Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 097 140
  • Obserwuję503
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań673 512

Robin LaFevers - Jego Nadobna Zabójczyni 2 - Mroczny triumf

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Robin LaFevers - Jego Nadobna Zabójczyni 2 - Mroczny triumf.pdf

Beatrycze99 EBooki R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 258 stron)

Robin LaFevers Jego nadobna zabójczyni KSIĘGA II MROCZNY TRIUMF TŁUMACZYŁA Dominika Bogucka fabryka słów Lublin 2014

Moim osobistym patronom: Nancy Warner za pozbieranie mnie i poskładanie, dzięki czemu mogłam znów ruszyć do boju, Erin Murphy, która czasami widziała tę opowieść lepiej niż ja, Kate O’Sullivan za jej niezachwiane wsparcie i entuzjazm oraz Mary Hershey za stworzenie azylu, gdzie mogłyśmy rozmawiać o sprawach trudnych i strasznych

Dramatis Personae LADY SYBELLA, służebnica Śmierci ISMAE RIENNE, służebnica Śmierci ANNITH, nowicjuszka w zakonie Świętego Mortaina KSIENI KLASZTORU ŚWIĘTEGO MORTAINA ALAIN D’ALBRET, bretoński arystokrata posiadający rozległe ziemie we Francji PIERRE D’ALBRET, jego syn JULIAN D’ALBRET, jego syn CHARLOTTE D’ALBRET, jego dziesięcioletnia córka LOUISE D’ALBRET, jego siedmioletnia córka BERTRAND DE LUR, kapitan straży d’Albreta JAMETTE DE LUR, jego córka TEPHANIE, dama do towarzystwa lady Sybelli PANI FRANÇOISE DINAN, dawna guwernantka księżnej JEAN RIEUX, marszałek bretoński, były opiekun księżnej TILDE, służąca ODETTE, jej młodsza siostra BARON JULLIERS, bretoński szlachcic BARON VIENNE, bretoński szlachcic BARON IVES MATHURIN, bretoński szlachcic BENABIC DE WAROCH, Bestia z Waroch, rycerz YANNIC, strażnik więzienny GUION, bretoński chłop BETTE, jego żona JACQUES, ich syn ANTON, ich syn Węglarze ERWAN, przywódca GRAELON, węglarz LAZARE, węglarz WINNOG, młody węglarz MALINA, węglarka Dwór i szlachta Bretanii ANNA, księżna Bretanii, hrabina Nantes, Montfort i Richmont ISABEAU, jej siostra

KSIĄŻĘ FRANCISZEK II (zmarły ojciec Anny) GAVRIEL DUVAL, bretoński szlachcic JEAN DE CHALON, książę orański MICHAULT THABOR, dowódca straży miejskiej w Rennes KAPITAN DUNOIS, kapitan bretońskiej armii PHILLIPE MONTAUBAN, kanclerz Bretanii BISKUP RENNES KAROL VIII, król Francji ANNA DE BEAUJEU, regentka Francji MAKSYMILIAN I HABSBURG, arcyksiążę Austrii, cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, jeden z pretendentów do ręki Anny SIR DE BROSSE, zbrojny SIR LORRIL, zbrojny SIR LANNION, zbrojny SIR GAULTIER, zbrojny PRZEORYSZA KLASZTORU ŚWIĘTEJ MER SAMSON, syn kowala CLAUDE, syn drwala

Rozdział pierwszy NANTES, BRETANIA, ROK 1489 Nie przybyłam do zakonu Świętego Mortaina całkiem niewinna. Miałam już wtedy za sobą trzy trupy i dwóch kochanków. Mimo to mogłam się tam nauczyć wielu rzeczy: od siostry Serafiny stosowania trucizn, od siostry Thominy posługiwania się ostrzem, a od siostry Arnette ‒ niczym map konstelacji gwiazd ‒ umiejscowienia najwrażliwszych punktów na ciele mężczyzny, w które można wbić ostrze z najlepszym skutkiem. Gdyby jeszcze nauczyły mnie tak dobrze jak zabijania umiejętności patrzenia na śmierć niewinnych, byłabym znacznie lepiej przygotowana na ten koszmar, w którym się znalazłam. Zatrzymałam się a stóp krętych schodów, by upewnić się, że nikt mnie nie obserwuje. Szorująca podłogę posługaczka, oparty o drzwi, drzemiący paź ‒ każde z nich mogło być szpiegiem. Nawet jeśli nie podstawiono ich specjalnie, by mnie śledzili, zawsze znajdzie się chętny wypaplać wszystko w nadziei na zaskarbienie sobie przychylności pytającego. Ostrożność wzięła górę. Postanowiłam pójść południową klatką, wrócić przez dolną sień i dostać się do północnej wieży od tamtej strony. Przeszłam celowo po części podłogi, którą służąca właśnie umyła, i z zadowoleniem usłyszałam, jak przeklina mnie pod nosem. Świetnie. W ten sposób upewniłam się, że w razie gdyby ktoś ją przepytywał, dobrze mnie zapamięta. W dolnej sieni kręciło się kilku służących. Ci, których nie odesłano, pochłonięci byli swoimi obowiązkami lub ukryli się w jakichś dziurach niczym sprytne szczury. Północne skrzydło pałacu okazało się wyludnione. Przyspieszyłam kroku, kierując się ku baszcie, ale zajęta zerkaniem przez ramię, omal nie wpadłam na siedzącą na schodach drobną postać. Zdławiłam przekleństwo i spiorunowałam wzrokiem przycupnięte na stopniu dziecko. Dziewczynkę. ‒ Co ty tu robisz? ‒ warknęłam. I tak miałam nerwy napięte jak postronki, a ta nowa komplikacja nie pomagała. ‒ Gdzie twoja matka? Dziewczynka podniosła na mnie oczy podobne zroszonym fiołkom. Strach ścisnął mi serce. Czy nikt jej nie ostrzegł, jak niebezpieczne dla tak ładnego dziecka jest samotne wałęsanie się po tym dworze? Miałam ochotę potrząsnąć nią ‒ potrząsnąć jej matką ‒ i nawrzeszczeć, że nie jest tu bezpieczna. Nie na tych schodach, nie w tym zamku. Powstrzymałam się jednak. Odetchnęłam głęboko. ‒ Mama nie żyje ‒ pisnęła dziewczynka drżącym głosikiem. Zerknęłam w górę schodów, gdzie czekało na mnie zadanie, ale nie potrafiłam pozostawić tu tego dziecka. ‒ Jak się nazywasz? ‒ Odette ‒ odpowiedziała niepewna, czy ma się mnie bać, czy też nie. ‒ Posłuchaj, Odette, to nie miejsce na zabawę. Kto się tobą zajmuje?

‒ Siostra. Ale kiedy pracuje, mam się schować i siedzieć cichutko jak myszka. Siostra przynajmniej nie była idiotką. ‒ Ale to nie najlepsza kryjówka, prawda? Skoro tak łatwo cię znalazłam? Dziewczynka uśmiechnęła się nieśmiało, a mnie aż zaparło dech w piersiach, bo tak bardzo przypominała mi młodszą siostrę, Louise. Prawie bez namysłu wzięłam ją za rękę i zaprowadziłam z powrotem do sieni. Szybciej, szybciej, poganiałam się w duchu, pędząc naprzód niczym ogar. ‒ Widzisz te drzwi? ‒ zapytałam. Dziewczynka niepewnie skinęła głową. ‒ Za nimi są schody. Zejdź nimi na dół, do kaplicy. To najlepsza kryjówka ze wszystkich. ‒ D’Albret i jego ludzie nigdy tam nie chodzili, więc dziewczynka będzie bezpieczna. ‒ Jak się nazywa twoja siostra? ‒ Tilde. ‒ W porządku. Powiem twojej siostrze, gdzie jesteś. Znajdzie cię, jak skończy pracę. ‒ Dziękuję ‒ rzuciła Odette i pobiegła ku wskazanym drzwiom. Żałowałam, że nie mogę jej odprowadzić, ale i tak już ryzykowałam, że nie zdążę wykonać zadania. Zawróciłam i pognałam na górę, przeskakując po dwa schodki. Masywne drewniane drzwi na szczycie zaopatrzono w nową zasuwę. Niewyrobiona, poruszała się ciężko, więc otwierając ją, musiałam bardzo uważać, żeby nie zgrzytnęła i nie zaalarmowała nikogo. Wyszłam na chłodne zimowe słońce, a ostry wiatr natychmiast zaczął wyrywać mi kosmyki włosów spod przytrzymującej je siatki. Podjęte środki ostrożności kosztowały mnie sporo cennego czasu, modliłam się więc, bym nie przyszła tu tylko po to, by zobaczyć moich ukochanych martwych. Wybiegłam na zwieńczone blankami mury i spojrzałam w dół. Niewielki oddział konnych czekał cierpliwie, podczas gdy druga, jeszcze mniejsza grupka konferowała z tym osłem marszałkiem Rieux. Natychmiast rozpoznałam księżną, drobną postać siedzącą na szarym stępaku. Wydawała się taka krucha, zbyt krucha, by nieść na szczupłych barkach ciężar losu księstwa. Niesamowite, że tak długo udało jej się powstrzymywać francuską inwazję, a że dokonała tego w obliczu zdrady połowy doradców, wydawało się nieomal cudem. Za nią po prawej stała Ismae, moja siostra w wierze i krwi, jeśli wierzyć mniszkom. Serce zabiło mi szybciej, ale nie wiem, czy z radości, że się nie spóźniłam, czy ze strachu przed tym, co miało się wydarzyć. Wpatrzona w Ismae, zebrałam całą niepewność, cały ten lęk i cisnęłam w nią nimi jak kulą z katapulty. Nawet nie spojrzała w moją stronę. Z głębi trzewi zamku, ze wschodniej strony, dobiegł mnie hurgot unoszonej bramy. Tym razem, gdy wysyłałam ostrzeżenie, wyrzuciłam w górę ramiona, jakbym chciała spłoszyć stado kaczek. Miałam nadzieję, modliłam się, by nasza więź jeszcze istniała i pozwoliła jej mnie wyczuć. Niestety, Ismae nadal patrzyła tylko na księżną. O mało co nie krzyknęłam ze złości. Uciekajcie! ‒ wołałam w duchu. To pułapka! I w chwili gdy bałam się już, że będę musiała rzucić się z muru, by zwrócić jej uwagę, Ismae podniosła wzrok. Uciekajcie! ‒ błagałam bezgłośnie i jeszcze raz zamachałam rękami. Udało się. Spojrzała ku wschodniej bramie, a potem krzyknęła coś do towarzyszących im

