Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Robinson Henry Morton - Kardynał

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Robinson Henry Morton - Kardynał.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 362 stron)

Henry Morton Robinson KARDYNAŁ Tłumaczył ADAM SZYMANOWSKI Instytut Wydawniczy PAX Warszawa 1994 OD AUTORA Powieściopisarz może, jeżeli tylko zechce, wyprzeć się wszelkiego podobieństwa między bohaterami swojej opowieści a rzeczywistymi, żywymi lub zmarłymi, osobami. Mogę takiego podobieństwa wyprzeć się, jeśli chodzi o wiele postaci występujących w Kardynale, ale nie mogę twierdzić, że Stephen Fermoyle jest całkowicie wytworem mojej wyobraźni. Chyba bardziej odpowiadałoby prawdzie stwierdzenie, że łączy w sobie cechy wszystkich duchownych, jakich znałem - a szczególnie tych, których święty urząd naznaczył w tajemniczy sposób moją młodość. Tym niezatartym śladom, głębszym teraz i świeższym niż niegdyś, zawdzięczam wszystko, co wiem o życiu kapłanów. Na takim z pozoru kruchym fundamencie, umocnionym "jednak dzięki gruntownym studiom i sumiennej obserwacji, postanowiłem zbudować liczącą wiele pomieszczeń świątynię charakteru Stephena Fermoyle'a. "Z jakiej racji - mógłby zadać mi ktoś pytanie - osoba świecka zbliża się niby celebrans do ołtarza, wchodzi do konfesjonału, by odpuszczać grzechy, bierze do ręki pastorał i wdziewa czerwony kapelusz zarezerwowany dla książąt Kościoła?" Uznając, że dusza kapłana jest miejscem sekretnym, czuję jednak, że życie kościelne stanowi dla powieściopisarza prawdziwe wyzwanie, i to na bardzo zaniedbanym polu. Być może czytelnika zainteresuje fakt, że jestem i zawsze byłem rzymskim katolikiem. To, czy jestem dobrym katolikiem, jest już z pewnością sprawą między mną a moim Stwórcą. Nigdy nie zamierzałem zostać księdzem. Jako pisarza bardzo już dawno temu uderzyła mnie cudowność i groza kapłaństwa. Starałem się wyrazić te uczucia w Kardynale, opisując uzdolnionego, ale bardzo po ludzku zwykłego księdza, który wypełnia swoje posłannictwo pośrednika między Bogiem a człowiekiem. Niektórzy czytelnicy mogą uznać, że mój bohater jest nieprawdopodobnie cnotliwy; inni mogą skarżyć się, że w pewnych sytuacjach zapomina na chwilę o swoim Bożym powołaniu. Nie chcę odpierać z góry takich zarzutów, ale proszę tylko, by Stephen Fermoyle był sądzony (jak wszyscy ludzie winni być sądzeni) nie na podstawie pojedynczych wydarzeń, ale na podstawie widocznej intencji całego jego życia. Kardynał nie ma być propagandą Kościoła albo wprost przeciwnie. Tym bardziej nie jest rozprawą teologiczną ani podręcznikiem historii. To czysto fikcyjna opowieść i należy ją czytać jak historię, którą snuje obserwator naszego świata, wierzący - wbrew groźnemu i jawnemu złu - że wiara, nadzieja i współczucie ożywia wszędzie jednakowo ludzi dobrej woli. Henry Morton Robinson Woodstock, New York 19 stycznia 1950 r. E la sua volontate e nostra pace Dante Boska Komedia, Raj, pieśń III P. Dlaczego Bóg cię stworzył? O. Bóg stworzył mnie, abym Go znał, miłował i służył Mu na tym świecie i był szczęśliwy z Nim na wieki na tamtym. Katechizm wiary chrześcijańskiej, Lekcja pierwsza PROLOG Na pełnym morzu Podobnie jak wielu florentyńczyków przed nim, kapitan Gaetano Orselli, pan i władca luksusowego transatlantyku "Vesuvio", większą niż inni

