuwa męski wzrok i łaskocze gruczoły.
Wcale nie był nią zainteresowany, nawet w najmniejszym stopniu, ale sporo cza-
su upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni miał w łó ku kobietę. Na dodatek
przeczuwał, e Linda spisywałaby się tam jak mistrzyni.
- Miałem najwy szy wynik. - Seth wpadł zarumieniony z powodu odniesio-
nego zwycięstwa i złapał swoją pepsi. Z głośnym siorbaniem upił odrobinę. -
O rany, co z tą pizzą? Umieram z głodu.
Ethan poczuł, e krew z powrotem zaczyna krą yć mu w yłach i niemal wes-
tchnął z ulgą.
- Będzie za chwilę.
- Tak. - Pomimo wściekłości, e ktoś im przerwał, Linda uśmiechnęła się
promiennie do Setna. - A to musi być wasz nowy nabytek. Jak masz na imię,
k uchanie? Nie mogę sobie przypomnieć.
- Seth. - Błyskawicznie zmierzył ją od stóp do głów. Latawica, pomyślał.
W swoim krótkim yciu widział mnóstwo tego typu kobiet. - A ty kim jesteś?
- Mam na imię Linda. Od dawna przyjaźnię się z Ethanem. Mój ojciec jest
właścicielem tego lokalu.
- Fantastycznie, mo e w takim razie powiedziałabyś mu, eby zwiększył ogień
pod tą pizzą, zanim umrę tu ze starości.
- Seth. - To słowo w połączeniu ze spokojnym spojrzeniem Ethana wystar
czyło, by chłopiec się zamknął. - Twój ojciec wcią robi najlepsze pizze na wy
brze u - pochwalił Ethan z uśmiechem. - Nie zapomnij mu o tym powiedzieć.
- Zrobię to. Zadzwoń do mnie, Eman. - Machnęła lewą ręką. - Teraz jestem
wolną kobietą. - Odeszła, kołysząc pośladkami jak dobrze naoliwiony metronom.
- Śmierdzi jak to stoisko, w którym sprzedają rozmaite babskie pachnidła
w centrum towarowym. - Seth zmarszczył nos. Nie polubił jej, poniewa dostrzegł
w jej oczach odbicie własnej matki. - Ona chce tylko dostać się do twoich gaci.
- Zamknij się, Seth.
- To prawda - powiedział Seth wzruszając ramionami, jednak na szczęście
nie kontynuował ju tego tematu, gdy Linda wróciła, dźwigając pizzę.
- Smacznego - powiedziała, pochylając się nad stolikiem trochę bardziej ni
było to konieczne. Zrobiła to na wypadek, gdyby Eman za pierwszym razem nie
zobaczył wszystkiego.
Seth wziął kawałek i ugryzł go, wiedząc, e za chwilę zacznie go palić pod-
niebienie. Nadmiar przypraw sprawił, e wcale nie było to najmilsze uczucie.
- Grace robi doskonałą pizzę - powiedział. - Jest nawet lepsza od tej.
Ethan mruknął coś. Trudno mu było myśleć o Grace po miłej - aczkolwiek
mimowolnej - fantazji dotyczącej Lindy Brewster.
- Mówię ci, powinniśmy namówić ją, by zrobiła nam pizzę w któryś dzień,
kiedy przyjdzie posprzątać i w ogóle. Będzie jutro, prawda?
- Tak. - Ethan ugryzł pizzę, ze złością jednak stwierdził, e nagle stracił
apetyt. - Wydaje mi się, e tak.
- Mo e zrobi nam przed wyjściem.
- Przecie dzisiaj masz pizzę.
- No to co? - Seth pochłonął pierwszą porcję z prędkością i precyzją godną
szakala. - Tym sposobem mógłbyś je porównać. Grace powinna otworzyć restau
rację albo coś w tym stylu. Dzięki temu nie musiałaby pracować w tylu ró nych
miejscach. Ona bez przerwy pracuje. Chce kupić dom.
- Naprawdę?
- Tak. - Sem polizał brzeg dłoni, w miejscu gdzie spłynął sos. - Malulki, ale
musi mieć podwórko, eby Aubrey mogła po nim biegać, bawić się z psem i w
ogóle.
Prolog Kiedy Ethan obudził się i wstał z łó ka, było jeszcze ciemno, ale zawsze zaczynał dzień, zanim noc zaczynała ustąpiła miejsca brzaskowi. Odpowiadał mu taki właśnie prosty rozkład dnia, a tak e cię ka, mozolna praca. Ani na moment nie przestawał być wdzięczny za to, e mógł niegdyś doko- nać wyboru i obecnie prowadzić taki, a nie inny tryb ycia. Chocia ludzie, któ- rzy umo liwili mu to wszystko, nie yli, Ethanowi nadal wydawało się, e w ład- nym domu nad wodą wcią rozlegają się ich głosy. Często łapał się na tym, e jedząc w samotności śniadanie nagle unosi głowę, spodziewając się, e lada chwila zobaczy wchodzącą cię kim krokiem przez kuchenne drzwi, ziewającą i rozczo- chraną matkę. Chocia zmarła niemal siedem lat temu, ten tak dobrze znany obraz w jakiś sposób dodawał Ethanowi otuchy. Natomiast znacznie większy ból sprawiało myślenie o człowieku, który zo- stał jego ojcem. Od śmierci Raymonda Quinna upłynęły zaledwie trzy miesiące, zbyt krótki okres zatem, by się z tym pogodzić. Okoliczności tej śmierci były dość niemiłe i trudne do wyjaśnienia. Ray zmarł na skutek ran odniesionych w wypadku samochodowym, który zdarzył się w biały dzień, na dodatek na su- chej szosie. Stało się to w marcu, kiedy wszystko zapowiadało zbli ającą się wio- snę. Jadący z du ą prędkością kierowca samochodu na zakręcie nie zdołał - lub, być mo e, nie chciał - zapanować nad kierownicą. Badania wykluczyły jakakol- wiek fizyczną przyczynę, która mogłaby uzasadnić, dlaczego Ray wjechał w słup telefoniczny. Istniał natomiast powód natury emocjonalnej, i to właśnie bardzo cią yło Ethanowi na sercu. Myślał o tym, przygotowując się do nadchodzącego dnia. Przeczesał byle jak grzebieniem wcią jeszcze mokre po prysznicu, gęste, rozjaśnione przez słoń- ce brązowe włosy, których nigdy nie był w stanie nale ycie uło yć. Podczas gole- nia zdrapywał pianę wraz z nocnym zarostem z ogorzałej, kościstej twarzy
i wpatrywał się w zasnute parą lustro powa nymi, niebieskimi oczami, ukrywają- cymi niezmiernie rzadko ujawniane tajemnice. Wzdłu lewej strony uchwy biegła blizna - zawdzięczał ją starszemu bratu i kilku szwom z ogromną cierpliwością zało onym przez matkę. To szczęście, pomyślał Ethan, bezwiednie pocierając kciukiem słabo widoczną szramą, e ich matka była lekarzem. Niemal bez przerwy któryś z jej synów wymagał pierwszej pomocy. Ray i Stella przygarnęli trzech sporych ju chłopców - dzikich, trudnych i skrzywdzonych przez los. Stworzyli dla nich dom. Kilka miesięcy temu Ray udzielił schronienia następnemu. Obecnie Seth DeLauter był pod ich opieką. Ethan nigdy tego nie kwestiono- wał, chocia wiedział, e jego bracia mieli wątpliwości. Po niewielkim miastecz- ku St.Chris krą yły pogłoski, e Seth wcale nie jest następnym przybłędą przy- garniętym przez Raya Quinna, lecz jego nieślubnym synem, który przyszedł na świat w czasie, kiedy Stella jeszcze yła. Na dodatek jest dzieckiem kobiety znacznie młodszej od Raya. Ethan nie zwracał uwagi na te pogłoski, nie był jednak w stanie zignorować faktu, e dziesięcioletni Seth miał oczy Raya Quinna. W tych oczach widać było dobrze znany Ethanowi smutek. Ludzie skrzywdzeni przez los potrafią rozpoznać podobnych sobie nieszczęśników. Wiedział, e ycie Setna, jeszcze zanim Ray wziął go do siebie, było prawdziwym koszmarem. Ethan przeszedł to samo. Teraz dzieciak jest ju bezpieczny, pomyślał Ethan, wkładając workowate bawełniane spodnie i wyblakłą bluzę roboczą. Teraz Seth był Quinnem, niezale nie od tego, czy spełniono ju wszystkie warunki wymagane przez prawo. Ta sprawa nale ała do Philipa. Zdaniem Ethana jego nieobliczalny momentami brat z łatwością upora się z prawnikami. Natomiast Cameron, najstarszy z synów Raya Quinna, zdołał nawiązać delikatną więź z Sethem. Doszedł do tego w dość niezgrabny sposób, pomyślał Ethan z półuśmiesz- kiem. Momentami przypominało to obserwowanie dwóch kocurów, prychających na siebie i demonstrujących pazury. Teraz, kiedy Cam o enił się z ładną pracownicą opieki społecznej, wszystko powinno się jakoś uło yć. Ethan był zwolennikiem uregulowanego ycia. Czekały ich jeszcze cię kie boje z firmą ubezpieczeniową, która, ze względu na podejrzenia o samobójstwo, odmawiała wypłacenia nale ności z polisy Raya. Ethan poczuł niemiły ucisk w ołądku i spróbował rozluźnić mięśnie. Jego ojciec nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Wielki Quinn zawsze radził sobie ze swoimi problemami i umiejętność tę przekazał synom. Mimo to nad rodziną wisiała ciemna chmura, która wcale nie miała zamiaru zniknąć. Pewnego dnia w SŁ Christopher pojawiła się matka Setha. Poszła prosto do dziekana uczelni, w której Ray wykładał literaturę angielską, i oskar yła profesora o seksualne molestowanie. Wypadło to nieprzekonująco - w opowieści kobiety było zbyt wiele kłamstw, na dodatek często zmieniała swoją wersję. Mimo to nie sposób zaprzeczyć, e ojciec był wstrząśnięty, a wkrótce po wyjeździe Glorii DeLauter Ray równie opuścił St.Chris. Po jakimś czasie wrócił z chłopcem. Istniał równie list, który znaleziono w samochodzie po wypadku. Pani DeLauter wyraźnie szanta owała Raya. Okazało się, e dał jej pieniądze, i to wcale niemało. Teraz Gloria znowu zniknęła. Ethan bardzo chciał, eby ju nigdy tu nie wracała, wiedział jednak, e plotki ustaną dopiero wówczas, gdy znajdą się pro- ste odpowiedzi na wszystkie pytania Uświadomił sobie, e nic nie mo e na to poradzić. Wszedł do holu i energicznie zapukał w drzwi po przeciwnej stronie. Najpierw rozległ się jęk Setha, potem nie- wyraźne mamrotanie, a w końcu pełne złości przekleństwo. Ethan nie zatrzymał się i ruszył na parter. Z pewnością Seth jeszcze przez dobrą chwilę będzie pomstował, e tak wcześnie zerwano go z łó ka. Poniewa jednak Cam i Anna wyjechali do Włoch w podró poślubną, a Philip przyjedzie z Baltimore dopiero na weekend, to właśnie do Ethana nale ało budzenie chłopca i odprowadzanie go do domu kolegi. Tam Seth czekał do czasu, kiedy mógł ju iść do szkoły. Sezon połowu krabów był w pełni, więc dzień pracy ka dego rybaka zaczy- nał się przed wschodem słońca. To samo dotyczyło Setha, przynajmniej do po- wrotu Cama i Anny. Chocia wszystkie pomieszczenia tonęły w ciemności, Ethan poruszał się po nich bez najmniejszego trudu. Miał ju swój własny dom, ale, by przyznano im opiekę nad Sethem, wszyscy trzej bracia zawarli umowę, e będą mieszkać pod jednym dachem i wspólnie ponosić odpowiedzialność. Ethan nie miał nic przeciwko odpowiedzialności, mimo to tęsknił za swym maleńkim domkiem, prywatnością i beztroskim yciem. Zapalił światło w kuchni. Poprzedniego wieczoru sprzątanie po kolacji nale ało do Setha, lecz, jak zauwa ył, chłopiec zrobił to niezbyt starannie. Nie zwracając uwagi na pokrytą okruchami i lepką powierzchnię stołu, Ethan podszedł prosto do piecyka. Simon, jego pies, wyprostował się leniwie i uderzył ogonem o podłogę. Ethan nastawił kawę i przywitał się z psem, machinalnie drapiąc go po głowie. Przypomniał sobie sen, który go nawiedził tu przed przebudzeniem. Wraz z ojcem znajdował się na kutrze i sprawdzał więcierze. Byli tylko we dwóch. Ośle- piające promienie słońca parzyły skórę i odbijały się od powierzchni przejrzystej i spokojnej wody. W tym śnie wszystko było tak wyraźne, pomyślał Ethan, e czuł nawet zapach ryb i potu. Niezapomniany głos ojca przebił się przez warkot silnika i krzyk mew. - Wiedziałem, e wszyscy trzej zajmiecie się Sethem. - Wcale nie musiałeś umierać, eby to sprawdzić. - W głosie Ethana słychać było pretensję i ukrywaną głęboko złość, do której potem, po przebudzeniu, nie chciał się przyznać nawet przed sobą. - Prawdę mówiąc, nie miałem takiego zamiaru - powiedział Ray beztrosko, wybierając kraby z więcierza podciągniętego do góry przez Ethana. Grube, po- 8
marańczowe rybackie rękawice starszego pana lśniły w słońcu. - Jeśli o to chodzi, mo esz mi całkowicie zaufać. Masz tu przynajmniej kilka gatunków krabów. Ethan bezmyślnie spojrzał na druciany więcierz, automatycznie odnotowując rozmiary oraz ilość wyłowionych krabów. Jednak ten połów nie miał specjalnego znaczenia... przynajmniej nie w tym momencie. - Chcesz, ebym ci wierzył, chocia niczego nie próbujesz mi wyjaśnić. Ray spojrzał na niego i zdjął jasnoczerwoną czapeczkę, odkrywając bujną, srebrzystą czuprynę. Wiatr targał mu włosy, na zmianę wydymając i marszcząc karykaturę Johna Steinbecka, ozdabiającą luźny podkoszulek. Wielki amerykański pisarz zawsze utrzymywał, e gotów jest cię ko pracować na własne utrzymanie, ale nie sprawiał wra enia uszczęśliwionego takim traktowaniem. W przeciwieństwie do niego Ray Quinn promieniował zdrowiem i energią, a rumiane, pokryte głębokimi bruzdami policzki jedynie podkreślały krzepki wygląd pełnego wigoru sześćdziesięciolatka, któremu zostało jeszcze wiele lat ycia. - Musisz znaleźć własną drogę i własne odpowiedzi. - W promiennych nie- bieskich oczach Raya pojawił się uśmiech, a Ethan zauwa ył, e otaczające je zmarszczki pogłębiły się. - Wtedy wszystko będzie miało większą wartość. Jestem z ciebie dumny. Ethan poczuł, e pali go w gardle i e coś ściska mu serce. Automatycznie zało ył przynętę, a potem obserwował, jak pomarańczowe pływaki podskakują na powierzchni wody. - Dlaczego? - Dlatego, e jesteś tym, kim jesteś. Po prostu dlatego, e jesteś Ethanem. - Powinienem był częściej się tu pojawiać. Popełniłem błąd, zostawiając cię tak długo samego. - Pleciesz bzdury. - W głosie Raya słychać było irytację i zniecierpliwienie. - Wcale nie byłem zniedołę niałym starcem. Na litość boską, byłbym wściekły, gdybyś myślał o mnie w taki sposób, na dodatek mając wyrzuty sumienia, e się mną nie opiekowałeś. To tak jak gdybyś próbował winić Cama za to, e wyjechał do Europy - albo Philipa, e mieszka w Baltimore. Młode ptaki, jeśli są zdrowe, opuszczają gniazdo. Twoja matka i ja wychowaliśmy zdrowe ptaki. Zanim Ethan zdołał się odezwać, Ray uniósł dłoń. Był to typowy gest profesora, podkreślającego jakieś niezmiernie wa ne słowo lub nie pozwalającego, by ktoś przerwał jego wywód. Widząc to, Ethan uśmiechnął się. - Tęskniłeś za nimi, dlatego właśnie próbowałeś się na nich złościć. Oni wyjechali, a ty zostałeś i trochę ci ich brakowało. No có , teraz masz ich z powrotem, prawda? - Wygląda na to, e tak. - Dorobiłeś się ładnej bratowej, zaczynasz budować łodzie i masz to wszystko... - Ray szerokim gestem pokazał wodę, podskakujące na jej powierzchni pływaki i wysoką, lśniącą trawę, w której czapla biała stała nieruchomo jak mar murowy posąg. - Dysponujesz równie czymś, co jest bardzo potrzebne Sethowi. Mam na myśli cierpliwość. Chocia muszę stwierdzić, e w pewnych sprawach wykazujesz jej a za du o. - O co ci chodzi? Ray westchnął cię ko. - Istnieje coś, czego nie masz, Ethan, a co jest ci bardzo potrzebne. Cze- kasz i znajdujesz mnóstwo usprawiedliwień, tymczasem, do jasnej cholery, nic nie robisz, by to zdobyć. Jeśli nie zaczniesz szybko działać, znowu ucieknie ci to sprzed nosa. - Co to takiego? - Ethan wzruszył ramionami i skierował łódź do następne- go pływaka. - Mam wszystko, czego potrzebuję, i niczego więcej nie pragnę. - Nie pytaj, co to. Zapytaj raczej, kto. - Ray cmoknął, chwycił syna za ramię i potrząsnął. - Obudź się, Ethan. Więc obudził się z dziwnym wra eniem, e na jego ramieniu wcią jeszcze spoczywa ta du a, dobrze znana dłoń. Rozmyślając nad pierwszym kubkiem kawy, doszedł do wniosku, e wcią nie zna odpowiedzi.