żołnierzy. Prawie zachwiałam się z ulgi. W oddzialiku zapanowało poruszenie, konni zaczęli coś do siebie wykrzykiwać. Ismae wskazała tym razem na zachód. Dobrze. Dostrzegła drugie ramię zasadzki. Pozostało mi już tylko mieć nadzieję, że moje ostrzeżenie nie przyszło za późno. Gdy marszałek Rieux i jego zbrojni zorientowali się w sytuacji, zawrócili konie i pogalopowali z powrotem do miasta. Księżna i jej eskorta przegrupowali się, ale nie opuścili jeszcze pola. Uciekajcie! Krzyk kołatał mi w piersiach, ale nie odważyłam się go uwolnić z obawy, że nawet na tej oddalonej baszcie ktoś z zamku mógłby mnie usłyszeć. Wychyliłam się, napierając dłońmi na blanki tak mocno, że kamień obtarł mi skórę. Pierwszą linię oddziału d’Albreta, dowodzoną przez mojego brata przyrodniego Pierre’a, mogłam już dostrzec z baszty. I naraz, w momencie gdy byłam przekonana, że przybyłam za późno, oddzialik księżnej rozdzielił się na dwie części i śmiesznie mała garstka konnych ruszyła na spotkanie nadciągającemu wojsku. Tuzin naprzeciw dwóm setkom. Ogarnął mnie histeryczny śmiech, ale dźwięk został porwany przez wiatr, nim ktokolwiek go usłyszał. Księżna wraz z dwoma ludźmi rzuciła się do ucieczki, ale Ismae zawahała się. Zagryzłam wargi, by nie krzyknąć. Nie myślała chyba, że może pomóc jadącym na stracenie żołnierzom? Ich bitwa jest z góry przegrana, a nawet nasze umiejętności nie pomogą tym dwunastu, gnającym szaleńczo w paszczę śmierci. ‒ Uciekaj! ‒ Tym razem głos wyrwał mi się z gardła, ale podobnie jak wcześniej śmiech, został natychmiast uniesiony lodowatym podmuchem tam, gdzie nikt nie mógł go dosłyszeć. Ani ta, którą miał ostrzec, ani ci, którzy mogliby ukarać mnie za zdradę. Może jednak jakiś strzęp dotarł do Ismae, bo w końcu zawróciła konia i pogalopowała za księżną. Żelazna obręcz ściskająca mi pierś rozluźniła się odrobinę, bo choć ciężko oglądać śmierć dzielnych straceńców, widok ginącej siostry byłby nie do zniesienia. Ginącej lub, co gorsza, branej w niewolę. Gdyby ją schwytano, wolałabym zabić ją sama, niż wydać na pastwę d’albreta. Nie okazałby jej krzty litości, po tym jak zrujnowała jego plany w Guerande i nieomal wypatroszyła niczym rybę. Miał dużo czasu, by wyostrzyć swoją chęć zemsty jak brzytwę. Choć dalsze stanie na murach było głupotą z mojej strony, choć powinnam odejść, póki miałam szansę zniknąć niezauważona, nie potrafiłam oderwać wzroku od pola bitwy. Wojsko d’Albreta zatopiło oddział księżnej ciemną falą. Rozległ się grzmot szczęku zbroi, grotów, tarcz i mieczy. Zajadłość obrony ludzi księżnej była niesamowita. Walczyli, jakby wstąpił w nich sam duch świętego Camulosa, tnąc zastępy wrogów jak żeńcy ścinający zboże. Jakimś cudem udało im się zatrzymać szeregi d’Albreta na tyle długo, by księżna z eskortą dotarła bezpiecznie do linii drzew. Wojsko traciło przewagę, gdy żołnierze musieli schylać się pod konarami i uważać na korzenie. Od wschodu dobiegł mnie dźwięk trąbki. Spojrzałam w tę stronę w obawie, że d’Albret wpadł na pomysł, by do zasadzki włączyć trzeci oddział. Ale nie, na tle błękitu nieba odcinał się wyraźnie

czarno-biały proporzec garnizonu z Rennes, a do zgiełku bitwy wkrótce dołączył tuzin kolejnych żołnierzy. Odetchnęłam z ulgą, gdy księżna zniknęła wreszcie za horyzontem. Mimo posiłków obrońcy księżnej ponieśli druzgoczącą klęskę. Nie mieli najmniejszych szans przy tak przeważającej liczbie przeciwnika. Ręce aż mnie świerzbiły, żeby dobyć broni, ale miałam tylko noże, a te nie zdałyby się na nic z tej odległości. Prędzej kusza, ale tej z kolei nie miałabym gdzie ukryć. Musiałam więc bezradnie patrzeć na rzeź. D’Albret zaplanował zasadzkę jako krótki wypad, błyskawiczny atak i zdobycie łupu. W chwili gdy zdał sobie sprawę, że stracił przewagę zaskoczenia, a jego ofiara umknęła, dał swoim ludziom sygnał do odwrotu. Zdecydował, że lepiej ograniczyć straty, niż marnować więcej żołnierzy w tym bezsensownym gambicie. Potyczka powoli zamierała. Został tylko jeden obrońca. Potężny jak tur mężczyzna, który nie miał tyle rozumu, by umrzeć tak szybko jak towarzysze. Stracił już hełm, a z jego powgniatanego w wielu miejscach pancerza sterczały trzy strzały. W miejscach rozdarć kolczugi czerniła się krew, ale nie przestawał walczyć, z nieludzką wręcz siłą wciąż nacierając na zastępy wroga. „Już dobrze” ‒ chciałam mu powiedzieć. „Twoja księżna jest bezpieczna. Możesz odejść w pokoju. Po śmierci też będziesz bezpieczny”. Cios w głowę spowodował, że odwrócił ku mnie twarz, a nasz wzrok się skrzyżował. Zastanawiałam się, jakiego koloru są jego oczy i jak szybko zmętnieją, gdy posiądzie go Śmierć. Jeden z żołnierzy d’Albreta ciął konia rycerza. Jeździec ryknął, gdy obaj z wierzchowcem runęli na ziemię, a potem zniknął pod hurmą wroga, który rzucił się na leżącego niczym chmara mrówek na ochłap mięsa. Śmiertelny okrzyk rycerza uniósł się do góry i dotarł na basztę, gdzie oplótł me serce, wzywając, bym poszła za nim. Zalała mnie gwałtowna fala tęsknoty, pozazdrościłam temu rycerzowi niebytu, w jaki się osuwał. Był wolny, tak samo jak te padlinożerne ptaki, które zaczynały już krążyć nad polem. Z taką łatwością przylatywały i odlatywały, unosząc się wysoko ponad zasięgiem niebezpieczeństwa. Przez chwilę miałam wątpliwości, czy będę w stanie wrócić do swojej klatki, klatki zbudowanej z kłamstw, podejrzeń i lęków. Klatki tak pełnej mroku i cieni, że nie różniła się niczym od śmierci. Wychyliłam się jeszcze bardziej, wciskając pomiędzy flanki. Wiatr mocniej zatargał moim płaszczem, jakby chciał porwać mnie i unieść, jak gdybym mogła wzlecieć na podobieństwo tych ptaków czy duszy rycerza. „Puść się!” ‒ wołał. „Zabiorę cię daleko, daleko stąd”. Miałam ochotę zaśmiać się szaleńczo. „Poniosę cię” ‒ świszczał kusząco. Czy czułabym ból? ‒ zastanawiałam się, spoglądając w dół, na ostre skały. Czy czułabym upadek? Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie swobodne spadanie, pęd w dół, w dół, ku śmierci. Czy to byłoby w ogóle możliwe? W zakonie Mortaina siostry tak zazdrośnie strzegły swej wiedzy o naszych śmiercionośnych talentach i umiejętnościach, jak żebrak strzeże wybłaganej monety. Nie do końca rozumiałam moc, którą obdarzył mnie Śmierć. Poza tym Śmierć odrzucił mnie już dwukrotnie. A

