ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wpatrzona w podwozie sportowego MG, dokręcała śruby.
- Nawet sobie nie wyobra asz, Kirk, jaka ci jestem wdzięczna, e mi po yczyłeś
kombinezon - oznajmiła z lekką nutą ironii.
- Drobiazg, w końcu po to są bracia, prawda?
Choć le ąc pod samochodem miała widok jedynie na brudne tenisówki i postrzępione
d insy, Foxy wiedziała, e Kirk uśmiecha się szeroko.
- Jak to dobrze, e nie masz adnych bezsensownych uprzedzeń. Inni bracia mogliby
się uprzeć, e sami naprawią skrzynię biegów.
- Och, nie jestem męskim szowinistą. - Tenisówki odeszły parę kroków, potem rozległ
się brzęk odkładanych na miejsce narzędzi. - Gdybyś nie uparła się zostać fotografem,
przyjąłbym cię do zespołu serwisowego.
- Wiesz, tak się dziwnie składa, e wolę zapach wywoływacza od zapachu oleju
silnikowego.
- Przetarła ręką policzek. - Gdyby nie zlecono mi wykonania zdjęć do ksią ki Pam
Anderson, nie byłabym teraz cała utytłana smarem.
Słysząc serdeczny śmiech Kirka, uświadomiła sobie, jak bardzo stęskniła się za
bratem. W ciągu tych dwóch lat, odkąd widzieli się po raz ostatni, nic się nie zmienił. Twarz
wcią miał ogorzałą, poznaczoną bruzdami, włosy - podobnie jak ona - gęste i kręcone, tyle
e jego były w odcieniu ciemnego złota, a jej ognistej rdzy. No i wąsy. Miała sześć lat, a on
szesnaście, kiedy się pojawiły. Od tej pory ani razu ich nie zgolił.
Uwielbiała brata. Jako dziecko patrzyła w niego jak w obrazek. Był jej idolem;
pozwalał za sobą wszędzie łazić i nigdy się na nią nie złościł. To on nadał jej przezwisko
Foxy, które dziesięcioletnia Cynthia Fox przyjęła z radością. Gdy wyjechał z domu, eby
zawodowo ścigać się na torach wyścigowych, z niecierpliwością czekała na jego krótkie
wizyty i listy. Miał dwadzieścia trzy lata - ona trzynaście - kiedy wygrał swój pierwszy wa ny
wyścig.
Był to dla niej trudny rok: z dziecka przeobra ała się w dziewczynę. Któregoś
wieczoru wracała z rodzicami z miasta. Słuchając muzyki Gershwina, którego jako
trzynastolatka nie potrafiła docenić, le ała wyciągnięta na tylnym siedzeniu i patrzyła na
uderzający w szybę śnieg. W końcu zamknęła oczy i zaczęła nucić pod nosem jakąś
popularną piosenkę. Chciała ju być w domu, by zadzwonić do przyjaciółki i porozmawiać na
ulubiony temat: chłopców.
Nagle, bez adnego ostrze enia, samochód wpadł w poślizg. Zaczął się obracać, koła
straciły przyczepność. Foxy zobaczyła wirującą za oknem biel, usłyszała, jak ojciec przeklina,
usiłując zapanować nad kierownicą. Zanim zdą yła się wystraszyć, samochód wpadł z
hukiem na słup telefoniczny. Poczuła ostry ból, potem straszliwy ziąb, a potem ju nie czuła
nic.
Obudziwszy się z trwającej dwa dni śpiączki, zobaczyła twarz Kirka. Ucieszyła się, po
chwili jednak przypomniała sobie wypadek. Nie musiała o nic pytać; wszystko - znu enie,
rozpacz, akceptację - wyczytała z oczu brata. Potrząsnęła głową, sprzeciwiając się prawdzie,
której jeszcze jej nie wyjawił.
- Mamy siebie, Foxy. - Pochylił się, delikatnie przytulając twarz do jej policzka. -
Zaopiekuję się tobą.
I dotrzymał słowa, lecz zrobił to po swojemu. Przez kolejne cztery lata Foxy jeździła
tam, gdzie odbywały się wyścigi. Naukę pobierała od prywatnych korepetytorów. W owym
czasie poznała nie tylko historię Stanów Zjednoczonych czy algebrę; nauczyła się równie
rozbierać na części i składać z powrotem silniki. Dorastała w świecie mę czyzn, w którym
królował zapach benzyny i ryk samochodów.
Kirk miał w yciu jedną wielką pasję: wyścigi. Do tego stopnia go pochłaniały, e
czasem zapominał o istnieniu siostry. Nie przeszkadzało jej to. Drobne niedoskonałości
sprawiały, e jeszcze bardziej go kochała. yła bez adnych nakazów i zakazów, lecz zawsze
czuła się bezpieczna.
Potem wyjechała na studia. Mieszkała w eńskim akademiku, zdobywała wiedzę i
doświadczenie. Poznawała zarówno świat, jak i samą siebie. Szybko przekonała się, e nie
pasuje do ró nych klubów ani korporacji; za bardzo ceniła wolność i swobodę, do której
przywykła w dzieciństwie, aby yć według narzuconych z góry reguł. Na randki te się nie
umawiała; koledzy z uczelni wydawali się jej strasznie niedojrzali.
Zaczynała studia jako chuda, niezdarna dziewczyna; kończyła jako młoda kobieta
obdarzona wdziękiem, własnym stylem oraz zamiłowaniem do fotografii. Przez kolejne dwa
lata szkoliła swoje umiejętności. Obecne zlecenie przyjęła z ogromną radością: stanowiło
wyzwanie, a jednocześnie pozwalało jej spędzić jakiś czas z bratem.
- Pewnie mi nie uwierzysz, ale od ponad dwóch lat nie le ałam pod samochodem -
powiedziała, przykręcając ostatnią śrubę.
- A co robisz, jak coś się zepsuje? - spytał Kirk, rzucając okiem na silnik.
- Oddaję wóz do warsztatu.
- Nie artuj! Jesteś fachowcem. - Przykucnął i ze zgorszoną miną popatrzył siostrze w
twarz.
- Kara za takie przestępstwo wynosi co najmniej dwadzieścia lat.
- Nie mam czasu. - Foxy westchnęła cię ko.
- Ale - dodała szybko, chcąc uzyskać przebaczenie - w zeszłym miesiącu sprawdziłam
wszystkie styki, świece, filtry i tym podobne.
Kirk delikatnie opuścił maskę, po czym przetarł ją czystą ściereczką.
- Mało jest takich aut jak to. Ja bym nie pozwalał byłe komu się nim zajmować.
- Trudno, ebym za ka dym razem podrzucała je Charliemu. Poza tym... - Urwała,
słysząc, jak ktoś podje d a pod gara .
- Hej, biznesmenie, co cię tu sprowadza? - spytał ze śmiechem Kirk.
- Sprawdzam, jak się miewa moja inwestycja.
Lance Matthews. Foxy natychmiast rozpoznała jego głos. Odruchowo zacisnęła ręce w
pięści. Ze swojego punktu obserwacyjnego widziała, e Lance równie ma na sobie d insy,
wprawdzie nie poplamione smarem, ale te postrzępione. Spokojnie, nie denerwuj się,
powtarzała w myślach.
Przecie nie mo na się na kogoś gniewać przez sześć lat. Mo e facet się zmienił? Nie
bardzo jednak w to wierzyła.
- Nie dałem rady dotrzeć na poranny trening. Jak się auto spisało?
Świetnie. - Rozległ się dźwięk otwieranej puszki z piwem. - Charlie chce je jeszcze
raz obejrzeć, ale ju nic nie mo na poprawić.
Wiedziała, e brat zapomniał o jej obecności; myślał tylko o samochodzie i
zbli ającym się wyścigu. Po chwili poczuła znajomy zapach cygara. Wierzchem dłoni potarła
nos, jakby usiłowała wyłączyć receptory węchowe.
- Nowe autko? - spytał Lance, podchodząc do MG. - Wygląda identycznie jak to, które
kupiłeś siostrze. Swoją drogą, co u niej? Wcią się bawi aparatami?
Rozzłoszczona, wyturlała się spod samochodu. Na twarzy Lance'a odmalowało się
zdumienie.
- Nic dziwnego, e wygląda identycznie - oznajmiła chłodno i usiadła. - A aparatami
się nie bawię. Robię nimi zdjęcia. To moje narzędzia pracy.
Włosy miała uczesane w koński ogon, twarz brudną od smaru. Ubrana w luźny
kombinezon, który skrywał jej kształty, ściskała w ręce narzędzie. Mimo e nie posiadała się
z oburzenia, nie mogła oderwać od Lance'a oczu. Nie był przystojny w tradycyjnym tego
słowa znaczeniu. Czarne falujące włosy opadały mu na kołnierz. Oczy raz miał stalowoszare,
kiedy indziej prawie czarne, zale nie od humoru. Regularne, niemal klasyczne rysy psuła
biała szrama nad lewą brwią. Był wy szy od Kirka i nieco chudszy. Przed laty nale ał do
najlepszych kierowców wyścigowych na świecie. Znawcy twierdzili, e miał ręce chirurga,
instynkt wilka, odwagę diabła. W wieku trzydziestu lat zdobył tytuł mistrza świata i wycofał
się z wyścigów. Z rzadkich listów brata Foxy wiedziała, e od trzech lat Lance sponsoruje
innych kierowców.
- No proszę, mała Foxy we własnej osobie.
- Wykrzywił w uśmiechu wargi. - Nic a nic się nie zmieniłaś.
- Ty te nie - warknęła, zła, e podczas pierwszego od sześciu lat spotkania z
Lance'em ma na sobie brudny kombinezon. - Wielka szkoda.
- Widzę, e język ci się nie stępił. - Najwyraźniej bawiło go, e wcią zachowuje się
jak niegrzeczny urwis. - Tęskniłaś za mną?
- Ani trochę. - Z butną miną podała bratu narzędzie.
- Dalej nie czuje respektu przed starszymi - stwierdził Lance, nie spuszczając z niej
wzroku.
- Pocałowałbym cię na powitanie, ale nie przepadam za olejem silnikowym.
Swoim zwyczajem dra nił się z nią. Foxy instynktownie uniosła brodę.
- Na szczęście dla nas obojga, Kirk ma nieograniczone zapasy ró nych smarów.
- No, siostrzyczko, wyskakuj z kombinezonu, bo inaczej wcielę cię do zespołu -
ostrzegł Kirk.
- Co najmniej do końca sezonu.
- Zamierzasz towarzyszyć nam do końca sezonu, Foxy? - zdziwił się Lance. - Długie
wakacje...
- Mylisz się. - Wytarła ręce o nogawki. - Przyjechałam tu jako fotograf, nie jako widz.
- Foxy współpracuje z tą dziennikarką Pam Anderson - wyjaśnił Kirk, podnosząc do
ust puszkę z piwem. - Nie mówiłem ci?
- Wspominałeś o dziennikarce - odparł Lance. Zmru ywszy oczy, przyglądał się Foxy,
jakby chciał dojrzeć, co się kryje pod warstwą smaru.
- Czyli co, znów jedziesz w trasę? Wstrzymała na moment oddech. Tak jak i dawniej,
od Lance'a biła zwierzęca zmysłowość; nic się nie zmieniło.
- Owszem. Jaka szkoda, e ciebie z nami nie będzie.
- Mylisz się, złotko. - Oczy lśniły mu wesoło.
- Kirk ściga się moim samochodem. Zamierzam mu kibicować. - Zerknął na
przyjaciela. - Pewnie spotkam Pam Anderson na przyjęciu, które wieczorem wydajesz,
prawda? A ty, Foxy, nie myj twarzy. - Ruszył do drzwi. - Boję się, e mógłbym cię nie
rozpoznać. Aha, i zarezerwuj dla mnie przynajmniej jeden taniec.
- Wypchaj się! - zawołała, po czym pokręciła głową, zła na siebie za swoje dziecinne
zachowanie. - Twój gust, jeśli chodzi o dobór przyjaciół, nie przestaje mnie zadziwiać - rzekła
do brata.
Na wieczór wybrała suknię z krótkim akiecikiem z cieniutkiego krepdeszynu w
kolorze przydymionej zieleni i lawendy, bez rękawów, opiętą u góry, rozkloszowaną u dołu.
Ponętnie i romantycznie, pomyślała z satysfakcją, przyglądając się sobie w lustrze.
Do uszu wpięła małe złote kolczyki, po czym jeszcze raz zmierzyła się krytycznym
wzrokiem. Ale się Lance Matthews zdziwi! Zobaczy, e Cynthia Fox nie jest ju podlotkiem.
Lśniące rude loki opadały jej na ramiona i plecy. Twarzy o wysokich kościach
policzkowych nie zdobiły adne czarne smugi. Foxy cofnęła się krok od lustra. Oczy miała
migdałowe w kształcie, o zielonkawo - szarawej barwie, nos prosty, wargi pełne. Stanowiła
zlepek kontrastów. Było w niej coś z płochej sarny i dzikiej tygrysicy. Szczupła sylwetka i
delikatna cera sprawiały, e wydawała się krucha, a płomienne włosy i nieulękłe spojrzenie
świadczyły o du ym temperamencie.
Wkładała buty, kiedy rozległo się pukanie.
- Foxy, mogę wejść? - Dziennikarka wsunęła głowę do pokoju, po czym pchnęła
szerzej drzwi. - Wyglądasz rewelacyjnie.
- Ty te .
Jasnoniebieski szyfon idealnie pasował do nieco lalkowatej urody Pam. Przyglądając
się jej, Foxy zastanawiała się, skąd ta drobna kobieta czerpie siłę, aby uprawiać tak trudny i
wyczerpujący zawód. Mimo cichego głosiku i wyglądu niewiniątka przeprowadzała
błyskotliwe wywiady nawet z ludźmi, którzy wywiadów nie lubią udzielać. Poznały się pół
roku temu i chocia Pam była starsza o pięć lat, w Foxy z miejsca obudziły się instynkty
opiekuńcze.
- Jak miło rozpocząć pracę od przyjęcia, prawda? - Usiadłszy na łó ku, Pam
obserwowała, jak Foxy czesze włosy. - Twój brat ma piękny dom. A mój pokój... hm, to
marzenie.
- Oboje mieszkaliśmy tu jako dzieci. - Foxy przysunęła do nosa flakonik perfum. -
Kirk postanowił zatrzymać dom z powodu jego bliskości z Indianapolis. Gdyby mógł,
najchętniej zamieszkałby na torze wyścigowym - dodała ze śmiechem.
- Jest czarującym człowiekiem. - Pam poprawiła ręką swoją krótką fryzurę.
- O tak... - Zbli ywszy twarz do lustra, Foxy pociągnęła szminką usta. - Jest czarujący,
dopóki nie zaczyna myśleć o zawodach. Wtedy zamyka się w sobie, staje się nieobecny.
Pam... - Napotkała w lustrze spojrzenie dziennikarki. - Poniewa będziemy mu towarzyszyć
przez cały sezon, powinnaś wiedzieć, e Kirk... - westchnęła - niekiedy bywa oschły,
nerwowy i nieuprzejmy. Uwielbia wyścigi, rywalizację. Czasem zapomina, e w
przeciwieństwie do samochodów ludzie to ywe czujące istoty.
- Bardzo go kochasz. - Było to stwierdzenie, a nie pytanie. Właśnie niezwykłej
przenikliwości i spostrzegawczości Pam zawdzięczała sukces zawodowy.
- Ponad ycie. - Odwróciwszy się, Foxy popatrzyła przyjaciółce w oczy. - Zwłaszcza
odkąd zostaliśmy sami. Kirk naprawdę nie musiał się mną opiekować. Uświadomiłam to
sobie w pełni dopiero wtedy, kiedy wyjechałam na studia. Mógł mnie umieścić w rodzinie
zastępczej; nikt by mu nie miał tego za złe. Niektórzy wręcz krytykowali go za to, e tak nie
postąpił. Ale ja... mo e kiedyś zdołam mu się odpłacić za wszystko, co dla mnie zrobił. -
Ruszyła do drzwi. - Zejdę sprawdzić, czy pracownicy firmy cateringowej niczego nie po-
trzebują.
- Pójdę z tobą. - Pam wstała z łó ka. - Słuchaj, a co masz przeciwko temu Lance'owi?
Z moich informacji wynika, e facet kiedyś odnosił du e sukcesy jako kierowca, a obecnie
szefuje Matthews Corporation, firmie projektującej wozy wyścigowe. Jest właścicielem i
projektantem kilku bolidów biorących udział w mistrzostwach Formuły 1, między innymi
tego, który będzie prowadził twój brat. - Zmarszczyła z namysłem czoło, usiłując sobie
przypomnieć więcej faktów z ycia Lance'a. - Pochodzi z bardzo starej i bardzo zamo nej
rodziny mieszkającej w Bostonie albo New Haven, która dorobiła się majątku na... hm, chyba
na przewozach morskich. A mo e na handlu?