1 Mamy tutaj kilka ładnych okazów, kapitanie. Jim Bodine wyjmował kraby z więcierza i te, które nadawały się na sprzeda , wrzucał do zbiornika. Nie przeszkadzały mu ostre szczypce, czego dowodem były liczne blizny na jego pulchnych dłoniach. Co prawda, miał na nich tradycyjnie u ywane przy wykonywaniu tego zajęcia rękawice, ale ka dy rybak doskonale wie, jak szybko ulegają one zu yciu. A jeśli tylko zrobi się w nich ja- kaś nawet najmniejsza dziurka, wówczas, na Boga, krab na pewno ją znajdzie. Jim, pracując miarowo, rozstawił szeroko nogi, by utrzymać równowagę na kołyszącej się łodzi, i przymru ył ciemne oczy, osadzone głęboko w twarzy znisz- czonej przez czas, słońce i kłopoty. Równie dobrze mo na było dać mu pięćdzie- siąt jak osiemdziesiąt lat, lecz Jim w ogóle nie dbał o to, jaki wiek mu się przypisze. Zawsze nazywał Ethana „kapitanem", a jego wypowiedzi rzadko składały się z więcej ni jednego zdania oznajmującego. Ethan zmienił kurs i skierował kuter w stronę następnego więcierza, prawą ręką podpychając drą ek sterowniczy, który większość rybaków przedkładała nad tradycyjne koło sterowe. Równocześnie lewą ręką obsługiwał przepustnicę i skrzy- nię biegów. W miarę posuwania się do przodu wzdłu linii sieci bez przerwy trzeba było dokonywać drobnych poprawek. Zatoka Chesapeake, jeśli tylko chciała, potrafiła być hojna, częściej jednak była podstępna i zmuszała człowieka, by cię ko zapracował sobie na jej dary. Ethan znał zatokę jak swoje pięć palców, a często miał wra enie, e nawet lepiej - wiedział wszystko o zmiennych nastrojach i prądach największego na kon- tynencie ujścia rzeki. Na długości trzystu dwudziestu kilometrów Susąuehanna toczyła swe wody z pomocy na południe, na wysokości Annapolis mając zaled- wie sześć kilometrów szerokości, a u ujścia Potomaku prawie pięćdziesiąt. St. Christopher, które rozsiadło się wygodnie na południowym krańcu wschodniego wybrze a Marylandu, było całkowicie uzale nione od hojności zatoki i dlatego przeklinało jej kaprysy. 13
Wody nale ące do Ethana otoczone były moczarami. Ciągnęły się wzdłu równinnych rzek o rozchodzących się pod ostrymi kątami odnogach, które lśniły wśród gęstwiny drzew gumowych i dębów. Był to świat zatoczek pływowych i niespodziewanych mielizn, świat, gdzie najszybciej zakorzeniał się dziki seler i nadmorska trawa. Był to jego świat, kraina zmiennych pór roku, nagłych sztormów; zawsze, zawsze pełna dźwięków i zapachu wody. Namierzywszy kolejny pływak, Ethan chwycił hak, po czym wyćwiczonym, delikatnym jak krok tancerza ruchem zaczepił linę i podciągnął ją do wyciągarki. Po kilku sekundach więcierz wynurzył się z wody, ciągnąc za sobą glony, pozostałości starej przynęty i mnóstwo krabów. Ethan zobaczył jasnoczerwone szczypce dorosłych samic i wybałuszone oczy samców. - To naprawdę wspaniałe okazy - oznajmił Jim, zabierając się do roboty. Wyciągnął więcierz na pokład, jakby wa ył zaledwie ćwierć funta. Woda była dzisiaj niespokojna. Ethan czuł w powietrzu zapach zbli ającego się sztormu. Kiedy potrzebował do pracy obu rąk, sterował łodzią za pomocą kolan. Od czasu do czasu zerkał na chmury, które powoli zaczynały się gromadzić na dalekim, zachodnim skrawku nieba. Jest jeszcze dość czasu, ocenił, by sprawdzić sieci rozrzucone w przewę eniu zatoki i zobaczyć, ile jeszcze krabów wpełzło do więcierza. Wiedział, e Jim cierpi na brak gotówki, a on sam równie potrzebował sporo pieniędzy, by zainwestować je w niedawno rozkręcony razem z braćmi interes - budowanie łodzi. Jest jeszcze dość czasu, pomyślał ponownie, kiedy Jim wło ył do więcierza stanowiące przynętę rozmro one kawałki ryby, po czym wyrzucił go za burtę. Zupełnie jak przeskakująca z miejsca na miejsce aba, Ethan zaczepił na haczyk następny pływak. Nale ący do Ethana rasowy pies myśliwski, Simon, wywiesił ozór, a przednie łapy oparł na okrę nicy. Tak samo jak jego pan, najszczęśliwszy był wówczas, gdy znajdował się na wodzie. Ethan i Jim pracowali niemal w całkowitym milczeniu, porozumiewając się burknięciami, gestami i rzucanymi od czasu do czasu przekleństwami. Teraz była to przyjemna praca, poniewa wyławiali mnóstwo krabów. Zdarzały się jednak lata, kiedy ich nie było. Wówczas wiedzieli, e nie przetrwały zimy albo e woda nigdy nie ociepli się na tyle, by zachęcić kraby do wypłynięcia. Były to lata, kiedy rybacy cierpieli głód. Chyba, e któryś z nich miał jakieś dodatkowe źródło dochodu. Ethan bardzo chciał je mieć - pragnął, by stało się nim budowanie łodzi. Pierwsza łódź Quinnów była ju niemal na ukończeniu. To prawdziwe cudo, pomyślał Ethan. Cameron znalazł ju następnego klienta, który czekał w kolejce - był to jakiś bogaty gość, którego Cam poznał w czasach, kiedy brał udział w wyścigach. Ju wkrótce będą mogli zacząć dla niego budować. Ethan nigdy nie wątpił, e jego brat potrafi wyciągać pieniądze. Postanowił, e zrobią to, niezale nie od wątpliwości i narzekań Philipa. Uniósł głowę, spojrzał na słońce i określił godzinę. Bacznie przyjrzał się rów- nie chmurom eglującym powoli, lecz równomiernie na wschód. - Zbieramy się, Jim? Byli na wodzie od ośmiu godzin, a zatem niezbyt długo. Ale Jim nie protestował. Wiedział, e to nie tylko nadchodzący sztorm ka e Ethanowi kierować łódź z powrotem w stronę brzegu. - Chłopak pewnie wrócił ju ze szkoły - powiedział. - Tak. Chocia Seth był wystarczająco samodzielny i mógł po południu przebywać w domu sam, Ethan nie chciał kusić losu. Dziesięcioletni chłopiec, na dodatek obdarzony takim temperamentem jak Seth, potrafi ściągnąć na siebie mnóstwo kłopotów. Kiedy za kilka tygodni Cam wróci z Europy, wtedy ju na zmianę będą zaj- mować się Sethem. Na razie jednak cała odpowiedzialność za chłopca spoczywała na Ethanie. Woda w zatoce wzburzyła się i tak samo jak niebo nabrała ciemnoszarego koloru, ale ani mę czyźni, ani pies nie przejmowali się niespokojnym kołysaniem, kiedy łódź z trudem wspinała się na wysokie grzbiety fal, a potem nagle opadała. Simon, szczerząc zęby w psim uśmiechu, stał na dziobie z uniesionym wysoko łbem, a wiatr odwiewał mu do tyłu uszy. Ethan sam zbudował ten kuter i wiedział, e łódź wytrzyma nawałnicę. Równie spokojny jak pies, Jim schronił się pod płócienny daszek i, otulając płomyk dłońmi, zapalił papierosa. Na narze u St. Chris roiło się od turystów. Pierwsze dni czerwca wyciągnęły ich z miasta i skusiły do wyjazdu poza przedmieścia Waszyngtonu i Baltimore. Ethan uwa ał, e, dla tych ludzi niewielkie miasteczko St.Chris, z wąskimi uliczkami, domami o drewnianych ścianach i maleńkimi sklepikami, jest niezwykle interesującym miejscem. Z przyjemnością się przyglądali, jak śmigają ręce ludzi przebierających kraby, chętnie jedli placki z krabów lub opowiadali przyjaciołom, e próbowali zupy przyrządzonej z samicy kraba. Zatrzymywali się w pensjonatach - chocia St.Chris dysponowało zaledwie czterema - i wydawali pieniądze w restauracjach oraz sklepach z pamiątkami. Ethan nie miał nic przeciwko turystom. W okresach, kiedy zatoka skąpiła swych darów, to właśnie oni utrzymywali miasteczko przy yciu. Doszedł równie do wniosku, e mo e w niedalekiej przyszłości ci sami ludzie zaczną marzyć o ręcznie robionej, drewnianej aglówce. Kiedy Ethan przycumował w porcie, zerwał się wiatr. Jim wyskoczył zgrabnie, by zawiązać liny, a jego krótkie nogi i przysadziste ciało sprawiały, e wyglądał jak skacząca aba w białych gumowcach i brudnej czapeczce. Na niedbały gest Ethana, Simon przysiadł na zadzie i został na kutrze, tym- czasem obaj mę czyźni rozładowywali całodniowy połów, nie zwa ając na coraz mocniejszy wiatr podrzucający wypłowiałym, niegdyś zielonym daszkiem łódki. Ethan obserwował zmierzającego w ich stronę Pete'a Monroe. Był to krępy mę czyzna w workowatych spodniach khaki i czerwonej koszuli w kratkę. Spod wyszmelcowanego kapelusza wystawały srebrzystoszare włosy. 14 15
- Widzą, e miałeś dziś niezły połów, Ethan. Ethan uśmiechnął się. Lubił pana Monroe, chocia facet miał wę a w kieszeni. Mocno trzymał w garści prowadzony przez siebie „Monroe's Crab House". Jednak, zdaniem Ethana, wszyscy ludzie utrzymujący się z połowów zawsze skar yli się na zbyt małe zyski. Ethan odsunął do tyłu czapeczkę i podrapał się po karku, gdzie czuł łaskotanie spływającego potu i wilgotnych włosów. Nie narzekam. - Wcześnie dzisiaj kończysz. - Nadchodzi sztorm. Monroe przytaknął. Pracujący dla niego ludzie, którzy zajmowali się sorto- waniem krabów, dotychczas siedzieli w cieniu płóciennego daszka w paski, ale powoli zaczynali przenosić się do wewnątrz. Zdawał sobie sprawę, e deszcz mo e wpędzić do środka równie turystów, którzy będą chcieli napić się kawy lub zjeść lody. Nie miał nic przeciwko temu, poniewa był współwłaścicielem kawiarni „Nad zatoką". - Wygląda na to, e masz tu około siedemdziesięciu buszli. Ethan uśmiechnął się jeszcze promienniej. Ktoś mógłby powiedzieć, e w jego wyglądzie jest coś z pirata. Ethan na pewno nie obraziłby się o to, chocia byłby nieco zaskoczony. - Moim zdaniem bli ej dziewięćdziesięciu. - Dokładnie znał cenę rynkową, zdawał sobie jednak sprawę, e, jak zwykle, będą się targować. Wyjął u ywane przy negocjacjach cygaro, zapalił je i zabrał się do roboty. Pierwsze du e krople deszczu spadły, kiedy Ethan płynął w stronę domu. Doszedł do wniosku, e otrzymał za swoje kraby całkiem niezłą cenę - wyłowił dzisiaj osiemdziesiąt siedem buszli. Jeśli reszta sezonu wypadnie równie dobrze, trzeba będzie się zastanowić, czy nie warto byłoby na następny rok zarzucić kolejnych stu więcierzy i mo e nawet zatrudnić na pół etatu kilku ludzi. Od czasu kiedy paso yty znacznie przerzedziły występujące w zatoce ostrygi, nie opłacało się ich łowić. To sprawiało, e trudno było przetrwać zimę. Ethan potrzebował kilku dobrych sezonów na kraby, by móc lwią część swoich zysków wło yć w nowy interes - a tak e by pomóc w opłaceniu prawnika. Zacisnął wargi na tę myśl, pokonując w drodze do domu kolejne fale. Nie powinni zatrudniać prawnika. Nie podobało mu się, e muszą wygadanemu typkowi w eleganckim garniturze płacić za to, by oczyścił dobre imię ich ojca. To i tak nie powstrzyma krą ących po mieście pogłosek. Wszelkie plotki ustaną dopiero wówczas, gdy ludzie znajdą pikantniejszy temat ni ycie i śmierć RayaQuinna. No i chłopiec, pomyślał Ethan, spoglądając na wodę, równomiernie smaganą strugami deszczu. Ludzie sporo szeptali o chłopcu, który spoglądał na nich ciemnoniebieskimi oczami Raya Quinna. Sam Ethan nie zwracał na nich uwagi. Jego zdaniem ludzie mogli mleć ozorami, ile tylko mają ochotę. Nie podobało mu się jednak, i to bardzo, e plotkarze wy- ra ali się nieprzychylnie o człowieku, którego kochał całym sercem. I dlatego pracował tak cię ko, e momentami tracił czucie w palcach. Tylko po to,bymócopłacićprawnika.Nadodatek wiedział, ezrobiwszystko,byprzejąć opiekę nad dzieckiem. Grzmot przetoczył się po niebie i jak wystrzał armatni odbił się od powierzchni .ody. Zrobiło się ciemno, jakby zapadał zmrok, a ołowiane chmury wyrzucały z siebie strugi deszczu. Mimo to Ethan wcale się nie spieszył, przybijając do po- mostu tu przy jego domu. W końcu odrobina deszczu nikomu nie zaszkodzi. Simon, zupełnie jakby się zgadzał z zapatrywaniami swego pana, wyskoczył z łodzi i zaczął płynąć do brzegu, a w tym czasie Ethan mocował liny. Potem za- brał swój pojemnik na lunch i, stukając mokrymi rybackimi butami o pomost, ruszył w stronę domu. Na tylnej werandzie zdjął buty. W młodości matka wystarczająco często wyra ała chęć obdarcia go ze skóry za typowo męskie zachowanie, kiedy zostawiał za sobą ślady. Mimo to pozwolił psu wsunąć wilgotny nos w drzwi i wejść do środka. Chwilę później rzuciły mu się w oczy lśniące podłogi. Cholera, pomyślał, patrząc na ślady łap i słysząc, e pies wita kogoś rado- snym ujadaniem. Rozległ się pisk, po którym nastąpiło jeszcze głośniejsze szcze- kanie, a potem śmiech. - Jesteś kompletnie przemoczony! W łagodnym, niskim kobiecym głosie słychać było rozbawienie, ale równie stanowczość, więc Ethan skrzywił się, czując wyrzuty sumienia. - Idź sobie, Simon! Idź stąd. Wysusz się na werandzie. Usłyszał następny pisk, potem dziecięcy chichot, do którego w końcu przy- łączył się śmiech chłopca. Paczka w komplecie, pomyślał Ethan, wycierając mokre włosy. Kiedy usłyszał, e ktoś idzie w jego stronę, ruszył prosto do szafki, w której znajdowała się miotła i szmata do podłogi. Rzadko poruszał się szybko, ale jeśli musiał, potrafił to zrobić. - Och, Ethan. Grace Monroe wzięła się pod boki i spoglądała to na niego, to na ślady psich łap zostawione na świe o wypastowanej podłodze. - Ju to ścieram. Przepraszam. - Zauwa ył, e szmata jest jeszcze wilgotna. Doszedł do wniosku, e lepiej nie patrzeć na Grace. - Nie pomyślałem - mruknął pod nosem, napełniając wiadro pod zlewem. - Nie wiedziałem, e dzisiaj do nas wpadniesz. - Czy to znaczy, e jeśli się mnie nie spodziewasz, pozwalasz mokremu psu biegać po domu i brudzić podłogi? Wzruszył ramionami. - Gdy wychodziłem dziś rano, podłoga była brudna, więc myślałem, e nie zaszkodzi jej odrobina wilgoci. - Po chwili trochę się rozluźnił. Od jakiegoś cza su zawsze potrzebował kilku minut, by poczuć się swobodnie w obecności Grace. 16 17
- Ale gdybym wiedział, e tu jesteś i e będziesz chciała obedrzeć mnie ze skóry, zostawiłbym psa na werandzie. Odwrócił się do niej radośnie uśmiechnięty, co sprawiło, e Grace westchnęła. - Och, daj mi tę szmatę. Zrobię to sama. - Nie. Mój pies, mój bałagan. Słyszałem Aubrey, Niemal bezwiednie Grace oparła się o framugą drzwi. Była zmęczona, ale to zdarzało jej się bardzo często. Ona równie miała ju za sobą osiem godzin pracy. Czekały ją jeszcze cztery przy podawaniu drinków w „Snidley's Pub". Zdarzały się wieczory, kiedy kładąc się do łó ka miała wra enie, e słyszy, jak jej stopy płaczą. - ZajmujesięniąSeth. Musiałampoprzestawiaćdni. Dziśrano zadzwoniłado mniepaniLynley zpytaniem, czy mogę tak wszystko pozamieniać,byjutroprzygotować jej dom na przyjazd teściowej, która zadzwoniła z Waszyngtonu i wprosiła sięnakolację.ZdaniempaniLynley,jej teściowajestkobietątraktującąnawetnaj- drobniejszy pyłek jako grzech przeciw Bogu i ludziom. Przyszło mi na myśl, e nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli posprzątam u ciebie dzisiaj zamiast jutro. - Cieszymy się za ka dym razem, kiedy mo esz do nas przyjść, Grace, i je- steśmy ci niezmiernie wdzięczni. Obserwował ją spod rzęs, równocześnie ścierając podłogę. Zawsze uwa ał, e jest ładna. Miała złociste włosy i długie nogi. Podobała mu się jej krótko obcięta, chłopięca fryzurka i sposób, w jaki włosy układały się na głowie, przypominając lśniącą czapeczkę z frędzelkami. Była szczupła jak najlepsze modelki, Ethan wiedział jednak, e długie i smukłe ciało Grace wcale nie jest przeznaczone do pokazywania modnych ciuchów. O ile dobrze pamiętał, niegdyś była tyczkowatym, chudym dzieckiem. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w St. Chris i w domu Quinnów, mogła mieć siedem, osiem lat. Doszedł do wniosku, e teraz Grace ma dwadzieścia kilka lat i z pewnością nie jest chuda. Przypomina młodziutką wierzbę, pomyślał i o mało się nie zarumienił. Uśmiechnęła się do niego i w tym momencie w jej zielonych jak u syreny oczach pojawiło się jakieś ciepło, a na policzkach delikatne dołeczki. Z bli ej nieokreślonych powodów widok krzepkiego mę czyzny trzymającego w rękach szmatę serdecznie ją rozbawił. - Miałeś dobry dzień, Ethan? - Niezły. - Starannie wytarł podłogę. Zawsze był skrupulatny. Potem ponownie podszedł do zlewu, by wypłukać wiadro i szmatę. - Sprzedałem twojemu ojcu mnóstwo krabów. Na wzmiankę o ojcu uśmiech Grace nieco przybladł. Między nimi istniał pewien dystans, który powstał w czasie, kiedy zaszła w cią ę z Aubrey i wyszła za mą za Jacka Caseya, człowieka, którego jej ojciec uwa ał za „pozbawioną jakiejkolwiek wartości tłustą małpę". Okazało się, e w przypadku Jacka ojciec miał słuszność. Facet zostawił ją na lodzie na miesiąc przed urodzeniem się Aubrey. Przy okazji zabrał ze sobą wszystkie oszczędności Grace, jej samochód i znaczną część szacunku do samej siebie. Grace przypomniała sobie jednak, e ma ju to za sobą. Na dodatek całkiem nieźle sobie radzi. Co więcej, ma zamiar nadal sobie radzić, nie biorąc od rodziny ani centa - nawet jeśli w tym celu będzie musiała zapracować się na śmierć. Usłyszała, e Aubrey znów się śmieje. Był to długi, perlisty śmiech. Uraza Grace zniknęła bez śladu. Ma wszystko, co się liczy. Tym wszystkim był chicho-czący w pokoju obok jasnooki aniołek o kręconych włosach. - Zanim wyjdę, przygotuję wam jakąś kolację. Ethan odwrócił się i jeszcze raz na mą spojrzał. Odrobinę się opaliła i z tą opalenizną było jej do twarzy. Słońce przydawało jej skórze jakiegoś ciepła. Grace miała pociągłą twarz, idealnie pasującą do szczupłego ciała - chocia podbródek wskazywał na sporą dozę uporu. Gdyby ktoś po prostu na nią zerknął, zobaczyłby wysoką, fantastyczną blondynkę - zgrabne ciało i ładna twarz, która sprawia, e trudno od niej oderwać wzrok. Ale jeśli się jej lepiej przyjrzało, trudno było nie zauwa yć cieni pod tymi du ymi zielonymi oczami i znu enia rysującego się wokół delikatnych ust. - Nie musisz tego robić, Grace. Powinnaś iść do domu i chwileczkę odpo- cząć. Dziś wieczorem pracujesz jeszcze w „Snidley's", prawda? -Mam czas...poza tym obiecałam Sethowi „sloppy Joe". Tonie potrwa długo. Widząc, e Ethan nie odrywa od niej wzroku, poruszyła się niespokojnie. Ju dawno temu pogodziła się z faktem, e jego długie, zamyślone spojrzenia wywołują w jej sercu dziwny niepokój. Doszła do wniosku, e jest to jeszcze jeden z jej yciowych problemów. - O co chodzi? - zapytała i potarła dłonią policzek, zupełnie jakby przy puszczała, e ma na nim jakąś plamkę. - O nic. Ale jeśli masz zamiar coś gotować, powinnaś zostać trochę dłu ej i pomóc nam to zjeść. - Z ogromną przyjemnością. - Znowu się rozluźniła. Wzięła od niego wiadro i szmatę, by osobiście je odło yć. -Aubrey uwielbia przebywać tu z tobą i Sethem. Mo e przyłączyłbyś się do nich? Muszę jeszcze dokończyć pranie, a potem zacznę przygotowywać kolację. - Pomogę ci. - Nie zgadzam się. - Był to następny punkt honoru Grace. To, za co jej płacą, wykonuje sama. Robi wszystko, co do niej nale y. - Lepiej idź do fronto- wego pokoju. A przy okazji nie zapomnij zapytać Setha o test z matematyki. Właśnie dzisiaj dostali go z powrotem - Jak mu poszło? - Dostał następną szóstkę. Mrugnęła, po czym przepędziła Ethana z kuchni. Seth ma taki bystry umysł, pomyślała, kierując się do pralni. Gdyby, będąc młodsza, miała lepszą głowę do liczb i potrafiła myśleć bardziej praktycznie, na pewno nie spędziłaby szkolnych lat na marzeniach. Miała pewną konkretną umiejętność i wcale nie było to serwowanie drinków, ani doprowadzanie cudzych domów do połysku czy sortowanie krabów. Miała przed sobą karierę, z której musiała zrezygnować w chwili, gdy nagle 18 19
okazało się, e jest sama, na dodatek w cią y i e wszelkie jej marzenia o wyjeździe doNowegoJorkuizostaniutancerkąprysnęłyjakbańkamydlana. I tak było to głupie marzenie, wmawiała sobie, opró niając suszarkę i wkła- dając do niej wilgotne rzeczy wyjęte przed chwilą z pralki. Gruszki na wierzbie, powiedziałaby jej matka. To jednak nie zmieniało faktu, e dorastając pragnęła tylko dwóch rzeczy. Tańca i Ethana Quinna. I jedno, i drugie okazało się nieosiągalne. Westchnęła lekko i przytknęła do policzka wyjęte właśnie z kosza, delikatne prześcieradło. Było to prześcieradło Ethana, zdjęte tego dnia z jego łó ka. Czuła na nim zapach ukochanego mę czyzny i przez minutę czy dwie oddała się marze- niom. Zastanawiała się, jak by to było, gdyby Ethan jej pragnął i gdyby mogła sypiać z nim na tych prześcieradłach, w tym właśnie domu. Ale marzenia nie popchną roboty do przodu, marzeniami nie zapłaci się równie czynszu ani nie kupi za nie rzeczy, które potrzebne są jej córeczce. Energicznie poskładała prześcieradła i uło yła je starannie na dudniącej suszarce. Nie wstydziła się tego, e zarabia na utrzymanie, sprzątając domy i podając drinki. I z tym, i z tym nieźle dawała sobie radę. Była u yteczna. Ludzie jej potrzebowali. To powinno jej wystarczyć. Natomiast na pewno nie potrzebował jej mę czyzna, który tak krótko był jej mę em. Gdyby się kochali, gdyby naprawdę się kochali, byłoby zupełnie inaczej. Zdawała sobie sprawę, e z jej strony była to pełna desperacji potrzeba, by do kogoś nale eć, by czuć się kobietą po ądaną. Dla Jacka... Grace potrząsnęła głową. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, kim była dla Jacka. Podejrzewała, e po prostu stanowiła dla niego swego rodzaju urozmaicenie, którego efektem była cią a. Jej zdaniem Jack był święcie przekonany, e postąpił niezwykle honorowo, zabierając ją w pewien chłodny jesienny dzień do gmachu sądu, stając z nią przed sędzią pokoju i wymieniając przysięgę mał eńską. Nigdy się nad nią nie znęcał. Nigdy nie spił się do nieprzytomności i nie sponiewierał jej, tak jak robią to czasami niektórzy mę owie, pragnąc pozbyć się on. Nie uganiał się za innymi kobietami - przynajmniej o niczym takim nie wiedziała. Zauwa yła jednak, e w miarę jak jej brzuch się zaokrąglał, w oczach Jacka coraz częściej pojawiała się panika. Potem pewnego dnia po prostu zniknął bez słowa. Najgorsze jednak było to, pomyślała Grace, e poczuła wówczas ulgę. Nawet jeśli Jack prawie nic dla niej nie zrobił, przynajmniej zmusił ją do tego, by dorosła i wzięła na siebie odpowiedzialność. A to, co od niego dostała, było cenniejsze ni wszystkie gwiazdy na niebie. Wrzuciła zło one ubrania do kosza, oparła go o biodro i ruszyła do frontowego pokoju. To tutaj właśnie znajdował się jej skarb. Kręcone, jasne włoski wirowały wokół główki Aubrey, a ładna ró owa twarzyczka promieniała radością. Dziew- czynka siedziała na kolanach Ethana i ani na chwilę nie przestawała paplać. Mająca dwa latka Aubrey Monroe przypominała ró owego, pozłacanego aniołka z obrazu Botticellego z promiennymi, zielonymi oczami i dołeczkami w policzkach. Miała drobniutkie mleczne ząbki i rączki o długich paluszkach. Chocia Ethan rozumiał zaledwie połowę jej paplaniny, przez cały czas powa nie przytakiwał. - I co potem zrobił Głuptas? - zapytał, kiedy zorientował się, e Aubrey opowiada mu jakąś historyjkę o szczeniaku Setha. - Poliział mnie po buzi. - Uniosła obie rączki i z rozbawieniem w oczach przesunęła nimi po policzkach. - Ciałej buzi. - Uśmiechając się, pogłaskała twarz Ethana i zaczęła zabawę, którą bardzo lubiła. Au! Roześmiała się i znów potkała jego twarz. - Mas blodę. Uczynnie dotknął czubkami palców jej policzka, a potem gwałtownie od- sunął rękę. - Au. Ty te masz brodę. - - Nieplawda! To ty ją mas. - Nie. - Przytulił ją do siebie, a Aubrey wierciła się zadowolona i obsypywała jego policzki głośnymi pocałunkami. - Właśnie e ty. Z głośnym śmiechem wywinęła mu się z rąk i podbiegła do rozło onego na podłodze chłopca. - Seth ma blodę. Obsypała jego policzki niedbałymi całusami. Seth uwa ał się za mę czyznę, więc uznał, e powinien się skrzywić. - Jezu, Aub, daj mi chwilę odpocząć. - By odwrócić jej uwagę, wziął do ręki jeden z jej samochodzików i przejechał nim delikatnie w dół po ramieniu małej. Jesteś torem wyścigowym. Oczy dziewczynki rozpromieniły się i w lot podchwyciła nowy pomysł na zabawę. Porwała samochodzik i zaczęła nim jeździć - nie siląc się zbytnio na delikatność - po ka dej płaszczyźnie ciała Setha, do której zdołała sięgnąć. Ethan tylko się uśmiechnął. - Sam zacząłeś, chłopcze - powiedział, kiedy Aubrey stanęła na udzie Setha, próbując sięgnąć do jego drugiego ramienia. - Lepszeto ni obślinianie- stwierdziłSeth, mimo touniósłramię,byuchronić Aubrey przed upadkiem na podłogę. Grace przez krótką chwilę stała i obserwowała ich. Mę czyzna rozsiadł się wy- godnie w du ym krześle z wysokim oparciem i z uśmiechem spoglądał na dzieci. A dzieci przysunęły do siebie główki -jedna z nich była niewielka i pokryta złocistymi kędziorkami,adrugązdobiłaokilkaodcieniciemniejszazmierzwionaczupryna. Mały, zagubiony chłopczyna, pomyślała i poczuła, e jej serce wyrywa się do niego. Tak samo działo się za ka dym razem od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Setha. Na szczęście znalazł drogę do domu. A jej ukochana córeczka, której Grace, jeszcze będąc w cią y, obiecała miłość, opiekę i mnóstwo radości... Aubrey zawsze będzie miała dom. Na dodatek ten mę czyzna, który niegdyś równie był zagubionym chłopcem, wiele lat temu wśliznął się w jej dziewczęce marzenia i właściwie nigdy się stamtąd nie wyniósł. To on stworzył ten dom. 20 21
Deszcz bębnił o dach, a telewizor szemrał cichutko, nie zakłócając miłej at- mosfery. Psy spały na frontowej werandzie, a wilgotny wiatr wpadał przez osło- nięty siatką otwór w drzwiach. Choć Grace zdawała sobie sprawę, e nie ma do tego prawa, nagle ogarnęła ją przemo na chęć, by odstawić kosz z praniem, podejść do Ethana i usiąść mu na kolanach. Chciała być tu mile widziana, wręcz oczekiwana. Pragnęła móc na krótką chwilę zamknąć oczy i stać się częścią tego wszystkiego. Mimo to wycofała się, dochodząc do wniosku, e nie jest w stanie wkroczyć w ten cichy, rozleniwiony i beztroski świat. Wróciła do kuchni i znalazła się w bla- sku płonących nad głową jasnych, mo e nawet odrobinę zbyt mocnych lamp. Po- stawiła kosz na stole i zaczęła gromadzić wszystkie składniki potrzebne do przy- rządzenia kolacji. Kiedy w kilka minut później pojawił się Ethan, by wziąć sobie piwo, mięso obrumieniało się ju na patelni, frytki sma yły się na oleju orzechowym, a Grace robiła sałatkę. - Rozchodzą się tu jakieś wspaniałe zapachy. Przez chwilę stał niezręcznie w drzwiach. Ju bardzo dawno temu odwykł od tego, by ktoś mu gotował, zwłaszcza kobieta. Jego ojciec czuł się w kuchni jak ryba w wodzie, ale matka... Ilekroć coś ugotowała, zawsze artowali, e będzie musiała wykorzystać całą swoją medyczną wiedzę, by zdołali to prze yć. - Kolacja będzie gotowa mniej więcej za pół godziny. Mam nadzieję, e nie masz nic przeciwko zjedzeniu jej o tak wczesnej porze. Muszę jeszcze zaprowa- dzić Aubrey do domu, wykąpać ją i przebrać się do pracy. -Nigdy nie mam nic przeciwko jedzeniu, zwłaszcza jeśli to nie ja je przyrządzam. Chciałbym jeszcze wybrać się dziś wieczorem na kilka godzin na przystań. - Och. - Spojrzała na niego i zdmuchnęła sobie grzywkę z oczu. - Trzeba było mi powiedzieć. Przygotowałabym wszystko jeszcze wcześniej. - Nie szkodzi, tak jest dobrze. - Pociągnął łyk piwa z butelki. - Napijesz się czegoś? - Nie, dziękuję. Mam zamiar wykorzystać do sałatki sos przygotowany przez Philipa. Wygląda bardziej obiecująco ni kupny. Deszcz powoli ustawał, stopniowo zamieniając się w spokojną m awkę, przez którą usiłowało się przebić załzawione słońce. Grace spojrzała w okno. Zawsze miała nadzieję, e uda jej się zobaczyć tęczę. - Kwiaty Anny całkiem nieźle się trzymają - skomentowała. - Deszcz do- brze im zrobi. -Dzięki niemu nie muszę wywlekać wę a ogrodowego. Urwałaby mi głowę, gdyby zwiędły w czasie jej nieobecności. - Wcale bym się jej nie dziwiła. Cię ko napracowała się przy nich przed ślubem. Rozmawiając z Ethanem, Grace ani na chwilę nie przerywała pracy. Wyko- nywała wszystkie czynności szybko i z ogromną wprawą. Osaczyła frytki i wrzuciła na skwierczący olej następną porcję ziemniaków. - To był cudowny ślub - ciągnęła, mieszając w miseczce sos do mięsa. - Rzeczywiście wypadł całkiem nieźle. Dopisała nam pogoda. - Och, tego dnia nie mogło padać. To byłby grzech. Przypomniała sobie wszystko z niezwykłą wyrazistością. Zieleń trawy na podwórku i połyskującą powierzchnię wody. Zasadzone przez Annę kwiaty mie- niły się feerią barw - a te które powkładała do mis oraz doniczek, zdobiły biały wybieg, którym szła panna młoda na spotkanie swego przyszłego mę a. Biała suknia układała się we wspaniałe fałdy, a leciutki welon jedynie pod- kreślał ciemne, nieprawdopodobnie szczęśliwe oczy. Krzesła były pozajmowane PRZez przyjaciół i rodzinę. Dziadkowie Anny nie zdołali opanować łez. A Cam - gburowaty i niedbały Cameron Quinn - spoglądał na swą narzeczoną, jakby wła- śnie wręczono mu klucze do nieba. Podwórkowy ślub, pomyślała Grace. Uroczy, prosty, romantyczny. Idealny. - Ona jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam - powie działa z westchnieniem, w którym była jedynie odrobina zazdrości. – Ciemno- włosą i egzotyczną. - Pasuje do Cama. - Wyglądali jak gwiazdy filmowe, byli tacy eleganccy i pełni blasku. - Uśmiechnęła się do siebie, wlewając ostry sos do mięsa. - Kiedy obaj z Philipem zagraliście tego walca, by mogli zatańczyć pierwszy taniec, była to najbardziej romantyczna chwila, jaką kiedykolwiek widziałam. - Westchnęła jeszcze raz, kończąc robienie sałatki. - Teraz są w Rzymie. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. - Dzwonili do mnie wczoraj rano, poniewa chcieli złapać mnie przed wyj ściem. Powiedzieli, e doskonale się bawią. Słysząc to, roześmiała się. Był to cichy, przytłumiony śmiech, który wydawał się przepływać po jego skórze. - Miesiąc miodowy w Rzymie? Jak e mogłoby być inaczej. - Zaczęła wy bierać następną porcję frytek, a kiedy rozgrzany olej prysnął na jej dłoń, zaklęła cicho: - Cholera. Gdy podnosiła sparzone miejsce do ust, by na nie podmuchać, Ethan skoczył do przodu i chwycił ją za rękę. - Oparzyło cię? - Gdy zobaczył ró ową plamkę, szpecącą długą, wąską dłoń Grace, pociągnął ją do zlewu. - Polej to zimną wodą. - Drobiazg. To tylko niewielkie oparzenie. Zdarza się. -Nie zdarzyłoby się, gdybyś bardziej uwa ała. - Ściągnął brwi i mocno ściskał jej palce, by utrzymać rękę pod strumieniem wody. - Boli? - Nie. - Nie czuła niczego oprócz jego dotyku i głośnego bicia własnego serca. Zdając sobie sprawę, e lada chwila zrobi z siebie idiotkę, próbowała się uwolnić. - To nic takiego, Ethan. Nie przejmuj się. - Musisz to posmarować jakąś maścią. Sięgnął do kredensu, by poszukać jakiejś tubki, i uniósł głowę. Napotkał jej wzrok. Znieruchomiał, nie zwa ając na płynącą wodę i na to, e ich dłonie uwięzione są pod zimnym strumieniem. Zawsze robił wszystko, by uniknąć przebywania tak blisko Grace, na tyle blisko, by widzieć te drobne, złociste plamki w jej oczach - poniewa wówczas 22 23
zaczynał o nich myśleć. Potem musiał przypominać sobie, e to Grace, dziewczy- na, która rosła na jego oczach. Kobieta będąca matką Aubrey. Sąsiadka, która uwa ała go za zaufanego przyjaciela. - Musisz bardziej dbać o siebie. - Jego głos był szorstki, a słowa z trudem przeciskały się przez zaschnięte gardło. Pachniała cytrynami. - Nic rni nie będzie. Czuła, e umiera, zawieszona między przyprawiającą o zawrót głowy rado- ścią a bezgraniczną rozpaczą. Trzymał jej dłoń, jakby to było najkruchsze szkło. I spoglądał na nią, marszcząc brwi zupełnie jakby miała mniej zdrowego rozsąd- ku ni jej dwuletnia córeczka. - Frytki się przypalą, Ethan. -No tak. Przemknęło mu przez myśl, e jej ustaw dotyku mogą być tak delikatne, jak wyglądają, więc zawstydzony odsunął się gwałtownie do tyłu i zaczął się rozglą- dać w poszukiwaniu tubki z maścią. Czuł, e serce niespokojnie wali mu w pier- siach, i był z tego powodu bardzo niezadowolony. Wolał, gdy wszystko odbywa- ło się spokojnie i bez adnych niespodzianek. - Mimo to nałó odrobinę tej maści. - Poło ył tubkę na ladzie i wyprostował się. - Przypilnuję... dzieciaki, eby umyły się przed kolacją. Po drodze zabrał kosz z praniem i wyszedł. Grace spokojnie zakręciła wodę, a potem odwróciła się i zaczęła ratować frytki. Zadowolona z postępu w przygotowywaniu kolacji, wzięła do ręki maść, posmarowała nią czerwoną plamkę na dłoni i schowała tubkę na swoje miejsce. Potem oparła się o zlew i wyjrzała przez okno. Mimo to nie udało jej się zobaczyć tęczy. 2 ie istnieje nic wspanialszego ni sobota - chyba e jest to sobota poprze- dzająca ostatni tydzień nauki przed wakacjami. Ten wspaniały dzień ma w sobie urok wszystkich sobót ycia połączonych w jedną ogromną, świetlistą kulę. W sobotę, zamiast siedzieć w klasie, mo na było popływać na kutrze z Etha- nem i Jimem. Oznaczało to cię ką pracę, palące słońce i zimne napoje. Jednym słowem, męskie sprawy. Nasunąwszy na oczy daszek czapeczki i dodatkowo przy- słoniwszy je odlotowymi okularami przeciwsłonecznymi kupionymi podczas wy- prawy do centrum handlowego, Seth wysunął przed siebie hak, by wyciągnąć następny pływak. Musiał dobrze napiąć mięśnie, więc doszedł do wniosku, e więcierz jest pełny. Chłopiec obserwował, jak pracuje Jim -jak nachyla sieć i ze znajdującego się na jej dnie pudełka z przynętą zdejmuje korek, który niegdyś był wieczkiem puszki z ostrygami. Kiedy Jim wytrząsał starą przynętę, Seth zauwa ył wydzierające się opętańczo i nurkujące mewy. Fantastycznie. Teraz trzeba mocno chwycić więcierz, odwrócić go i energicznie nim potrząsnąć, eby kraby, które znajdują się w jego górnej części, wypadły do czekającej na nie balii. Seth doszedł do wniosku, e gdyby tylko chciał, sam zdołałby sobie z tym wszystkim poradzić. Wcale się nie bał kilku głupich krabów, chocia wyglądały jak ogromne mutanty robaków pocho- dzących z Wenus i miały szczypce, które potrafiły ciachać albo szczypać. Jego zajęcie polegało jednak na zakładaniu nowej przynęty w postaci kilku garści obrzydliwych kawałków ryby. Potem zatykał korek i upewniał się, czy wszystko jest w porządku. Pozostawało jeszcze sprawdzenie odległości między poszczególnymi znakami i jeśli nie było adnych problemów, nale ało wyrzucić więcierz za burtę. Plusk! Po chwili musiał wyciągnąć hak po następny pływak. Teraz Seth potrafił ju rozró nić poszczególne gatunki krabów. Jim powie- dział mu, e samiczki malują sobie paznokcie. Rzeczywiście tak to wyglądało, bo 2 5 N