jeśli uczyniłby to po raz trzeci i resztę życia spędziłabym połamana, bezradna, zdana na łaskę innych? Myśl ta wstrząsnęła mną dogłębnie. Odsunęłam się od skraju murów. ‒ Sybella? Serce podskoczyło mi do gardła. Sięgnęłam w fałdy spódnicy po krzyż, który nie był zwykłym krucyfiksem, lecz sprytnie ukrytym nożem, wykutym dla mnie przez zakon. Odwróciłam się, przybierając maskę podekscytowanej dziewczyny ‒ szeroko otwarte oczy, kąciki ust uniesione w bezczelnym uśmieszku. W drzwiach prowadzących na mury stał Julian. ‒ Go ty tu robisz? ‒ zapytał. Zmrużyłam oczy, udając, że cieszę się na jego widok, a potem odwróciłam się znów ku blankom, by ochłonąć. Zepchnęłam prawdziwe uczucia w głąb siebie, bo choć Julian był najmilszy z nich, na pewno nie był głupcem. W dodatku czytał we mnie jak w otwartej księdze. ‒ Oglądam bitwę ‒ odparłam, udając podniecenie. W duchu ciesząc się, że nie przyszedł wcześniej, nim ostrzegłam Ismae. Podszedł, stając tak blisko, że dotykaliśmy się łokciami. ‒ I jak widowisko? ‒ zdumiał się, spoglądając na mnie z kpiącym podziwem. Przewróciłam oczyma, krzywiąc się pogardliwie. ‒ Nic ciekawego. Ptaszek wymknął się z sieci. Julian oderwał ode mnie wzrok i po raz pierwszy popatrzył na pole. ‒ Księżna uciekła? ‒ Niestety. Julian obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, ale utrzymałam pogardliwą minę niczym tarczę. ‒ No to nie będzie zadowolony ‒ skwitował. ‒ Zaiste. I pewnie to my za to zapłacimy. ‒ Przyjrzałam mu się, jakbym dopiero zauważyła, że nie jest ubrany do walki. ‒ Czemu nie jesteś na dole, z resztą? ‒ Dostałem rozkaz, by zostać tutaj. Serce ścisnął mi strach. Czyżby więc d’Albret kazał mnie obserwować? Julian podał mi ramię. ‒ Chodźmy, powinniśmy być na dole, zanim wróci. Uśmiechnęłam się do niego i przyjęłam ramię, przy okazji nieomal ocierając się o nie biustem. To jedna z rzeczy, dzięki którym posiadałam nad nim władzę. Obdarzałam go względami na tyle często, by nie musiał sam po nie sięgać. Przy drzwiach do baszty Julian popatrzył przez ramię na pole niedawnej bitwy, a potem spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem. ‒ Nie powiem nikomu, że tu byłaś ‒ rzekł. Wzruszyłam ramionami, jakby było mi to obojętne, ale ogarnął mnie strach, że będę musiała zapłacić za tę uprzejmość. Zaczęłam żałować, że nie skoczyłam, kiedy miałam okazję.

Rozdział drugi Idąc obok Juliana, starałam się nie przewidywać rozwoju wypadków. Trzymałam głowę wysoko, rzucając wzgardliwe spojrzenia. Nie musiałam udawać. Prawie wszystkich mieszkańców zamku darzyłam szczerą nienawiścią, od dworaków d’Albreta po bezwolnych bretońskich arystokratów, którzy nie sprzeciwili się, gdy d’Albret zagarnął dla siebie zamek ich władczyni. Większość z nich była tchórzami, pochlebczymi pachołkami. Julian zatrzymał się przed wejściem do głównej sieni i przepuścił grupkę spóźnialskich dworzan, minimalizując ryzyko, że ktoś zauważy, kiedy naprawdę się pojawiliśmy. Choć cieszyłam się, że chce dochować sekretu, jednocześnie nie przestawałam się zastanawiać, w jaki sposób przyjdzie mi za to zapłacić. W holu kręcili się służący, wnosząc dzbany z winem, dorzucając do ognia, usiłując odgadnąć każde życzenie, nim zostaną obsztorcowani bądź ukarani za opieszałość. Wszędzie stały małe grupki szepczących między sobą ludzi. Widać było, że dotarła do nich wieść o nieudanej zasadzce, wiedzieli już, że nie będzie tryumfalnego powrotu. Jedynym, który nie miał na tyle oleju w głowie, by okryć się płaszczem ostrożności, był ten idiota marszałek Rieux. Przechadzał się przed kominkiem, pomstując do madame Dinan na d’Albreta, który według niego splamił jego honor, wysyłając go z pokojową flagą, żeby zwabić księżną w zbrojną zasadzkę. Kto jak kto, ale on nie powinien wypowiadać się o honorze, skoro sam ‒ długoletni opiekun i nauczyciel księżnej ‒ zdradził ją, przyłączając się do d’Albreta, pewny, że razem zastraszą młodą władczynię i nagną do swej woli. Ale ona ich zaskoczyła. Na dziedzińcu rozbrzmiał ogłuszający klekot końskich kopyt i zgiełk wzniecony przez powracających zbrojnych. Szczękała broń, skrzypiała skóra, podzwaniały kolczugi i pancerze. Zwykle towarzyszyły im radosne okrzyki i gromkie śmiechy. Ale nie tym razem. Dzisiaj żołnierze byli cisi. Wrota otworzyły się z hukiem, a zaraz po tym rozległy się szybkie, ciężkie kroki, którym akompaniowało podzwanianie ostróg. W pomieszczeniu zapadła cisza. Nawet Rieux zamilkł w oczekiwaniu na burzę. Słudzy ulot nil i się jak kamfora, a co tchórzliwsi dworzanie wynieśli się chyłkiem, naprędce znajdując jakieś wymówki. Wszyscy pragnęli w lej chwili być daleko stąd. Sama tylko ogromnym wysiłkiem woli stałam jak przyklejona do podłogi, opierając się chęci pognania na górę i skrycia się w komnatach. Niestety, po tym, co się wydarzyło, musiałam zostać, aby udowodnić d’Albretowi, że nie mam nic do ukrycia. Chcąc zaprzeczyć uczuciom, pochyliłam się ku Julianowi i szepnęłam mu do ucha: ‒ Myślisz, że Rieux i Dinan są kochankami? Mimo że Julian uśmiechnął się z rozbawieniem, jednocześnie ścisnął mnie za rękę, dodając otuchy.