- Owszem. Są zamo ni, mieszkają w Bostonie i dorobili się na handlu - oznajmiła
Foxy, kiedy schodziły na dół. - Błagam, nie chcę rozmawiać o Lansie.
- Czy bym słyszała nutkę wrogości w twoim głosie?
- Nutkę? Raczej cały akord!
W jadalni na przykrytych niebieskimi obrusami stołach stały drewniane talerze i
miski. Środek głównego stołu zdobił gliniany wazon pełen gałązek derenia i onkili. W
drewnianych świecznikach paliły się ółte pękate świece.
- Ładnie to wszystko wygląda - powiedziała Foxy, kiwając z uznaniem głową. Z
trudem powstrzymała się, aby nie poczęstować się paroma ziarnkami kawioru.
Z kuchni wyłonił się właściciel firmy cateringowej, niski, łysiejący mę czyzna, który
resztkę włosów na skroniach i z tyłu głowy miał ufarbowaną na kruczoczarny kolor. Wsunął
się pomiędzy Foxy a miskę z kawiorem, jakby własnym ciałem zamierzał bronić do niej
dostępu.
- Zeszły panie za wcześnie. Goście zjawią się najwcześniej za kwadrans.
- Jestem Cynthia Fox, siostra pana Kirka. - Foxy uśmiechnęła się przyjaźnie. -
Pomyślałam, e mo e mogłabym w czymś pomóc.
- Pomóc? Broń Bo e! - Mę czyzna wykonał taki ruch ręką, jakby chciał odpędzić
Foxy od stołu; jakby była muchą, która usiłuje przysiąść na pasztecie. - Proszę niczego nie
dotykać. Wszystko jest zharmonizowane.
- Pięknie zharmonizowane - przyznała Pam, ściskając przyjaciółkę za łokieć. - Chodź,
kochanie, nalejemy sobie drinka i poczekamy na gości w salonie.
- Co za bufon! - mruknęła Foxy, opuszczając jadalnię. Na widok barku roześmiała się
wesoło.
- O rany! Pułk wojska nie wypiłby tego przez rok!
- Spojrzała na Pam, która usiadła w fotelu. - Chętnie bym ci coś zaproponowała, ale
potrafię przyrządzać jedynie d in z tonikiem, który Kirk pija.
- Mo esz mi nalać kieliszek wytrawnej sherry, jeśli takową znajdziesz. A ty czego się
napijesz?
- Niczego. - Zaczęła szukać butelki z sherry.
- Po wypiciu staję się przesadnie szczera, zapominam o dyplomacji. Znasz Joyce
Canfield, szefową pisma „Wedding Day”?
Pam skinęła głową.
- Parę miesięcy temu spotkałyśmy się na jakimś przyjęciu. Wcześniej fotografowałam
do jej pisma stroje ślubne. Na tym przyjęciu Joyce pyta mnie, jak mi się podoba jej suknia.
Popijając drugiego szprycera, przyglądam się jej znad kieliszka i w końcu oznajmiam, e
powinna unikać koloru ółtego, bo wygląda w nim tak, jakby miała początki ółtaczki. -
Odszedłszy od baru, podała Pam kieliszek sherry. - Idiotka! Od tamtej pory nie dostałam ani
jednego zlecenia od „Wedding Day”. Dźwięczny śmiech Pam wypełnił pokój.
- W porządku, nie będę zadawać ci adnych kłopotliwych pytań, kiedy trzymasz w
ręce kieliszek. - Przez chwilę obserwowała, jak Foxy delikatnie gładzi brzeg szafki. - Jak się
czujesz z powrotem w domu?
- Dziwnie. Tyle mam stąd wspomnień... - Podeszła do okna i odciągnęła na bok
zasłonę.
Słońce wisiało nisko na niebie, zalewając świat ciepłym złocistoczerwonym światłem.
- Właściwie to jest jedyne miejsce, które mogę nazwać domem, bo Nowy Jork się nie
liczy. Od śmierci rodziców ciągle się przenoszę z kąta w kąt. Najpierw jeździłam z Kirkiem,
teraz jako fotograf stale zmieniam adresy. Nagle do mnie dotarło, e nigdzie nie zapuściłam
korzeni.
- A chciałabyś?
- Zapuścić korzenie? Nie wiem. - Kiedy się odwróciła, na jej twarzy malował się
wyraz zadumy. - Sama nie wiem. Ale chyba tak. - Zmru yła oczy, jakby usiłowała dojrzeć
coś, co ciągle umykało jej uwadze.
- O czym rozmawiacie?
Podskoczyła nerwowo. Kirk stal oparty o framugę, z rękami w kieszeniach i leniwym
uśmiechem na ustach.
- No proszę... Jedwab? - Foxy podeszła do brata i poprawiła kołnierzyk jego koszuli. -
W tym stroju wszystkie silniki omijasz z daleka, co?
Pociągnął ją za kosmyk włosów i pocałował w czubek nosa. W butach na wysokich
obcasach niemal dorównywała mu wzrostem. Jacy oni są do siebie niepodobni, przemknęło
Pam przez myśl. Jedynie włosy mieli identyczne - gęste i kręcone. Kirk był całkowicie
pozbawiony wdzięku i elegancji swojej siostry. Obserwując jego profil, Pam poczuła, jak
przebiega ją dreszcz. Czym prędzej opuściła wzrok. Praca i dreszcz to niebezpieczna
kombinacja.
- Przyrządzę ci drinka - zaproponowała Foxy, zawracając do baru. - Do jadalni nie
wolno nam się zbli ać przez - spojrzała na zegarek - jeszcze dwie i pół minuty... Ojej, nie ma
lodu. - Zamknąwszy kubełek na lód, wzruszyła ramionami. - Dobra, zbiorę się na odwagę i
wejdę tam... Pam pije sherry - rzuciła przez ramię, znikając w jadalni.
- Dolać ci? - spytał Kirk, przenosząc wzrok na dziennikarkę.
- Nie, dziękuję. - Podniosła kieliszek do ust.
- Nie miałam okazji podziękować ci za gościnę. Nawet nie wiesz, jaka to przyjemność
spać w domu, a nie w hotelu.
- Wiem. Spędzam w nich połowę ycia.
- Uśmiechając się szeroko, usiadł naprzeciwko niej.
Po raz pierwszy, odkąd wczoraj się poznali, byli sami. Pam zignorowała dreszcz, który
znów przebiegł jej po plecach. Z pudełka na stole Kirk wyjął papierosa. Zapaliwszy go, przez
chwilę bacznie przypatrywał się dziennikarce. Co widział? Klasę. Wdzięk. Inteligencję. Pam
Anderson ró niła się od amatorek wyścigów samochodowych, które licznie oblegają
kierowców.
- Foxy często o tobie opowiada. Mam wra enie, jakbym cię znała. - Ugryzła się w
język. Przestań pleść banały, zganiła się w duchu. Ponownie pociągnęła łyk sherry. - Nie
mogę się doczekać wyścigu.
- Ja te . - Kirk rozparł się wygodnie w fotelu.
- Nie wyglądasz na kogoś, kogo podnieca ryk silników i szybkość osiągana na
zakrętach.
- Nie? A na kogo wyglądam? Zaciągnął się papierosem.
- Na kobietę, która lubi szampana i Chopina.
- To prawda, lubię - przyznała, nie odrywając od niego wzroku. - Ale interesuje mnie
wiele ró nych rzeczy. Liczę na to, e oka esz się szczodry i podzielisz ze mną swoją wiedzą.
Przysłonięte wąsami kąciki warg lekko zadr ały.
- Potrafię być bardzo hojny - rzekł, zastanawiając się, czy jej skóra rzeczywiście jest
jedwabista, czy tylko mu się tak wydaje. Jego rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi.
Kirk wstał, wyjął z ręki Pam pusty kieliszek i podciągnął ją na nogi. Serce zabiło jej
mocniej.
- Jesteś mę atką? - spytał.
- Co? Nie - odparła zaskoczona.
- To dobrze. Nie lubię sypiać z mę atkami. Dopiero po chwili dotarło do niej, co
powiedział.
- Co za tupet...
- Posłuchaj - przerwał jej. - Zanim sezon dobiegnie końca, wylądujemy w łó ku. Na
sto procent.
- Mam nadzieję, e się nie obrazisz, jeśli odrzucę twoją wspaniałomyślną ofertę? -
spytała lodowatym tonem.
- Byłaby wielka szkoda - odparł ze wzruszeniem ramion, po czym biorąc ją za rękę,
ruszył do drzwi. - Musimy otworzyć.
ROZDZIAŁ DRUGI
W ciągu następnej godziny dom stopniowo zapełniał się ludźmi, hałas rósł. Otwarto
drzwi na patio i do ogrodu, aby goście - kierowcy, mechanicy, ony jednych i drugich oraz
zaprzyjaźnieni kibice - mogli swobodnie przemieszczać się z miejsca na miejsce. Wieczór był
ciepły i bezwietrzny.
Foxy krą yła wśród gości, wcielając się w rolę gospodyni. Harmonia, która panowała
na stole, została dawno zburzona; tace, talerze i sztućce le ały porozrzucane po całym domu.
Ludzie stali w grupkach, pijąc, śmiejąc się, rozmawiając.
Przechodziła koło drzwi, kiedy ponownie rozległ się dzwonek. Uśmiech na jej twarzy
zgasł na widok Lance'a. Poczuła jednak satysfakcję, gdy w jego szarych oczach ujrzała wyraz
zaskoczenia. Zmarszczywszy czoło, Lance powiódł po niej wzrokiem. Wyglądał jak klient w
galerii sztuki, który rozwa a kupno drogiej rzeźby do gabinetu. Foxy odruchowo
wyprostowała ramiona i zirytowana odwdzięczyła się tym samym: zmierzyła go od stóp do
głów.
Miał na sobie czarne spodnie i czarny golf. Stał bez ruchu, tajemniczy, przystojny,
niebezpieczny.
- No, no, no - powiedział cicho i uśmiechnął się, widząc jej naburmuszoną minę. -
Chyba jednak się pomyliłem.
- Pomyliłeś się? - Zamknęła drzwi. - Nie rozumiem.
- Jednak się zmieniłaś. - Ujął ją za ręce, nic sobie nie robiąc z tego, e usiłowała je
wyszarpnąć. Ponownie powiódł po niej wzrokiem. - Wcią jesteś przeraźliwie chuda, ale na
szczęście w paru wa nych miejscach ładnie się zaokrągliłaś.
Zadr ała, jakby owiał ją rześki wiaterek. Zła na siebie, próbowała się oswobodzić. Bez
skutku.
- Daruj sobie komplementy, Lance. I bądź łaskaw mnie puścić.
- Jasne. Za chwilkę. - Nie odrywał od niej oczu. - Wiesz, ciekaw byłem, co z ciebie
wyrośnie. Zawsze miałaś mnóstwo wdzięku, nawet jak chodziłaś umazana smarem.
- Dziwię się, e pamiętasz. - Zrezygnowana, przestała się wyrywać. Wiedziała, e i tak
nic nie wskóra. Przyjrzała mu się uwa nie, szukając jakichś skaz, które mogły pojawić się na
twarzy Lance'a w ciągu ostatnich sześciu lat. - Nic a nic się nie zmieniłeś.
- Miło mi to słyszeć. - Puściwszy jej ręce, objął ją w talii i skierował się w stronę
salonu.
- To nie miał być komplement - mruknęła. Zrobiło się jej ciepło, gdy obdarzył ją
promiennym uśmiechem. Tak łatwo poddać się jego urokowi!
- Myślę, e znasz tu wszystkich - rzekła, oswobadzając się. - Na pewno te znasz
drogę do baru.
- Foxy, Foxy... czarująca, jak zwykle. - Pokręcił z rozbawieniem głową. - Jeśli dobrze
pamiętam, dawniej nie czułaś do mnie takiej niechęci.
- Byłam młoda i głupia.
- Lance, kochanie! - zawołała Honey Blackwell, śliczna, mocno umalowana,
niezwykle bogata blondynka o krótkich włosach i figurze modelki.
Zdaniem Foxy, była to największa pijawka w świecie wyścigów samochodowych. Nie
potrafiła yć bez codziennego zastrzyku adrenaliny. Zarzuciwszy Lance'owi ręce na szyję,
pocałowała go na powitanie.
- Widzę, e nie muszę was sobie przedstawiać - stwierdziła kwaśno Foxy, po czym
odwróciła się, by odejść w stronę rozmawiającej z o ywieniem grupki gości. Nagle poczuła,
e ktoś przytrzymuje ją za łokieć.
- Cześć. Wiedziałem, e prędzej czy później cię dopadnę. Jestem Scott Newman.
- Cześć. Cynthia Fox.
- Wiem. - Uścisnął jej dłoń. - Siostra Kirka. Przyjrzała mu się z zaciekawieniem.
Ujmująca twarz, piwne oczy, prosty nos, szerokie, skore do uśmiechu usta, ciemnoblond
włosy, wzrost średni, szczupła sylwetka. Dość przystojny, ładnie opalony. Ubrany w
doskonale skrojony trzyczęściowy garnitur wyglądał jak młody, przedsiębiorczy człowiek
wspinający się po szczeblach kariery. Szkoda, e do be owego garnituru nie wło ył nieco
ciemniejszej koszuli, pomyślała odruchowo Foxy.
- Podejrzewam, e w najbli szym czasie będziemy się często widywać - rzekł.
- Tak?
- Jestem mened erem Kirka odpowiedzialnym za sprawy organizacyjne. Załatwiam
bilety, rezerwuję hotele i tym podobne rzeczy. - Podniósł do ust kieliszek.
- Rozumiem. - Foxy odrzuciła do tyłu włosy. - Nie było mnie parę lat, więc... - Kątem
oka dojrzała Kirka, który stał z atrakcyjną brunetką przy boku, otoczony grupą ludzi. -
Dawniej sami wszystko organizowaliśmy: transport, hotele...
Przypomniała sobie, jak zmęczona zasypiała na tylnym siedzeniu samochodu w
warsztacie cuchnącym smarami i dymem papierosowym. Albo na trawie przy torze
wyścigowym.
- W ostatnich dwóch latach zaszło sporo zmian - zauwa ył Scott. - Kirk zaczął
wygrywać wa ne zawody. Jego kariera nabrała tempa i blasku. Nie bez znaczenia okazała się
pomoc Lance'a Matthewsa.
- Istotnie. - Foxy roześmiała się cicho. - Pieniądze grają niemałą rolę.
- Nic nie pijesz? - Zauwa ył brak kieliszka w jej dłoni, umknęła mu jednak ironia w
jej głosie.
- Zapraszam cię do baru.
Zgodziła się chętnie, eby nie myśleć o Lansie.
- Na co masz ochotę?
Popatrzyła na Scotta, a potem na barmana.
- Poproszę szprycera.
Promienie księ yca przedzierały się przez młode listowie. Zalane srebrzystym
blaskiem wiosenne kwiaty wydzielały słodką woń. Wyczuwało się zapowiedź lata.
Wzdychając głośno, Foxy usiadła na białej huśtawce i oparła stopy o podnó ek.
Kuchennymi drzwiami wymknęła się do ogrodu za domem; marzyła o chwili spokoju. Z
daleka docierały do niej odgłosy przyjęcia. Rozkoszując się czystym, świe ym powietrzem -
w salonie męczył ją zapach perfum zmieszanych z dymem papierosowym - zaczęła się
leniwie huśtać.
Scott Newman... Hm, co o nim wie? e jest przystojny i kulturalny, w dodatku
inteligentny i wyraźnie się nią interesuje. Niestety, jest tak e nudny.
Po niebie przetoczyły się chmury, na moment zasłaniając księ yc. Psiakość, dlaczego
wszystkich ciągle tak krytycznie oceniam? - pomyślała. Czy facet musi stać na jednej nodze i
onglować pięcioma piłeczkami, eby wzbudzić moje zaciekawienie? Na kogo czekam? Na
księcia? Na rycerza w srebrnej zbroi? Zadumała się. Nie, ksią ę czy rycerz to postaci zbyt
szlachetne, nieskalane. Wolała człowieka z krwi i kości, z paroma skazami. Kogoś, kto
potrafiłby ją rozzłościć i rozśmieszyć, kto doprowadzałby ją do łez i przyprawiał o dreszcz
podniecenia. Pokręciła ze śmiechem głową; czy istnieje ktoś, kto ma poszukiwane przez nią
cechy? Mało prawdopodobne. Skrzy owała nogi w kostkach. Chcę kogoś szalonego, a
zarazem delikatnego, pomyślała, wpatrując się w niebo. Silnego i czułego, mądrego, a
zarazem niepowa nego. Co za wymagania! Gdzieniegdzie zza chmur wyłaniały się
migoczące jaskrawo gwiazdy.