miary czerwone szczypce. Dzikie wzory widoczne na podbrzuszu to narządy płcio- we krabów. Ka dy z łatwością mógł zobaczyć, e samce mają tam coś długiego, przypominającego kształtem „t", coś, co po prostu wygląda jak penis. Jim pokazał mu równie parę spółkujących krabów - nazwał je „parką" - i to ju było bardzo du o. Samiec wszedł na samiczkę, wsunął ją pod siebie i potem przez kilka dni pływał razem z nią. Seth uznał, e one lubią to robić. Ethan powiedział, e te kraby wzięły ze sobą ślub, a kiedy Seth parsknął śmiechem, Ethan uniósł brew. Jednak jego stwierdzenie na tyle zaintrygowało chłopca, e skorzystał ze szkolnej biblioteki, by dowiedzieć się czegoś więcej. W końcu doszedł do wniosku, e w pewnym sensie rozumie, co jego brat miał na myśli. Samczyk ochrania samiczkę, trzymając ją pod sobą, poniewa mo e ona spółkować tylko podczas ostatniego linienia, a jej skorupka jest w tym czasie tak delikatna, e nie stanowi adnej ochrony. Nawet kiedy ju to zrobią, samczyk nadal nosi samiczkę pod sobą, a jej skorupka stwardnieje. Samiczka jest w sta- nie spółkować tylko raz w yciu, dlatego rzeczywiście mo na powiedzieć, e te kraby wzięły ze sobą ślub. Tak samo jak Cam i panna Spinelli, pomyślał Seth, po czym przypomniał sobie, e teraz będzie musiał mówić do niej „Anna". Mnóstwo kobiet płakało na ich ślubie, a faceci śmiali się i artowali. Wszyscy byli zachwyceni kwiatami, muzyką i ogromną ilością jedzenia. Jego to nie wzruszało. Zdaniem Setha ślub oznaczał, e mo na uprawiać seks, kiedy tylko ma się na to ochotę, i nikt nie ma prawa się o to czepiać. Mimo to było odlotowo. Nigdy w yciu nie brał udziału w takim wydarze- niu. Nie przeszkadzało mu nawet, e Cam zaciągnął go przedtem do centrum handlowego i zmusił do przymierzenia kilku garniturów. I tak było fajnie. Chocia czasami martwił się, do jakiego stopnia wszystko się zmieni, kiedy przywyknie do nowej sytuacji. Teraz w domu zamieszka kobieta. Lubił Annę, była całkiem w porządku. Chocia pracowała w opiece społecznej, grała z nim w otwarte karty. Nic jednak nie zmieniało faktu, e była kobietą. Tak samo jak jego matka. Seth odsunął na bok tę myśl. Jeśli zacznie myśleć o matce, jeśli przypomni sobie, jak wyglądało ycie u jej boku - jeśli wspomni mę czyzn, narkotyki i brudne, maleńkie pokoiki - zepsuje sobie dzień. W ciągu dziesięciu lat ycia nie miał zbyt wielu słonecznych dni, dlatego nie mo e ryzykować straty jednego z nich. - Uciąłeś sobie drzemkę, Seth? Łagodny głos Ethana przywrócił Setha do rzeczywistości. Chłopiec zamru- gał powiekami i zobaczył słońce połyskujące na powierzchni wody oraz podska- kujące pomarańczowe pływaki. - Zamyśliłem się - mruknął pod nosem i szybko wyciągnął następny pływak. - Ja tam nie lubię za du o myśleć. - Jim wyciągnął sieć na okrę nicę i zaczaj wybierać kraby. Kiedy się uśmiechnął, jego ogorzała twarz pokryła się zmarszcz kami. - Mo na się nabawić zapalenia opon mózgowych. - Cholera - powiedział Seth i pochylił się do przodu, by przyjrzeć się wyło- wionym właśnie krabom. - Ta sztuka zaczyna linieć. Jim chrząknął i chwycił kraba za pękniętą skorupkę. - Ten olbrzym do jutra znajdzie się na czyjejś kanapce. - Puścił do Setha perskie oko i wrzucił kraba do zbiornika. - Mo e nawet mojej. Głuptas, który wcią był na tyle młody, e w pełni zasługiwał na swoje imię, zaczął węszyć przy sieci, wzniecając potworny rejwach wśród krabów. Kiedy nagle ciachnęły go jakieś szczypce, szczeniak odskoczył ze skowytem do tyłu. - A to ci psiak. - Jim zaniósł się śmiechem. - Jemu na pewno nie grozi zapalenie opon mózgowych. Nawet kiedy ju przywieźli połów na brzeg, opró nili zbiornik i podrzucili Jima, jeszcze nie był to koniec dnia. Ethan odsunął się od urządzeń sterowniczych. - Musimy popłynąć na przystań. Chcesz przejąć ster? Chocia oczy Setha były osłonięte ciemnymi okularami, Ethan potrafił je sobie wyobrazić - ich spojrzenie w jakiś sposób musiało pasować do opadniętej szczęki chłopca. Rozbawiło go, gdy Seth jedynie wzruszył ramionami, jakby ta- kie rzeczy zdarzały się ka dego dnia. - Jasne. Nie ma sprawy. - Chłopak ujął ster w wilgotne od potu dłonie. Ethan stanął obok; od niechcenia wetknął ręce do kieszeni i ani na chwilę nie spuszczał chłopca z oka. Na wodzie panował spory ruch. Pogodne weekendowe popołudnie przyciągnęło nad zatokę wielu amatorów eglarstwa. Ale droga nie była daleka, a dzieciak i tak kiedyś powinien się tego nauczyć. Kiedy ktoś miesz- ka w St. Chris, powinien umieć prowadzić łódź. - Odrobinę na sterburtę - powiedział do Setha. - Widzisz tę łódkę? To jakiś niedzielny eglarz. Jeśli nie zmienisz kursu, facet gotów wjechać ci prosto w dziób. Seth przymru ył oczy, przyjrzał się łodzi i ludziom na jej pokładzie, wreszcie prychnął: - To dlatego, e większą uwagę zwraca na tę dziewczynę w bikini ni na wiatr. - Trzeba przyznać, e ładnie jej w bikini. - Nie rozumiem, co takiego faceci widzą w babskich piersiach. Na szczęście Ethan nie wybuchnął głośnym śmiechem, tylko powa nie przytaknął. - Mo e częściowo dzieje się tak dlatego, e sami ich nie mamy. - Wcale ich nie potrzebuję. - Zaczekaj kilka lat - mruknął Ethan po cichu, pozwalając, by silnik zagłu szył jego słowa. Na myśl o tym skrzywił się. Co oni, do diabła, zrobią, kiedy chłopiec zacznie dojrzewać? Ktoś będzie musiał porozmawiać z nim o... o tych sprawach. Ethan zdawał sobie sprawę, e Seth posiada ju na ten temat sporą wiedzę, ale dotyczy ona ponurej i wstrętnej strony całego zagadnienia. Będąc w wieku chłopca, Ethan wiedział to samo. Pewnie ju wkrótce któryś z nich będzie musiał wyjaśnić Sethowi, jak to wszystko powinno i jak mo e wyglądać. 26 27
Ethan miał cholerną nadzieję, e ten obowiązek nie spadnie na niego. Zobaczył przystań. Był tu stary, wzniesiony z cegły budynek i pierwszorzędny nowy pomost zbudowany przez niego i jego braci. Poczuł, e rozpiera go duma. Sam budynek nie wyglądał jeszcze najpiękniej z powodu wykruszonych cegieł i połatanego dachu, ale mimo wszystko coś przy nim zrobili. Okna co prawda były zakurzone, ale nie straszyły ju powybijanymi szybami. - Przykręć przepustnicę i zwolnij. Nieświadomie Ethan poło ył dłoń na dzier ącej ster ręce Setha. Chłopiec zesztywniał, a po chwili rozluźnił się. Wcią ma problemy, gdy ktoś go niespo- dziewanie dotknie, zauwa ył Ethan. Ale to powoli mija. - Właśnie tak, jeszcze trochę na sterburtę. Kiedy łódź uderzyła lekko o pale, Ethan wyskoczył na pomost, by zawiązać liny. - Dobra robota. Na jego gest Simon, dr ąc z niecierpliwości, wyskoczył za burtę. Głuptas podniósł nieprawdopodobny wrzask przy okrę nicy, wahał się chwilę, a potem poszedł w ślady Simona. - Podaj mi lodówkę, Seth. Seth dźwignął ją z pewnym trudem. - Mo e któregoś dnia mógłbym posterować kutrem podczas połowu krabów. -Mo e. Ethan zaczekał, a chłopiec bezpiecznie wdrapie się na pomost, a dopiero potem ruszył w stronę najdalszych, otwartych na oście drzwi budynku. Wypływał przez nie rozdzierający duszę śpiew Raya Charlesa. Ethan posta- wił lodówkę tu za drzwiami i ujął się pod boki. Kadłub był ju skończony. Cam zrywał się bladym świtem, by zrobić to wszystko przed wyjazdem w podró poślubną. Wykonali ju poszycie i połączyli poszczególne elementy, by móc zeszlifować i wygładzić miejsca złączeń. We dwóch wykonali szkielet składający się z giętych nad parą elementów, wykorzystując w tym celu narysowane ołówkiem kreski i „wpasowując" ka dy wręg przy u yciu niewielkiego, równomiernego nacisku. Kadłub jest solidny, pomyślał Ethan. W łodzi zbudowanej przez Quinnów nie będzie adnych pęk- nieć w poszyciu. Projekt aglówki był przede wszystkim dziełem Ethana, Cam tylko gdzienie- gdzie naniósł drobne poprawki. Kadłub miał łukowaty spód; wykonanie takiej konstrukcji było kosztowne, ale dzięki temu aglówka zyskała dwie zalety - sta- bitność i prędkość. Ethan znał swego klienta. Projektując kształt dziobu postanowił, e będzie on przypominał przednią część motorówki; tym sposobem nadał aglówce atrakcyjny wygląd, a dodatko- wy efekt takiego rozwiązania - to mo liwość rozwijania znacznych prędkości i łatwość utrzymania się na powierzchni wody. Rufa przypominała kształtem dłu- gą ladę, zapewniając tym samym spory nawis, dzięki czemu sama łódź będzie znacznie dłu sza ni linia wodna. aglówka była elegancka i pełna wdzięku. Ethan wiedział, e jego klient w takim samym stopniu zwraca uwagę na wygląd łodzi, jak na przydatność na morzu. Kiedy przyszedł czas na zaimpregnowanie drewna od wewnątrz mieszaniną sporządzoną w połowie z oleju lnianego, a w połowie z terpentyny, Ethan powie- rzył to zadanie Sethowi. Była to mozolna robota i mimo zachowania ostro ności oraz u ycia rękawic trudno było uniknąć przy niej przynajmniej kilku poparzeń. Ale chłopiec spisał się całkiem nieźle. Stojąc przy drzwiach, Ethan przyglądał się linii dziobu i rufy oraz zarysowi górnej krawędzi kadłuba. Postanowił nieco spłaszczyć samo wygięcie pokładu, by łódka była przestronniej sza, bardziej sucha i miała dobry prześwit. Przyszły właściciel miał zamiar zabierać w rejs przyjaciół i rodzinę. Człowiek uparł się przy drewnie tekowym, chocia Ethan zapewniał go, e poszycie kadłuba wystarczy wykonać z sosny lub cedru. Ten facet ma mnóstwo pieniędzy, które pragnie wydać na swoje hobby, pomyślał Ethan, eby pokazać swój status. Trzeba było jednak przyznać, e tek prezentował się wspaniale. Philip pracował przy pokładzie. Próbując uchronić się przed upałem i wilgotno- ścią, rozebrał się do pasa, a jego ciemnobrązowe włosy podtrzymywała odwrócona zniszczonym daszkiem do tyłu czarna czapeczka, bez jakiejkolwiek nazwy zespołu czy emblematu. Philip przykręcał deski pokładu. Co kilka sekund przeraźliwe bucze- nie elektrycznego śrubokrętu konkurowało z łagodnym tenorem Raya Charlesa. - Jak ci leci? - zawołał Ethan, przekrzykując hałas. Philip podniósł głowę. Jego twarz, przywodząca na myśl udręczonego anio- ła, lśniła od potu, a w złocistobrązowych oczach widać było poirytowanie. Wła- śnie powtarzał sobie, e, na litość boską, jest specjalistą w dziedzinie reklamy, a nie stolarzem. - W tym pomieszczeniu jest większy upał ni w piekle w samym środku lata, a to dopiero czerwiec. Musimy zamontować tu jakieś dodatkowe wentylatory. Masz w tej lodówce coś zimnego lub przynajmniej mokrego? Godzinę temu skończy łem wszystko, co nadawało się do picia. -Odkręć kurek w łazience, a będziesz miał wodę powiedział Ethan spokojnie, pochylając się i wyjmując z lodówki zimne napoje. - To taka nowa technologia. - Bóg jeden raczy wiedzieć, co znajduje się w wodzie z kranu. - Philip zła pał rzuconąprzez Ethana puszkę i wykrzywił się na widok etykietki. - Tutaj przy najmniej podają, jakie chemikalia władowali do środka. - Najmocniej przepraszam, ale wypiliśmy cały zapas Evian. Sam wiesz, co Jim sądzi o wodzie swego stwórcy. Nigdy nie ma jej dosyć. - Odpieprz się - powiedział Philip, ale w jego słowach nie było złości. Napił się zimnej pepsi i zmarszczył czoło widząc, e Ethan podchodzi, by sprawdzić wykonaną przez niego pracę. - Dobra robota. - Dzięki, szefie. Czy mogę liczyć na jakąś podwy kę? - Jasne, mogę dać ci dwa razy tyle, ile masz obecnie. Seth jest mistrzem w liczeniu. Ile jest dwa razy zero, Seth? - Podwójne zero - powiedział Seth z uśmiechem. Swędziały go palce, eby wypróbować elektryczny śrubokręt. Dotychczas nikt nie pozwolił mu dotknąć adnego z elektrycznych narzędzi. 28 29
- No có , teraz ju na pewno będę mógł pozwolić sobie na rejs na Tahiti. - Mo e weźmiesz prysznic... chyba e, twoim zdaniem, woda z kranu nie nadaje się równie do mycia. Mogę cię zastąpić. To była kusząca propozycja. Philip był brudny, spocony i potwornie zgrza- ny. Z prawdziwą rozkoszą zamordowałby paru facetów, byle dostać szklaneczkę zimnego pouilly fuisse. Wiedział jednak, e Ethan wstał przed świtem i ma ju za sobą to, co ka dy normalny człowiek uwa a za dzień pracy. - Wytrzymam jeszcze kilka godzin. - To dobrze. - Ethan spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi. Philip uwiel- biał kląć w ywy kamień, ale jeszcze nigdy nikogo nie zawiódł. - Myślę, e na razie mo emy zostawić pokład w spokoju. - Czy mogę... - Nie - powiedzieli równocześnie Ethan i Philip, nie dając Sethowi dokoń- czyć pytania. Do diabła, dlaczego nie? - dopytywał. - Przecie nie jestem głupi. Nikogo nie zastrzelę tym idiotycznym śrubokrętem, ani nie zrobię nic takiego. - Poniewa to nasza zabawka. - Philip uśmiechnął się. - A obaj jesteśmy więksi od ciebie. Trzymaj. - Sięgnął do tylnej kieszeni. - Skocz do „Crawford's" i przynieś jakąś butelkowaną wodę. Jeśli nie będziesz za bardzo jęczeć, mo esz za resztę kupić sobie jakieś lody. Seth nie jęczał, ale zaczął mamrotać pod nosem, e jest wykorzystywany jak niewolnik. Zaraz jednak zawołał psa i wyszedł z nim na zewnątrz. - W jakiejś wolnej chwili nale ałoby mu pokazać, jak u ywa się narzędzi - skomentował Ethan. - Ma sprytne ręce. - Tak, ale chciałem, eby wyszedł. Nie udało mi się porozmawiać z tobą wczo- raj wieczorem. Detektyw, idąc po śladach Glorii DeLauter, dotarł a do Nagshead. - To znaczy, e kieruje się na południe. - Uniósł głowę i spojrzał na Philipa. - Złapał ją? - Ta kobieta bez przerwy zmienia miejsce pobytu i za wszystko płaci gotów- ką. Dysponuje wielką forsą. - Zacisnął wargi. - Ma czym szastać od chwili, kiedy ojciec zapłacił jej za Setha. - Nie wygląda na to, eby zamierzała tu wrócić. - Powiedziałbym, e ten chłopak interesuje ją w takim samym stopniu, jak zdechłe kociątko bezdomnego kocura. Philip przypomniał sobie, e jego matka była taka sama, o ile w ogóle znaj- dowała się w pobli u. Nigdy nie spotkał Glorii DeLauter, mimo to znał ją całkiem nieźle. I nienawidził jej. - Jeśli jej nie znajdziemy - dodał Philip, przesuwając zimną puszką po czole - nigdy nie poznamy prawdy na temat ojca i Setha. Ethan przytaknął. Wiedział, e Philip ma tu do wykonania określoną misję i najprawdopodobniej ma rację. Mimo to Ethan, częściej ni by chciał, zastana- wiał się, co zrobią, gdy ju poznają prawdę. Po czternastogodzinnym dniu pracy Ethan miał zamiar wziąć nie kończący sią prysznic i napić się zimnego piwa. Zrobił i jedno, i drugie równocześnie. Na kolację postanowili wziąć coś na wynos; potem jadł swą porcję, siedząc samotnie na tylnej werandzie i zachwycając się ciszą wczesnego wieczoru. W domu Seth i Philip toczyli spór, który film na video obejrzeć najpierw. Arnold Schwarzenegger współzawodniczył z Kevinem Costnerem. Ethan stawiał na Arnolda. Mieli niepisaną umowę, e w sobotnie wieczory