Rozdrażniona zmarszczyłam brwi i wyrwałam mu się. Zbyt dobrze mnie znał. Niebezpiecznie dobrze. I wreszcie niczym wulkan, wściekły i wrzący, do sali wpadł d’Albret, wnosząc ze sobą smród błota, krwi i potu. Zbielała od furii twarz sprawiała, że jego broda wydawała się wręcz nienaturalnie czarna. Tuż za nim podążał Bertrand de Lur, kapitan straży i prawa ręka d’Albreta, a dalej kilkunastu szlachciców i żołnierzy. Dwaj z tej świty, baronowie Julliers i Vienne, byli wasalami księżnej, ale tak bardzo pragnęli udowodnić lojalność nowemu panu, że wyruszyli na bitwę, by wziąć udział w zasadzce na swą władczynię, choć dobrze wiedzieli, jakie plany miał wobec nich d’Albret za służbę u niej. Mając to na uwadze, uradowałam się na widok piętna, którym oznakował ich Mortain ‒ na brwiach jednego i drugiego ciemniała smuga zwiastująca rychłą śmierć. To oraz ucieczka księżnej sprawiało, że dzień nie był wcale taki zły. ‒ Dlaczego się uśmiechasz? ‒ zapytał Julian. Oderwałam wzrok od dwóch mężczyzn. ‒ Przypuszczam, że to będzie zabawne ‒ mruknęłam, a w następnej sekundzie niczym chlast bicza rozległ się głos d’Albreta: ‒ Wysłać ludzi na wszystkie wieże! Niech sprawdzą, czy nie ma tam kogoś, kogo nie powinno tam być. Jeśli księżna została ostrzeżona, najpewniej zrobiono to z północnej baszty. Cofnęłam się, przyciskając plecami do ściany. Żałowałam, że mniszki nie nauczyły nas zaklęcia niewidzialności. ‒ I dawać mi tu Pierre’a! ‒ huczał dalej d’Albret. ‒ Powinien wcześniej zaatakować od zachodniej bramy. Przegraliśmy przez jego lenistwo! ‒ Wyrzucił ręce do przodu, a giermek przypadł do niego i zaczął zdejmować prawą rękawicę. Nim zdążył uporać się z lewą, d’Albret odwrócił się już, by wykrzyczeć kolejne rozkazy. Przestraszony chłopak odskoczył, niepewny, co robić. Bał się podejść, ale bał się też nie zrobić tego, co do niego należało. ‒ Odkomenderować oddział do pościgu za księżną! Chcę znać każdy jej ruch. Jeśli nadarzy się okazja, porwać ją i przywieźć. Tego, kto ją tu sprowadzi, sowicie wynagrodzę. De Lur zaczął wydawać rozkazy swoim ludziom, a do d’Albreta zbliżył się drugi giermek, gotów podać swojemu panu kielich z winem, nim ten o to poprosi. D’Albret wyciągnął rękę, nawet nie patrząc. Wszyscy na sali obserwowali w milczeniu, jak zaspokaja pragnienie. Pani Dinan wysunęła się naprzód, jakby chciała go uspokoić, ale się rozmyśliła. Po opróżnieniu kielicha hrabia wpatrywał się weń przez moment, a potem cisnął naczynie w palenisko. Pomieszczenie rozbrzmiało echem roztrzaskującego się kryształu. Powoli odwrócił się od kominka. Posługiwał się ciężką ciszą z taką zręcznością i przebiegłością jak mieczem. Pozwolił jej narastać i rozprzestrzeniać się, aż napięcie sięgnęło zenitu. ‒ Jakim cudem żołnierze z Rennes przybyli dokładnie w tej chwili? ‒ Jego głos, zwodniczo cichy, był jeszcze bardziej przerażający niż wrzask. ‒ Jak to możliwe? Czyżby pomiędzy nami krył się zdrajca?

Odpowiedziało mu milczenie. Nikt nie zaryzykowałby odpowiedzi na to pytanie. Wszyscy wiedzieli, że w zamku aż się roi od zdrajców, nietrudno jest sprzeniewierzyć się młodej dziewczynie. Natomiast czy któryś z tych odstępców odważyłby się działać przeciw d’Albretowi, to już inna sprawa. Marszałek Rieux zacisnął pięści i wystąpił ku d’Albretowi. Dinan usiłowała go powstrzymać, ale był szybszy. Mój Boże, pomyślałam, jest albo najdzielniejszym, albo najgłupszym człowiekiem, jakiego znam. ‒ Jak możesz mówić o zdradzie, skoro nikt nie znał twych planów? ‒ zapytał Rieux. D’Albret obrzucił leniwym spojrzeniem zaciśnięte pięści mówiącego. ‒ Postanowiłem o tym wszystkim w ostatniej chwili. ‒ Nawet jeśli. Powinienem był o tym wiedzieć. Dałem słowo, zagwarantowałem księżnej bezpieczeństwo podczas spotkania. Do licha. Czy ten głupiec nie widzi, że drażniąc d’Albreta, prosi się o śmierć? D’Albret skupił całą swą uwagę na marszałku. Poczułam, że stojący obok Julian się napina. ‒ Właśnie dlatego nie zostałeś o niczym poinformowany. Dałeś słowo, więc marudziłbyś jak stara baba. Rieux nie odpowiedział. Nie wiedziałam, czy zaniemówił na słowa d’Albreta, czy też wreszcie poszedł po rozum do głowy i uznał, że bezpieczniej trzymać język za zębami. ‒ Poza tym ‒ ton d’Albreta nabrał kpiących nut ‒ sam zobacz, jak świetnie ci poszło przekonanie jej. Byłbym złym dowódcą, mając tylko jeden plan. ‒ A potem w ułamku sekundy jego mina z pogardliwej zmieniła się w groźną. ‒ Bo nie dowiedziałeś się o moim wybiegu i nie ostrzegłeś jej, by wyjść z tego z honorem? Rieux cofnął się. Cokolwiek ujrzał w oczach d’Albreta, postanowił odpuścić. ‒ Nie ‒ odparł krótko. D’Albret jeszcze chwilę nie spuszczał z niego wzroku, a w końcu potoczył spojrzeniem po zebranych. ‒ Jak to się stało, że garnizon z Rennes przybył jej na ratunek? Dlaczego akurat wtedy? Dzisiaj. O tej porze. ‒ Oczy zaświeciły mu się niebezpiecznie. ‒ Nie ma innego wyjaśnienia. Mamy wśród nas zdrajcę. Tyle dobrze, że przybycie oddziału z Rennes odwróciło jego uwagę od północnej baszty. Przynajmniej chwilowo. ‒ Księżna i Dunois przynieśli nowiny o Francuzach ‒ rzekł Rieux, nagle zmieniając temat. D’Albret przekrzywił głowę, czekając na ciąg dalszy. ‒ Mówili, że Francuzi przekroczyli granicę Bretanii i zajęli trzy miasta, między innymi Ancenis. Ancenis znajdowało się na ziemiach należących do marszałka. D’Albret wydął usta, przyglądając

mu się badawczo. ‒ Dunois niewątpliwie chciał przyciągnąć twoją uwagę ‒ skwitował i odwrócił się do Bertranda de Lur. ‒ Wyślij zwiadowców, by potwierdzić te doniesienia. De Lur skinął głową, ale zanim zdążył wydać ludziom odpowiednie rozkazy, hrabia dodał kolejne instrukcje: ‒ Jak już to załatwisz, przepytaj ludzi. Sprawdź, czy któryś był w ostatnim tygodniu w Rennes. Jeśli tak, przyślij wszystkich do mnie na przesłuchanie. Zbrojni znieruchomieli, kilku nawet pobladło. Wiadomo było, jak straszne metody stosuje d’Albret przy przesłuchaniach. De Lur ukłonił się i odszedł, by poinstruować ludzi. Wychodząc, zerknął na mnie i puścił oko. Udałam, że niczego nie widzę i patrzę na przyrodniego brata, Pierre’a, który właśnie mijał de Lura w wejściu. Pierre niósł hełm pod pachą, szedł z zadartą głową i paskudną miną. Przecinająca lewą brew biała blizna wyglądała jak piętno. ‒ Co się stało? ‒ zawołał, rozwiązując rękawice. ‒ Jakim cudem uciekła? D’Albret gwałtownie obrócił twarz w jego stronę. ‒ Ruszyłeś za późno! Oskarżenie zatrzymało Pierre’a w miejscu, a fala sprzecznych uczuć, które mieniły się na jego obliczu, mogłaby wyglądać zabawnie, gdyby nie powaga sytuacji. ‒ Zostaliśmy zatrzymani przez mieszczan. Zablokowali wrota, byśmy nie mogli do was dołączyć. ‒ Trzeba ich było zabić. ‒ Tak uczyniłem ‒ rzekł Pierre, wykrzywiając lekko pełne wargi. ‒ Trzeba było zrobić to szybciej ‒ mruknął d’Albret, a ja o mało co nie roześmiałam się gorzko. Coś takiego, według niego mój brat za wolno zabija! Wreszcie jednak hrabia szorstko kiwnął głową, w jego przypadku ten gest był najbliższy pochwale. Nieprzyjemny moment zakłóciło pojawienie się żołnierzy prowadzących grupkę ludzi, sądząc z wyglądu, służących. D’Albret popatrzył na skulone postaci, stukając palcem o usta. ‒ Byli na basztach? De Lur kopnął jednego z mężczyzn, który według niego za mało się płaszczył. ‒ Nie, ale nie robili tego, co do nich należało, a nikt nie wie, gdzie byli podczas bitwy. D’Albret przekrzywił głowę jak zaciekawiony sęp. Powoli podszedł do grupy służących księżnej. ‒ A więc tacy z was lojalni słudzy? ‒ zapytał głosem miękkim niczym najlepszy aksamit. Nie usłyszawszy odpowiedzi, uśmiechnął się tak, że aż ciarki przebiegły mi po plecach. ‒ Możecie mi powiedzieć, bardzo cenię sobie lojalność. Najstarszy ze sług spróbował stanąć prosto, ale mimo to widać było, że jest pobity i ledwie się