- O czym marzysz?
Rozejrzała się, szukając właściciela głosu. Nieopodal zobaczyła ciemną sylwetkę,
która poruszała się z wdziękiem pantery. Czarny strój Lance'a zlewał się z czernią drzew, ale
oczy mu lśniły.
Przez moment miała wra enie, jakby z podmiejskiego ogrodu trafiła do dzikiej
d ungli.
- O czym marzysz? - powtórzył cicho.
Nagle zdała sobie sprawę, e wstrzymuje oddech. Wolno wypuściła z płuc powietrze.
Po skórze przeszło ją mrowie.
- Och, o wszystkim - odparła lekkim tonem.
- Co tu robisz? Myślałam, e będziesz otoczony wianuszkiem długonogich blondynek.
- Zapragnąłem świe ego powietrza - odparł.
- I odrobiny ciszy.
Zaskoczona, e mają identyczne potrzeby, zamknęła oczy.
- Jakim cudem udało ci się odkleić od tej lepkiej seksbomby?
Mimo zaciśniętych powiek czuła, e Lance na nią patrzy.
- Ho, ho, widzę, e urosły ci pazurki. Tylko nie rozumiem, dlaczego je na mnie
ostrzysz.
Otworzywszy oczy, napotkała jego wzrok. Faktycznie, od pierwszej chwili
zachowywała się nieładnie wobec Lance'a.
- Przepraszam - szepnęła. - Nie wiem, co mnie naszło. Na ogół nie warczę na ludzi.
Usiądź. Obiecuję, e będę miła.
Spodziewała się, e spocznie w fotelu naprzeciwko, on jednak usiadł obok niej na
huśtawce. Foxy zesztywniała. Nieświadomy jej reakcji, wyciągnął nogi i, podobnie jak ona,
oparł je o podnó ek.
- Lubię pojedynki, ale czasem trzeba zrobić sobie przerwę.
Wyjął zapalniczkę oraz długie cienkie cygaro. W ciemności nocy zamigotał płomień.
Po chwili w powietrzu rozszedł się znajomy zapach.
- Przerwę w pojedynkach, powiadasz? Hm, mo e nam się uda. - Obróciła się do
Lance'a twarzą. Kąciki ust jej zadrgały. - To o czym będziemy rozmawiać? O pogodzie, o
najnowszym bestsellerze czy o systemie politycznym Rumunii? Ju wiem! - Podparła dłonią
brodę. - O wyścigach. Powiedz, wolisz projektować samochody czy się na nich ścigać?
Większe nadzieje pokładasz w wozie, który zaprojektowałeś na tor w Indianapolis czy na
wyścigi Formuły 1 ? W walce o Grand Prix Kirk radzi sobie całkiem nieźle, prawda?
Podobno ma bardzo szybkie, niezawodne auto.
Lance uniósł brwi.
- Wcią studiujesz pisma poświęcone wyścigom, co?
- Gdybym nie była na bie ąco, Kirk nigdy by mi tego nie wybaczył. - Roześmiała się
wesoło.
- To się akurat nie zmieniło. Nawet jako piętnastolatka miałaś niezwykle seksowny
śmiech - wyjaśnił, widząc jej pytające spojrzenie.
Wypuścił z ust obłok dymu. W blasku księ yca włosy dziewczyny wyglądały tak,
jakby tańczyły w nich dziesiątki maleńkich srebrzystych płomieni.
- Twoja firma mieści się w Bostonie, prawda? - spytała, kierując rozmowę na
bezpieczniejsze tory. - Pewnie tam spędzasz teraz większość czasu?
Sprytne zagranie, pomyślał z uśmiechem.
- Owszem. Znasz Boston? - Niedbałym ruchem poło ył ramię na oparciu huśtawki.
- Nie, ale chciałabym tam kiedyś pojechać. Podobno to bardzo piękne miasto. Pełne
kontrastów. Z jednej strony stare domy porośnięte bluszczem, z drugiej nowoczesne
konstrukcje ze stali i szkła. Widziałam wspaniałe zdjęcia...
- A ja niedawno widziałem jedno z twoich.
- Tak? - Odwróciła się zaciekawiona i ze zdumieniem odkryła, e ich twarze niemal
się stykają.
Poczuła na wargach ciepły oddech Lance'a. Coś ją do niego ciągnęło, jakaś
niesamowita siła. Najwy szym wysiłkiem woli odsunęła się od niego.
Nie spuszczał z niej wzroku.
- Przedstawiało zimowy pejza . Nie było śniegu, jedynie szadź na bezlistnych
drzewach. Park, ławka, na ławce starzec przykryty szaroburym płaszczem. Promienie
wschodzącego słońca przedzierały się przez gałęzie i padały na śpiącą postać. Zdjęcie było
przejmujące, piękne, a zarazem smutne.
Przez chwilę milczała; nie wiedziała, co powiedzieć. Nie spodziewała się, e ktoś taki
jak Lance Matthews oka e się człowiekiem wra liwym na sztukę. Gdy tak siedzieli pogrą eni
w zadumie, działo się między nimi coś dziwnego. Tak jakby przeskakiwała iskra. Foxy
wyraźnie to czuła; ani nie potrafiła, ani chyba nie chciała temu zapobiec. Lance wcią
świdrował ją wzrokiem, w dodatku bawił się jej włosami, owijając sobie rudy kosmyk wokół
palca.
- Zrobiło na mnie du e wra enie - kontynuował, nie doczekawszy się reakcji. -
Zauwa yłem u dołu twoje nazwisko. Z początku uznałem, e to nie mo esz być ty. e
Cynthia Fox, którą znałem, nie zdołałaby przekazać takiego nastroju, takiej głębi. W moich
oczach nadal byłaś niewinną nastolatką o wybuchowym temperamencie.
Dopiero gdy oderwał od niej wzrok, by zgasić niedopałek, wypuściła z płuc powietrze.
Spokojnie, nakazała sobie, nie zachowuj się jak idiotka.
- Na tyle mnie to zaintrygowało, e postanowiłem sprawdzić. Kiedy dowiedziałem się,
e to jednak ty jesteś autorem zdjęcia, tym bardziej nie mogłem wyjść z podziwu. Masz
ogromny talent.
- Do zabawy aparatem? - spytała artobliwym tonem. Słowa Lance'a wprawiły ją w
znakomity humor.
Błysnął w uśmiechu zębami.
- Uwa am, e człowiek powinien czerpać radość z tego, co robi. Dlatego ja od lat
bawię się samochodami.
- Stać cię na to - rzekła. Nawet nie spostrzegła, e powiało od niej chłodem.
- Nigdy mi nie wybaczyłaś, e jestem bogaty? - spytał z rozbawieniem.
Lekko speszona, wzruszyła ramionami.
- Dziesięć milionów to zawstydzająco wielka suma.
Pociągnął ją za włosy, zmuszając, aby popatrzyła mu w oczy.
- Istnieje ró nica między starym bogactwem a nowym, przynajmniej w Bostonie.
Nowobogaccy chwalą się swoim majątkiem, stare pieniądze nie kłują w oczy.
- Co rozumiesz przez stare? - Podobało się jej jego kpiące spojrzenie, a tak e dotyk
jego palców na szyi.
- Takie, które są w rodzinie co najmniej od trzech pokoleń. Wiesz, Fox, wolę zapach
konwalii od zapachu benzyny, który dawniej rozsiewałaś.
- Tak? Od czasu do czasu spryskuję się jeszcze bezołowiową, ale muszę mieć do tego
odpowiedni nastrój. - Wstała. Była zdziwiona, e przedkłada towarzystwo Lance'a nad
towarzystwo gości w salonie. - No dobra, wracam na przyjęcie. A ty?
- Zostanę tu jeszcze chwilę.
Szarpnął Foxy za rękę. Wylądowała ze śmiechem na jego kolanach.
- Lance! - zawołała, odpychając się dłońmi od jego torsu. - Co ty wyprawiasz? - Bez
większego przekonania usiłowała się oswobodzić.
- Nie przywitałem się z tobą jak nale y.
Śmiech zamarł na jej ustach. Wyczuwając zagro enie, próbowała wstać. Przytrzymał
ją. Rozchyliła wargi, zamierzając zaprotestować. Zamknął je pocałunkiem.
Z początku był to lekki, artobliwy całus. Mo e gdyby zaczęła się szamotać, gdyby
ostrzej się sprzeciwiła, na tym by się skończyło. Ale dotyk warg Lance'a sprawił, e
znieruchomiała. Miała wra enie, e serce jej stanęło, e krew przestała krą yć. A potem znów
zaczęło walić, i to ze zdwojoną siłą.
Nie była pewna, które z nich wykonało pierwszy krok, ale po chwili całowali się
namiętnie, jakby całe ycie na to czekali. Przytłumione pomruki dobywały się raz z jednego
gardła, raz z drugiego. Oddechy mieli przyśpieszone, ręce zajęte pieszczotami. Po paru
minutach, gdy trudno im było dłu ej wytrzymać, Lance delikatnie się odsunął.
Bez słowa patrzyli sobie w oczy. Ona wcią obejmowała go za szyję. Ju nie czuła
zapachu kwiatów, tylko ciepły zapach wody kolońskiej, nie słyszała dźwięków dolatujących z
salonu, tylko bicie serca. Świat zniknął. Byli wyłączni oni - ona i Lance. Nagle na pobliskim
drzewie poruszyła się sowa i trzy razy zahuczała. Nastrój prysł. Foxy poderwała się na nogi.
- Nie powinieneś był tego robić - powiedziała, unikając jego wzroku. Strzepnęła kilka
niewidocznych pyłków z sukienki. Po plecach przebiegały jej dreszcze.
- Nie? Dlaczego? - spytał spokojnie. - Jesteś ju du ą dziewczynką.
Wstał. Musiała podnieść głowę, by widzieć jego twarz.
- Zresztą podobało ci się nie mniej ni mnie. Trochę za późno, eby grać rolę
oburzonej dziewicy, nie sądzisz?
- Wcale nie gram roli oburzonej dziewicy! - zawołała ze złością. - A to, czy mi się
podobało czy nie, jest bez znaczenia!
Odwróciła się na pięcie; zamierzała odejść z uniesioną głową, ale zanim postąpiła dwa
kroki, Lance przytrzymał ją za ramię.
- A co ma znaczenie? - W jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia. - Powiedz,
Foxy, o co chodzi?
- Nigdy więcej tego nie rób! - wycedziła przez zęby.
- To brzmi jak rozkaz. A ja nie lubię rozkazów.
- Posłuchaj... - Westchnęła. - Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałam się, e... no wiesz.
Mo e byłam trochę ciekawa i... i dałam się ponieść emocjom.
- Ciekawa? - Parsknął śmiechem. - Czy chocia zaspokoiłem twoją ciekawość?
Pogładził ją po ramieniu. Zadr ała.
- Och, jesteś niemo liwy! - Zniecierpliwionym gestem odgarnęła włosy z czoła. - Co
za irytujący facet!
Obróciwszy się, pobiegła tam, gdzie nic jej nie groziło. Tam, gdzie było mnóstwo
ludzi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Podczas Indianapolis 500 le ące na środkowym zachodzie normalne miasto zmienia
się w tętniącą yciem stolicę sportów samochodowych. Więcej ludzi ogląda ten wyścig ni
jakiekolwiek inne wydarzenie sportowe w Stanach. Dla kierowców i miłośników wyścigów
Indy 500 jest tym samym co Wimbledon dla graczy i kibiców tenisa, co Kentucky Derby dla
amatorów wyścigów konnych i World Series dla miłośników baseballu - pasjonującą walką o
honor, presti i zwycięstwo.
Spoglądając w bezchmurne niebo, Foxy odetchnęła z ulgą: wyścigi w deszczu zawsze
przejmowały ją niepokojem. Lekki wiatr targał jej związanymi w koński ogon włosami. Miała
na sobie ukochane d insy, starte do białości na kolanach, i wpuszczoną w spodnie koszulę w
biało - czerwone paski. Na szyi aparat nikon, który kupiła z drugiej ręki jeszcze na studiach;
nie zamieniłaby go na skrzynię złota.
Ze swojego punktu obserwacyjnego widziała, e trybuny są puste. Ekipy telewizyjne,
kierowcy, mechanicy krą yli wkoło zajęci swoimi sprawami. Jedni rozmawiali, inni pili kawę
ze styropianowych kubków. Od czasu do czasu ciszę przerywał ptasi świergot. Powietrze
jednak wibrowało od napięcia i podniecenia. Za dwie godziny trybuny i boksy zapełnią się
ludźmi. Kiedy zatrzepocze zielona chorągiewka, wyścig będzie oglądało czterysta tysięcy
widzów, tyle co populacja wielu du ych amerykańskich miast. Ryk z czterystu tysięcy gardeł
zabrzmi z siłą piorunu.
Potem przez wiele godzin będzie słychać jedynie wycie silników. Mechanicy w
boksach będą się uwijać. Oczy wszystkich będą skierowane na nisko zawieszone torpedy
okrą ające ponad czterokilometrowy owal.
Foxy powiodła wkoło spojrzeniem. Minęły dwa lata, odkąd stała przy torze, a sześć,
odkąd uczestniczyła w wyścigach. Doskonale jednak pamiętała emocje towarzyszące
rywalizacji sportowej: nerwowe oczekiwanie, a potem niesamowite podniecenie, które rosło z
minuty na minutę; podziw dla talentu brata; dumę z jego osiągnięć. Ale równie zimny,
dławiący strach, który nigdy nie słabł.
Wiedziała, jak się wszystko odbywa. Znała kierowców, ich upodobania i zwyczaje.
Jedni lekkim, beztroskim tonem udzielali wywiadów na temat czekającego ich wyścigu. Inni
koncentrowali się na szczegółach technicznych. Jeszcze inni warczeli na dziennikarzy, starali
się ich unikać.
Kirk z typowym dla siebie wdziękiem połączonym z arogancją odpowiadał na pytania
godzinę przed startem, ale później milczał. Dla niego ka dy wyścig był identyczny, a zarazem
niepowtarzalny. Identyczny - poniewa za ka dym razem Kirk ścigał się, by wygrać, a
niepowtarzalny - bo za ka dym razem przychodziło mu zmierzyć się z innymi problemami.
Po udzieleniu paru wywiadów uciekał w samotność. Pojawiał się dopiero, gdy nadchodziła
pora zajęcia miejsca w kokpicie.
Nikomu nie przeszkadzając w pracy, Foxy krą yła wśród kierowców, mechaników,
fotoreporterów, rejestrując na zdjęciach atmosferę przed wyścigiem.
- Co tak pstrykasz i pstrykasz? Rozpoznała głos, ale odwróciła się dopiero po
skończeniu ujęcia.
- Cześć, Charlie. - Zarzuciła mechanikowi ręce na szyję i przytuliła się do niego.
Wiedziała, e Charlie mruknie coś gniewnie pod nosem, ale wiedziała te , e ucieszył go jej
widok.
- Typowa baba - burknął, nieśmiało odwzajemniając uścisk.
Przez kilka chwil przyglądali się sobie w milczeniu. Charlie niewiele się zmienił.
Mo e przybyło mu siwych włosów na brodzie, a ubyło na głowie, ale oczy miał równie
niebieskie co podczas ich pierwszego spotkania dziesięć lat temu. Wtedy pięćdziesięcioletni
Charlie Dunning, główny mechanik w zespole Lance'a Matthewsa, wydawał się jej starcem.
Dziś sześćdziesięcioletni Charlie, główny mechanik w zespole Kirka, jawił się jej jako
dojrzały mę czyzna w sile wieku.
- Wcią jesteś chuda jak szczapa. - Skrzywił się z niesmakiem. - Nie stać cię
najedzenie? Tak mało ci płacą za te twoje zdjęcia?
- Od paru lat nie znajduję w kieszeni adnych batonów czekoladowych. - Pogłaskała
go czule po szorstkim policzku, dobrze wiedząc, e Charlie nawet na torturach nie przyznałby
się do tego, e podrzucał jej ukradkiem ró ne łakocie. - Nie widziałam cię wczoraj na
przyjęciu u Kirka.
- Nie chodzę na imprezy dla przedszkolaków. To co, obie z tą elegancką damulką
będziecie nam towarzyszyć przez cały sezon? - Na jego twarzy pojawił się grymas
niezadowolenia.
- Jeśli masz na myśli Pam, to owszem. Pam jest dziennikarką - dodała.