Sethem zajmuje się Philip. Dzięki temu Ethan miał kilka mo liwości do wyboru. Mógł wejść i przyłączyć się do nich, co czasami robił przy okazji urządzanych przez nich wieczorów filmo- wych. Mógł iść do swego pokoju i poczytać ksią kę, co często przedkładał nad wszystko inne. Mógł równie gdzieś wyjść, ale robił to niezmiernie rzadko. Przed niespodziewaną śmiercią ojca, śmiercią, po której ycie wszystkich braci uległo powa nym zmianom, Ethan mieszkał w swoim maleńkim domku i pro- wadził spokojne, unormowane ycie. Wcią bardzo mu tego brakowało. Starał się nie czuć urazy do młodej pary, której wynajął swój domek. Byli zachwyceni jego przytulnością i często powtarzali to Ethanowi. Podobały im się niewielkie pokoiki z wysokimi oknami, mała zabudowana weranda, wysokie drzewa, które zapewniały cień i osłaniały przed wścibskimi spojrzeniami, a tak e spokojne plu- skanie omywających brzeg fal. On równie uwielbiał to wszystko. Teraz, skoro Cam się o enił, a wkrótce wprowadzi się tu Anna, być mo e Ethan mógłby ponownie się stąd wyrwać. Ale pieniądze pochodzące z czynszu były bardzo potrzebne. A co wa niejsze, dał sło- wo. Będzie tu mieszkał dopóty, dopóki nie wygrają walki z prawnikami, a Seth nie zostanie z nimi ju na stałe. Kołysząc się, nasłuchiwał pierwszych nawoływań nocnych ptaków. Widocz- nie musiał się równie zdrzemnąć, poniewa coś zaczęło mu się śnić, i to niezwy- kle realistycznie. - Zawsze byłeś większym samotnikiem ni pozostali - skomentował Ray. Usiadł na okalającej werandę poręczy i obrócił się lekko, by, jeśli zechce, móc spojrzeć na wodę. Jego włosy połyskiwały jak srebrna moneta, odbijając znikają ce światło dnia, i lekko sterczały, unoszone przez łagodny podmuch wiatru. - Zawsze lubiłeś wychodzić, by wszystko przemyśleć i samodzielnie uporać się z własnymi problemami. -Wiedziałem, e w ka dej chwili mogę przyjść do ciebie albo do mamy. Ale i ubiłem radzić sobie sam. - A co teraz? - Ray przysunął się i zwrócił twarz w stronę Ethana. - Nie wiem. Mo e jeszcze nie ze wszystkim zdołałem się uporać. Seth po- woli się przyzwyczaja. Teraz czuje się ju znacznie swobodniej w naszym towa- rzystwie. W ciągu kilku pierwszych tygodni myślałem, e zwieje. Twoja śmierć zabolała go niemal tak samo jak nas. Mo e nawet tak samo, poniewa właśnie zaczynał wierzyć, e jego ycie jakoś się uło y. - Nim go tu przywiozłem, ył w okropnych warunkach. Mimo to daleko im do tych, z którymi ty się zetknąłeś, Ethan, i przez które przeszedłeś. 30 31
- O mały włos nie zdołałbym prze yć. - Ethan wyjął jedno ze swych cygar i niespiesznie zapalił. - Czasami to wszystko do mnie wraca. Czuję ból i wstyd. Dr ę ze strachu i oblewam się potem, poniewa wiem, co się za chwilę stanie. - Wzruszył ramionami. - Seth jest nieco młodszy ni ja byłem wtedy. Sądzę, e ju się trochę otrząsnął. Wszystko będzie dobrze, dopóki ponownie nie spotka stę z matką. - Koniec końców i tak do tego dojdzie, ale wówczas nie będzie sam. Na tym polega ró nica. Wszyscy staniecie po jego stronie. Zawsze bronicie się nawza- jem. - Ray uśmiechnął się, ajego du a, okrągła twarz natychmiast pokryła się zmarszczkami. - Dlaczego siedzisz sam na werandzie w sobotnią noc, Ethan? Słowo honoru, chłopcze, zaczynasz mnie martwić. - Mam za sobą dość długi dzień. - Kiedy byłem w twoim wieku, zdarzały mi się długie dni i jeszcze dłu sze noce. Na litość boską, właśnie skończyłeś trzydzieści lat. Siedzenie na werandzie w sobotnią czerwcową noc to zajęcie dla starszych panów. Rusz się, wybierz się gdzieś samochodem. Sprawdź, jak daleko zajedziesz. - Mrugnął. - Idę o zakład, e obaj wiemy, dokąd trafisz. Nagła seria z automatycznej broni palnej i towarzyszące jej krzyki sprawiły, e Ethan podskoczył na krześle. Zamrugał oczami i z niedowierzaniem wpatry- wał się w poręcz werandy. Nikogo na niej nie było. To oczywiste, e nikogo nie ma, pomyślał, gwałtownie potrząsając głową. Tylko przez chwilą się zdrzemnął, to wszystko, a obudziły go dobiegające z sąsiedniego pokoju odgłosy filmu. Kiedy jednak pochylił głowę, zauwa ył, e trzyma w ręku arzące się cyga- ro. Przez dobrą chwilę patrzył na nie z zakłopotaniem. Czy naprawdę wyjął je z kieszeni i zapalił przez sen? To byłoby dziwne, wręcz absurdalne. Musiał to zrobić wcześniej, zanim zapadł w drzemkę, tylko nie zapamiętał własnych auto- matycznych ruchów. Ale dlaczego właściwie zapadł w sen, skoro w ogóle nie jest zmęczony? Praw- dę mówiąc, jest raczej niespokojny, podenerwowany i a za bardzo czujny. Wstał, potarł kark, po czym rozprostował nogi, przemierzając tam i z po- wrotem całą długość werandy. Powinien wejść do środka, wziąć pra oną ku- kurydzę oraz następne piwo i usiąść przed telewizorem. Kiedy jednak dotknął klamki, zaklął. Wcale nie miał ochoty spędzać sobotniego wieczoru na oglądaniu filmów. W takim razie wsiądzie do samochodu i zobaczy, jak daleko zajedzie. Grace czuła, e jej stopy a do kostek zdą yły ju całkowicie zdrętwieć. Potwornie dawały jej się we znaki te przeklęte wysokie obcasy, które stanowiły jeden z elementów obowiązkowego stroju kelnerki. Nie odczuwała tego a tak bardzo w ciągu tygodnia, kiedy od czasu do czasu mo na było je zdjąć, a nawet usiąść na kilka minut. Ale w sobotnie wieczory „Snidley's Pub" zawsze był pełen - a Grace miała co robić. Przyniosła do baru tacę z pustymi kieliszkami i pełnymi popielniczkami, po czym sprawnie ją opró niła, równocześnie wykrzykując zamówienia: - Dwie lampki białego domowego, dwa piwa, d in z tonikiem, wodą sodową i cytryną. Musiała podnieść głos, by przekrzyczeć harmider wzniecany przez tłum gości, a tak e coś, co umownie nazywano tu muzyką, a co produkował trzy- osobowy zespół wynajęty przez Snidleya. W tym lokalu od zawsze do tańca przy- grywały kiepskie kapele, poniewa Snidley nie miał zamiaru bulić za przyzwoitych instrumentalistów. Wyglądało jednak na to, e taki stan rzeczy nikomu nie przeszkadza. Tancerze tłoczyli się na niewielkim parkiecie, a zespół traktował to jako znak świadczący o tym, e nale y grać jeszcze głośniej. Grace miała wra enie, e jej głowa przypomina dzwon, a plecy zaczynały pulsować w tym samym rytmie co bas. Zabrała zamówione napoje i ruszyła z tacą między stoliki. Pewne nadzieje wiązała z grupką modnie ubranych młodych turystów - liczyła na to, e dostanie od nich przyzwoity napiwek. Obsłu yła ich z uśmiechem, przytaknęła, widząc gest świadczący o tym, e chcą, by wystawiła rachunek, po czym ktoś zawołał ją do następnego stolika. Do przerwy zostało jej jeszcze dziesięć minut. Równie dobrze mogłoby to być dziesięć lat - Czekamy, Grace. - Cześć Curtis, cześć Bobbie. Co u was słychać? W mrocznej i bardzo odległej przeszłości chodziła z nimi do szkoły. Teraz pracowali dla jej ojca, pakując owoce morza. - To co zwykle? - Taa, dwa piwa. - Curtis na powitanie, jak zwykle, klepnął Grace w ozdobio- ny kokardą pośladek. Nauczyła się nie zwracać na to uwagi. Z jego strony był to całkiem nieszkodliwy gest, mający na celu okazanie sympatii. Czasami zdarzali się jednak obcy mę czyźni, którzy równie nie mogli utrzymać rąk przy sobie, ale ci wcale nie byli tak nieszkodliwi. - Jak się spisuje twoja śliczna córunia? Grace uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, e między innymi dlatego wła- śnie toleruje jego klepnięcia. Zawsze pytał o Aubrey. - Z dnia na dzień robi się coraz ładniejsza. - Zauwa yła, e przy następnym stoliku unosi się ręka. - Ju podaję te piwa. Niosła właśnie tacę pełną kubków, kieliszków i miseczek z orzeszkami do piwa, kiedy do pubu wszedł Ethan. O mały włos byłaby się potknęła. Nigdy nie pojawiał się w pubie w sobotnie wieczory. Czasami wpadał w środku tygodnia, by w ciszy i spokoju wypić piwo, ale nigdy nie robił tego, gdy wiedział, e będzie tu głośno i tłoczno. Powinien wyglądać tak samo jak ka dy inny mę czyzna znajdujący się w tym miejscu. Miał na sobie wyblakłe, lecz czyste d insy, wpuszczony do nich gładki podkoszulek i stare, zniszczone buty. Mimo to w niczym nie przypominał innych gości, przynajmniej nie w oczach Grace. Tak zresztą było od zawsze. 32 33
Być mo e działo się tak dlatego, e był wysoki i smukły, a idąc poruszał się między stolikami z gracją tancerza. To wrodzony wdzięk, pomyślała, coś, czego nie mo na się nauczyć. W dodatku wcale nie ujmowało mu to męskości. Zawsze sprawiał wra enie człowieka, który właśnie przemierza pokład statku. A mo e powodem jego odmienności była pociągła, surowa i w jakiś sposób nawet przystojna twarz. Albo oczy, wyraziste i zamyślone, i takie powa ne, e zawsze uśmiechały się kilka sekund później ni usta. Podała drinki, wsunęła do kieszeni pieniądze i przyjęła następne zamówie- nia. Kątem oka obserwowała, jak Ethan przeciska się do baru tu obok miejsca, gdzie Grace odbierała gotowe zamówienia. Całkowicie zapomniała o wymarzonej przerwie. -- Trzy piwa, butelka Mich, stoli rocks. - Bezwiednie poprawiła włosy i uśmiechnęła się. - Cześć, Ethan. - Macie tu dzisiaj spory ruch. - To letnia sobota. Chcesz usiąść przy stoliku? - Nie, tu mi jest całkiem nieźle. Barman był zajęty przygotowywaniem następnego zamówienia, dzięki temu mogła zrobić sobie krótką przerwę. - Steve ma pełne ręce roboty, ale zaraz tu podejdzie. - Nie spieszy mi się. Z zasady starał się nie myśleć o tym, jak Grace wygląda w ledwo okrywającej pośladki spódniczce, czarnych siatkowych rajstopach i butach na wysokich, cienkich obcasach, podkreślających jej niesamowicie drugie nogi i wąskie stopy. Ale tego wieczoru był w takim nastroju, e zaczął się nad tym zastanawiać. W tym właśnie momencie bez trudu umiałby wyjaśnić Sethowi, co takiego mę czyźni widzą w kobiecych biustach. Piersi Grace było drobne i jędrne, a w głęboko wyciętym dekolcie jej bluzki było widać niewielki fragment uroczego zagłębienia. Nagle Ethan poczuł, e ma ogromną ochotę na piwo. - Mo esz usiąść na chwilę? Nie odpowiedziała do razu. Miała w głowie absolutną pustkę, poniewa czuła na sobie spokojne, zamyślone spojrzenie Ethana. - Hmmm... tak, lada moment będę miała przerwę. - Kiedy zbierała zamó- wienia, wydawało jej się, e ma ręce potwornie niezdarne. - Chciałabym wyjść na zewnątrz, uciec od hałasu. - Siląc się na normalność, oczami pokazała na zespół, Jej wysiłek został nagrodzony promiennym uśmiechem Ethana. - Czy kiedykolwiek zdarza się, by grali gorzej ni dzisiaj? - O tak, ci faceci potrafią być naprawdę bardzo hałaśliwi. - Kiedy wzięła tacę i ruszyła, by obsłu yć klientów, była ju niemal całkowicie rozluźniona. Ethan obserwował ją, sącząc podsunięte przez Steve'a piwo. Widział, jak pewnie stąpają jej nogi i jak głupia, lecz nieprawdopodobnie seksowna kokarda kołysze się na jej pośladkach. Zauwa ył, w jaki sposób Grace ugina kolana, by nie upuścić tacy podczas zdejmowania z niej drinków i stawiania ich na stoliku. Przymru ył powieki, kiedy zauwa ył, e Curtis po przyjacielsku klepnął ją w pupę. A ju oczy niemal zamieniły mu się w szparki, gdy jakiś obcy mę czyzna z podobizną Jima Morissona na wyblakłym podkoszulku złapał Grace za rękę i przyciągnął do siebie. Dostrzegł, e uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Ethan wła- śnie odsuwał się od baru, nie całkiem pewien, co zamierza zrobić, kiedy facet ja puścił Kiedy Grace wróciła, by odstawić tacę, tym razem to Ethan złapał ją za rękę. - Zrób sobie przerwę. - Co takiego? Za... - Ku jej zaskoczeniu Ethan powoli ciągnął ją przez salę. - Ethan, muszę... - ...zrobić sobie przerwę - dokończył i otworzył drzwi. Powietrze na zewnątrz było czyste i rześkie, a noc ciepła i wietrzna. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, hałas ucichł, przechodząc w przytłumione, sła- be echo panującego wewnątrz ryku, a smród papierosów, potu i piwa siał się je- dynie wspomnieniem. - Moim zdaniem nie powinnaś tu pracować. Spojrzała na niego zdumiona. Ju samo stwierdzenie było wystarczająco dziw- ne; na dodatek powiedział je takim tonem, e poczuła się zakłopotana. - Co powiedziałeś? - Doskonale mnie słyszałaś, Grace. - Wsunął ręce do kieszeni, poniewa nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Gdyby zostawił je swobodne, mogłyby ponow- nie ją schwytać. - Nie powinnaś tego robić. - Nie powinnam tego robić? - powtórzyła całkiem zdezorientowana. - Na litość boską, jesteś matką. Jakim prawem podajesz drinki w takim stroju i godzisz się na poklepywanie? Ten facet o mało nie wsadził nosa w twój dekolt. - Nic podobnego. — Nie bardzo wiedząc, czy powinna się rozzłościć, czy raczej wybuchnąć śmiechem, potrząsnęła głową. - Wielkie nieba, Ethan, on po prostu zachował się jak typowy mę czyzna. Poza tym jest całkiem nieszkodliwy. - Curtis poło ył dłoń na twoim tyłku. Powoli rozbawienie przeradzało się w irytację. - Wiem, gdzie poło ył dłoń, i gdybym się tym przejmowała, strąciłabym ją. Ethan zaczerpnął świe ego powietrza. Sam zaczął tę rozmowę, i teraz, nie- zale nie od tego, czy było to mądre posunięcie, czy nie, postanowił doprowa- dzić ją do końca. -Nie powinnaś pracować pomaga w jakimś barze ani być zmuszona do strącania z tyłka łap ró nych typków. Powinnaś być w domu z Aubrey. W jej dotychczas lekko tylko poirytowanych oczach zapłonęła furia. -To dobre. Czy tak właśnie wygląda twoja opinia o mnie? W takim razie dziękuję ci najmocniej, e zechciałeś mnie z nią zapoznać. Przyjmij jednak do wiadomości, e gdybym nie pracowała... a wcale nie robię tego półnaga... nie miałabym domu. - Masz inną pracę - powiedział z uporem. - Sprzątanie domów. - Zgadza się. Sprzątam domy, podaję drinki i od czasu do czasu sortuję kra by. Jestem a tak zdumiewająco uzdolniona i wszechstronna. Ale równie opła- 34 35
cam czynsz, ubezpieczenie, rachunki za lekarstwa, usługi komunalne i opiekunkę do dziecka. Ponoszą wydatki związane z zakupem ywności, ubrań i płacę za gaz. Sama utrzymuję siebie i swoją córeczkę. Nie chcę, ebyś przychodził tu i mówił mi, e nie powinnam tego robić. - Ja tylko powiedziałem... - Słyszałam, co powiedziałeś. Czuła, jak w jej yłach pulsuje krew, a ka dy przemęczony mięsień daje o sobie znać. Mimo to gorsze, du o gorsze było zakłopotanie wynikające ze świadomości, e Ethan spogląda na nią z góry i w taki właśnie sposób ocenia jej walkę o przetrwanie. - Podaję koktajle i pozwalam mę czyznom oglądać moje nogi. Jeśli im się spodobają, mam szansę dostać większy napiwek. A jeśli dostanę większe napiwki, będę mogła kupić córeczce coś, co wywoła uśmiech na jej twarzy. W związku z tym, do jasnej cholery, niech sobie patrzą, ile im się ywnie podoba. I na Boga, serdecznie ałuję, e nie mam nieco bujniejszych kształtów, które dokładnie wy- pełniłyby ten głupi strój, poniewa wówczas zarabiałabym znacznie więcej. Musiał chwilę odczekać, by zebrać myśli, zanim się odezwie. Grace była zaró owiona ze złości, ale w jej oczach widać było tak ogromne zmęczenie, e poczuł, jak mu się serce kraje. - Zbyt nisko się cenisz, Grace - powiedział cicho. - Wiem, ile jestem warta, Ethan. - Wysunęła do przodu podbródek. - Dokładnie, co do centa. A teraz moja przerwa dobiegła ju końca. Odwróciła się na obolałej pięcie i cię kim krokiem weszła do hałaśliwego, zadymionego pomieszczenia. 3 Potsebny mi tez klólicek. - W porządku, dziecinko, zabierzemy równie króliczka. Grace doszła do wniosku, e zawsze jest to cała wyprawa. Tym razem wybierały się jedynie do piaskownicy na podwórku, mimo to Aubrey jak zwykle chciała, by towarzyszyli jej wszyscy pluszowi przyjaciele. Grace rozwiązała ten problem logistyczny za pomocą olbrzymiej plastiko- wej torby reklamowej. Ju wcześniej wrzuciła do niej niedźwiadka, dwa psy, ryb- kę i mocno sfatygowanego kotka. Teraz dołączył do nich równie królik. Chocia z braku snu Grace miała wra enia, e jej oczy pełne są piasku, uśmiechnęła się promienie widząc, e Aubrey usiłuje sama dźwignąć torbę. - Zaniosę to, złotko. - Nie, ja siama. Grace zauwa yła, e jest to ulubione zdanie Aubrey. Jej córeczka uwielbiała robić wszystko samodzielnie, nawet wówczas, gdy znacznie prościej byłoby po- zwolić zrobić to komuś innemu. Ciekawe, po kim ona to ma, zastanawiała się Grace, a po chwili roześmiała się i z siebie, i z córki. - W porządku, wyprowadźmy całą załogę na podwórko. Otworzyła drzwi - zgrzytnęły niemiło, przypominając jej, e trzeba naoliwić zawiasy - po czym odczekała, a Aubrey przeciągnie torbę przez próg i znajdzie się na maleńkiej tylnej werandzie. Grace o ywiła werandę, malując ściany na jasnoniebiesko i ustawiając gli- niane doniczki pełne ró owych oraz białych pelargonii. W głębi duszy uwa ała wynajęty domek za ich tymczasowe miejsce zamieszkania, ale wcale nie chciała, by sprawiał wra enie tymczasowego. Pragnęła, by wyglądał jak praw- dziwy dom. Przynajmniej do czasu, kiedy zdoła odło yć wystarczająco du o pie- niędzy, by móc wpłacić zaliczkę na własne lokum. Wszystkie pomieszczenia w domku były niezwykle maleńkie, ale rozwiąza- ła ten problem, do minimum ograniczając liczbę mebli, dzięki czemu nie wydała 3 7