trzyma na nogach. ‒ Tak, panie ‒ powiedział z godnością. ‒ Służyliśmy naszej księżnej od urodzenia i nie zamierzamy przestać służyć jej teraz. ‒ Nawet Francuzi nie zdołali przekupić was swoim złotem? Zamknęłam oczy, modląc się, by głupiec ugryzł się w język w imię własnego dobra, ale stary sługa był na to zbyt dumny. ‒ Nie nas, panie. D’Albret podszedł jeszcze bliżej. Jego zwalista postać górowała nad starcem, a wzrok przesuwał się po grupce. ‒ Który z was dowiedział się o naszej małej niespodziance i doniósł księżnej? ‒ Nie wiedzieliśmy ‒ odpowiedział starzec, a ja zaczęłam mieć nadzieję. Ale głupiec nadal jechał wierzchem na swej wierności. ‒ Ale gdybyśmy wiedzieli, na pewno byśmy ją ostrzegli. Zirytowany d’Albret zwrócił się do Pierre’a: ‒ Jak mogliśmy przeoczyć tych tu? ‒ Nawet najlepsze pułapki nie wychwycą wszystkich szczurów za pierwszym razem ‒ wzruszył ramionami mój brat. D’Albret bez ostrzeżenia zamachnął się pancerną rękawicą i uderzył sługę w twarz. Głowa starca odskoczyła, rozległ się trzask pękających kręgów. Julian ścisnął mnie za rękę, bardzo mocno, ostrzegając, bym nawet nie drgnęła. I mimo że miałam ochotę rzucić się na d’Albreta, stałam nieruchomo. Musiałam trwać na swoim posterunku tak samo nieugięcie jak ten rycerz z niedawnej potyczki. Jako służebnica Śmierci miałam obowiązek być na miejscu i czekać na odpowiednią okazję do ataku. Szczególnie teraz, gdy bezczelni zdrajcy zasłużyli sobie na znamię, na którego pojawienie się czekałam już sześć długich miesięcy. Poza tym starzec już nie żył i mój gniew nie mógł mu pomóc. Zmówiłam modlitwę za jego odchodzącą duszę. Przynajmniej tyle mogłam zrobić, choć to niewiele. Rieux postąpił do przodu. Na jego obliczu malowało się oburzenie, jednak nim zdążył coś powiedzieć, d’Albret ryknął: ‒ Oszczędziłem was! ‒ Jego głos przetoczył się przez pomieszczenie niczym grzmot, a reszta sprowadzonych służących wreszcie zmądrzała na tyle, by się skulić ze strachu. ‒ I tak mi się odpłacacie?! ‒ Zadźwięczał metal, błysnęło ostrze. Żołądek ścisnął mi się w kulę i podskoczył do gardła, ale zanim zdążyłam krzyknąć, hrabia opuścił klingę. Na podłogę trysnęła krew. Drugi cios dokończył dzieła. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że zrobiłam krok naprzód, dopóki Julian nie złapał mnie za kibić i nie przytrzymał. ‒ Uważaj ‒ syknął. Zamknęłam oczy, skupiając się na uspokojeniu szalejących wnętrzności. Julian szturchnął mnie

nagle. Odemknęłam powieki, jednocześnie przybierając obojętną minę. D’Albret właśnie na nas patrzył. Wykrzywiłam usta, jakby rozbawił mnie ten rzeźniczy pokaz, i mruknęłam: ‒ Głupcy. Dobrze, że dawno już nie miałam serca, inaczej teraz by mi pękło. ‒ Julianie! ‒ zawołał d’Albret. Poczułam, jak Julian drgnął i odsunął się ode mnie. ‒ Tak, ojcze? ‒ Dopilnuj, by tu posprzątano. A ty, córko... ‒ Puste, czarne oczy hrabiego spoczęły na mnie. Zmusiłam się, by w nie spojrzeć, nie zrzucając przy tym maski rozbawienia. ‒ Sprawdź, co z panią Dinan. Chyba zemdlała. Porzucając bezpieczne miejsce pod kamienną ścianą, jeszcze bardziej pożałowałam, że pozwoliłam, by Julian znalazł mnie na baszcie. Jeśli ojciec dowie się, co zrobiłam, zabije mnie bez mrugnięcia okiem, tak jak tych biedaków. Choć może nie tak szybko.

Rozdział trzeci Szłam za sługą niosącym omdlałą panią Dinan do jej komnat, a moje ruchy i myśli były tak ciężkie, jakbym tonęła w bagnie. Panowanie nad sobą wymagało każdego okruchu wewnętrznej dyscypliny. W komnacie kazałam położyć panią Dinan na łóżku i odesłałam służącego. Potem stanęłam, patrząc na leżącą starszą kobietę. Nie byłyśmy przyjaciółkami. Zwierzałyśmy się sobie, ale to co innego. Pojawiała się w naszym życiu tylko od czasu do czasu, gdy mogła chwilowo porzucić swoje obowiązki guwernantki księżnej ‒ tej samej księżnej, którą tak podle zdradziła. D’Albret polegał na jej umiejętnościach wychowania dziewcząt. Zajmowała się nami głównie na odległość, za pomocą listów i posłańców, chyba że dochodziło do jakiegoś kryzysu ‒ wtedy robiła wszystko, żeby przyjechać i osobiście wyprostować sprawy. Nieprzytomna wyglądała starzej. Utrata świadomości pozbawiła ją maski sztucznej wesołości, którą nosiła na co dzień. Rozsznurowałam jej gorset i zdjęłam ciężki, masywny czepiec z głowy. Nie żeby to pomogło ją ocucić, ale wiedząc, jak bardzo uwłacza jej próżności fakt, że ma całkiem białe włosy, potraktowałam to jak karę. Małą, ale tylko na taką mogłam sobie pozwolić. Potem klepnęłam ją w policzek ‒ niewykluczone, że nieco mocniej, niż było trzeba. Ocknęła się, rzężąc, zamrugała skołowana i zaczęła się podnosić. Popchnęłam ją z powrotem na poduszki. ‒ Spokojnie, pani. Oczy zrobiły jej się jak spodki, kiedy mnie zobaczyła. Omiotła wzrokiem pokój, sprawdzając, czy poza nami jest tu ktoś jeszcze. Znów na mnie popatrzyła, ale zaraz nerwowo uciekła spojrzeniem w bok. ‒ Co się stało? ‒ zapytała. Miała niski głos z lekką chrypką. Zastanawiałam się, czy to jedna z tych rzeczy, które pociągają w niej d’Albreta. Niektórzy twierdzili, że ich związek zaczął się, gdy była młoda, dwa lata młodsza niż ja tego roku. ‒ Zemdlałaś. Chudymi palcami skubnęła gorset. ‒ Nagle zrobiło się tam tak gorąco. Rozzłościłam się, że tak łatwo przyszło jej to kłamstwo. Pochyliłam się ku niej i głosem słodkim, jakbyśmy plotkowały o modzie, rzuciłam: ‒ Nie, nie zrobiło się gorąco. Zemdlałaś na widok rzezi niewinnych. Nie pamiętasz? Przymknęła oczy, a z jej twarzy odpłynęła reszta koloru. Bardzo dobrze. Przypomniała sobie. ‒ Zostali po prostu ukarani za nielojalność. ‒ Nielojalność? A co z twoją nielojalnością? Poza tym znałaś tych ludzi! ‒ syknęłam. ‒ Obsługiwali cię całymi latami!

Gwałtownie otworzyła oczy. ‒ I co miałam zrobić? Przecież nie mogłabym go powstrzymać. ‒ Nawet nie spróbowałaś! Przez chwilę wpatrywałyśmy się w siebie gniewnym wzrokiem. ‒ Ty też nie. Jej słowa były jak cios pięścią. W obawie, że mogłabym ją uderzyć, podeszłam do toaletki i zaczęłam przekładać pojemniczki z pudrem, słoiczki kremów i szklane buteleczki. ‒ Tyle że ja nie jestem jego ulubienicą, głosem, którego wysłuchuje. Ta rola została zarezerwowana dla ciebie, pełnisz ją, odkąd pamiętam. Wreszcie znalazłam kawałek płótna. Zamoczyłam go w wodzie z miski i wróciłam do łóżka. Prawie rzuciłam jej gałgankiem w twarz. Drgnęła, piorunując mnie wzrokiem. ‒ Twoja delikatność jest iście zabójcza. Usiadłam i udałam, że pochłania mnie układanie fałdów spódnicy. Bałam się, że dostrzeże, jak blisko jest prawdy. Nasze tajemnice zawisły ciężko w powietrzu, nie tylko te, którymi się dzieliłyśmy, ale również te, które przed sobą skrywałyśmy. Ani ona, ani Rieux nie zostali naznaczeni, a brak Mortainowego piętna na ich czołach dręczył mnie nieomal tak samo jak jego brak na czole d’Albreta. Wreszcie opanowałam się i mogłam normalnie mówić. ‒ A księżna? Opiekowałaś się nią, gdy była jeszcze w powijakach. Jak mogłaś pozwolić, żeby d’Albret zastawił na nią taką pułapkę? Nie chciała przyjąć do wiadomości prawdy. Zbyła mój zarzut lekceważącym potrząśnięciem głowy. ‒ Chciał tylko dostać to, co mu obiecano. To uparte zaprzeczanie faktom sprawiło, że znów straciłam panowanie nad sobą. ‒ Zamierzał ją porwać, zgwałcić i ogłosić, że ich związek został skonsumowany, a potem szybko się z nią ożenić. Nie po raz pierwszy zastanawiałam się, czy d’Albret jest tak samo surowy dla Dinan jak dla reszty, czy może są między nimi jakieś ciepłe uczucia. Uniosła szpiczastą bródkę. ‒ Zdradziła go! Okłamała! Została mu obiecana przez ojca. D’Albret zrobił tylko to, co zrobiłby każdy mężczyzna w tej sytuacji! ‒ Zawsze się zastanawiałam, co sobie wmawiasz, żeby móc spać spokojnie. Obawiając się, że powiem coś, co mogłoby naruszyć nasz kruchy rozejm, podniosłam się i skierowałam ku wyjściu. ‒ To prawda! ‒ zwykle opanowana i elegancka Dinan wrzasnęła na mnie jak przekupka. Choć doprowadzenie jej do takiego stanu sprawiło mi niemałą satysfakcję, nic nie mogło osłodzić goryczy tego dnia. ***