- Tylko pilnujcie się, eby nam nie przeszkadzać.
- Dobrze - obiecała powa nie Foxy, ale oczy lśniły jej wesoło.
Nie uszło to uwadze Charliego.
- Bezczelne dziewuszysko - mruknął. - Dawno temu powinienem był ci złoić skórę. I
zrobiłbym to, gdybyś nie była takim chuchrem.
Uśmiechając się od ucha do ucha, Foxy podniosła aparat i pstryknęła Charliemu
zdjęcie.
- Bezczelne dziewuszysko - powtórzył. Kąciki ust mu zadrgały. Odszedł pośpiesznie,
by Foxy niczego nie zauwa yła.
Przez chwilę stała bez ruchu. Kiedy Charlie znikł w tłumie, odwróciła się... i wpadła
prosto na Lance'a. Przytrzymał ją. Przez cały ranek nie myślała o tym, co zdarzyło się na
huśtawce; teraz wszystko od yło jej w pamięci. Wargi, które wczoraj tak namiętnie całowała,
rozciągnęły się w uśmiechu.
- Zawsze byłaś jego ulubienicą.
Nie wiedziała, o kim Lance mówi. Zapomniała o bo ym świecie. Jak w transie
wpatrywała się w jego szare oczy. Psiakrew, czy on musi być tak diabelnie przystojny?
Ubrany był podobnie jak ona, w d insy i koszulę.
- Cześć, Lance. - Starała się nadać swojemu głosowi przyjazne, choć lekko chłodne
brzmienie. - adni dziennikarze się za tobą nie uganiają?
- Cześć, Fox. Pstrykasz fotki?
- Pstrykam.
Zbli yła aparat do twarzy. Nie patrzyła na Lance'a, ale ka dym skrawkiem swojego
ciała czuła jego obecność.
- Nadal pociągają cię wyścigi? - spytał, wsuwając rękę w jej koński ogon.
Zmarnowała cztery zdjęcia.
- Podobno Kirk osiągnął najlepszy czas w serii treningowej. - Kiedy opuściła aparat,
na jej twarzy malowała się obojętność. Jeden pocałunek. W końcu o co tyle krzyku? Nic
takiego przecie się nie stało. - Pewnie jako sponsor i właściciel samochodu jesteś
zadowolony?
Nie odpowiedział.
- Oglądałam wóz. Robi wra enie. Lance wcią milczał.
- Ta rozmowa jest doprawdy frapująca - rzekła Foxy, patrząc mu prosto w oczy. -
Niestety, muszę ją przerwać i wrócić do pracy.
Zanim uszła trzy kroki, zacisnął rękę na jej ramieniu.
- Dziś wieczorem urządzam małe przyjęcie - oznajmił. - W moim apartamencie
hotelowym.
- Tak? - Zmru yła oczy przed ra ącym blaskiem słońca.
- O siódmej. Zapraszam.
- A czy mo esz mi zdradzić, jak małe będzie to przyjęcie?
- Bardzo małe. Będziemy tylko we dwoje.
- Mylisz się. Będziesz sam jeden.
Obok przeszło dwóch mechaników w jaskrawoczerwonym koszulach, jakie nosiła cala
ekipa Kirka. Lance nawet na nich nie spojrzał.
- Mam randkę ze Scottem Newmanem - dodała Foxy.
- To ją odwołaj.
- Nie.
- Boisz się? - Nieznacznym ruchem dłoni zmusił ją, by podeszła pół kroku bli ej.
- Nie, nie boję - odparła; jej zielone oczy płonęły. - Ale nie jestem głupia. I pamiętaj,
e znam cię nie od dziś. Widywałam te tłumy dziewczyn, jakie wszędzie za tobą ciągnęły. -
Skrzywiła się. - Przebierałeś w nich jak w ulęgałkach; ta ci się podobała, tę odrzucałeś. Była
to dla mnie prawdziwa szkoła ycia. - Coraz bardziej złościło ją jego milczenie. - Wyobraź
sobie, e ja te umiem wybierać i odrzucać. Znajdź sobie inną zabaweczkę.
Ku jej zdumieniu wybuchnął śmiechem.
- Widzę, e wcią masz gorący temperament. Poza tym jesteś inteligentna, ciekawa
świata, energiczna. Dłu ej ni godzinę nie wytrzymasz z Newmanem. Facet zanudzi cię na
śmierć.
- To mój problem, nie twój - odcięła się, po czym wyszarpnęła ramię.
- Mądrze mówisz - zgodził się Lance. Ostatnie słowo nale ało do niego, bo zwyczaj-
nie w świecie zostawił ją i odszedł.
Wściekła, obróciła się na pięcie, zamierzając ruszyć w przeciwnym kierunku. I wtedy
zobaczyła, e trybuny zapełniają się widzami. Czym prędzej skierowała się więc w stronę
boksów, gdzie znajdowały się punkty serwisowe.
Przeprowadzając wywiad z młodym kierowcą, który pierwszy raz brał udział w tak
powa nych wyścigach, Pam kątem oka obserwowała rozmawiających nieopodal Lance'a i
Foxy. Była za daleko, aby słyszeć cokolwiek, ale widziała wachlarz emocji malujący się na
twarzy przyjaciółki. Bystre oko dziennikarki dostrzegło, e coś tych dwoje łączy. Cokolwiek
to było, Foxy wyraźnie się przed tym broniła. Ale chyba bez powodzenia.
Pam polubiła Lance'a Matthewsa. Miała nosa do ludzi i instynkt nigdy jej nie
zawodził. Mo e właśnie dzięki temu, e potrafiła ka dego przejrzeć na wylot, cieszyła się
uznaniem w świecie dziennikarskim. Jej zdaniem Lance Matthews nale ał do ludzi, którzy nie
tyle gardzą konwenansami, co ustalają własne reguły gry. Wzbudzał sympatię i
zainteresowanie, bo miał wiele do zaoferowania. Był silny, władczy i niezwykle pociągający.
Podejrzewała, e jest wiernym przyjacielem i doskonałym kochankiem.
Nowicjusz, nieświadom tego, o czym Pam myśli, odpowiadał wyczerpująco na
wszystkie pytania. Po paru minutach, widząc, jak Lance się oddala, Pam zakończyła wywiad.
Podziękowała swemu rozmówcy i ycząc mu powodzenia, skierowała się za Lance'em.
- Panie Matthews!
Zobaczył podą ającą za nim drobną blondynkę o delikatnej urodzie, elegancko ubraną
w szare spodnie i akiet. Na jednym ramieniu miała zawieszoną torebkę, na drugim
magnetofon. Zaintrygowany przystanął. Pam, lekko zasapana, dobiegła do niego i
uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Jestem Pam Anderson. - Wyciągnęła na powitanie szczupłą dłoń o pomalowanych na
ró owo paznokciach. - Piszę serię artykułów na temat wyścigów. Mo e Foxy wspomniała
panu o mnie?
- Dzień dobry. - Lance zmierzył ją wzrokiem; spodziewał się kogoś wy szego, trochę
solidniej zbudowanego. - Jakoś rozminęliśmy się na przyjęciu u Kirka.
- Pokazano mi pana - rzekła Pam. Postanowiła grać w otwarte karty. - Ale zniknął pan,
zanim zdołałam do pana dotrzeć. Foxy równie zniknęła.
- Jest pani niezwykle spostrzegawcza. Ucieszyła się, słysząc lekką irytację w jego
głosie. Przynajmniej zdołała skupić na sobie jego uwagę.
- Lubię Foxy. - Odgarnęła włosy z oczu. - Potrafię te nie wtykać nosa w cudze
sprawy. Tak naprawdę to jestem zainteresowana wyścigami. Mam nadzieję, e mogę liczyć
na pańską pomoc? Nie tylko projektuje pan wozy, ale jest pan właścicielem auta ścigającego
się w Formule 1, a tak e z doświadczenia wie pan, co czuje kierowca pędzący trzysta
kilometrów na godzinę. To, e jest pan człowiekiem znanym nie tylko w środowisku sportów
motorowych, ale równie w eleganckim świecie Bostonu, przyciągnie do pisma rzesze
czytelników.
Lance, który w trakcie jej wywodu wsunął ręce do kieszeni, odczekał dobre dziesięć
sekund, by upewnić się, czy Pam skończyła mówić, zanim pokręcił ze śmiechem głową.
- Jeszcze dwie minuty temu zastanawiałem się, czy to mo liwe, e jest pani tą samą
Pam Anderson, która napisała serię krytycznych artykułów o błędach w naszym systemie
karnym. Ale teraz wiem, e to mo liwe. Spędzimy w trasie wiele miesięcy. Będziemy mieli
mnóstwo czasu na rozmowę. - Powiódł spojrzeniem w stronę bandy, przy której stała Foxy z
przytkniętym do oczu aparatem. Na jego twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. - Mnóstwo
czasu - powtórzył cicho, po czym ponownie wbił wzrok w Pam. - Co pani wie o Indy 500?
- Pierwszy wyścig na tutejszym torze zorganizowano w tysiąc dziewięćset jedenastym
roku. Triumfator osiągnął rekordową szybkość stu dziewiętnastu kilometrów na godzinę.
Pierwotnie tor wyło ony był cegłami, dlatego miejsce nazywane bywa Old Brickyard, starą
cegielnią. Od pewnego czasu Indy 500 nie jest zaliczany do mistrzostw świata Formuły 1, ale
istnieje wiele podobieństw między samochodami biorącymi udział w Indy i w Formule. Poza
tym wielu kierowców chętnie uczestniczy w obu imprezach, choćby Kirk Fox. Tutejsze
bolidy napędzane są alkoholem. Po ar bywa bardzo niebezpieczny, poniewa nie pojawiają
się płomienie.
- Odrobiła pani lekcję - rzekł z uśmiechem Lance.
- Znam liczby, fakty. - Podobało jej się jego szczere spojrzenie. - Ale suche fakty nie
mówią nam całej prawdy. Zginęło na tym torze czterdziestu sześciu kierowców, ale tylko
trzech w ostatnich dziesięciu latach. Dlaczego?
- Robi się coraz bezpieczniejsze samochody. Dawniej były jak pancerniki; kierowca
łamał się, a one pozostawały nieuszkodzone. Teraz jest na odwrót; samochód przejmuje na
siebie siłę zderzenia. Poza tym kombinezony szyje się z materiałów ognioodpornych. -
Poniewa zbli ał się czas startu, Lance wolnym krokiem ruszył w stronę linii mety.
- Czyli wyścigi samochodowe stały się bezpiecznym sportem? - spytała niewinnym
tonem Pani.
Uwa nie przyjrzał się dziennikarce, doceniając jej przenikliwość.
- Tego nie powiedziałem. Zagro enia nie sposób całkiem wyeliminować. Zresztą
czym byłyby wyścigi bez elementu ryzyka? Nudną jazdą w kółko.
- Ale zniknął strach przed kraksą? Przed kalectwem?
Lance pokręcił z uśmiechem głową.
- Mało który kierowca myśli o wypadku. Gdyby tak było, nie usiadłby za kierownicą.
Ka dy wierzy, e jeśli ma się zdarzyć coś złego, to przytrafi się innym, a nie jemu. Ale to nie
kraksa wzbudza największy strach, lecz ogień. Chyba nie ma takiego kierowcy, który w
skrytości ducha nie bałby się ognia.
- A kiedy inny zawodnik wpada na bandę albo dachuje? Co czuje się wtedy?
- Nic - odparł Lance. - Nie ma czasu na emocje.
- No tak. - Zamilkła. - Nie ma czasu... to rozumiem. Ale jednej rzeczy nie rozumiem.
Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego ktoś przypina się pasami do fotela i z tak pora ającą szybkością pędzi po
krętym torze? Dlaczego nara a się na kalectwo lub śmierć?
Spoglądając na tor, potarł z namysłem brodę.
- Istnieje wiele powodów. Podejrzewam, e ka dym zawodnikiem kieruje co innego:
dreszcz emocji, chęć rywalizacji, dą enie do zwycięstwa, wyzwanie, pieniądze, presti ,
umiłowanie szybkości. Szybka jazda bywa nałogiem. Człowiek chce się wykazać, sprawdzić
własną wytrzymałość i odwagę. No i jak we wszystkich dyscyplinach sportu, ogromną rolę
odgrywa ego. - Kątem oka dojrzał wyłaniającego się z boksu Kirka. - Ka dy zawodnik ma
inną motywację, ale ka dy pragnie pierwszy dojechać na metę.
Kirk zajął miejsce w kokpicie, nie zwracając uwagi na Foxy, która krą yła wokół z
aparatem. Nasunął na twarz kominiarkę. Przez chwilę - zanim wło ył kask - wyglądał jak
średniowieczny rycerz szykujący się do turnieju. Na pytania Charliego odpowiadał
monosylabami. Był maksymalnie skoncentrowany. Nie rozglądał się na boki; patrzył przed
siebie. Czuło się, e ogrodził się niewidzialnym murem. Foxy pośpiesznie wykonała serię
zdjęć, utrwalając na kliszy jego skupienie i izolację. Kiedy wyprostowała się, zobaczyła, jak
Lance podchodzi do Kirka i się nad nim pochyla.
- Skrzynka szkockiej, e nie pobijesz rekordu toru.
Kirk skinął nieznacznie głową, przyjmując zakład. Foxy wiedziała, e brat potrzebuje
bodźców, e uwielbia wyzwania. Obserwując obu mę czyzn, uświadomiła sobie, e Lance
zna Kirka lepiej ni ktokolwiek. Ponad ogłuszającym rykiem silnika napotkała jego
spojrzenie. Po chwili Kirk podjechał kilka metrów, by zająć miejsce na starcie, a ona w tym
czasie zniknęła w boksie serwisowym. Kiedy ucichły ostatnie takty „Back Home Again in
Indiana”, przy akompaniamencie okrzyków publiczności w powietrze wzleciały tysiące kolo-
rowych balonów. A przez megafon rozległ się głos:
- Panowie, proszę włączyć silniki.
Prosta startów. Lśniące w słońcu bolidy wyglądają jak kolorowe plamy na tle asfaltu.
Jadą w równym szyku za wozem prowadzącym. Ju nie słychać ptasich treli. Wkrótce wóz
prowadzący zje d a na bok.
- Zaczęło się - szepnęła Foxy. Pam podskoczyła.
- Gdzieś ty się podziewała, co? - Nasadziła mocniej na nos okulary słoneczne.
- Chyba nie myślałaś, e przegapię start?
- Trzymała w ręku aparat, w którym zmieniła obiektyw. - Jeszcze moment i pojawi się
zielona chorągiewka.
I nagle powietrzem wstrząsnął potę ny ryk. Foxy uniosła aparat, celując prosto w
samochód Kirka.
- Jak oni to robią? - mruknęła pod nosem Pam.
- Po co tak prują?
Nie spodziewała się odpowiedzi, ale Foxy usłyszała pytanie, opuściła aparat i
uśmiechnęła się.
- Po to, eby wygrać - odparła.
Czas mijał. Hałas nie ustawał. W boksach panował potworny upał; w powietrzu unosił
się zapach smarów, paliw i potu. Z trzydziestu samochodów, które stanęły do startu, dziesięć
ju się wycofało na skutek awarii lub drobnych kraks. Pam zdjęła akiet, podciągnęła rękawy
bluzki. Z magnetofonem w ręce krą yła po boksach. Foxy obserwowała tor; kropelki potu
spływały jej po plecach. Czując na sobie czyjś wzrok, obejrzała się przez ramię. Tu za nią
stał Lance.
- Zaczyna osiemdziesiąte piąte okrą enie. Nie odrywając oczu od toru, podał jej
szklankę z zimnym napojem. Zaskoczona miłym gestem pociągnęła łyk.
- Ma prawie jedno okrą enie przewagi nad Johnstonem - ciągnął Lance. - Mierzyłaś
mu średnią szybkość?
- Około trzystu.
Wstrzymała oddech, kiedy Kirk wyprzedzał na krótkim prostym odcinku innego
kierowcę. Potem spoglądając na kostki lodu, pociągnęła kolejny łyk.
- Zmontowałeś niesamowitą ekipę, Lance. Tankowanie zajęło niecałe dwanaście
sekund. To daje Kirkowi sporą przewagę nad rywalami. Poza tym samochód jest szybki i
doskonale się trzyma nawierzchni.
Popatrzył jej w oczy.
- Oboje wiemy, e zwycięstwo w wyścigach zale y od wysiłku całego zespołu.
- To prawda, ale ten ostatni etap to ju zasługa kierowcy.
- Tkwisz tu od samego początku - rzekł łagodnie. - Mo e byś usiadła na chwilę, co? -
Pogładził ją po policzku, jakby chciał usunąć ból, który rozsadzał jej czaszkę. - Sprawiasz
wra enie zmęczonej...