na ten cel wszystkich swoich oszczędności. Większość przedmiotów kupiła na wyprzeda y, ale pomalowała je, naprawiła i odświe yła, tym sposobem sprawia- jąc, e ka dy mebel w jakimś stopniu stał się dziełem jej własnych rąk. Grace bardzo zale ało na tym, by mieć wszystko własne. Dom miał starą jak świat instalację wodno-kanalizacyjną, przeciekający przy ulewnym deszczu dach i nieszczelne okna. Ale były w nim dwie sypialnie, a dla Grace była to podstawowa sprawa. Zale ało jej na tym, eby jej córeczka miała własny, jasny i wesoły pokoik. Osobiście tego dopilnowała, wyklejając ściany tapetą, malując ró ne detale i wieszając ozdobne zasłonki. Od jakiegoś czasu bolało ją serce na myśl o tym, e ju czas rozmontować łó eczko dziecinne Aubrey i zastąpić je normalnym łó kiem. -Uwa aj na stopnie - ostrzegła Grace, gdy Aubrey ruszyła po schodach, zde- cydowanie stawiając obie tenisówki na ka dym stopniu. Kiedy tylko dotarła na dół, ruszyła pędem przed siebie, ciągnąc za sobą torbę i piszcząc z niecierpliwości. Uwielbiała bawić się w piasku. Grace z dumą obserwowała, jak Aubrey po- dą a prosto do celu. Grace sama zbudowała tę piaskownicę, u ywając w tym celu niewielkich kawałków desek, skrupulatnie wygładzonych papierem ściernym i po- malowanych jasnoczerwoną farbą. W piasku le ały wiaderka, łopatki i ogromne plastikowe samochody, Grace wiedziała jednak, e Aubrey niczego nie tknie, do- póki nie wyjmie swoich zwierzątek. Pewnego dnia, obiecała sobie Grace, Aubrey będzie miała prawdziwego szczeniaczka i własny pokój zabaw, do którego będzie mogła zapraszać przyjaciół i spędzać w nim długie deszczowe popołudnia. Grace przykucnęła obok Aubrey, która starannie ustawiała zabawki na białym piasku. - Zostań tutaj i pobaw się, a ja skoszę trawnik. Zgoda? - Dobze. - Aubrey uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki. - Ty tez się pobaw. - Za chwileczkę. - Grace pogłaskała Aubrey po kędzierzawych włoskach. Nigdy nie mogła się nacieszyć tym cudem, który sama wydała na świat. Nim. wstała, rozejrzała się dookoła, matczynym wzrokiem sprawdzając, czy w pobli u nie czai się jakieś niebezpieczeństwo. Podwórko było ogrodzone, a w bramie Grace zainstalowała zamek, z któ- rym dziecko nie zdołałoby sobie poradzić. Aubrey była dość ciekawską osóbką. Po płocie oddzielającym ich dom od domu Cuttera pięła się winorośl, która, nim lato dobiegnie końca, powinna okryć się bujnym kwieciem. Grace zauwa yła, e nikt nie kręci się przy sąsiednich drzwiach. Jest wcze- sny, niedzielny ranek, a zatem jej sąsiedzi najprawdopodobniej dopiero leniwie wstają z łó ek i zaczynają myśleć o śniadaniu. Julie Cutter, najstarsza córka są- siadów, była najwspanialszą opiekunką do dziecka. Grace zauwa yła, e matka Julie, Irenę, spędziła poprzedniego dnia trochę czasu w ogrodzie. Wśród kwiatów Irenę Cutter nie było widać ani jednego chwa- stu, tak samo wyglądała grządka z warzywami. Z pewnym za enowaniem Grace spojrzała na podwórko za domem, gdzie razem z Aubrey posadziły kilka krzaczków pomidorów i zasiały trochę fasolki oraz marchewki. Ile wśród nich zielska, pomyślała z westchnieniem. Będzie mu- siała się z nim uporać po skoszeniu trawnika. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego liczyła na to, e wystarczy jej czasu na zajmowanie się ogrodem. Ale kopanie ziemi, a potem wspólnie z córeczką obsiewanie grządek sprawiło Grace ogromną przyjemność. Równie miło byłoby móc teraz zostać w piaskownicy, zacząć budować z Au- brey zamki i wymyślać ró ne zabawy. Nie, nie zrobisz tego, nakazała sobie Grace i wstała. Trawnik był ju zarośnięty niemal po kostki i nale ało go skosić. Choć jest to jedynie wynajęty trawnik, to jednak na razie nale y do niej, i to właśnie ona jest odpowiedzialna za jego stan. Nikt nie powie, e Grace Monroe nie potrafi zadbać o to, co do niej nale y.'' Starą, odkupioną od kogoś kosiarkę Grace trzymała pod równie starym, płó- ciennym daszkiem. Rutynowo sprawdziła ilość benzyny i ponownie zerknęła przez ramię, by się upewnić, czy Aubrey wcią siedzi w piaskownicy. Potem obydwiema rękami chwyciła sznurek i pociągnęła go. W odpowiedzi kosiarka jedynie sapnęła. - Daj spokój, nie dra nij się dzisiaj ze mną. Trudno byłoby zliczyć, ile ju razy Grace majstrowała, naprawiała i okładała pięścią stare urządzenie. Rozprostowując obolałe plecy, ponownie szarpnęła za sznurek, potem zrobiła to po raz trzeci, po czym zrezygnowała i przetarła palcami oczy. Zupełnie jakbyś się tego nie spodziewała, pomyślała. - Masz Z nią problemy? Gwałtownie odwróciła głowę. Po kłótni z poprzedniego wieczoru Grace nie spodziewała się, e nagle zobaczy na własnym podwórku Ethana. Wcale się nie ucieszyła z tego powodu; naprawdę była na niego wściekła i we własnym przeko- naniu miała do tego prawo. Co gorsza, zdawała sobie sprawę, jak wygląda - miała na sobie stare, szare szorty i sprany podkoszulek, nie zdą yła nało yć makija u ani porządnie uczesać włosów. Cholera jasna, w końcu ubrała się do pracy na podwórku, a nie do towarzystwa. - Poradzę sobie. Jeszcze raz szarpnęła za sznurek, opierając o kosiarkę stopę w tenisówce z dziurą na placu. Urządzenie o mało nie ruszyło... naprawdę niewiele brakowało. - Daj mu odpocząć minutkę. Zalejesz silnik. Tym razem sznurek został wciągnięty z niebezpiecznym sykiem. - Potrafię uruchomić swoją kosiarkę. - Te tak myślę... pod warunkiem, e nie jesteś wściekła. Mówiąc to, podszedł do niej. W wyblakłych d insach i bluzie roboczej z po- dwiniętymi do łokci rękawami wyglądał jak prawdziwy mę czyzna. Kiedy stukał do drzwi, a Grace nie otwierała, obszedł dom dookoła. Zdawał sobie sprawę, e stał i obserwował ją nieco dłu ej ni wypadało. Ale tak pięknie się poruszała. Nie mogąc w nocy zasnąć, w którymś momencie doszedł do wniosku, e powi- nien spróbować wszystko naprawić. Znaczną część dzisiejszego ranka spędził, usiłu- jąc wymyślić, w jaki sposób tego dokonać. Potem zobaczył ją i nie mógł się nadzi- 38 39
wić jej długim nogom, którym słońce nadało delikatny złocisty odcień, ani jasnym włosom i wąskim dłoniom. Dlatego postanowił przez chwilę ją poobserwować. - Nie jestem zła - syknęła, jawnie zaprzeczając własnym słowom. Ethan spojrzał jej w oczy. - Posłuchaj, Grace... - Eee-than! - Z radosnym krzykiem Aubrey wygramoliła się z piaskownicy, po czym podbiegła do niego z rozło onymi rączkami i rozpromienioną buzią. Chwycił ją w ramiona, podniósł do góry i zakręcił młynka. - Witaj, Aubrey. - Chodź się pobawić. - Prawdę mówiąc, chciałem... - Daj buzi. Zło yła usteczka z takim zapałem, e roześmiał się i cmoknął ró owy policzek. - Dobze! - Wywinęła się z jego ramion i pobiegła do piaskownicy. - Posłuchaj, Grace. Przepraszam, jeśli wczoraj wieczorem trochę przesadziłem Chocia stopniało w niej serce, gdy zobaczyła Ethana trzymającego w ra- mionach jej córeczkę, postanowiła twardo bronić swego. - J e ś l i ? Zaszurał nogami. Najwyraźniej czuł się dość niezręcznie. - Po prostu chodziło mi o to... Jego wyjaśnienia przerwała Aubrey, która przybiegła z powrotem, ciągnąc za sobą ukochane pluszowe pieski. - Im tez daj buzi - powiedziała niezwykle zdecydowanie i podniosła je do Ethana. Wykonał jej polecenie, po czym zaczekał, a mała sobie pójdzie. - Chodziło mi o to... - Wydaje mi się, e dość wyraźnie powiedziałeś, o co ci chodzi, Ethan. Ale uparta, pomyślał, i w duchu cię ko westchnął. No có , zawsze taka była. - Nie powiedziałem tego tak, jak nale ało. Zaplątałem się we własnych sło- wach. Nie podoba mi się, e tak cię ko pracujesz. - Przerwał, kiedy wróciła Au- brey, tym razem domagając się pocałunku dla misia. - Trochę się o ciebie mar- twię, to wszystko. Grace przekrzywiła głowę. - Dlaczego? - D l a c z e g o ? To pytanie zdumiało go. Pochylił się, by pocałować pluszowego króliczka, którym Aubrey uderzyła go w nogę. - No có , poniewa ... - Dlatego, e jestem kobietą? - zasugerowała. - e jestem samotną matką? Poniewa mój ojciec uwa a, e splamiłam honor rodziny, nie tylko wychodząc za mą , lecz równie rozwodząc się? - Nie. - Zbli ył się do niej o krok i machinalnie pocałował kotka, którego wcisnęła mu do ręki Aubrey. - To dlatego, e znam cię ponad połowę ycia i w ja- kiś sposób stałaś się jego częścią. Mo e równie dlatego, e jesteś zbyt uparta 1ub zbyt dumna, by zauwa yć, e ktoś po prostu pragnie, by było ci nieco łatwiej. Miała zamiar powiedzieć, e to docenia, i poczuła, e coś chwyta ją za serce. Ale w tym momencie Ethan wszystko zepsuł. - Dodatkowym powodem jest to, e nie podoba mi się, gdy mę czyźni cię obmacują. - Obmacują? - Wyprostowała się i wysunęła do przodu podbródek. - Mę czyź- ni wcale mnie nie obmacują, Ethan. A jeśli to robią, wiem jak się wtedy zachować. Nie zaczynajmy od nowa całej sprzeczki. - Podrapał się po brodzie, usiłu- jąc stłumić westchnienie. Uwa ał, e kłótnia z kobietą nie ma najmniejszego sensu i tak nigdy nie zdoła się z nią wygrać. - Przyszedłem powiedzieć ci, e jest mi przykro i e mo e mógłbym... - Daj buzi! - za ądała Aubrey i zaczęła wspinać się po jego nodze. Ethan machinalnie wziął małą na ręce i pocałował w policzek. - Chciałem powiedzieć... - Nie, daj buzi mamie. - Podskakując w jego ramionach, pociągnęła go za wargi, chcąc uformować z nich dziobek. - Daj buzi mamie. - Aubrey. - Potwornie zawstydzona Grace sięgnęła po córeczkę, lecz Au brey jak mały, złocisty motyl przywarła do koszuli Ethana. - Zostaw go. Zmieniając nagle taktykę, Aubrey poło yła główkę na ramieniu Ethana i uśmiechnęła się słodko. Jednym ramieniem owinęła mu szyjęjak gałązką wino- rośli i zupełnie nie zwa ała na to, e Grace ją ciągnie. - Daj buzi mamie - wyśpiewała i mrugnęła do Ethana. Gdyby Grace roześmiała się, gdyby nie sprawiała wra enia tak bardzo za e- nowanej - i odrobineczkę zdenerwowanej - Ethan uznałby, e mo e musnąć war- gami jej czoło i tym sposobem załatwić całą sprawę. Ale jej policzki zaró owiły się, a to było takie ujmujące. Nie patrzyła mu w oczy, tylko niespokojnie łapała powietrze w płuca. Obserwując, jak Grace zagryza dolną wargę, doszedł do wniosku, e równie dobrze mo e zrobić coś nieoczekiwanego. Poło ył dłoń na ramieniu Grace, a Aubrey znalazła się między nimi. - Tak będzie łatwiej - mruknął i delikatnie dotknął wargami ust Grace. Wcale nie było łatwiej. Poczuła, e zadr ało jej serce. Właściwie trudno było uznać to za pocałunek, poniewa dobiegł końca, zanim zdą ył się zacząć takie krótkie muśnięcie, pozwalające jednak odczuć smak i delikatność warg. Cicha obietnica, która sprawiła, e serce Grace ścisnęła nieopisana tęsknota. Chocia znali się tyle lat, Ethan nigdy wcześniej jej nie pocałował. Teraz, po tej niewielkiej próbce, zaczaj się zastanawiać, dlaczego tak długo z tym zwlekał. Na dodatek obawiał się, e ju samo zastanawianie się nad tym mo e wszystko zmienić między nimi. Aubrey klasnęła w dłonie zadowolona, ale on prawie tego nie słyszał. Grace nie odrywała od niego zamglonych zielonych oczu. Ich twarze nadal znajdowały się bardzo blisko siebie. Na tyle blisko, e wystarczyło jedynie odrobinę nachylić głowę, by ponownie skosztować tych ust, tym razem nieco dłu ej, pomyślał, wi- dząc, e jej wargi rozchylają się a oddech staje się nierówny. 40 41
- Nie, ja siama! - Aubrey przytknęła maleńkie, delikatne usteczka do policz- ka matki, a potem pocałowała Ethana. - Chodź się pobawić. Grace gwałtownie odsunęła się do tyłu, zupełnie jakby była kukiełką,którą ktoś nagle pociągnął za sznurki. Jedwabista ró owa chmurka, która powoli zaczy- nała zasnuwać jej umysł, wyparowała. - Za chwileczkę, kochanie. - Tym razem szybko i zdecydowanie wyrwała Aubrey z ramion Ethana i postawiła ją na nogi. - Idź i zbuduj zamek, w którym będziemy mogły zamieszkać. - Klepnęła dziewczynkę lekko po pupie i pchnęła ją w stronę piaskownicy. Potem odchrząknęła. - Bardzo dobrzeją traktujesz, Ethan. Jestem ci za to niezmiernie wdzięczna. Doszedł do wniosku, e w obecnej sytuacji najlepiej zrobi, jeśli wsadzi ręce do kieszeni. Nie wiedział, w jaki sposób poradzić sobie z dziwnym swę- dzeniem dłoni. - Jest słodka. - Celowo odwrócił się, by spojrzeć na buszującą w czerwonej piaskownicy Aubrey. -I niesforna. - Grace postanowiła, e musi znowu stanąć na pewnym grun- cie i zrobić to, co jest do zrobienia. - Mo e spróbowalibyśmy zapomnieć o wczo- rajszym wieczorze, Ethan? Jestem pewna, e zrobiłeś to dla mojego dobra. Ale rzeczywistość nie zawsze wygląda tak, jak byśmy sobie tego yczyli. Niespiesznie odwrócił się z powrotem w jej stronę; spokojne oczy zatrzyma- ły się na jej twarzy. - A ty czego byś sobie yczyła, Grace? - Chcę, eby Aubrey miała dom i rodzinę. Myślę, e ju niewiele mi do tego brakuje. Potrząsnął głową. - Nie chodzi mi o to. Chciałbym wiedzieć, czego pragniesz dla Grace? - Oprócz niej? - Spojrzała na córeczkę i uśmiechnęła się. - Ju nawet nie bardzo pamiętam. W tej chwili chciałabym mieć skoszony trawnik i wyplewione warzywa. Jestem ci wdzięczna, e wstąpiłeś. - Odwróciła się, aby znowu szarp- nąć za sznurek. - Jutro do was wpadnę. Kiedy wziął ją za rękę, zamarła w bezruchu. - Skoszę trawę. - Potrafię to zrobić. Nie mo esz nawet włączyć tej cholernej kosiarki, pomyślał, był jednak na tyle mądry, by nie wspomnieć o tym ani słowem. - Wcale nie mówiłem, e nie potrafisz. Powiedziałem tylko, e to zrobię. Nie była w stanie się odwrócić; nie chciała sprawdzać, w jaki sposób jej cia ło zareaguje na jego bliskość. - Masz swoje własne obowiązki. - Grace, czy będziemy tu stać przez cały dzień i sprzeczać się o to, kto skosi trawę? Przez ten czas zrobiłbym to ze dwa razy, a ty mogłabyś pospieszyć z po mocą swojej fasolce, nim całkowicie zagłuszają chwasty. - Właśnie miałam zamiar się za nią zabrać. Jej głos zabrzmiał nienaturalnie. Pochylili się lekko ku sobie, jakby nie mo- gli się oprzeć sile wzajemnego przyciągania. Była wstrząśnięta pierwotnym po ą- daniem, które wychynęło spod dobrze znanej tęsknoty za Ethanem. - W takim razie zrób to od razu - powiedział cicho, pragnąc, eby się ruszy- ła. Jeśli tego natychmiast nie zrobi, być mo e nie zdoła zapanować nad własnymi dłońmi i będzie musiał jej dotknąć. - Dobrze. - Odsunęła się, a jej serce uderzało o ebra szybko i gwałtownie jak serce królika. - Jestem ci niezmiernie wdzięczna. Dzięki. - Zagryzła mocno wargę, poniewa zdała sobie sprawę, e zaczyna gadać trzy po trzy. Chcąc po- wrócić do normalnego sposobu bycia, odwróciła się z uśmiechem. - Mo e to znowu gaźnik. Mam gdzieś jakieś narzędzia. Nie odzywając się ani słowem, Ethan chwycił sznurek jedną ręką i dwukrot- nie mocno go pociągnął. Silnik zaczął gniewnie warczeć. - Powinno działać. Usiłując się nie irytować, szybko ruszyła w stronę grządek. Zaczynając pierwszy pokos, Ethan zauwa ył, e Grace zgięła się nad fasolą. Wyglądała w tych cienkich, bawełnianych szortach tak kusząco, e musiał wziąć kilka głębokich, spokojnych wdechów. Doszedł do wniosku, e Grace nie zdaje sobie sprawy, jak na widok jej zgrab- nych pośladków reagują jego zazwyczaj bardzo zdyscyplinowane hormony. Co dzieje się z jego przewa nie spokojnie krą ącą w yłach krwią, kiedy czuje, jak jej długie nogi ocierają się o niego. Grace była czyjąś oną, a jest matką- często przypominał sobie ten fakt, by utrzymać w ryzach mroczne i niebezpieczne myśli, ale sam uwa ał jąza istotę tak samo niewinną i nieświadomą zła, jak wówczas, kiedy miała zaledwie czter- naście lat. Wtedy właśnie po raz pierwszy zaczęły go nawiedzać owe mroczne i niebez- pieczne myśli na jej temat. Robił wszystko, by się z nich otrząsnąć. Na litość boską, Grace była wów- czas dzieckiem. A mę czyzna z taką przeszłością jak on nie miał prawa nawet dotknąć kogoś tak niewinnego. Dlatego został jej przyjacielem i był z tego nie- zmiernie zadowolony. Myślał, e wystarczy im przyjaźń, nic więcej. Ale ostatnio wszystkie te myśli nachodziły go du o częściej, z większą siłą i stawały się coraz trudniejsze do opanowania. Przypomniał sobie, e oboje mają wystarczająco skomplikowane ycie. Te- raz skosi jej trawnik, a potem chętnie pomo e przy wyrywaniu chwastów. Jeśli zostanie jeszcze trochę czasu, zabierze je obie do miasta na lody. Aubrey uwiel- bia lody truskawkowe. Potem będzie musiał iść na przystań i zabrać się do roboty. A e dzisiaj jego kolej na gotowanie, najlepiej zrobi, jeśli po prostu uzna to za drobną niedogodność. Niezale nie od tego, czy Grace jest matką, czy nie, pomyślał, kiedy schyliła się, by wyrwać jakiś uparty mlecz, nogi ma fantastyczne. 42 43