Niełatwo było sprawdzić, czy d’Albret został już naznaczony. Ismae twierdziła, że umieszczanie piętna w miejscach niewidocznych na pierwszy rzut oka miało uczyć nas pokory. Ja uważałam, że nasz bóg ma po prostu pokręcone poczucie humoru, i groziłam, że jak przed Nim stanę, na pewno Mu to wytknę. Pomyślałam, że po dzisiejszej spektakularnej zdradzie d’Albret na pewno nosi znamię Mortaina. To właśnie było powodem, dla którego pozwoliłam się odesłać na dwór. Ksieni obiecała mi, że d’Albret otrzyma piętno i będę mogła go osobiście zabić. Na szczęście okazało się, że jego kąpiel przygotowuje nie kto inny, jak Tilde, siostra Odette. A to oznaczało, że mam kartę przetargową. Znalazłam służącą w kuchni, kiedy akurat napełniała cebry gorącą wodą. Przeraziła się, kiedy wyjaśniłam jej, co zamierzam zrobić. ‒ Ale jeśli hrabia zobaczy cię, pani... ‒ zaczęła protestować. ‒ Nie zobaczy, jeśli nie zaczniesz spoglądać na moją kryjówkę ‒ zapewniłam ją. ‒ Jeśli nie będziesz na tyle głupia, by tam zezować, nic się nie stanie ani mnie, ani tobie. Zagryzła wargę, która już była poraniona od wiecznego przygryzania. ‒ I w zamian odeślesz stąd Odette, pani? Jak najszybciej? ‒ Tak. Zrobię to zaraz z rana, jak tylko przybędzie dostawa do kuchni. Ukryję ją w pierwszym wozie, który stąd odjedzie. Zrobiłabym to i tak, nawet gdyby Tilde nie wyświadczała mi przysługi. Dziewczynka tak bardzo przypominała mi młodszą siostrę, która gdyby nie moje rozpaczliwe machinacje, także znalazłaby się w tym gnieździe żmij. To była największa awantura pomiędzy mną a ojcem, odkąd pół roku temu zakon zmusił mnie do powrotu do domu. Zeszłej jesieni, gdy przygotowywał się do podróży do Guerande, aby przedstawić swą sprawę zgromadzeniu baronów, planował zabrać wszystkie swoje dzieci. Chciał mieć nas pod ręką, by w razie czego wykorzystać do własnych celów i potrzeb. Długo i uparcie przekonywałam, że Louise jest za mała i za słaba z powodu choroby na taką podróż. I że Charlotte jest już prawie kobietą, a przebywanie wśród tylu żołnierzy narazi ją na niebezpieczeństwo. Nie słuchał. Rozkazał ich niańce spuścić im głośne lanie ‒ żeby mnie ukarać ‒ a potem polecił pakować ich rzeczy. Ale ja zrobiłabym wszystko, żeby uchronić siostry od zgubnego wpływu d’Albreta. Włącznie z otruciem. Nie do końca. Ponieważ nie byłam, w przeciwieństwie do Ismae, odporna na trucizny, pilnie słuchałam siostry Serafiny na zajęciach z mikstur. Użyłam tylko tyle, by i siostry, i ich niańka pochorowały się wystarczająco, by nie mogły jechać. Winę za ich samopoczucie zrzuciłam na zapiekankę z węgorza. Mała Odette była tu narażona na takie samo niebezpieczeństwo jak moje siostry, z tym że nie chroniło jej szlachetne urodzenie. Dlatego choć nie wspomniałam o tym Tilde, postanowiłam pomóc jej tak czy owak. ‒ No dobrze ‒ ustąpiła w końcu Tilde i obrzuciła wzrokiem moją pożyczoną sukienkę i czepek służącej. ‒ Ubrana jesteś odpowiednio, pani. Uśmiechnęłam się do niej pokrzepiająco, choć najchętniej ukręciłabym jej głowę, żeby tylko przestała gadać i wzięła się do roboty. Tyle że nie bardzo by to pomogło.

Tilde wręczyła mi dzban. Pełen gorącej wody był tak ciężki, że omal nie upuściłam go, nim uchwyciłam wygodnie uszy. Jedna za drugą ruszyłyśmy kuchennymi schodami na górę, do komnat d’Albreta. Po drodze nie natknęłyśmy się na nikogo. Odkąd d’Albret zajął zamek, wszyscy służący, którzy akurat nie mieli nic do roboty, kryli się po dziurach. Stali się prawie niewidzialni, jak magiczna służba z bajek. Już w komnacie postawiłam dzban przy kadzi i zaczęłam rozglądać się za odpowiednią kryjówką. Dwie ściany wyłożono rzeźbioną boazerią, ale na pozostałych wisiały ciężkie czerwono-złote tapiserie. Upatrzyłam sobie miejsce za gobelinem. Pod ścianą stał wielki, zdobiony kufer, za którym mogłam ukryć wystające poza kraniec tkaniny stopy. ‒ Tylko pamiętaj, nie patrz w tę stronę. Tilde popatrzyła na mnie, na nowo wystraszona. ‒ A co się stanie, panienko? Nie mówiłaś, po co to robisz, tylko że chcesz... ‒ Chodziło mi tylko o to, że bez względu na to, jak bardzo byłabyś zdenerwowana lub cokolwiek hrabia by robił, nie patrz tu. To mogłoby oznaczać śmierć dla nas obu. Tilde przeraziła się jeszcze bardziej. Zaczęłam się bać, że się całkiem rozsypie. ‒ Pamiętaj, że robisz to dla dobra swojej siostry ‒ przypomniałam. Pomogło. Wzięła się w garść, energicznie kiwnęła głową i zaczęła wlewać wodę do balii. Wślizgnęłam się za tapiserię, modląc się, by nie stała się moim śmiertelnym całunem. Gobeliny wisiały tak, że między nimi a zimną kamienną ścianą zostawało trochę wolnej przestrzeni. Wystarczyło się odrobinę przechylić, by bez dotykania tkanin widzieć przez szparę, co dzieje się w komnacie. Stałam tak nie dłużej niż kilka minut, gdy na korytarzu rozległy się hałasy. Tilde zamarła na moment, ale opanowała się szybko i wróciła do napełniania balii. Wreszcie drzwi otworzyły się z hukiem, a do pomieszczenia wszedł hrabia d’Albret ze świtą. Towarzyszyli mu także moi dwaj przyrodni bracia, Pierre i Julian. Choć mieli tych samych rodziców, w ogóle nie byli podobni. Pierre wdał się w ojca, był postawny i szorstki w obejściu, Julian zaś odziedziczył po matce wytworny wygląd i maniery. D’Albret rozpiął klamrę pasa z przytroczoną pochwą na miecz, a Bertrand de Lur podszedł natychmiast, by go zabrać. ‒ Wyślijcie do Rennes jeszcze jeden oddział żołnierzy. Jeszcze dzisiaj. Niech wmieszają się w tłum ‒ rzekł hrabia do dowódcy. ‒ Jeśli chcemy wziąć odwet za dzisiejszą zdradę, musimy mieć w mieście swoje uszy i oczy. Serce zabiło mi szybciej. ‒ Jak sobie życzysz, panie ‒ odparł de Lur, odkładając miecz na skrzynię. D’Albret poruszył masywnymi barkami, a Pierre przyskoczył, by pochwycić jego płaszcz, nim spadnie na ziemię. Mają informować nas o nastrojach w mieście, poczynaniach garnizonu, zapasach i drogach zaopatrzenia. Chcę wiedzieć, w jakim stopniu miasto przygotowane jest na oblężenie i jak długo mogłoby się trzymać. Niech się dowiedzą, kto służy księżnej, kto Francuzom, a czyja lojalność jest wciąż jeszcze na sprzedaż.