- Nie, nic mi nie jest. - Mimo e cofnął rękę, wcią czuła na policzku jego dotyk. -
Usiądę, jak się skończy. Chyba przegrasz zakład.
- Na to liczę. Cholera jasna! - Zaklął tak ostro, e Foxy przeniosła spojrzenie na tor. -
Nie podoba mi się, jak piętnastka bierze pierwszy zakręt. Za ka dym razem jedzie coraz bli ej
muru.
- Piętnastka? - Zmru ywszy oczy, Foxy odnalazła samochód z wymalowanym
numerem piętnastym. - To jeden z młodziaków, prawda? Zdaje się, e chłopak z Long Beach.
- Ten młodziak, jak go nazywasz, jest starszy od ciebie o rok. Tyle e ma za mało
doświadczenia, aby tak szar ować.
NORA ROBERTS OSTATNI WIRA
ROZDZIAŁ PIERWSZY Wpatrzona w podwozie sportowego MG, dokręcała śruby. - Nawet sobie nie wyobra asz, Kirk, jaka ci jestem wdzięczna, e mi po yczyłeś kombinezon - oznajmiła z lekką nutą ironii. - Drobiazg, w końcu po to są bracia, prawda? Choć le ąc pod samochodem miała widok jedynie na brudne tenisówki i postrzępione d insy, Foxy wiedziała, e Kirk uśmiecha się szeroko. - Jak to dobrze, e nie masz adnych bezsensownych uprzedzeń. Inni bracia mogliby się uprzeć, e sami naprawią skrzynię biegów. - Och, nie jestem męskim szowinistą. - Tenisówki odeszły parę kroków, potem rozległ się brzęk odkładanych na miejsce narzędzi. - Gdybyś nie uparła się zostać fotografem, przyjąłbym cię do zespołu serwisowego. - Wiesz, tak się dziwnie składa, e wolę zapach wywoływacza od zapachu oleju silnikowego. - Przetarła ręką policzek. - Gdyby nie zlecono mi wykonania zdjęć do ksią ki Pam Anderson, nie byłabym teraz cała utytłana smarem. Słysząc serdeczny śmiech Kirka, uświadomiła sobie, jak bardzo stęskniła się za bratem. W ciągu tych dwóch lat, odkąd widzieli się po raz ostatni, nic się nie zmienił. Twarz wcią miał ogorzałą, poznaczoną bruzdami, włosy - podobnie jak ona - gęste i kręcone, tyle e jego były w odcieniu ciemnego złota, a jej ognistej rdzy. No i wąsy. Miała sześć lat, a on szesnaście, kiedy się pojawiły. Od tej pory ani razu ich nie zgolił. Uwielbiała brata. Jako dziecko patrzyła w niego jak w obrazek. Był jej idolem; pozwalał za sobą wszędzie łazić i nigdy się na nią nie złościł. To on nadał jej przezwisko Foxy, które dziesięcioletnia Cynthia Fox przyjęła z radością. Gdy wyjechał z domu, eby zawodowo ścigać się na torach wyścigowych, z niecierpliwością czekała na jego krótkie wizyty i listy. Miał dwadzieścia trzy lata - ona trzynaście - kiedy wygrał swój pierwszy wa ny wyścig. Był to dla niej trudny rok: z dziecka przeobra ała się w dziewczynę. Któregoś wieczoru wracała z rodzicami z miasta. Słuchając muzyki Gershwina, którego jako trzynastolatka nie potrafiła docenić, le ała wyciągnięta na tylnym siedzeniu i patrzyła na uderzający w szybę śnieg. W końcu zamknęła oczy i zaczęła nucić pod nosem jakąś popularną piosenkę. Chciała ju być w domu, by zadzwonić do przyjaciółki i porozmawiać na ulubiony temat: chłopców.
Nagle, bez adnego ostrze enia, samochód wpadł w poślizg. Zaczął się obracać, koła straciły przyczepność. Foxy zobaczyła wirującą za oknem biel, usłyszała, jak ojciec przeklina, usiłując zapanować nad kierownicą. Zanim zdą yła się wystraszyć, samochód wpadł z hukiem na słup telefoniczny. Poczuła ostry ból, potem straszliwy ziąb, a potem ju nie czuła nic. Obudziwszy się z trwającej dwa dni śpiączki, zobaczyła twarz Kirka. Ucieszyła się, po chwili jednak przypomniała sobie wypadek. Nie musiała o nic pytać; wszystko - znu enie, rozpacz, akceptację - wyczytała z oczu brata. Potrząsnęła głową, sprzeciwiając się prawdzie, której jeszcze jej nie wyjawił. - Mamy siebie, Foxy. - Pochylił się, delikatnie przytulając twarz do jej policzka. - Zaopiekuję się tobą. I dotrzymał słowa, lecz zrobił to po swojemu. Przez kolejne cztery lata Foxy jeździła tam, gdzie odbywały się wyścigi. Naukę pobierała od prywatnych korepetytorów. W owym czasie poznała nie tylko historię Stanów Zjednoczonych czy algebrę; nauczyła się równie rozbierać na części i składać z powrotem silniki. Dorastała w świecie mę czyzn, w którym królował zapach benzyny i ryk samochodów. Kirk miał w yciu jedną wielką pasję: wyścigi. Do tego stopnia go pochłaniały, e czasem zapominał o istnieniu siostry. Nie przeszkadzało jej to. Drobne niedoskonałości sprawiały, e jeszcze bardziej go kochała. yła bez adnych nakazów i zakazów, lecz zawsze czuła się bezpieczna. Potem wyjechała na studia. Mieszkała w eńskim akademiku, zdobywała wiedzę i doświadczenie. Poznawała zarówno świat, jak i samą siebie. Szybko przekonała się, e nie pasuje do ró nych klubów ani korporacji; za bardzo ceniła wolność i swobodę, do której przywykła w dzieciństwie, aby yć według narzuconych z góry reguł. Na randki te się nie umawiała; koledzy z uczelni wydawali się jej strasznie niedojrzali. Zaczynała studia jako chuda, niezdarna dziewczyna; kończyła jako młoda kobieta obdarzona wdziękiem, własnym stylem oraz zamiłowaniem do fotografii. Przez kolejne dwa lata szkoliła swoje umiejętności. Obecne zlecenie przyjęła z ogromną radością: stanowiło wyzwanie, a jednocześnie pozwalało jej spędzić jakiś czas z bratem. - Pewnie mi nie uwierzysz, ale od ponad dwóch lat nie le ałam pod samochodem - powiedziała, przykręcając ostatnią śrubę. - A co robisz, jak coś się zepsuje? - spytał Kirk, rzucając okiem na silnik. - Oddaję wóz do warsztatu.
- Nie artuj! Jesteś fachowcem. - Przykucnął i ze zgorszoną miną popatrzył siostrze w twarz. - Kara za takie przestępstwo wynosi co najmniej dwadzieścia lat. - Nie mam czasu. - Foxy westchnęła cię ko. - Ale - dodała szybko, chcąc uzyskać przebaczenie - w zeszłym miesiącu sprawdziłam wszystkie styki, świece, filtry i tym podobne. Kirk delikatnie opuścił maskę, po czym przetarł ją czystą ściereczką. - Mało jest takich aut jak to. Ja bym nie pozwalał byłe komu się nim zajmować. - Trudno, ebym za ka dym razem podrzucała je Charliemu. Poza tym... - Urwała, słysząc, jak ktoś podje d a pod gara . - Hej, biznesmenie, co cię tu sprowadza? - spytał ze śmiechem Kirk. - Sprawdzam, jak się miewa moja inwestycja. Lance Matthews. Foxy natychmiast rozpoznała jego głos. Odruchowo zacisnęła ręce w pięści. Ze swojego punktu obserwacyjnego widziała, e Lance równie ma na sobie d insy, wprawdzie nie poplamione smarem, ale te postrzępione. Spokojnie, nie denerwuj się, powtarzała w myślach. Przecie nie mo na się na kogoś gniewać przez sześć lat. Mo e facet się zmienił? Nie bardzo jednak w to wierzyła. - Nie dałem rady dotrzeć na poranny trening. Jak się auto spisało? Świetnie. - Rozległ się dźwięk otwieranej puszki z piwem. - Charlie chce je jeszcze raz obejrzeć, ale ju nic nie mo na poprawić. Wiedziała, e brat zapomniał o jej obecności; myślał tylko o samochodzie i zbli ającym się wyścigu. Po chwili poczuła znajomy zapach cygara. Wierzchem dłoni potarła nos, jakby usiłowała wyłączyć receptory węchowe. - Nowe autko? - spytał Lance, podchodząc do MG. - Wygląda identycznie jak to, które kupiłeś siostrze. Swoją drogą, co u niej? Wcią się bawi aparatami? Rozzłoszczona, wyturlała się spod samochodu. Na twarzy Lance'a odmalowało się zdumienie. - Nic dziwnego, e wygląda identycznie - oznajmiła chłodno i usiadła. - A aparatami się nie bawię. Robię nimi zdjęcia. To moje narzędzia pracy. Włosy miała uczesane w koński ogon, twarz brudną od smaru. Ubrana w luźny kombinezon, który skrywał jej kształty, ściskała w ręce narzędzie. Mimo e nie posiadała się z oburzenia, nie mogła oderwać od Lance'a oczu. Nie był przystojny w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Czarne falujące włosy opadały mu na kołnierz. Oczy raz miał stalowoszare,
kiedy indziej prawie czarne, zale nie od humoru. Regularne, niemal klasyczne rysy psuła biała szrama nad lewą brwią. Był wy szy od Kirka i nieco chudszy. Przed laty nale ał do najlepszych kierowców wyścigowych na świecie. Znawcy twierdzili, e miał ręce chirurga, instynkt wilka, odwagę diabła. W wieku trzydziestu lat zdobył tytuł mistrza świata i wycofał się z wyścigów. Z rzadkich listów brata Foxy wiedziała, e od trzech lat Lance sponsoruje innych kierowców. - No proszę, mała Foxy we własnej osobie. - Wykrzywił w uśmiechu wargi. - Nic a nic się nie zmieniłaś. - Ty te nie - warknęła, zła, e podczas pierwszego od sześciu lat spotkania z Lance'em ma na sobie brudny kombinezon. - Wielka szkoda. - Widzę, e język ci się nie stępił. - Najwyraźniej bawiło go, e wcią zachowuje się jak niegrzeczny urwis. - Tęskniłaś za mną? - Ani trochę. - Z butną miną podała bratu narzędzie. - Dalej nie czuje respektu przed starszymi - stwierdził Lance, nie spuszczając z niej wzroku. - Pocałowałbym cię na powitanie, ale nie przepadam za olejem silnikowym. Swoim zwyczajem dra nił się z nią. Foxy instynktownie uniosła brodę. - Na szczęście dla nas obojga, Kirk ma nieograniczone zapasy ró nych smarów. - No, siostrzyczko, wyskakuj z kombinezonu, bo inaczej wcielę cię do zespołu - ostrzegł Kirk. - Co najmniej do końca sezonu. - Zamierzasz towarzyszyć nam do końca sezonu, Foxy? - zdziwił się Lance. - Długie wakacje... - Mylisz się. - Wytarła ręce o nogawki. - Przyjechałam tu jako fotograf, nie jako widz. - Foxy współpracuje z tą dziennikarką Pam Anderson - wyjaśnił Kirk, podnosząc do ust puszkę z piwem. - Nie mówiłem ci? - Wspominałeś o dziennikarce - odparł Lance. Zmru ywszy oczy, przyglądał się Foxy, jakby chciał dojrzeć, co się kryje pod warstwą smaru. - Czyli co, znów jedziesz w trasę? Wstrzymała na moment oddech. Tak jak i dawniej, od Lance'a biła zwierzęca zmysłowość; nic się nie zmieniło. - Owszem. Jaka szkoda, e ciebie z nami nie będzie. - Mylisz się, złotko. - Oczy lśniły mu wesoło. - Kirk ściga się moim samochodem. Zamierzam mu kibicować. - Zerknął na przyjaciela. - Pewnie spotkam Pam Anderson na przyjęciu, które wieczorem wydajesz,
prawda? A ty, Foxy, nie myj twarzy. - Ruszył do drzwi. - Boję się, e mógłbym cię nie rozpoznać. Aha, i zarezerwuj dla mnie przynajmniej jeden taniec. - Wypchaj się! - zawołała, po czym pokręciła głową, zła na siebie za swoje dziecinne zachowanie. - Twój gust, jeśli chodzi o dobór przyjaciół, nie przestaje mnie zadziwiać - rzekła do brata. Na wieczór wybrała suknię z krótkim akiecikiem z cieniutkiego krepdeszynu w kolorze przydymionej zieleni i lawendy, bez rękawów, opiętą u góry, rozkloszowaną u dołu. Ponętnie i romantycznie, pomyślała z satysfakcją, przyglądając się sobie w lustrze. Do uszu wpięła małe złote kolczyki, po czym jeszcze raz zmierzyła się krytycznym wzrokiem. Ale się Lance Matthews zdziwi! Zobaczy, e Cynthia Fox nie jest ju podlotkiem. Lśniące rude loki opadały jej na ramiona i plecy. Twarzy o wysokich kościach policzkowych nie zdobiły adne czarne smugi. Foxy cofnęła się krok od lustra. Oczy miała migdałowe w kształcie, o zielonkawo - szarawej barwie, nos prosty, wargi pełne. Stanowiła zlepek kontrastów. Było w niej coś z płochej sarny i dzikiej tygrysicy. Szczupła sylwetka i delikatna cera sprawiały, e wydawała się krucha, a płomienne włosy i nieulękłe spojrzenie świadczyły o du ym temperamencie. Wkładała buty, kiedy rozległo się pukanie. - Foxy, mogę wejść? - Dziennikarka wsunęła głowę do pokoju, po czym pchnęła szerzej drzwi. - Wyglądasz rewelacyjnie. - Ty te . Jasnoniebieski szyfon idealnie pasował do nieco lalkowatej urody Pam. Przyglądając się jej, Foxy zastanawiała się, skąd ta drobna kobieta czerpie siłę, aby uprawiać tak trudny i wyczerpujący zawód. Mimo cichego głosiku i wyglądu niewiniątka przeprowadzała błyskotliwe wywiady nawet z ludźmi, którzy wywiadów nie lubią udzielać. Poznały się pół roku temu i chocia Pam była starsza o pięć lat, w Foxy z miejsca obudziły się instynkty opiekuńcze. - Jak miło rozpocząć pracę od przyjęcia, prawda? - Usiadłszy na łó ku, Pam obserwowała, jak Foxy czesze włosy. - Twój brat ma piękny dom. A mój pokój... hm, to marzenie. - Oboje mieszkaliśmy tu jako dzieci. - Foxy przysunęła do nosa flakonik perfum. - Kirk postanowił zatrzymać dom z powodu jego bliskości z Indianapolis. Gdyby mógł, najchętniej zamieszkałby na torze wyścigowym - dodała ze śmiechem. - Jest czarującym człowiekiem. - Pam poprawiła ręką swoją krótką fryzurę.