Grace wiedziała, e nie powinna dać się namówić na wyprawę do miasta, nawet na lody. To oznaczało konieczność dokonania pewnych zmian w jej rozkładzie zajęć, ubranie się w coś bardziej odpowiedniego ni strój nadający się jedynie do pracy w ogrodzie oraz spędzenie w towarzystwie Ethana czasu, podczas którego coraz wyraźniej będzie sobie uświadamiać swoje potrzeby. Ale Aubrey uwielbiała takie małe wyprawy, więc odmowa okazała się zupełnie niemo liwa. Do St. Chris było niewiele ponad milę, lecz ta odległość przenosiła ze spokojnego sąsiedztwa na zatłoczone wybrze e. Sklepy z prezentami i pamiątkami były teraz otwarte przez siedem dni w tygodniu, by w pełni wykorzystać letni sezon turystyczny. Wszędzie przechadzały się pary i całe rodziny obładowane torbami pełnymi pamiątek. Olśniewająco niebieskie niebo odbijało się w powierzchni wody, zachęcając łodzie do wypłynięcia na zatokę. Kilku niedzielnych eglarzy zamocowało liny, pozwalając na oklapnięcie agli. Wyglądało jednak na to, e mimo wszystko doskonale się bawią. Grace czuła w powietrzu sma oną rybę, karmel, kokosową słodycz olejku do opalania i wszędobylski, wilgotny zapach wody. Dorastała na tym nabrze u, obserwując łodzie i pływając nimi. Biegała po pomostach i odwiedzała sklepy. Jeszcze na kolanach matki nauczyła się sortować kraby, a potem powoli nabierała wprawy przy oddzielaniu krabiego mięsa, tego cennego towaru, który później pakowano i rozsyłano po całym świecie. Nie uchylała się od pracy, ale zawsze była wolnym człowiekiem. Jej rodzina yła dostatnio, chocia nie luksusowo. Ojciec nie uznawał rozpieszczania swoich kobiet, mimo to był człowiekiem yczliwym i kochającym... jeśli tylko wszystko szło po jego myśli. Nigdy te nie dał jej odczuć, e zamiast niej wolałby mieć synów, którzy nosiliby jego nazwisko. Koniec końców i tak go zawiodła. Grace poprawiła niesioną na rękach Aubrey i przytuliła ją do siebie. - Ale dzisiaj ruch - skomentowała. - Mam wra enie, e z roku na rok latem jest coraz tłoczniej. - Ethan wzru- szył ramionami. Letni tłum był potrzebny, by udało się przetrwać zimę. - Słysza- łem, e Bingham ma zamiar rozbudować restaurację i jeszcze ładniej ją urządzić, by przyciągać do niej ludzi przez okrągły rok. - No có , ściągnął z północy szefa kuchni i udzielił wywiadu „Washington Post Magazine". - Podrzuciła Aubrey na rękach. - „Czaple gniazdo" jest jedyną restauracją w okolicy, w której na stołach le ą lniane obrusy. Jeśli będzie jeszcze bardziej elegancka, na pewno miasteczko na tym skorzysta. Zawsze przy specjal- nych okazjach chodziliśmy tam na kolację. Postawiła Aubrey na ziemi, starając się nie myśleć o tym, e nie widziała wnętrza tej restauracji od ponad trzech lat. Trzymając Aubrey za rękę, pozwoliła, by córeczka pociągnęła ją w kierunku „Crawford's". Było to następne miejsce charakterystyczne dla St. Chris. Do „Crawford's" chodziło się na lody, zimne napoje i przygotowywane na wynos kanapki. Było po- łudnie, a w sklepie panował ogromny nich. Grace zdawała sobie sprawę, e zepsu- łaby wszystko, gdyby wspomniała, e powinni raczej zamówić kanapki, a nie lody. - Witaj, Grace. Cześć, Ethan. Co u ciebie słychać, śliczna Aubrey? - Liz Crawford uśmiechnęła się do nich, z ogromną wprawą nakładając pokrojoną wędlinę na kanapkę. Chodziła do szkoły z Ethanem i przez jakiś czas umawiała się z nim na randki. Były to beztroskie czasy, które oboje wspominali z ogromną przyjemnością. Dziś Liz była dobrze zbudowaną, piegowatą matką dwójki dzieci, oną Craw- forda Juniora, jak określano go w odró nieniu od ojca - Seniora. Chudy jak strach na wróble Junior gwizdnął przez zęby i przesłał im szybkie pozdrowienie. - Spory ruch - powiedział Ethan, odsuwając się, by uniknąć łokcia stojącego przy ladzie klienta. - Nie musisz mi tego mówić. - Liz wzniosła wzrok do nieba, zgrabnie paku jąc kanapkę w biały papier i wręczając ją razem z trzema innymi osobie stojącej po drugiej stronie lady. - Chcecie kanapkę? - Lody - powiedziała Aubrey zdecydowanie. - Tluskawkowe. - W takim razie musisz przejść kawałek dalej i powiedzieć Mamie Craw- ford, na co masz ochotę. Wiesz, Ethan, nie tak dawno był tu Seth z Dannym i Wil- lem. Słowo honoru, te dzieciaki rosnąjak chwasty w pełni lata. Wzięli mnóstwo kanapek i wody sodowej. Powiedzieli, e idą popracować na przystani. Ethana ogarnęły lekkie wyrzuty sumienia, e Philip nie tylko pracuje, lecz na dodatek pilnuje trzech chłopców. - Sam te się tam wkrótce wybieram. - Ethan, jeśli nie masz czasu... - zaczęła Grace. - Zawsze mam czas, by zjeść lody w towarzystwie pięknej dziewczyny. - Mówiąc to, podniósł Aubrey i pozwolił jej przytknąć nos do szyby, za którą znaj dowały się pojemniczki z tym, co było do wyboru. Liz przyjęła następne zamówienie, po czym znacząco spojrzała w stronę mę a. Na jej twarzy mo na było wyczytać: „Ethan Quinn i Grace Monroe. Proszę, pro- szę. Co o tym sądzisz?" Wzięli lody i wyszli z nimi na zewnątrz, gdzie od wody wiał ciepły wietrzyk. Oddalili się trochę od tłumu i znaleźli jedną z niewielkich, elaznych ławek, o które swego czasu ojcowie miasta prowadzili całą kampanię. Grace, uzbrojona w całą garść serwetek, posadziła Aubrey na kolanie. - Pamiętam, jak kiedyś przyszedłeś do „Crawford' s". Znałeś imiona wszyst- kich, których zobaczyłeś - powiedziała półgłosem Grace. - Za ladą siedziała Mama Crawford i czytała jakąś powieść. - Grace poczuła, e roztopione lody Aubrey zaczynają kapać jej na udo, poni ej brzegu szortów. Wytarła plamę. - Wylizuj naokoło, kochanie, zanim wszystko się roztopi. - Ty te zawsze jadłaś lody truskawkowe. - Słucham? - Z tego, co pamiętam - powiedział Ethan zaskoczony, e to wspomnienie jest tak ywe - najbardziej lubiłaś lody truskawkowe. I Grape Nehi. 44 45
Grace wiedziała, e nie powinna dać się namówić na wyprawę do miasta, nawet na lody. To oznaczało konieczność dokonania pewnych zmian w jej rozkładzie zajęć, ubranie się w coś bardziej odpowiedniego ni strój nadający się jedynie do pracy w ogrodzie oraz spędzenie w towarzystwie Ethana czasu, podczas którego coraz wyraźniej będzie sobie uświadamiać swoje potrzeby. Ale Aubrey uwielbiała takie małe wyprawy, więc odmowa okazała się zupełnie niemo liwa. Do St. Chris było niewiele ponad milę, lecz ta odległość przenosiła ze spokojnego sąsiedztwa na zatłoczone wybrze e. Sklepy z prezentami i pamiątkami były teraz otwarte przez siedem dni w tygodniu, by w pełni wykorzystać letni sezon turystyczny. Wszędzie przechadzały się pary i całe rodziny obładowane torbami pełnymi pamiątek. Olśniewająco niebieskie niebo odbijało się w powierzchni wody, zachęcając łodzie do wypłynięcia na zatokę. Kilku niedzielnych eglarzy zamocowało liny, pozwalając na oklapnięcie agli. Wyglądało jednak na to, e mimo wszystko doskonale się bawią. Grace czuła w powietrzu sma oną rybę, karmel, kokosową słodycz olejku do opalania i wszędobylski, wilgotny zapach wody. Dorastała na tym nabrze u, obserwując łodzie i pływając nimi. Biegała po pomostach i odwiedzała sklepy. Jeszcze na kolanach matki nauczyła się sortować kraby, a potem powoli nabierała wprawy przy oddzielaniu krabiego mięsa, tego cennego towaru, który później pakowano i rozsyłano po całym świecie. Nie uchylała się od pracy, ale zawsze była wolnym człowiekiem. Jej rodzina yła dostatnio, chocia nie luksusowo. Ojciec nie uznawał rozpieszczania swoich kobiet, mimo to był człowiekiem yczliwym i kochającym... jeśli tylko wszystko szło po jego myśli. Nigdy te nie dał jej odczuć, e zamiast niej wolałby mieć synów, którzy nosiliby jego nazwisko. Koniec końców i tak go zawiodła. Grace poprawiła niesioną na rękach Aubrey i przytuliła ją do siebie. - Ale dzisiaj ruch - skomentowała. - Mam wra enie, e z roku na rok latem jest coraz tłoczniej. - Ethan wzru szył ramionami. Letni tłum był potrzebny, by udało się przetrwać zimę. - Słysza- łem, e Bingham ma zamiar rozbudować restaurację i jeszcze ładniej ją urządzić, by przyciągać do niej ludzi przez okrągły rok. - No có , ściągnął z północy szefa kuchni i udzielił wywiadu „Washington Post Magazine". - Podrzuciła Aubrey na rękach. - „Czaple gniazdo" jest jedyną restauracją w okolicy, w której na stołach le ą lniane obrusy. Jeśli będzie jeszcze bardziej elegancka, na pewno miasteczko na tym skorzysta. Zawsze przy specjal- nych okazjach chodziliśmy tam na kolację. Postawiła Aubrey na ziemi, starając się nie myśleć o tym, e nie widziała wnętrza tej restauracji od ponad trzech lat. Trzymając Aubrey za rękę, pozwoliła, by córeczka pociągnęła ją w kierunku „Crawford's". Było to następne miejsce charakterystyczne dla St. Chris. Do „Crawford's" chodziło się na lody, zimne napoje i przygotowywane na wynos kanapki. Było po- łudnie, a w sklepie panował ogromny nich. Grace zdawała sobie sprawę, e zepsu- łaby wszystko, gdyby wspomniała, e powinni raczej zamówić kanapki, a nie lody. - Witaj, Grace. Cześć, Ethan. Co u ciebie słychać, śliczna Aubrey? - Liz Crawford uśmiechnęła się do nich, z ogromną wprawą nakładając pokrojoną wędlinę na kanapkę. Chodziła do szkoły z Ethanem i przez jakiś czas umawiała się z nim na randki. Były to beztroskie czasy, które oboje wspominali z ogromną przyjemnością. Dziś Liz była dobrze zbudowaną, piegowatą matką dwójki dzieci, oną Craw- forda Juniora, jak określano go w odró nieniu od ojca - Seniora. Chudy jak strach na wróble Junior gwizdnął przez zęby i przesłał im szybkie pozdrowienie. - Spory ruch - powiedział Ethan, odsuwając się, by uniknąć łokcia stojącego przy ladzie klienta. - Nie musisz mi tego mówić. - Liz wzniosła wzrok do nieba, zgrabnie paku jąc kanapkę w biały papier i wręczając ją razem z trzema innymi osobie stojącej po drugiej stronie lady. - Chcecie kanapkę? - Lody - powiedziała Aubrey zdecydowanie. - Tluskawkowe. - W takim razie musisz przejść kawałek dalej i powiedzieć Mamie Craw ford, na co masz ochotę. Wiesz, Ethan, nie tak dawno był tu Seth z Dannym i Wil- lem. Słowo honoru, te dzieciaki rosnąjak chwasty w pełni lata. Wzięli mnóstwo kanapek i wody sodowej. Powiedzieli, e idą popracować na przystani. Ethana ogarnęły lekkie wyrzuty sumienia, e Philip nie tylko pracuje, lecz na dodatek pilnuje trzech chłopców. - Sam te się tam wkrótce wybieram. - Ethan, jeśli nie masz czasu... - zaczęła Grace. - Zawsze mam czas, by zjeść lody w towarzystwie pięknej dziewczyny. - Mówiąc to, podniósł Aubrey i pozwolił jej przytknąć nos do szyby, za którą znaj dowały się pojemniczki z tym, co było do wyboru. Liz przyjęła następne zamówienie, po czym znacząco spojrzała w stronę mę a. Na jej twarzy mo na było wyczytać: „Ethan Quinn i Grace Monroe. Proszę, pro- szę. Co o tym sądzisz?" Wzięli lody i wyszli z nimi na zewnątrz, gdzie od wody wiał ciepły wietrzyk. Oddalili się trochę od tłumu i znaleźli jedną z niewielkich, elaznych ławek, o które swego czasu ojcowie miasta prowadzili całą kampanię. Grace, uzbrojona w całą garść serwetek, posadziła Aubrey na kolanie. - Pamiętam, jak kiedyś przyszedłeś do „Crawford' s". Znałeś imiona wszyst kich, których zobaczyłeś - powiedziała półgłosem Grace. - Za ladą siedziała Mama Crawford i czytała jakąś powieść. - Grace poczuła, e roztopione lody Aubrey zaczynają kapać jej na udo, poni ej brzegu szortów. Wytarła plamę. - Wylizuj naokoło, kochanie, zanim wszystko się roztopi. - Ty te zawsze jadłaś lody truskawkowe. - Słucham? - Z tego, co pamiętam - powiedział Ethan zaskoczony, e to wspomnienie jest tak ywe - najbardziej lubiłaś lody truskawkowe. I Grape Nehi. 44 45
- Problem polega na tym, e oboje jesteście bardzo dumni. - Mo e. Ale bardzo sobie cenię własną dumę. - Wrzuciła serwetki do kosza na śmieci i powiedziała sobie, e pora kończyć. - Muszę wracać do domu, Ethan, Czeka na mnie milion drobnych spraw. Mam kilka godzin czasu, więc najlepiej zrobię, jeśli zabiorę się do roboty. Nie naciskał, chocia zdziwiło go, e ma na to ochotę. Sam nie cierpiał, gdy ktoś zmuszał go do mówienia o własnych sprawach. - Odwiozę cię do domu. - Nie, chciałabym się przejść. Naprawdę lubię przechadzki. Dziękuję za po- moc. - Zdobyła się na uśmiech, który wypadł niemal naturalnie. -1 za lody. Jutro do was wpadnę. Postaraj się dopilnować, eby pranie Setha było w koszu, a nie na podłodze. Po tych słowach odeszła, a jej długie nogi szybko pokonywały odległość. Dopiero gdy była pewna, e jest wystarczająco daleko, zwolniła nieco i potarła dłonią serce, które bolało, chocia nie chciała mu na to pozwolić. W jej yciu istnieli tylko dwaj mę czyźni, których naprawdę kochała. Wy- glądało jednak na to, e aden z nich nie odwzajemniał jej uczuć. Płynąca z radia melodia nie przeszkadzała Ethanowi przy pracy. Prawdę mówiąc, jego muzyczne upodobania był bardzo rozległe, choć nieco eklektyczne - i, tak samo jak wszystko inne, zawdzięczał je Quinnom. Ich dom często wypełniały dźwięki muzyki. Matka całkiem nieźle grała na fortepianie, z równym entuzjazmem wykonując utwory Chopina, jak Scotta Joplina. Nato- miast ojciec miał talent do skrzypiec, a i sam Ethan skłamał się ku temu instru- mentowi. Podobało mu się, e skrzypce zawsze mo na zabrać ze sobą i e potra- fią oddać bardzo ró ne nastroje. Mimo to, gdy skoncentrował się na pracy, po mniej więcej dziesięciu minu- tach przestawał słyszeć muzykę. Wtedy bardziej odpowiadała mu cisza, ale Seth lubił, gdy na przystani grało radio, najchętniej na cały regulator. Dla świętego spokoju Ethan pogodził się z koniecznością słuchania hałaśliwego rock'n'rolla. Systematycznie uszczelniali i wypełniali kadłub łodzi, choć było to cię kie i pracochłonne zadanie. Ethan musiał przyznać, e Seth okazał się przy tym bar- dzo pomocny, stanowiąc dodatkową parę rąk i nóg w chwilach, kiedy było to po- trzebne. Chocia , na Boga, jeśli chodzi o pracę, ten chłopak potrafił narzekać tak samo jak Philip. Ethan pogodził się równie i z tym - inaczej by zwariował. Miał nadzieję, e uda mu się dokończyć wyrównywanie pokładu, zanim Phi- lip przyjedzie na weekend. Ethan planował, e pierwszą warstwę desek uło y na ukos, a następną ju pod odpowiednim kątem. Przy odrobinie szczęścia mo e uda mu się w tym tygodniu wykonać kawał dobrej roboty, a potem będzie mógł zająć się ju kabiną i kokpitem. Seth klął, e przydzielono mu wygładzanie powierzchni papierem ściernym, ale dobrze się przy tym spisywał. Wystarczyło, e Ethan kilka razy zawrócił go i kazał Poprawić jakiś fragment poszycia kadłuba. Nie przeszkadzały mu równie pytania 2a dawane przez chłopca. Pamiętał, e sam, zaczynając tę robotę, miał ich z milion. - Do czego jest ten kawałek? 4 9