‒ Tak się stanie, panie ‒ potwierdził de Lur. Pierre pochylił się ku ojcu z błyszczącymi oczyma. ‒ A co z twoją wiadomością dla księżnej, panie? Kiedy ją prześlemy? Z szybkością atakującego węża hrabia obrócił się i uderzył syna w usta. ‒ Czy udzieliłem ci pozwolenia na mówienie o tym, szczeniaku? ‒ Nie, panie. Urażony, ale i spokorniały Pierre otarł krew z rozbitej wargi. Prawie zrobiło mi się go żal, ale przypomniałam sobie zaraz, jak bardzo stara się być taki jak ojciec, i współczucie ustąpiło miejsca pogardzie. W komnacie zapadło milczenie. Zerknęłam przez szparę w gobelinach. D’Albret właśnie przyglądał się bacznie Tilde, która udawała, że jest całkowicie pochłonięta wlewaniem wody do balii. ‒ A teraz zostawcie mnie ‒ rozkazał hrabia i świta, rzucając znaczące spojrzenia w stronę służącej, opuściła komnatę. Widziałam, jak biały lniany czepek drży ‒ dziewczyna trzęsła się ze strachu. D’Albret podszedł do niej. Teraz widziałam go w całej okazałości. Hrabia ujął Tilde za brodę i uniósł jej głowę. ‒ Chyba jesteś na tyle mądra, żeby nie opowiadać o tym, co tu mówiono? Tilde patrzyła w bok, unikając jego wzroku. ‒ Przepraszam, panie, ale musisz mówić głośniej. Tyle razy dostałam od ojca po uszach, że źle słyszę. Sprytna! Poczułam, jak mój podziw dla niej rośnie, ale obawiałam się jednocześnie, że ten wybieg nie wystarczy, by wyszła z tego cało. D’Albret przyglądał się przez chwilę bacznie. ‒ Niech będzie ‒ rzekł w końcu, a Tilde przekrzywiła głowę, jakby nadstawiała ucho, by go lepiej słyszeć. Hrabia studiował ją jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu puścił jej brodę. Rozprostował ramiona, dając znak, żeby zdjęła mu koszulę. Kiedy dziewczyna zbliżyła się, by przełożyć mu ją przez głowę, jego wzrok przesunął się po jej szczupłym ciele, a w oczach zapłonęło pożądanie. Ohydny wieprz, pomyślałam. Jeszcze ją posiądzie, zanim zabije. Od razu zaczęłam kombinować, jak wywieźć Tilde z zamku, w razie gdybym jeszcze przez jakiś czas nie mogła zabić d’Albreta. Tilde skończyła go rozbierać z koszuli i odstąpiła w tył. Tors hrabiego przypominał baryłę wina obciągniętą bladą, rybią skórą, jednak zamiast łuskami porośniętą gąszczem czarnych włosów. Ignorując obrzydzenie, zmusiłam się do patrzenia na jego ciało w poszukiwaniu piętna. Przecież Mortain MUSIAŁ go naznaczyć. Jednak mimo że wytężałam wzrok, nie dostrzegłam wśród włosów na jego piersi żadnego śladu, cienia czy smugi, która świadczyłaby o tym, że Mortain dał mi błogosławieństwo zgładzenia tego potwora. Chwyciłam skraj tapiserii i zgniotłam w dłoniach ciężki jedwab. Na pewno nie mogłabym zaatakować go bezpośrednio. Może Mortain chciał, bym zasztyletowała go od tyłu albo wbiła cienką szpilę pod potylicę?

D’Albret rozwiązał rzemyki nogawic, zdjął je i wszedł do balii. Wyciągałam szyję jak mogłam, żeby zobaczyć jego plecy, ale pod tym kątem z mojej kryjówki nic nie było widać. Tilde zabierała się do wyjścia, gdy hrabia złapał ją za rękę. Dziewczyna zesztywniała ze strachu. Powoli, nie spuszczając oczu z jej twarzy, przyciągnął ją bliżej i włożył jej rękę do wody, a mięśnie jego twarzy rozluźniły się w oczekiwaniu na przyjemność. Proszę, Mortainie, nie! ‒ błagałam w duchu boga. ‒ Nie pozwól na to. Inaczej zabiję go, bez względu na brak piętna. W mojej głowie, niczym stado spłoszonych gołębi, zaczęły krążyć wspomnienia słów zakonnic: zabicie bez błogosławieństwa Mortaina oznacza skazanie swojej nieśmiertelnej duszy na potępienie. Zostanie ona wyrwana, a potem błąkać się będzie całą wieczność. Mimo to nie mogłabym stać i patrzeć, jak hrabia gwałci Tilde. Nadal niepewna, co zrobię, sięgnęłam po moje sztylety. Zamarłam na dźwięk głośnego stukania do drzwi. ‒ Kto tam? ‒ burknął d’Albret. ‒ Pani Dinan, panie. D’Albret puścił rękę służącej. Sama nie wiedziałam, czy westchnienie ulgi, które usłyszałam, wydałam ja, czy Tilde. Hrabia skinął na nią, by otworzyła drzwi, co też uczyniła w wielkim pośpiechu. Dinan obrzuciła młodą, ładną służącą poirytowanym spojrzeniem. ‒ Wyjdź ‒ warknęła. ‒ Pomogę hrabiemu. Nie czekając na reakcję d’Albreta, dziewczyna wymknęła się bezgłośnie z komnaty, jeszcze raz udowadniając, że ma głowę na karku. Kiedy wyszła, d’Albret podniósł się i wreszcie mogłam dokładnie zobaczyć jego plecy. Strumyki wody spływały po porośniętej włosami skórze jak górskie potoki, ale nadal nigdzie nie było piętna. Nawet najmniejszej plamki, cienia, który mogłabym zań uznać. Rozczarowanie zalało mnie tak gwałtowną falą, że aż poczułam mdłości. Nie miały jednak źródła w żołądku, lecz w sercu. Prawdziwa rozpacz. Przyszło mi do głowy, że skoro ten człowiek nie został naznaczony przez Mortaina, to jak Mortain może w ogóle istnieć. Płynąc tym nurtem, moje myśli dotarły do bardziej zadowalającego wniosku. Skoro Mortain nie istnieje, nie istnieje też groźba utraty Jego łask. Zastanowiłam się jednak, na ile jestem pewna, że Mortain naprawdę nie istnieje. Czy na tyle, by ryzykować duszę? W podjęciu ostatecznej decyzji przeszkodził mi hałas gwałtownie otwieranych drzwi. D’Albret odwrócił głowę zaskoczony. ‒ Kto tam?! W głosie marszałka Rieux pobrzmiewała skrywana odraza. ‒ Wybacz, panie, niedogodność, ale właśnie wrócili zwiadowcy z Ancenis. ‒ I to nie mogło zaczekać do rana? Byłam pewna, że za tak bezczelne przeszkadzanie hrabia zatłucze intruza na miejscu, ale nic takiego nie nastąpiło. Albo Rieux urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, albo d’Albret miał wobec niego jeszcze jakieś plany i nie chciał zabijać już teraz.