- O tak... - Zbli ywszy twarz do lustra, Foxy pociągnęła szminką usta. - Jest czarujący, dopóki nie zaczyna myśleć o zawodach. Wtedy zamyka się w sobie, staje się nieobecny. Pam... - Napotkała w lustrze spojrzenie dziennikarki. - Poniewa będziemy mu towarzyszyć przez cały sezon, powinnaś wiedzieć, e Kirk... - westchnęła - niekiedy bywa oschły, nerwowy i nieuprzejmy. Uwielbia wyścigi, rywalizację. Czasem zapomina, e w przeciwieństwie do samochodów ludzie to ywe czujące istoty. - Bardzo go kochasz. - Było to stwierdzenie, a nie pytanie. Właśnie niezwykłej przenikliwości i spostrzegawczości Pam zawdzięczała sukces zawodowy. - Ponad ycie. - Odwróciwszy się, Foxy popatrzyła przyjaciółce w oczy. - Zwłaszcza odkąd zostaliśmy sami. Kirk naprawdę nie musiał się mną opiekować. Uświadomiłam to sobie w pełni dopiero wtedy, kiedy wyjechałam na studia. Mógł mnie umieścić w rodzinie zastępczej; nikt by mu nie miał tego za złe. Niektórzy wręcz krytykowali go za to, e tak nie postąpił. Ale ja... mo e kiedyś zdołam mu się odpłacić za wszystko, co dla mnie zrobił. - Ruszyła do drzwi. - Zejdę sprawdzić, czy pracownicy firmy cateringowej niczego nie po- trzebują. - Pójdę z tobą. - Pam wstała z łó ka. - Słuchaj, a co masz przeciwko temu Lance'owi? Z moich informacji wynika, e facet kiedyś odnosił du e sukcesy jako kierowca, a obecnie szefuje Matthews Corporation, firmie projektującej wozy wyścigowe. Jest właścicielem i projektantem kilku bolidów biorących udział w mistrzostwach Formuły 1, między innymi tego, który będzie prowadził twój brat. - Zmarszczyła z namysłem czoło, usiłując sobie przypomnieć więcej faktów z ycia Lance'a. - Pochodzi z bardzo starej i bardzo zamo nej rodziny mieszkającej w Bostonie albo New Haven, która dorobiła się majątku na... hm, chyba na przewozach morskich. A mo e na handlu? - Owszem. Są zamo ni, mieszkają w Bostonie i dorobili się na handlu - oznajmiła Foxy, kiedy schodziły na dół. - Błagam, nie chcę rozmawiać o Lansie. - Czy bym słyszała nutkę wrogości w twoim głosie? - Nutkę? Raczej cały akord! W jadalni na przykrytych niebieskimi obrusami stołach stały drewniane talerze i miski. Środek głównego stołu zdobił gliniany wazon pełen gałązek derenia i onkili. W drewnianych świecznikach paliły się ółte pękate świece. - Ładnie to wszystko wygląda - powiedziała Foxy, kiwając z uznaniem głową. Z trudem powstrzymała się, aby nie poczęstować się paroma ziarnkami kawioru. Z kuchni wyłonił się właściciel firmy cateringowej, niski, łysiejący mę czyzna, który resztkę włosów na skroniach i z tyłu głowy miał ufarbowaną na kruczoczarny kolor. Wsunął
się pomiędzy Foxy a miskę z kawiorem, jakby własnym ciałem zamierzał bronić do niej dostępu. - Zeszły panie za wcześnie. Goście zjawią się najwcześniej za kwadrans. - Jestem Cynthia Fox, siostra pana Kirka. - Foxy uśmiechnęła się przyjaźnie. - Pomyślałam, e mo e mogłabym w czymś pomóc. - Pomóc? Broń Bo e! - Mę czyzna wykonał taki ruch ręką, jakby chciał odpędzić Foxy od stołu; jakby była muchą, która usiłuje przysiąść na pasztecie. - Proszę niczego nie dotykać. Wszystko jest zharmonizowane. - Pięknie zharmonizowane - przyznała Pam, ściskając przyjaciółkę za łokieć. - Chodź, kochanie, nalejemy sobie drinka i poczekamy na gości w salonie. - Co za bufon! - mruknęła Foxy, opuszczając jadalnię. Na widok barku roześmiała się wesoło. - O rany! Pułk wojska nie wypiłby tego przez rok! - Spojrzała na Pam, która usiadła w fotelu. - Chętnie bym ci coś zaproponowała, ale potrafię przyrządzać jedynie d in z tonikiem, który Kirk pija. - Mo esz mi nalać kieliszek wytrawnej sherry, jeśli takową znajdziesz. A ty czego się napijesz? - Niczego. - Zaczęła szukać butelki z sherry. - Po wypiciu staję się przesadnie szczera, zapominam o dyplomacji. Znasz Joyce Canfield, szefową pisma „Wedding Day”? Pam skinęła głową. - Parę miesięcy temu spotkałyśmy się na jakimś przyjęciu. Wcześniej fotografowałam do jej pisma stroje ślubne. Na tym przyjęciu Joyce pyta mnie, jak mi się podoba jej suknia. Popijając drugiego szprycera, przyglądam się jej znad kieliszka i w końcu oznajmiam, e powinna unikać koloru ółtego, bo wygląda w nim tak, jakby miała początki ółtaczki. - Odszedłszy od baru, podała Pam kieliszek sherry. - Idiotka! Od tamtej pory nie dostałam ani jednego zlecenia od „Wedding Day”. Dźwięczny śmiech Pam wypełnił pokój. - W porządku, nie będę zadawać ci adnych kłopotliwych pytań, kiedy trzymasz w ręce kieliszek. - Przez chwilę obserwowała, jak Foxy delikatnie gładzi brzeg szafki. - Jak się czujesz z powrotem w domu? - Dziwnie. Tyle mam stąd wspomnień... - Podeszła do okna i odciągnęła na bok zasłonę. Słońce wisiało nisko na niebie, zalewając świat ciepłym złocistoczerwonym światłem.
- Właściwie to jest jedyne miejsce, które mogę nazwać domem, bo Nowy Jork się nie liczy. Od śmierci rodziców ciągle się przenoszę z kąta w kąt. Najpierw jeździłam z Kirkiem, teraz jako fotograf stale zmieniam adresy. Nagle do mnie dotarło, e nigdzie nie zapuściłam korzeni. - A chciałabyś? - Zapuścić korzenie? Nie wiem. - Kiedy się odwróciła, na jej twarzy malował się wyraz zadumy. - Sama nie wiem. Ale chyba tak. - Zmru yła oczy, jakby usiłowała dojrzeć coś, co ciągle umykało jej uwadze. - O czym rozmawiacie? Podskoczyła nerwowo. Kirk stal oparty o framugę, z rękami w kieszeniach i leniwym uśmiechem na ustach. - No proszę... Jedwab? - Foxy podeszła do brata i poprawiła kołnierzyk jego koszuli. - W tym stroju wszystkie silniki omijasz z daleka, co? Pociągnął ją za kosmyk włosów i pocałował w czubek nosa. W butach na wysokich obcasach niemal dorównywała mu wzrostem. Jacy oni są do siebie niepodobni, przemknęło Pam przez myśl. Jedynie włosy mieli identyczne - gęste i kręcone. Kirk był całkowicie pozbawiony wdzięku i elegancji swojej siostry. Obserwując jego profil, Pam poczuła, jak przebiega ją dreszcz. Czym prędzej opuściła wzrok. Praca i dreszcz to niebezpieczna kombinacja. - Przyrządzę ci drinka - zaproponowała Foxy, zawracając do baru. - Do jadalni nie wolno nam się zbli ać przez - spojrzała na zegarek - jeszcze dwie i pół minuty... Ojej, nie ma lodu. - Zamknąwszy kubełek na lód, wzruszyła ramionami. - Dobra, zbiorę się na odwagę i wejdę tam... Pam pije sherry - rzuciła przez ramię, znikając w jadalni. - Dolać ci? - spytał Kirk, przenosząc wzrok na dziennikarkę. - Nie, dziękuję. - Podniosła kieliszek do ust. - Nie miałam okazji podziękować ci za gościnę. Nawet nie wiesz, jaka to przyjemność spać w domu, a nie w hotelu. - Wiem. Spędzam w nich połowę ycia. - Uśmiechając się szeroko, usiadł naprzeciwko niej. Po raz pierwszy, odkąd wczoraj się poznali, byli sami. Pam zignorowała dreszcz, który znów przebiegł jej po plecach. Z pudełka na stole Kirk wyjął papierosa. Zapaliwszy go, przez chwilę bacznie przypatrywał się dziennikarce. Co widział? Klasę. Wdzięk. Inteligencję. Pam Anderson ró niła się od amatorek wyścigów samochodowych, które licznie oblegają kierowców.
- Foxy często o tobie opowiada. Mam wra enie, jakbym cię znała. - Ugryzła się w język. Przestań pleść banały, zganiła się w duchu. Ponownie pociągnęła łyk sherry. - Nie mogę się doczekać wyścigu. - Ja te . - Kirk rozparł się wygodnie w fotelu. - Nie wyglądasz na kogoś, kogo podnieca ryk silników i szybkość osiągana na zakrętach. - Nie? A na kogo wyglądam? Zaciągnął się papierosem. - Na kobietę, która lubi szampana i Chopina. - To prawda, lubię - przyznała, nie odrywając od niego wzroku. - Ale interesuje mnie wiele ró nych rzeczy. Liczę na to, e oka esz się szczodry i podzielisz ze mną swoją wiedzą. Przysłonięte wąsami kąciki warg lekko zadr ały. - Potrafię być bardzo hojny - rzekł, zastanawiając się, czy jej skóra rzeczywiście jest jedwabista, czy tylko mu się tak wydaje. Jego rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi. Kirk wstał, wyjął z ręki Pam pusty kieliszek i podciągnął ją na nogi. Serce zabiło jej mocniej. - Jesteś mę atką? - spytał. - Co? Nie - odparła zaskoczona. - To dobrze. Nie lubię sypiać z mę atkami. Dopiero po chwili dotarło do niej, co powiedział. - Co za tupet... - Posłuchaj - przerwał jej. - Zanim sezon dobiegnie końca, wylądujemy w łó ku. Na sto procent. - Mam nadzieję, e się nie obrazisz, jeśli odrzucę twoją wspaniałomyślną ofertę? - spytała lodowatym tonem. - Byłaby wielka szkoda - odparł ze wzruszeniem ramion, po czym biorąc ją za rękę, ruszył do drzwi. - Musimy otworzyć.
ROZDZIAŁ DRUGI W ciągu następnej godziny dom stopniowo zapełniał się ludźmi, hałas rósł. Otwarto drzwi na patio i do ogrodu, aby goście - kierowcy, mechanicy, ony jednych i drugich oraz zaprzyjaźnieni kibice - mogli swobodnie przemieszczać się z miejsca na miejsce. Wieczór był ciepły i bezwietrzny. Foxy krą yła wśród gości, wcielając się w rolę gospodyni. Harmonia, która panowała na stole, została dawno zburzona; tace, talerze i sztućce le ały porozrzucane po całym domu. Ludzie stali w grupkach, pijąc, śmiejąc się, rozmawiając. Przechodziła koło drzwi, kiedy ponownie rozległ się dzwonek. Uśmiech na jej twarzy zgasł na widok Lance'a. Poczuła jednak satysfakcję, gdy w jego szarych oczach ujrzała wyraz zaskoczenia. Zmarszczywszy czoło, Lance powiódł po niej wzrokiem. Wyglądał jak klient w galerii sztuki, który rozwa a kupno drogiej rzeźby do gabinetu. Foxy odruchowo wyprostowała ramiona i zirytowana odwdzięczyła się tym samym: zmierzyła go od stóp do głów. Miał na sobie czarne spodnie i czarny golf. Stał bez ruchu, tajemniczy, przystojny, niebezpieczny. - No, no, no - powiedział cicho i uśmiechnął się, widząc jej naburmuszoną minę. - Chyba jednak się pomyliłem. - Pomyliłeś się? - Zamknęła drzwi. - Nie rozumiem. - Jednak się zmieniłaś. - Ujął ją za ręce, nic sobie nie robiąc z tego, e usiłowała je wyszarpnąć. Ponownie powiódł po niej wzrokiem. - Wcią jesteś przeraźliwie chuda, ale na szczęście w paru wa nych miejscach ładnie się zaokrągliłaś. Zadr ała, jakby owiał ją rześki wiaterek. Zła na siebie, próbowała się oswobodzić. Bez skutku. - Daruj sobie komplementy, Lance. I bądź łaskaw mnie puścić. - Jasne. Za chwilkę. - Nie odrywał od niej oczu. - Wiesz, ciekaw byłem, co z ciebie wyrośnie. Zawsze miałaś mnóstwo wdzięku, nawet jak chodziłaś umazana smarem. - Dziwię się, e pamiętasz. - Zrezygnowana, przestała się wyrywać. Wiedziała, e i tak nic nie wskóra. Przyjrzała mu się uwa nie, szukając jakichś skaz, które mogły pojawić się na twarzy Lance'a w ciągu ostatnich sześciu lat. - Nic a nic się nie zmieniłeś. - Miło mi to słyszeć. - Puściwszy jej ręce, objął ją w talii i skierował się w stronę salonu.
- To nie miał być komplement - mruknęła. Zrobiło się jej ciepło, gdy obdarzył ją promiennym uśmiechem. Tak łatwo poddać się jego urokowi! - Myślę, e znasz tu wszystkich - rzekła, oswobadzając się. - Na pewno te znasz drogę do baru. - Foxy, Foxy... czarująca, jak zwykle. - Pokręcił z rozbawieniem głową. - Jeśli dobrze pamiętam, dawniej nie czułaś do mnie takiej niechęci. - Byłam młoda i głupia. - Lance, kochanie! - zawołała Honey Blackwell, śliczna, mocno umalowana, niezwykle bogata blondynka o krótkich włosach i figurze modelki. Zdaniem Foxy, była to największa pijawka w świecie wyścigów samochodowych. Nie potrafiła yć bez codziennego zastrzyku adrenaliny. Zarzuciwszy Lance'owi ręce na szyję, pocałowała go na powitanie. - Widzę, e nie muszę was sobie przedstawiać - stwierdziła kwaśno Foxy, po czym odwróciła się, by odejść w stronę rozmawiającej z o ywieniem grupki gości. Nagle poczuła, e ktoś przytrzymuje ją za łokieć. - Cześć. Wiedziałem, e prędzej czy później cię dopadnę. Jestem Scott Newman. - Cześć. Cynthia Fox. - Wiem. - Uścisnął jej dłoń. - Siostra Kirka. Przyjrzała mu się z zaciekawieniem. Ujmująca twarz, piwne oczy, prosty nos, szerokie, skore do uśmiechu usta, ciemnoblond włosy, wzrost średni, szczupła sylwetka. Dość przystojny, ładnie opalony. Ubrany w doskonale skrojony trzyczęściowy garnitur wyglądał jak młody, przedsiębiorczy człowiek wspinający się po szczeblach kariery. Szkoda, e do be owego garnituru nie wło ył nieco ciemniejszej koszuli, pomyślała odruchowo Foxy. - Podejrzewam, e w najbli szym czasie będziemy się często widywać - rzekł. - Tak? - Jestem mened erem Kirka odpowiedzialnym za sprawy organizacyjne. Załatwiam bilety, rezerwuję hotele i tym podobne rzeczy. - Podniósł do ust kieliszek. - Rozumiem. - Foxy odrzuciła do tyłu włosy. - Nie było mnie parę lat, więc... - Kątem oka dojrzała Kirka, który stał z atrakcyjną brunetką przy boku, otoczony grupą ludzi. - Dawniej sami wszystko organizowaliśmy: transport, hotele... Przypomniała sobie, jak zmęczona zasypiała na tylnym siedzeniu samochodu w warsztacie cuchnącym smarami i dymem papierosowym. Albo na trawie przy torze wyścigowym.
- W ostatnich dwóch latach zaszło sporo zmian - zauwa ył Scott. - Kirk zaczął wygrywać wa ne zawody. Jego kariera nabrała tempa i blasku. Nie bez znaczenia okazała się pomoc Lance'a Matthewsa. - Istotnie. - Foxy roześmiała się cicho. - Pieniądze grają niemałą rolę. - Nic nie pijesz? - Zauwa ył brak kieliszka w jej dłoni, umknęła mu jednak ironia w jej głosie. - Zapraszam cię do baru. Zgodziła się chętnie, eby nie myśleć o Lansie. - Na co masz ochotę? Popatrzyła na Scotta, a potem na barmana. - Poproszę szprycera. Promienie księ yca przedzierały się przez młode listowie. Zalane srebrzystym blaskiem wiosenne kwiaty wydzielały słodką woń. Wyczuwało się zapowiedź lata. Wzdychając głośno, Foxy usiadła na białej huśtawce i oparła stopy o podnó ek. Kuchennymi drzwiami wymknęła się do ogrodu za domem; marzyła o chwili spokoju. Z daleka docierały do niej odgłosy przyjęcia. Rozkoszując się czystym, świe ym powietrzem - w salonie męczył ją zapach perfum zmieszanych z dymem papierosowym - zaczęła się leniwie huśtać. Scott Newman... Hm, co o nim wie? e jest przystojny i kulturalny, w dodatku inteligentny i wyraźnie się nią interesuje. Niestety, jest tak e nudny. Po niebie przetoczyły się chmury, na moment zasłaniając księ yc. Psiakość, dlaczego wszystkich ciągle tak krytycznie oceniam? - pomyślała. Czy facet musi stać na jednej nodze i onglować pięcioma piłeczkami, eby wzbudzić moje zaciekawienie? Na kogo czekam? Na księcia? Na rycerza w srebrnej zbroi? Zadumała się. Nie, ksią ę czy rycerz to postaci zbyt szlachetne, nieskalane. Wolała człowieka z krwi i kości, z paroma skazami. Kogoś, kto potrafiłby ją rozzłościć i rozśmieszyć, kto doprowadzałby ją do łez i przyprawiał o dreszcz podniecenia. Pokręciła ze śmiechem głową; czy istnieje ktoś, kto ma poszukiwane przez nią cechy? Mało prawdopodobne. Skrzy owała nogi w kostkach. Chcę kogoś szalonego, a zarazem delikatnego, pomyślała, wpatrując się w niebo. Silnego i czułego, mądrego, a zarazem niepowa nego. Co za wymagania! Gdzieniegdzie zza chmur wyłaniały się migoczące jaskrawo gwiazdy. - O czym marzysz?