- To przegroda kokpitu. - Dlaczego przyciąłeś ją wcześniej? - Poniewa chciałem pozbyć się wszelkiego pyłu przed lakierowaniem i uszczelnianiem. - A do czego jest to całe gówno? Ethan przerwał pracę i spojrzał z miejsca, w którym właśnie się znajdował, w dół, gdzie Seth marszczył brwi nad pryzmą przyciętej tarcicy. - To będą ścianki i elementy wykończeniowe kabiny, poręcz oraz dolny pokład. - Wygląda na to, e ta głupia aglówka będzie się składać z paru milionów kawałków. - To jeszcze nie wszystko. - Dlaczego ten facet po prostu nie kupi sobie gotowego jachtu? - Powinniśmy się z tego cieszyć. - Zasobne portfele klientów, pomyślał Ethan, umo liwią egzystencję firmie o nazwie „Łodzie Quinnów". - Robi tak, poniewa , spodobała mu się łódka, którąju wcześniej dla niego zbudowałem... pragnie te pochwalić się swym wpływowym przyjaciołom, e ma aglówkę, którą ktoś zaprojektował i wykonał ręcznie specjalnie dla niego. Seth zmienił papier ścierny i wrócił do wygładzania. Naprawdę nie miał nic przeciwko pracy. Lubił zapach drewna, lakieru i oleju lnianego. Nie był tylko w stanie zrozumieć pewnych rzeczy. -Nigdy nie skończymy jej składać. - Zaczęliśmy tę robotę niecałe trzy miesiące temu. Większość ludzi, budując drewnianą łódź, poświęca na to rok lub więcej. Sethowi opadła szczęka. -Rok. O Jezu, Ethan. Głośny i całkiem naturalny w tej sytuacji jęk rozbawił Ethana. - Nie przejmuj się, to nie zajmie nam a tyle czasu. Kiedy Cam wróci i będzie mógł poświęcić na to całe dni, wszystko ruszy do przodu. A gdy skończy się rok szkolny, ty równie sporo pomo esz. - Rok szkolny ju się skończył. -Hmm? - Dzisiaj. - Tym razem to na twarzy Setha pojawił się promienny uśmiech. - Wolność. Teraz jest ju po wszystkim. - Dzisiaj? - Ethan przerwał pracę i zmarszczył brwi. - Myślałem, e do wakacji zostało jeszcze kilka dni. -Nie. Ethan doszedł do wniosku, e najwidoczniej w którymś momencie stracił rachubę czasu. A Seth - przynajmniej na razie - nie palił się do tego, by z własnej woli przekazywać jakiekolwiek informacje. - Dostałeś świadectwo? - Tak, przeszedłem. - Pozwól mi zobaczyć, w jakim stylu. - Ethan odło ył narzędzia i wytarł dłonie w d insy. - Gdzie je masz? Seth wzruszył ramionami i nie przerywał wygładzania. - Jest w moim plecaku. Nie ma czego oglądać. - Pozwól mi je zobaczyć - powtórzył Ethan. Seth zaczął odstawiać charakterystyczne dla siebie przedstawienie, tak przy- najmniej traktował to Ethan. Chłopiec wywracał oczami i wzruszał ramionami, co chwila dodając do tego długie, cierpiętnicze westchnienie. Jednak nie zakoń- czył tego przekleństwem, chocia zawsze miał do tego skłonności. W końcu pod- szedł do kąta, w którym rzucił swój plecak, i przetrząsnął go. Ethan wychylił się za lewą burtę, by wziąć z wyciągniętej ręki Setha niewiel- ki kawałek papieru. Widząc buntowniczy wyraz twarzy chłopca, spodziewał się raczej dość ponurych wiadomości. Poczuł gwałtowny i bolesny ucisk ołądka. Konieczny w takim przypadku wykład, pomyślał Ethan, w głębi duszy cię ko wzdychając, nie będzie miły dla adnego z nich. Uwa nie przyjrzał się wydrukowanej na komputerze kartce papieru, po czym odsunął do tyłu czapeczkę, eby podrapać się po głowie. - Same s z ó s t k i ? Seth ponownie wzruszył ramionami i wsunął ręce do kieszeni. - Tak, no i co z tego? - Nigdy w yciu nie widziałem świadectwa z samymi szóstkami. Nawet Phi lip zawsze miewał kilka piątek, a gdzieniegdzie zdarzała mu się i czwórka. Za enowany i przera ony, e lada chwila zyska sobie miano „Mądrali" lub kogoś równie beznadziejnego, Seth szybko uniósł się honorem. - To nic takiego. - Wyciągnął rękę po świadectwo, ale Ethan potrząsnął głową, - Do diabła, nie masz racji. - Zauwa ył jednak naburmuszoną minę Setha i doszedł do wniosku, e chyba go rozumie. Zawsze trudno być innym ni reszta paczki. - Masz głowę nie od parady i powinieneś być z tego dumny. - Tak mi jakoś samo wychodzi. Ale to nie to samo, co umiejętność sterowa nia łodzią czy inne takie rzeczy. - Jeśli masz tęgi umysł i potrafisz go u yć, poradzisz sobie ze wszystkim. Ethan starannie zło ył karteczkę i wsunął ją do kieszeni. Niech to diabli, koniecznie trzeba pokazać to innym. -Wydaje mi się, e powinniśmy wybrać się najakąśpizzę albo coś w rym stylu. Seth ze zdumienia wytrzeszczył oczy. - Przecie zabrałeś na kolację te beznadziejne kanapki. - W tej sytuacji to za mało. Po raz pierwszy któryś z Quinnów dostaje same szóstki, dlatego nale ałoby uczcić to przynajmniej pizzą. - Zauwa ył, e Seth otworzył usta, lecz po chwili je zamknął, a w jego oczach, nim spuścił wzrok, pojawiła się radość. - Jasne, byłoby odlotowo. - Mo esz zaczekać jeszcze godzinę? - Nie ma sprawy. Seth chwycił papier ścierny i zaczął pracować jak szalony. Robił to jednak na oślep, bo oczy zasnuwała mu mgła, a serce stało w gardle. Działo się tak za ka dym razem, gdy ktoś traktował go jak jednego z Quinnów. Wiedział, e wcią nazywa się DeLauter. W końcu tak właśnie podpisywał się na ka dym głupim 50 51
świstku w szkole, prawda? Ale gdy zdał sobie sprawę, e Ethan traktuje go jak Quinna, w jego sercu jaśniej zabłysnął maleńki promyk nadziei, który kilka miesięcy temu wzniecił Ray. Zostanie, będzie jednym z nich. Ju nigdy nie wróci do piekła. W tym momencie przestał nawet ałować, e tego dnia został wezwany do biura pani Moorefield. Podejrzewał, e wicedyrektorka postanowiła trochę go podręczyć na godzinę przed odzyskaniem wolności. To sprawiło, e, jak zwykle, poczuł niemiły ucisk w ołądku. Ona jednak kazała mu usiąść i powiedziała, e jest dumna z jego postępów w nauce. Rany, co za wstyd. W porządku, mo e rzeczywiście w ciągu ostatnich kilku miesięcy nie zdzielił nikogo po głowie. Na dodatek wykonywał te idiotyczne zadania, które co- dziennie mu przydzielano, ale tylko dlatego, e bez przerwy ktoś go zadręczał z tego powodu. Najgorszym zrzędą był Philip. Zupełnie jakby facet był gliniarzem przydzielonym do pilnowania jego zadań lub kimś w tym stylu, pomyślał Seth. No i rzeczywiście, od czasu do czasu, tak dla draki, podnosił w klasie rękę. Doszedł jednak do wniosku, e to wezwanie do pani Moorefield było... potwornym kretyństwem. Właściwie wolałby, eby zawiesiła go w prawach ucznia. Ale jeśli kilka głupich szóstek jest w stanie uszczęśliwić kogoś takiego jak Ethan, to nie ma sprawy. Zdaniem Setha Ethan był absolutnie fantastyczny. Przez cały dzień pracował na świe ym powietrzu, a na rękach miał mnóstwo blizn i zrogowaceń. Seth wyobra ał sobie, e w ręce Ethana mo na by wbijać gwoździe, a on nawet by nie poczuł. Był właścicielem dwóch łodzi, które sam zbudował, i wiedział wszystko o zatoce oraz o eglarstwie. Na dodatek wcale nie robił z tego wielkiej sprawy. Kilka miesięcy temu Seth oglądał w telewizji western W samo południe, chocią był to jeden z tych beznadziejnych czamo-białych filmów, gdzie nie ma krwi ani nic nie wybucha. Seth pomyślał wówczas, e Ethan bardzo przypomina mu Gary'ego Coopera. Tak mało mówi, e jeśli ju się odezwie, trudno go nie słuchać. Poza tym bez zbędnych demonstracji robi to, co nale y. Gdyby zaszła taka potrzeba, Ethan poradałby sobie równie z łobuzami. Seth przez chwilę się nad tym zastanawiał i w końcu doszedł do wniosku, e taki właśnie jest bohater. Jest to po prostu ktoś, kto robi to, co nale y. Ethan byłby zaskoczony i potwornie za enowany, gdyby potrafił odczytać myśli Setha. Ale chłopiec był mistrzem w zachowywaniu ich tylko dla siebie. W tym względzie bardzo przypominał Ethana - zupełnie jakby był jego bliźniakiem. Ethan, co prawda, wziął pod uwagę, e „Village Pizza" znajduje się zaledwie o przecznicę od „Snidley's Pub", gdzie lada chwila Grace zacznie swoją zmianę, ale nie wspomniał o tym ani słowem. I tak nie mogę wziąć chłopca do baru, pomyślał, kierując się w stronę świateł i gwaru dobiegającego z miejscowej restauracji. Seth na pewno by głośno narze- kał, gdyby Ethan zostawił go na kilka minut w samochodzie, a sam wstąpił do środka. Prawdopodobnie Grace równie by się to nie podobało; mogłaby dojść do wniosku, e Ethan ją sprawdza. Lepiej dać temu święty spokój i skoncentrować się na innych sprawach. Wsunął ręce do kieszeni i przyjrzał się jadłospisowi wywieszonemu obok lady. - Z czym ma być ta pizza? - Mo esz zapomnieć o grzybach. Są okropne. - Zgadzam się z tobą - mruknął pod nosem Ethan. - Pepperoni i ostra kiełbasa - powiedział Seth z kpiącym uśmiechem, ale zepsuł wszystko, o mało nie wyskakując z trampek. - Jeśli zdołasz sobie z tym poradzić. - Jeśli ty dasz radę, ja te temu podołam. Cześć, Justin - powiedział, pozdra wiając uśmiechem stojącego za ladą chłopca. - Weźmiemy du ą pizzę z peppero ni i ostrą kiełbasą a, do tego dwie największe pepsi. - Proszę bardzo. Na miejscu czy na wynos? Ethan zerknął na kilkanaście stolików i wydzielonych przegród. Zauwa ył, e nie jest jedynym człowiekiem, który postanowił uczcić zakończenie roku szkol- nego wyprawą do pizzerii. - Idź i zajmij ostatnią przegrodę, Seth. Weźmiemy ją tam, Justin. - W takim razie siadajcie. Podam wam picie. Seth rzucił plecak na ławkę i zaczął wystukiwać na stole rytm rozlegającej się z szafy grającej melodii „Hootie And Blowfish". - Chciałbym w coś zagrać - powiedział. Kiedy Ethan sięgnął do portfela, Seth potrząsnął głową. - Mam pieniądze. - Dzisiaj ja stawiam - stwierdził spokojnie Ethan i wyjął kilka banknotów. - To twoje przyjęcie. Rozmień sobie. - Świetnie. - Seth zabrał banknoty i pobiegł wymienić je na ćwierćdolarówki. Kiedy Ethan zajął miejsce przy stoliku, zaczai się zastanawiać, dlaczego tyle osób uwa a, e siedzenie przez kilka godzin w hałaśliwym pomieszczeniu jest wspa- niałą rozrywką. Mnóstwo dzieciaków próbowało grać na trzech stojących pod ścia- ną automatach. Z szafy grającej dobiegało dla odmiany zawodzenie Clinta Blacka. Szkrab w następnej przegrodzie miał atak złości, a nastolatki przy sąsiednim stoliku śmiały się tak głośno, e nawet z uszu Simona popłynęłaby krew. Co to za głupi sposób spędzania ładnego, letniego wieczoru. Potem Ethan zauwa ył Liz Crawford wraz z Juniorem i ich dwiema córecz- kami. Siedzieli w przegrodzie z tyłu sali. Jedna z dziewczynek - to musi być Sta- cy, pomyślał Ethan - coś szybko opowiadała, ywo gestykulując, podczas gdy reszta rodziny pokładała się ze śmiechu. Stanowią jedność, pomyślał, swoistą wysepkę w morzu migających świateł i hałasu. Doszedł do wniosku, e tym właśnie powinna być rodzina - wyspą. Wie- dząc, e mo na na nią uciec, yje się zupełnie inaczej. To nagłe uczucie zazdrości zdziwiło go, sprawiło, e poruszył się niespokoj- nie na twardym siedzeniu i ponuro przyjrzał się pomieszczeniu. Wiele lat temu podjął decyzję dotyczącą rodziny i nie miał zamiaru zwracać uwagi na nagły przy- Pływ tęsknoty. - Cześć, Ethan. Wyglądasz bardzo groźnie. Na stoliku przed nim pojawiły się napoje, a Ethan uniósł wzrok i napotkał zalotne spojrzenie Lindy Brewster.
Bez wątpienia była niezłą sztuką. Obcisłe czarne d insy i czarny podkoszulek i z głębokim, okrągłym dekoltem doskonale uwydatniały jej kobiecą figurę, zupełnie jak warstwa świe ej farby na klasycznym chevrolecie. Po sfinalizowaniu rozwodu - wydarzenie to miało miejsce tydzień temu, w poniedziałek - zrobiła sobie mani- kiur i zmieniła ftyzurę. Pomalowanymi na koralowo paznokciami przeczesała świe- o przystrzy one włosy z jasnymi pasemkami i uśmiechnęła się do Ethana. Ju od jakiegoś czasu miała go na oku - dokładnie od ponad roku, od chwili, kiedy odeszła od tego beznadziejnego Toma Brewstera. Kobieta musi patrzeć w przyszłość. Doszła do wniosku, e Ethan Quinn mo e być dobry w łó ku. Jeśli chodzi o te rzeczy, miała doskonałe wyczucie. Była pewna, e jego du e dłonie są niezwykle silne. Ale tak e czułe i subtelne. O, tak. Poza tym podobał jej się. Miał męską, ogorzałą twarz. A ten jego spokojny, seksowny uśmiech -jeśli ju uda się go zmusić do uśmiechu - sprawiał, e miała ochotę oblizać wargi w oczekiwaniu. Otaczał go taki dziwny spokój. Linda wiedziała, co mówi się o cichej wo- dzie. Bardzo chciała sprawdzić, jak to wygląda w przypadku Ethana Quinna. Ethan doskonale zdawał sobie sprawę, dokąd zawędrował jej wzrok, dlatego z pełnym rozmysłem spojrzał gdzie indziej. Marzył o ucieczce. Kobiety w rodza-ju Lindy przera ały go. - Witaj, Lindo. Nie wiedziałem, e tu pracujesz. Inaczej unikałby „Village Pizza" jak ognia. - Od kilku tygodni pomagam ojcu. Była całkowicie spłukana, a ojciec - właściciel „Village Pizza" - powiedział jej, e, do jasnej cholery, nie zgodzi się, by wyciągała pieniądze od niego lub matki, za to mo e ruszyć tyłek i zabrać się do pracy. - Nie widziałam cię tu od jakiegoś czasu. -Kręciłem się w pobli u. Chciał, eby odeszła. Jej perfumy doprowadzały go do szału. - Słyszałam, e razem z braćmi wynająłeś starą szopę i budujecie w niej ło- dzie. Miałam zamiar wybrać się tam i zobaczyć. - Nie ma w niej nic do oglądania. Gdzie, do diabła, podziewa się Seth w chwili, kiedy jest potrzebny, zastana-wiał się Ethan. Na jak długo mo e mu wystarczyć tych ćwierćdolarówek? -I tak chciałabym to zobaczyć. - Przesunęła długimi szykownymi paznok- ciami po jego ramieniu, poczuła twarde mięśnie i mruknęła jak kotka. - Mogła- bym wyrwać się stąd na chwilę. Mo e zabrałbyś mnie tam i pokazał, co jest co? Na chwilę go zamroczyło. Có , był tylko człowiekiem. A Linda oblizała ję- zykiem górną wargę w sposób, który przykuwa męski wzrok i łaskocze gruczoły. Wcale nie był nią zainteresowany, nawet w najmniejszym stopniu, ale sporo cza- su upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni miał w łó ku kobietę. Na dodatek przeczuwał, e Linda spisywałaby się tam jak mistrzyni. - Miałem najwy szy wynik. - Seth wpadł zarumieniony z powodu odniesio- nego zwycięstwa i złapał swoją pepsi. Z głośnym siorbaniem upił odrobinę. - O rany, co z tą pizzą? Umieram z głodu. Ethan poczuł, e krew z powrotem zaczyna krą yć mu w yłach i niemal wes- tchnął z ulgą. - Będzie za chwilę. - Tak. - Pomimo wściekłości, e ktoś im przerwał, Linda uśmiechnęła się promiennie do Setna. - A to musi być wasz nowy nabytek. Jak masz na imię, k uchanie? Nie mogę sobie przypomnieć. - Seth. - Błyskawicznie zmierzył ją od stóp do głów. Latawica, pomyślał. W swoim krótkim yciu widział mnóstwo tego typu kobiet. - A ty kim jesteś? - Mam na imię Linda. Od dawna przyjaźnię się z Ethanem. Mój ojciec jest właścicielem tego lokalu. - Fantastycznie, mo e w takim razie powiedziałabyś mu, eby zwiększył ogień pod tą pizzą, zanim umrę tu ze starości. - Seth. - To słowo w połączeniu ze spokojnym spojrzeniem Ethana wystar czyło, by chłopiec się zamknął. - Twój ojciec wcią robi najlepsze pizze na wy brze u - pochwalił Ethan z uśmiechem. - Nie zapomnij mu o tym powiedzieć. - Zrobię to. Zadzwoń do mnie, Eman. - Machnęła lewą ręką. - Teraz jestem wolną kobietą. - Odeszła, kołysząc pośladkami jak dobrze naoliwiony metronom. - Śmierdzi jak to stoisko, w którym sprzedają rozmaite babskie pachnidła w centrum towarowym. - Seth zmarszczył nos. Nie polubił jej, poniewa dostrzegł w jej oczach odbicie własnej matki. - Ona chce tylko dostać się do twoich gaci. - Zamknij się, Seth. - To prawda - powiedział Seth wzruszając ramionami, jednak na szczęście nie kontynuował ju tego tematu, gdy Linda wróciła, dźwigając pizzę. - Smacznego - powiedziała, pochylając się nad stolikiem trochę bardziej ni było to konieczne. Zrobiła to na wypadek, gdyby Eman za pierwszym razem nie zobaczył wszystkiego. Seth wziął kawałek i ugryzł go, wiedząc, e za chwilę zacznie go palić pod- niebienie. Nadmiar przypraw sprawił, e wcale nie było to najmilsze uczucie. - Grace robi doskonałą pizzę - powiedział. - Jest nawet lepsza od tej. Ethan mruknął coś. Trudno mu było myśleć o Grace po miłej - aczkolwiek mimowolnej - fantazji dotyczącej Lindy Brewster. - Mówię ci, powinniśmy namówić ją, by zrobiła nam pizzę w któryś dzień, kiedy przyjdzie posprzątać i w ogóle. Będzie jutro, prawda? - Tak. - Ethan ugryzł pizzę, ze złością jednak stwierdził, e nagle stracił apetyt. - Wydaje mi się, e tak. - Mo e zrobi nam przed wyjściem. - Przecie dzisiaj masz pizzę. - No to co? - Seth pochłonął pierwszą porcję z prędkością i precyzją godną szakala. - Tym sposobem mógłbyś je porównać. Grace powinna otworzyć restau rację albo coś w tym stylu. Dzięki temu nie musiałaby pracować w tylu ró nych miejscach. Ona bez przerwy pracuje. Chce kupić dom. - Naprawdę? - Tak. - Sem polizał brzeg dłoni, w miejscu gdzie spłynął sos. - Malulki, ale musi mieć podwórko, eby Aubrey mogła po nim biegać, bawić się z psem i w ogóle.