‒ Niestety. Okazuje się, że kapitan Dunois mówił prawdę. Francuzi zajęli Ancenis. Musimy wysłać tam oddziały, żeby odbić miasto i pokazać naszą siłę. ‒ Musimy? ‒ Ton d’Albreta ściął mi krew w żyłach. ‒ Oczywiście! Pani Dinan zasępiła się, spuściła głowę i zaczęła nerwowo wygładzać spódnicę, choć nie widziałam, żeby była wymięta. D’Albret przekrzywił głowę. ‒ Dobrze ‒ rzekł, dając znak Dinan, żeby pomogła mu założyć strój domowy. ‒ Podaj mi swój miecz ‒ zwrócił się do Rieux, a mnie serce podeszło do gardła. Wiedziałam, że tym razem głupiec przebrał miarę. Rozdrażnił hrabiego o jeden raz za dużo. Rieux zawahał się. D’Albret przyłożył palec do ust, jakby ich uciszał. Nie mogłam na to patrzeć. Co prawda nie zależało mi na marszałku, ale przynajmniej starał się walczyć o marne resztki honoru. Odwróciłam wzrok, nie chcąc widzieć przez szczelinę, co dzieje się w komnacie. Pamiętam krew... Miałam ochotę zatkać uszy jak dziecko, ale nie chciałam wypuścić z rąk sztyletów. Usłyszałam dzwonienie dobywanego miecza, mlaśnięcie, gdy hrabia mokrą dłonią ujmował rękojeść. Potem zapadła cisza. W chwilę później dobiegł mnie świst ostrza i dźwięk przecinanej tkaniny, a płat ciężkiego jedwabiu ‒ dolna część jednej z zasłon ‒ opadł na posadzkę. Nie drgnęłam, kuląc się w swoim kącie i modląc, by kawałek tapiserii, który pozostał, zdołał mnie ukryć. Serce mało nie wyskoczyło mi z piersi. Było tak blisko. ‒ Co się stało, panie? ‒ Wydawało mi się, że coś słyszę. Poza tym nie znoszę tych gobelinów. Chcę, żeby zostały zdjęte, zanim wrócę do komnaty. A teraz chodźmy wysłuchać, co mają do powiedzenia ci zwiadowcy. Nagle, tak niespodziewanie, że aż zaparło mi dech w piersiach, cała trójka wyszła z pomieszczenia, a ja zostałam skulona za resztką materii, wpatrując się w balię stygnącej wody. Zamknęłam oczy i zaczęłam się trząść, gdy dotarło do mnie, jak blisko byłam śmierci. Przynajmniej byłaby to szybka śmierć. *** Jeszcze roztrzęsiona, zeszłam po kuchennych schodach do kwater dla służby. W pomieszczeniu unosił się zapach potu i wielu ciał, ale sama ilość śpiących tam ludzi sprawiała, że nie było zimno. Kluczyłam pomiędzy leżącymi, szukając Tilde, ale kobiece postaci były tak okutane kocami, chustami i wszystkim, co możliwe, że zadanie okazało się niewykonalne. Postanowiłam więc skupić się na Odette. Dostrzegłam kilkoro dzieci, ale byli to sami chłopcy, wykorzystywani na posyłki. To oznaczało, że Odette była gdzie indziej. Pomyślałam, że może nadal siedzi w kaplicy, i modląc się, by nie dotrzeć tam za późno, wymknęłam się z pomieszczenia dla służby. Przebiegłam opustoszałymi korytarzami i gdy weszłam do kaplicy, wiedziałam już, że nie jestem sama. Nieopodal biły dwa serca. To jednak nie wszystko. W kaplicy unosił się lodowaty całun. Poczułam na skórze jakby muśnięcia niespokojnych skrzydeł. Duchy. Przywabione ciepłem życia, niczym pszczoły słodyczą nektaru, unosiły się wygłodniałe nad kryjówką

sióstr. Podbiegłam tam i przegnałam je machnięciem ręki. Odette spała w ramionach Tilde, która powoli podniosła na mnie wzrok. Na mój widok jej napięta, biała twarz rozluźniła się w wyrazie ulgi. ‒ Bałam się, że nie przyjdziesz, pani ‒ szepnęła. Zabolało, że nie uwierzyła w moją obietnicę. ‒ Przecież mówiłam, że będę\ obruszyłam się. ‒ Szukałam was najpierw w kwaterach dla służby. Daj, potrzymam małą, a ty się ubierz. ‒ Po co? ‒ zdumiała się Tilde. Podałam jej zawiniątko z męskimi ubraniami, które wcześniej ukradłam. Należały do zabitych kilka godzin temu sług, ale o tym nie zamierzałam jej mówić. ‒ Nie przeżyłabyś do rana ‒ powiedziałam, starając się zachować w miarę neutralny ton. ‒ Słyszałaś przecież, jak hrabia mówił o swoich planach. Teraz obie musicie stąd zniknąć. Zadrżały jej wargi i zaczęłam się obawiać, że zaraz się rozpłacze. ‒ Pospiesz się! ‒ syknęłam. ‒ I przestań, bo z pewnością jeszcze nie raz mnie przeklniesz tej nocy. Zdjęła z siebie sukienkę i założyła ubrania, które jej dałam. Potem obudziłyśmy Odette i pomogłyśmy jej ubrać się w nieznany jej strój. Wszystko było za duże. Kiedy dobyłam noża, obie siostry cofnęły się przestraszone. ‒ Głupie! ‒ warknęłam. ‒ Myślicie, że narażałam się tak tylko po to, żeby was zabić? Stój prosto, Odette. Przerażona dziewczynka nie drgnęła nawet, kiedy obcinałam nogawki jej spodni. Po chwili zyskałam pewność, że nie będzie się o nie potykała. ‒ A teraz nie ruszaj się ‒ nakazałam i nim któraś z nich zdążyła zaprotestować, zebrałam jej włosy i odcięłam gęsty pukiel. ‒ Moje włosy! ‒ pisnęła dziewczynka, rozpaczliwie macając się po głowie. ‒ Nie bądź głupia ‒ zbeształam ją. ‒ Włosy odrosną, a teraz byłyby tylko zawadą. Musisz wyglądać jak chłopiec. Którego z chłopców lubisz najbardziej? Mała zmarszczyła nos. ‒ Żadnego! Grzeczna dziewczynka, pomyślałam. ‒ No to którego najbardziej nie lubisz? ‒ Patou ‒ odparła bez wahania. ‒ Świetnie. Udawaj, że jesteś nim. Rób wszystkie głupie rzeczy, jakie robi Patou, staraj się chodzić jak on, pluj jak on. Dzisiaj zachowuj się tak jak Patou. Popatrzyła na mnie z rezerwą. Pochyliłam się ku niej. ‒ To taka zabawa. Musisz zrobić to tak, żeby cały pałac dał się nabrać. W ten sposób udowodnisz, że dziewczyny są lepsze od chłopców. Dasz radę?

Zerknęła na siostrę, która skinęła głową, a potem znów na mnie. Ulżyło mi, że już nie jest tak przerażona. ‒ Tak ‒ szepnęła tak cicho i cienko, że nikt w życiu nie wziąłby jej za chłopca. ‒ Pilnuj, żeby się nie odzywała ‒ poinstruowałam Tilde. ‒ Głos ją zdradzi. ‒ Pokazałam jej nóż. ‒ Twoje też muszę obciąć. Przysunęła się bez wahania, żeby ułatwić mi pracę. ‒ Nie wiem, jak ci się odwdzięczę, pani. ‒ Niech tylko uda ci się uciec ‒ rzekłam, obcinając jej włosy. ‒ To mi wystarczy. Godzinę później siedziały w wozie wyładowanym skórami do garbowania. Z początku Odette protestowała: ‒ Ale du dzuchnie! ‒ krzywiła się, zatykając nos. ‒ Mówiłam, że możecie mnie przekląć, nim nastanie ranek ‒ przypomniałam Tilde z krzywym uśmieszkiem. ‒ Niestety, to jedyny woźnica, który opuszcza zamek tak wcześnie i zawiezie was do miasta, nie zadając kłopotliwych pytań. ‒ W porządku ‒ powiedziała Tilde głosem stłumionym przez szal, którym obwiązała sobie twarz dla ochrony przed zapachem. Patrzyłyśmy przez chwilę na siebie, a wdzięczność, którą widziałam w jej oczach, uspokoiła mnie nieco, że jeszcze został we mnie jakiś okruch dobra. Chwyciłam ją za rękę i uścisnęłam. ‒ Trzymaj się. A w mieście udaj się zaraz do zakonu Świętej Brygantii. Powiedz im, że... że ksieni Świętego Mortaina prosi o udzielenie wam schronienia. Oczy Tilde rozszerzyły się ze zdumienia, ale nim zdążyła coś powiedzieć, wtrącił się woźnica: ‒ Będziecie tak gadać całą noc? Bo mam robotę... ‒ Ciii, dostałeś zapłatę. Woźnica splunął. ‒ Nic to nie będzie warte, jak stąd nie wyjadę. To racja. Odprowadzając wóz wzrokiem, czułam przemożną chęć przyłączenia się do nich. Pragnęłam jak oni przejechać obok stajni, pod wieżą strażniczą, a potem wjechać do miasta i zniknąć pośród tłumu. Zrobiłam krok naprzód, potem drugi i zatrzymałam się. Gdybym uciekła z nimi, d’Albret wysłałby za nami cały oddział. Beze mnie Tilde i Odette miały dużo większe szanse na ucieczkę. Poza tym zostałam tu odesłana, żeby wykonać konkretne zadanie, i tak jak ten dzielny rycerz księżnej zamierzałam tu pozostać, póki się nie wywiążę z obowiązku. *** Nie zdążyłam zasnąć, gdy usłyszałam skrobanie do drzwi mojej komnaty. Na początku cichuteńkie, nie głośniejsze niż szelest liści na wietrze czy szuranie gałęzi o mur. Znieruchomiałam w łóżku nasłuchując. Skrobanie powtórzyło się, tym razem wyraźniejsze. Serce zaczęło mi walić młotem, uniosłam głowę z poduszki. Skrob, skrob, przerwa. Skrob, skrob, skrob. To Julian. Ten sygnał wymyśliliśmy, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, całe wieki temu. 'Tym razem jednak nie chodziło mu o dziecinne igraszki. Wcisnęłam się w poduszki i naciągnęłam przykrycie na uszy.