Rozejrzała się, szukając właściciela głosu. Nieopodal zobaczyła ciemną sylwetkę, która poruszała się z wdziękiem pantery. Czarny strój Lance'a zlewał się z czernią drzew, ale oczy mu lśniły. Przez moment miała wra enie, jakby z podmiejskiego ogrodu trafiła do dzikiej d ungli. - O czym marzysz? - powtórzył cicho. Nagle zdała sobie sprawę, e wstrzymuje oddech. Wolno wypuściła z płuc powietrze. Po skórze przeszło ją mrowie. - Och, o wszystkim - odparła lekkim tonem. - Co tu robisz? Myślałam, e będziesz otoczony wianuszkiem długonogich blondynek. - Zapragnąłem świe ego powietrza - odparł. - I odrobiny ciszy. Zaskoczona, e mają identyczne potrzeby, zamknęła oczy. - Jakim cudem udało ci się odkleić od tej lepkiej seksbomby? Mimo zaciśniętych powiek czuła, e Lance na nią patrzy. - Ho, ho, widzę, e urosły ci pazurki. Tylko nie rozumiem, dlaczego je na mnie ostrzysz. Otworzywszy oczy, napotkała jego wzrok. Faktycznie, od pierwszej chwili zachowywała się nieładnie wobec Lance'a. - Przepraszam - szepnęła. - Nie wiem, co mnie naszło. Na ogół nie warczę na ludzi. Usiądź. Obiecuję, e będę miła. Spodziewała się, e spocznie w fotelu naprzeciwko, on jednak usiadł obok niej na huśtawce. Foxy zesztywniała. Nieświadomy jej reakcji, wyciągnął nogi i, podobnie jak ona, oparł je o podnó ek. - Lubię pojedynki, ale czasem trzeba zrobić sobie przerwę. Wyjął zapalniczkę oraz długie cienkie cygaro. W ciemności nocy zamigotał płomień. Po chwili w powietrzu rozszedł się znajomy zapach. - Przerwę w pojedynkach, powiadasz? Hm, mo e nam się uda. - Obróciła się do Lance'a twarzą. Kąciki ust jej zadrgały. - To o czym będziemy rozmawiać? O pogodzie, o najnowszym bestsellerze czy o systemie politycznym Rumunii? Ju wiem! - Podparła dłonią brodę. - O wyścigach. Powiedz, wolisz projektować samochody czy się na nich ścigać? Większe nadzieje pokładasz w wozie, który zaprojektowałeś na tor w Indianapolis czy na wyścigi Formuły 1 ? W walce o Grand Prix Kirk radzi sobie całkiem nieźle, prawda? Podobno ma bardzo szybkie, niezawodne auto.
Lance uniósł brwi. - Wcią studiujesz pisma poświęcone wyścigom, co? - Gdybym nie była na bie ąco, Kirk nigdy by mi tego nie wybaczył. - Roześmiała się wesoło. - To się akurat nie zmieniło. Nawet jako piętnastolatka miałaś niezwykle seksowny śmiech - wyjaśnił, widząc jej pytające spojrzenie. Wypuścił z ust obłok dymu. W blasku księ yca włosy dziewczyny wyglądały tak, jakby tańczyły w nich dziesiątki maleńkich srebrzystych płomieni. - Twoja firma mieści się w Bostonie, prawda? - spytała, kierując rozmowę na bezpieczniejsze tory. - Pewnie tam spędzasz teraz większość czasu? Sprytne zagranie, pomyślał z uśmiechem. - Owszem. Znasz Boston? - Niedbałym ruchem poło ył ramię na oparciu huśtawki. - Nie, ale chciałabym tam kiedyś pojechać. Podobno to bardzo piękne miasto. Pełne kontrastów. Z jednej strony stare domy porośnięte bluszczem, z drugiej nowoczesne konstrukcje ze stali i szkła. Widziałam wspaniałe zdjęcia... - A ja niedawno widziałem jedno z twoich. - Tak? - Odwróciła się zaciekawiona i ze zdumieniem odkryła, e ich twarze niemal się stykają. Poczuła na wargach ciepły oddech Lance'a. Coś ją do niego ciągnęło, jakaś niesamowita siła. Najwy szym wysiłkiem woli odsunęła się od niego. Nie spuszczał z niej wzroku. - Przedstawiało zimowy pejza . Nie było śniegu, jedynie szadź na bezlistnych drzewach. Park, ławka, na ławce starzec przykryty szaroburym płaszczem. Promienie wschodzącego słońca przedzierały się przez gałęzie i padały na śpiącą postać. Zdjęcie było przejmujące, piękne, a zarazem smutne. Przez chwilę milczała; nie wiedziała, co powiedzieć. Nie spodziewała się, e ktoś taki jak Lance Matthews oka e się człowiekiem wra liwym na sztukę. Gdy tak siedzieli pogrą eni w zadumie, działo się między nimi coś dziwnego. Tak jakby przeskakiwała iskra. Foxy wyraźnie to czuła; ani nie potrafiła, ani chyba nie chciała temu zapobiec. Lance wcią świdrował ją wzrokiem, w dodatku bawił się jej włosami, owijając sobie rudy kosmyk wokół palca. - Zrobiło na mnie du e wra enie - kontynuował, nie doczekawszy się reakcji. - Zauwa yłem u dołu twoje nazwisko. Z początku uznałem, e to nie mo esz być ty. e
Cynthia Fox, którą znałem, nie zdołałaby przekazać takiego nastroju, takiej głębi. W moich oczach nadal byłaś niewinną nastolatką o wybuchowym temperamencie. Dopiero gdy oderwał od niej wzrok, by zgasić niedopałek, wypuściła z płuc powietrze. Spokojnie, nakazała sobie, nie zachowuj się jak idiotka. - Na tyle mnie to zaintrygowało, e postanowiłem sprawdzić. Kiedy dowiedziałem się, e to jednak ty jesteś autorem zdjęcia, tym bardziej nie mogłem wyjść z podziwu. Masz ogromny talent. - Do zabawy aparatem? - spytała artobliwym tonem. Słowa Lance'a wprawiły ją w znakomity humor. Błysnął w uśmiechu zębami. - Uwa am, e człowiek powinien czerpać radość z tego, co robi. Dlatego ja od lat bawię się samochodami. - Stać cię na to - rzekła. Nawet nie spostrzegła, e powiało od niej chłodem. - Nigdy mi nie wybaczyłaś, e jestem bogaty? - spytał z rozbawieniem. Lekko speszona, wzruszyła ramionami. - Dziesięć milionów to zawstydzająco wielka suma. Pociągnął ją za włosy, zmuszając, aby popatrzyła mu w oczy. - Istnieje ró nica między starym bogactwem a nowym, przynajmniej w Bostonie. Nowobogaccy chwalą się swoim majątkiem, stare pieniądze nie kłują w oczy. - Co rozumiesz przez stare? - Podobało się jej jego kpiące spojrzenie, a tak e dotyk jego palców na szyi. - Takie, które są w rodzinie co najmniej od trzech pokoleń. Wiesz, Fox, wolę zapach konwalii od zapachu benzyny, który dawniej rozsiewałaś. - Tak? Od czasu do czasu spryskuję się jeszcze bezołowiową, ale muszę mieć do tego odpowiedni nastrój. - Wstała. Była zdziwiona, e przedkłada towarzystwo Lance'a nad towarzystwo gości w salonie. - No dobra, wracam na przyjęcie. A ty? - Zostanę tu jeszcze chwilę. Szarpnął Foxy za rękę. Wylądowała ze śmiechem na jego kolanach. - Lance! - zawołała, odpychając się dłońmi od jego torsu. - Co ty wyprawiasz? - Bez większego przekonania usiłowała się oswobodzić. - Nie przywitałem się z tobą jak nale y. Śmiech zamarł na jej ustach. Wyczuwając zagro enie, próbowała wstać. Przytrzymał ją. Rozchyliła wargi, zamierzając zaprotestować. Zamknął je pocałunkiem.
Z początku był to lekki, artobliwy całus. Mo e gdyby zaczęła się szamotać, gdyby ostrzej się sprzeciwiła, na tym by się skończyło. Ale dotyk warg Lance'a sprawił, e znieruchomiała. Miała wra enie, e serce jej stanęło, e krew przestała krą yć. A potem znów zaczęło walić, i to ze zdwojoną siłą. Nie była pewna, które z nich wykonało pierwszy krok, ale po chwili całowali się namiętnie, jakby całe ycie na to czekali. Przytłumione pomruki dobywały się raz z jednego gardła, raz z drugiego. Oddechy mieli przyśpieszone, ręce zajęte pieszczotami. Po paru minutach, gdy trudno im było dłu ej wytrzymać, Lance delikatnie się odsunął. Bez słowa patrzyli sobie w oczy. Ona wcią obejmowała go za szyję. Ju nie czuła zapachu kwiatów, tylko ciepły zapach wody kolońskiej, nie słyszała dźwięków dolatujących z salonu, tylko bicie serca. Świat zniknął. Byli wyłączni oni - ona i Lance. Nagle na pobliskim drzewie poruszyła się sowa i trzy razy zahuczała. Nastrój prysł. Foxy poderwała się na nogi. - Nie powinieneś był tego robić - powiedziała, unikając jego wzroku. Strzepnęła kilka niewidocznych pyłków z sukienki. Po plecach przebiegały jej dreszcze. - Nie? Dlaczego? - spytał spokojnie. - Jesteś ju du ą dziewczynką. Wstał. Musiała podnieść głowę, by widzieć jego twarz. - Zresztą podobało ci się nie mniej ni mnie. Trochę za późno, eby grać rolę oburzonej dziewicy, nie sądzisz? - Wcale nie gram roli oburzonej dziewicy! - zawołała ze złością. - A to, czy mi się podobało czy nie, jest bez znaczenia! Odwróciła się na pięcie; zamierzała odejść z uniesioną głową, ale zanim postąpiła dwa kroki, Lance przytrzymał ją za ramię. - A co ma znaczenie? - W jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia. - Powiedz, Foxy, o co chodzi? - Nigdy więcej tego nie rób! - wycedziła przez zęby. - To brzmi jak rozkaz. A ja nie lubię rozkazów. - Posłuchaj... - Westchnęła. - Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałam się, e... no wiesz. Mo e byłam trochę ciekawa i... i dałam się ponieść emocjom. - Ciekawa? - Parsknął śmiechem. - Czy chocia zaspokoiłem twoją ciekawość? Pogładził ją po ramieniu. Zadr ała. - Och, jesteś niemo liwy! - Zniecierpliwionym gestem odgarnęła włosy z czoła. - Co za irytujący facet! Obróciwszy się, pobiegła tam, gdzie nic jej nie groziło. Tam, gdzie było mnóstwo ludzi.
ROZDZIAŁ TRZECI Podczas Indianapolis 500 le ące na środkowym zachodzie normalne miasto zmienia się w tętniącą yciem stolicę sportów samochodowych. Więcej ludzi ogląda ten wyścig ni jakiekolwiek inne wydarzenie sportowe w Stanach. Dla kierowców i miłośników wyścigów Indy 500 jest tym samym co Wimbledon dla graczy i kibiców tenisa, co Kentucky Derby dla amatorów wyścigów konnych i World Series dla miłośników baseballu - pasjonującą walką o honor, presti i zwycięstwo. Spoglądając w bezchmurne niebo, Foxy odetchnęła z ulgą: wyścigi w deszczu zawsze przejmowały ją niepokojem. Lekki wiatr targał jej związanymi w koński ogon włosami. Miała na sobie ukochane d insy, starte do białości na kolanach, i wpuszczoną w spodnie koszulę w biało - czerwone paski. Na szyi aparat nikon, który kupiła z drugiej ręki jeszcze na studiach; nie zamieniłaby go na skrzynię złota. Ze swojego punktu obserwacyjnego widziała, e trybuny są puste. Ekipy telewizyjne, kierowcy, mechanicy krą yli wkoło zajęci swoimi sprawami. Jedni rozmawiali, inni pili kawę ze styropianowych kubków. Od czasu do czasu ciszę przerywał ptasi świergot. Powietrze jednak wibrowało od napięcia i podniecenia. Za dwie godziny trybuny i boksy zapełnią się ludźmi. Kiedy zatrzepocze zielona chorągiewka, wyścig będzie oglądało czterysta tysięcy widzów, tyle co populacja wielu du ych amerykańskich miast. Ryk z czterystu tysięcy gardeł zabrzmi z siłą piorunu. Potem przez wiele godzin będzie słychać jedynie wycie silników. Mechanicy w boksach będą się uwijać. Oczy wszystkich będą skierowane na nisko zawieszone torpedy okrą ające ponad czterokilometrowy owal. Foxy powiodła wkoło spojrzeniem. Minęły dwa lata, odkąd stała przy torze, a sześć, odkąd uczestniczyła w wyścigach. Doskonale jednak pamiętała emocje towarzyszące rywalizacji sportowej: nerwowe oczekiwanie, a potem niesamowite podniecenie, które rosło z minuty na minutę; podziw dla talentu brata; dumę z jego osiągnięć. Ale równie zimny, dławiący strach, który nigdy nie słabł. Wiedziała, jak się wszystko odbywa. Znała kierowców, ich upodobania i zwyczaje. Jedni lekkim, beztroskim tonem udzielali wywiadów na temat czekającego ich wyścigu. Inni koncentrowali się na szczegółach technicznych. Jeszcze inni warczeli na dziennikarzy, starali się ich unikać. Kirk z typowym dla siebie wdziękiem połączonym z arogancją odpowiadał na pytania godzinę przed startem, ale później milczał. Dla niego ka dy wyścig był identyczny, a zarazem
niepowtarzalny. Identyczny - poniewa za ka dym razem Kirk ścigał się, by wygrać, a niepowtarzalny - bo za ka dym razem przychodziło mu zmierzyć się z innymi problemami. Po udzieleniu paru wywiadów uciekał w samotność. Pojawiał się dopiero, gdy nadchodziła pora zajęcia miejsca w kokpicie. Nikomu nie przeszkadzając w pracy, Foxy krą yła wśród kierowców, mechaników, fotoreporterów, rejestrując na zdjęciach atmosferę przed wyścigiem. - Co tak pstrykasz i pstrykasz? Rozpoznała głos, ale odwróciła się dopiero po skończeniu ujęcia. - Cześć, Charlie. - Zarzuciła mechanikowi ręce na szyję i przytuliła się do niego. Wiedziała, e Charlie mruknie coś gniewnie pod nosem, ale wiedziała te , e ucieszył go jej widok. - Typowa baba - burknął, nieśmiało odwzajemniając uścisk. Przez kilka chwil przyglądali się sobie w milczeniu. Charlie niewiele się zmienił. Mo e przybyło mu siwych włosów na brodzie, a ubyło na głowie, ale oczy miał równie niebieskie co podczas ich pierwszego spotkania dziesięć lat temu. Wtedy pięćdziesięcioletni Charlie Dunning, główny mechanik w zespole Lance'a Matthewsa, wydawał się jej starcem. Dziś sześćdziesięcioletni Charlie, główny mechanik w zespole Kirka, jawił się jej jako dojrzały mę czyzna w sile wieku. - Wcią jesteś chuda jak szczapa. - Skrzywił się z niesmakiem. - Nie stać cię najedzenie? Tak mało ci płacą za te twoje zdjęcia? - Od paru lat nie znajduję w kieszeni adnych batonów czekoladowych. - Pogłaskała go czule po szorstkim policzku, dobrze wiedząc, e Charlie nawet na torturach nie przyznałby się do tego, e podrzucał jej ukradkiem ró ne łakocie. - Nie widziałam cię wczoraj na przyjęciu u Kirka. - Nie chodzę na imprezy dla przedszkolaków. To co, obie z tą elegancką damulką będziecie nam towarzyszyć przez cały sezon? - Na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. - Jeśli masz na myśli Pam, to owszem. Pam jest dziennikarką - dodała. - Tylko pilnujcie się, eby nam nie przeszkadzać. - Dobrze - obiecała powa nie Foxy, ale oczy lśniły jej wesoło. Nie uszło to uwadze Charliego. - Bezczelne dziewuszysko - mruknął. - Dawno temu powinienem był ci złoić skórę. I zrobiłbym to, gdybyś nie była takim chuchrem.
Uśmiechając się od ucha do ucha, Foxy podniosła aparat i pstryknęła Charliemu zdjęcie. - Bezczelne dziewuszysko - powtórzył. Kąciki ust mu zadrgały. Odszedł pośpiesznie, by Foxy niczego nie zauwa yła. Przez chwilę stała bez ruchu. Kiedy Charlie znikł w tłumie, odwróciła się... i wpadła prosto na Lance'a. Przytrzymał ją. Przez cały ranek nie myślała o tym, co zdarzyło się na huśtawce; teraz wszystko od yło jej w pamięci. Wargi, które wczoraj tak namiętnie całowała, rozciągnęły się w uśmiechu. - Zawsze byłaś jego ulubienicą. Nie wiedziała, o kim Lance mówi. Zapomniała o bo ym świecie. Jak w transie wpatrywała się w jego szare oczy. Psiakrew, czy on musi być tak diabelnie przystojny? Ubrany był podobnie jak ona, w d insy i koszulę. - Cześć, Lance. - Starała się nadać swojemu głosowi przyjazne, choć lekko chłodne brzmienie. - adni dziennikarze się za tobą nie uganiają? - Cześć, Fox. Pstrykasz fotki? - Pstrykam. Zbli yła aparat do twarzy. Nie patrzyła na Lance'a, ale ka dym skrawkiem swojego ciała czuła jego obecność. - Nadal pociągają cię wyścigi? - spytał, wsuwając rękę w jej koński ogon. Zmarnowała cztery zdjęcia. - Podobno Kirk osiągnął najlepszy czas w serii treningowej. - Kiedy opuściła aparat, na jej twarzy malowała się obojętność. Jeden pocałunek. W końcu o co tyle krzyku? Nic takiego przecie się nie stało. - Pewnie jako sponsor i właściciel samochodu jesteś zadowolony? Nie odpowiedział. - Oglądałam wóz. Robi wra enie. Lance wcią milczał. - Ta rozmowa jest doprawdy frapująca - rzekła Foxy, patrząc mu prosto w oczy. - Niestety, muszę ją przerwać i wrócić do pracy. Zanim uszła trzy kroki, zacisnął rękę na jej ramieniu. - Dziś wieczorem urządzam małe przyjęcie - oznajmił. - W moim apartamencie hotelowym. - Tak? - Zmru yła oczy przed ra ącym blaskiem słońca. - O siódmej. Zapraszam. - A czy mo esz mi zdradzić, jak małe będzie to przyjęcie?
- Bardzo małe. Będziemy tylko we dwoje. - Mylisz się. Będziesz sam jeden. Obok przeszło dwóch mechaników w jaskrawoczerwonym koszulach, jakie nosiła cala ekipa Kirka. Lance nawet na nich nie spojrzał. - Mam randkę ze Scottem Newmanem - dodała Foxy. - To ją odwołaj. - Nie. - Boisz się? - Nieznacznym ruchem dłoni zmusił ją, by podeszła pół kroku bli ej. - Nie, nie boję - odparła; jej zielone oczy płonęły. - Ale nie jestem głupia. I pamiętaj, e znam cię nie od dziś. Widywałam te tłumy dziewczyn, jakie wszędzie za tobą ciągnęły. - Skrzywiła się. - Przebierałeś w nich jak w ulęgałkach; ta ci się podobała, tę odrzucałeś. Była to dla mnie prawdziwa szkoła ycia. - Coraz bardziej złościło ją jego milczenie. - Wyobraź sobie, e ja te umiem wybierać i odrzucać. Znajdź sobie inną zabaweczkę. Ku jej zdumieniu wybuchnął śmiechem. - Widzę, e wcią masz gorący temperament. Poza tym jesteś inteligentna, ciekawa świata, energiczna. Dłu ej ni godzinę nie wytrzymasz z Newmanem. Facet zanudzi cię na śmierć. - To mój problem, nie twój - odcięła się, po czym wyszarpnęła ramię. - Mądrze mówisz - zgodził się Lance. Ostatnie słowo nale ało do niego, bo zwyczaj- nie w świecie zostawił ją i odszedł. Wściekła, obróciła się na pięcie, zamierzając ruszyć w przeciwnym kierunku. I wtedy zobaczyła, e trybuny zapełniają się widzami. Czym prędzej skierowała się więc w stronę boksów, gdzie znajdowały się punkty serwisowe. Przeprowadzając wywiad z młodym kierowcą, który pierwszy raz brał udział w tak powa nych wyścigach, Pam kątem oka obserwowała rozmawiających nieopodal Lance'a i Foxy. Była za daleko, aby słyszeć cokolwiek, ale widziała wachlarz emocji malujący się na twarzy przyjaciółki. Bystre oko dziennikarki dostrzegło, e coś tych dwoje łączy. Cokolwiek to było, Foxy wyraźnie się przed tym broniła. Ale chyba bez powodzenia. Pam polubiła Lance'a Matthewsa. Miała nosa do ludzi i instynkt nigdy jej nie zawodził. Mo e właśnie dzięki temu, e potrafiła ka dego przejrzeć na wylot, cieszyła się uznaniem w świecie dziennikarskim. Jej zdaniem Lance Matthews nale ał do ludzi, którzy nie tyle gardzą konwenansami, co ustalają własne reguły gry. Wzbudzał sympatię i zainteresowanie, bo miał wiele do zaoferowania. Był silny, władczy i niezwykle pociągający. Podejrzewała, e jest wiernym przyjacielem i doskonałym kochankiem.
Nowicjusz, nieświadom tego, o czym Pam myśli, odpowiadał wyczerpująco na wszystkie pytania. Po paru minutach, widząc, jak Lance się oddala, Pam zakończyła wywiad. Podziękowała swemu rozmówcy i ycząc mu powodzenia, skierowała się za Lance'em. - Panie Matthews! Zobaczył podą ającą za nim drobną blondynkę o delikatnej urodzie, elegancko ubraną w szare spodnie i akiet. Na jednym ramieniu miała zawieszoną torebkę, na drugim magnetofon. Zaintrygowany przystanął. Pam, lekko zasapana, dobiegła do niego i uśmiechnęła się przyjaźnie. - Jestem Pam Anderson. - Wyciągnęła na powitanie szczupłą dłoń o pomalowanych na ró owo paznokciach. - Piszę serię artykułów na temat wyścigów. Mo e Foxy wspomniała panu o mnie? - Dzień dobry. - Lance zmierzył ją wzrokiem; spodziewał się kogoś wy szego, trochę solidniej zbudowanego. - Jakoś rozminęliśmy się na przyjęciu u Kirka. - Pokazano mi pana - rzekła Pam. Postanowiła grać w otwarte karty. - Ale zniknął pan, zanim zdołałam do pana dotrzeć. Foxy równie zniknęła. - Jest pani niezwykle spostrzegawcza. Ucieszyła się, słysząc lekką irytację w jego głosie. Przynajmniej zdołała skupić na sobie jego uwagę. - Lubię Foxy. - Odgarnęła włosy z oczu. - Potrafię te nie wtykać nosa w cudze sprawy. Tak naprawdę to jestem zainteresowana wyścigami. Mam nadzieję, e mogę liczyć na pańską pomoc? Nie tylko projektuje pan wozy, ale jest pan właścicielem auta ścigającego się w Formule 1, a tak e z doświadczenia wie pan, co czuje kierowca pędzący trzysta kilometrów na godzinę. To, e jest pan człowiekiem znanym nie tylko w środowisku sportów motorowych, ale równie w eleganckim świecie Bostonu, przyciągnie do pisma rzesze czytelników. Lance, który w trakcie jej wywodu wsunął ręce do kieszeni, odczekał dobre dziesięć sekund, by upewnić się, czy Pam skończyła mówić, zanim pokręcił ze śmiechem głową. - Jeszcze dwie minuty temu zastanawiałem się, czy to mo liwe, e jest pani tą samą Pam Anderson, która napisała serię krytycznych artykułów o błędach w naszym systemie karnym. Ale teraz wiem, e to mo liwe. Spędzimy w trasie wiele miesięcy. Będziemy mieli mnóstwo czasu na rozmowę. - Powiódł spojrzeniem w stronę bandy, przy której stała Foxy z przytkniętym do oczu aparatem. Na jego twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. - Mnóstwo czasu - powtórzył cicho, po czym ponownie wbił wzrok w Pam. - Co pani wie o Indy 500? - Pierwszy wyścig na tutejszym torze zorganizowano w tysiąc dziewięćset jedenastym roku. Triumfator osiągnął rekordową szybkość stu dziewiętnastu kilometrów na godzinę.
Pierwotnie tor wyło ony był cegłami, dlatego miejsce nazywane bywa Old Brickyard, starą cegielnią. Od pewnego czasu Indy 500 nie jest zaliczany do mistrzostw świata Formuły 1, ale istnieje wiele podobieństw między samochodami biorącymi udział w Indy i w Formule. Poza tym wielu kierowców chętnie uczestniczy w obu imprezach, choćby Kirk Fox. Tutejsze bolidy napędzane są alkoholem. Po ar bywa bardzo niebezpieczny, poniewa nie pojawiają się płomienie. - Odrobiła pani lekcję - rzekł z uśmiechem Lance. - Znam liczby, fakty. - Podobało jej się jego szczere spojrzenie. - Ale suche fakty nie mówią nam całej prawdy. Zginęło na tym torze czterdziestu sześciu kierowców, ale tylko trzech w ostatnich dziesięciu latach. Dlaczego? - Robi się coraz bezpieczniejsze samochody. Dawniej były jak pancerniki; kierowca łamał się, a one pozostawały nieuszkodzone. Teraz jest na odwrót; samochód przejmuje na siebie siłę zderzenia. Poza tym kombinezony szyje się z materiałów ognioodpornych. - Poniewa zbli ał się czas startu, Lance wolnym krokiem ruszył w stronę linii mety. - Czyli wyścigi samochodowe stały się bezpiecznym sportem? - spytała niewinnym tonem Pani. Uwa nie przyjrzał się dziennikarce, doceniając jej przenikliwość. - Tego nie powiedziałem. Zagro enia nie sposób całkiem wyeliminować. Zresztą czym byłyby wyścigi bez elementu ryzyka? Nudną jazdą w kółko. - Ale zniknął strach przed kraksą? Przed kalectwem? Lance pokręcił z uśmiechem głową. - Mało który kierowca myśli o wypadku. Gdyby tak było, nie usiadłby za kierownicą. Ka dy wierzy, e jeśli ma się zdarzyć coś złego, to przytrafi się innym, a nie jemu. Ale to nie kraksa wzbudza największy strach, lecz ogień. Chyba nie ma takiego kierowcy, który w skrytości ducha nie bałby się ognia. - A kiedy inny zawodnik wpada na bandę albo dachuje? Co czuje się wtedy? - Nic - odparł Lance. - Nie ma czasu na emocje. - No tak. - Zamilkła. - Nie ma czasu... to rozumiem. Ale jednej rzeczy nie rozumiem. Dlaczego? - Co dlaczego? - Dlaczego ktoś przypina się pasami do fotela i z tak pora ającą szybkością pędzi po krętym torze? Dlaczego nara a się na kalectwo lub śmierć? Spoglądając na tor, potarł z namysłem brodę.
- Istnieje wiele powodów. Podejrzewam, e ka dym zawodnikiem kieruje co innego: dreszcz emocji, chęć rywalizacji, dą enie do zwycięstwa, wyzwanie, pieniądze, presti , umiłowanie szybkości. Szybka jazda bywa nałogiem. Człowiek chce się wykazać, sprawdzić własną wytrzymałość i odwagę. No i jak we wszystkich dyscyplinach sportu, ogromną rolę odgrywa ego. - Kątem oka dojrzał wyłaniającego się z boksu Kirka. - Ka dy zawodnik ma inną motywację, ale ka dy pragnie pierwszy dojechać na metę. Kirk zajął miejsce w kokpicie, nie zwracając uwagi na Foxy, która krą yła wokół z aparatem. Nasunął na twarz kominiarkę. Przez chwilę - zanim wło ył kask - wyglądał jak średniowieczny rycerz szykujący się do turnieju. Na pytania Charliego odpowiadał monosylabami. Był maksymalnie skoncentrowany. Nie rozglądał się na boki; patrzył przed siebie. Czuło się, e ogrodził się niewidzialnym murem. Foxy pośpiesznie wykonała serię zdjęć, utrwalając na kliszy jego skupienie i izolację. Kiedy wyprostowała się, zobaczyła, jak Lance podchodzi do Kirka i się nad nim pochyla. - Skrzynka szkockiej, e nie pobijesz rekordu toru. Kirk skinął nieznacznie głową, przyjmując zakład. Foxy wiedziała, e brat potrzebuje bodźców, e uwielbia wyzwania. Obserwując obu mę czyzn, uświadomiła sobie, e Lance zna Kirka lepiej ni ktokolwiek. Ponad ogłuszającym rykiem silnika napotkała jego spojrzenie. Po chwili Kirk podjechał kilka metrów, by zająć miejsce na starcie, a ona w tym czasie zniknęła w boksie serwisowym. Kiedy ucichły ostatnie takty „Back Home Again in Indiana”, przy akompaniamencie okrzyków publiczności w powietrze wzleciały tysiące kolo- rowych balonów. A przez megafon rozległ się głos: - Panowie, proszę włączyć silniki. Prosta startów. Lśniące w słońcu bolidy wyglądają jak kolorowe plamy na tle asfaltu. Jadą w równym szyku za wozem prowadzącym. Ju nie słychać ptasich treli. Wkrótce wóz prowadzący zje d a na bok. - Zaczęło się - szepnęła Foxy. Pam podskoczyła. - Gdzieś ty się podziewała, co? - Nasadziła mocniej na nos okulary słoneczne. - Chyba nie myślałaś, e przegapię start? - Trzymała w ręku aparat, w którym zmieniła obiektyw. - Jeszcze moment i pojawi się zielona chorągiewka. I nagle powietrzem wstrząsnął potę ny ryk. Foxy uniosła aparat, celując prosto w samochód Kirka. - Jak oni to robią? - mruknęła pod nosem Pam. - Po co tak prują?
Nie spodziewała się odpowiedzi, ale Foxy usłyszała pytanie, opuściła aparat i uśmiechnęła się. - Po to, eby wygrać - odparła. Czas mijał. Hałas nie ustawał. W boksach panował potworny upał; w powietrzu unosił się zapach smarów, paliw i potu. Z trzydziestu samochodów, które stanęły do startu, dziesięć ju się wycofało na skutek awarii lub drobnych kraks. Pam zdjęła akiet, podciągnęła rękawy bluzki. Z magnetofonem w ręce krą yła po boksach. Foxy obserwowała tor; kropelki potu spływały jej po plecach. Czując na sobie czyjś wzrok, obejrzała się przez ramię. Tu za nią stał Lance. - Zaczyna osiemdziesiąte piąte okrą enie. Nie odrywając oczu od toru, podał jej szklankę z zimnym napojem. Zaskoczona miłym gestem pociągnęła łyk. - Ma prawie jedno okrą enie przewagi nad Johnstonem - ciągnął Lance. - Mierzyłaś mu średnią szybkość? - Około trzystu. Wstrzymała oddech, kiedy Kirk wyprzedzał na krótkim prostym odcinku innego kierowcę. Potem spoglądając na kostki lodu, pociągnęła kolejny łyk. - Zmontowałeś niesamowitą ekipę, Lance. Tankowanie zajęło niecałe dwanaście sekund. To daje Kirkowi sporą przewagę nad rywalami. Poza tym samochód jest szybki i doskonale się trzyma nawierzchni. Popatrzył jej w oczy. - Oboje wiemy, e zwycięstwo w wyścigach zale y od wysiłku całego zespołu. - To prawda, ale ten ostatni etap to ju zasługa kierowcy. - Tkwisz tu od samego początku - rzekł łagodnie. - Mo e byś usiadła na chwilę, co? - Pogładził ją po policzku, jakby chciał usunąć ból, który rozsadzał jej czaszkę. - Sprawiasz wra enie zmęczonej... - Nie, nic mi nie jest. - Mimo e cofnął rękę, wcią czuła na policzku jego dotyk. - Usiądę, jak się skończy. Chyba przegrasz zakład. - Na to liczę. Cholera jasna! - Zaklął tak ostro, e Foxy przeniosła spojrzenie na tor. - Nie podoba mi się, jak piętnastka bierze pierwszy zakręt. Za ka dym razem jedzie coraz bli ej muru. - Piętnastka? - Zmru ywszy oczy, Foxy odnalazła samochód z wymalowanym numerem piętnastym. - To jeden z młodziaków, prawda? Zdaje się, e chłopak z Long Beach. - Ten młodziak, jak go nazywasz, jest starszy od ciebie o rok. Tyle e ma za mało doświadczenia, aby tak szar ować.