śmiertelnicy miłością otaczał klejnoty. Kiedy był młodszy, nie do końca potrafił oprzeć się pokusie nadmiernego ozdabiania swojej osoby - a zwłaszcza dłoni - drogocennymi kamieniami; teraz jednak, w rozkwicie czterdziestu lat, jego smak nabrał dystynkcji. Kanonem stało się dla kapitana Orsellego piękno klejnotu samo w sobie. Zadowalał się noszeniem jednego pierścienia naraz, a wspaniałe wyczucie rytuału pozwalało mu dobierać najstosowniejszy kamień na każdą okazję. Tego wieczoru kapitan Orselli szczególnie pieczołowicie dobierał pierścień. Za parę minut miał wkroczyć na mostek "Vesuvia", by pokazać cuda nieboskłonu - gwiazdy, planety, konstelacje - małej grupce pasażerów z pierwszej klasy, którzy przyjdą tam na specjalne zaproszenie. Pochylał się nad szkatułką z biżuterią, pełen wahań, czy wybrać szmaragdowy kaboszon, czy też birmański rubin. Kapitan był właścicielem paru tuzinów pierścieni, a mógłby ich mieć kilkaset, gdyby nie pewna nieuleczalna słabość, która polegała na tym, że rozdawał je kobietom, a szczególnie kobietom z Północy, o włosach koloru zboża, obfitym biuście i niebieskich oczach. W końcu zdecydował się na rubin i wsunął go na wypolerowany paznokieć wskazującego palca prawej ręki, a następnie zepchnął do końca palca. Rozpylaczem skropił perfumami brodę w stylu de Reszke, nałożył haftowaną złotem czapkę, trochę na bakier, ale w sposób precyzyjnie dopasowany do pochylenia komina "Vesuvia", a następnie sprawdził efekt - z przodu, z tyłu i z profilu - w trój-skrzydłowym lustrze ukazującym całą sylwetkę. Tam, gdzie inni zobaczyliby tylko przystojnego dandysa, kapitan Orselli ujrzał najprawdziwszy wizerunek renesansowego magnifico, uśmiechającego się doń ironicznie z lustra. Kapitan wetknął kupione w Anglii cygaro między piękne zęby i wyszedł na pokład. Wieczór był bezksiężycowy, jasny; świecące ostrym światłem gwiazdy wyryły na nieboskłonie jaśniejące geometryczne kształty. Orselli spojrzał na morze, potem na niebo - spojrzenie marynarza, równie dokładnie określające położenia "Vesuvia" jak sekstans i chronometr. Gwiazda Polarna i Boo powiedziały mu, że płyną północno-zachodnim kursem atlantyckim przeznaczonym dla najpotężniejszych parowców i że Przylądek Świętego Wincentego, najbardziej na południowy zachód wysunięty skrawek Europy, niknie już gdzieś za statkiem. Dwa i pół dnia po wypłynięciu z Neapolu "Vesuvio" pokonał Morze Śródziemne, przemknął koło Gibraltaru i, wziąwszy kurs na Boston, znalazł się oto jakieś pięćdziesiąt mil dalej - na Wielkim Kręgu Atlantyku. Wiązki świateł, skierowane w dół ze środkowego nadburcia, oświetlały olbrzymie włoskie flagi wymalowane po obu stronach statku - sam król informował łodzie podwodne, że "Vesuvio" jest własnością kraju neutralnego. Prywatnie kapitan Orselli nie obawiał się żadnego zagrożenia ze strony łodzi podwodnych. W kwietniu 1915 roku Niemcy mocno naciskały na Włochy, by te przystąpiły do wojny po stronie mocarstw centralnych, a przeciwko Francji i Anglii, więc dowódcy u-bootów z daleka i z szacunkiem mijali włoskie jednostki. Nie można było jednak gwarantować takiego samego szacunku ze strony przypadkowych min krążących w tej części oceanu. Nie dalej jak wczoraj brytyjska jednostka pomocnicza "Frobisher" wpadła na minę; dzień wcześniej poszedł na dno francuski niszczyciel. Ponieważ nie było żadnego zabezpieczenia przed tym najeżonym zapalnikami, niesionym przez fale niebezpieczeństwem - równie dobrze można było wpaść na coś takiego przy szybkości ośmiu jak osiemnastu węzłów - niezmienny rozkaz kapitana Orsellego brzmiał: "Utrzymywać stałą szybkość". Tak więc "Vesuvio" przeorywał Północny Atlantyk z szybkością dwudziestu węzłów. Na mostku, pogrążonym w mroku poza blaskiem padającym od szafki kompasowej, zebrała się już gromadka pasażerów pierwszej klasy; sam kapitan dobrał ich, kierując się względami pośrednimi między grzecznością a chęcią sprawienia sobie przyjemności. Pierwsze miejsce, jeśli chodzi o zainteresowanie kapitana, zajmowała szwedzkoamerykańska gwiazda operowa, mezzosopran o piersiach Brunnhildy i jasnozłotych włosach splecionych nisko na karku w węzeł przywodzący na myśl Psyche. W świecie operowym znana była jako Erna Thirklind i według okrętowego działu reklamy wracała do rodzinnej Ameryki po oszałamiającym przyjęciu w Mediolanie, Rzymie i Neapolu. Kapitan Orselli powątpiewał w oszałamiające sukcesy, ale w charakterze i dokonaniach Erny Thirklind znalazł inne niezmiernie interesujące aspekty. Pochyliwszy się

teraz nad jej dłonią, powitał ją słowem "Diva" i nie był w najmniejszym stopniu zbity z tropu jej powściągliwą reakcją. Gaetano Orselli doceniał cnotę cierpliwości. Następnie powitał Corneliusa J. Deegana, zajmującego wraz z żoną i świtą apartament "Ildefonso" na pokładzie A. Pan Deegan, który został milionerem dzięki szczęśliwym kontraktom budowlanym zawartym z miastem Boston, wracał właśnie z Rzymu, gdzie otrzymał papieski tytuł rycerski za wspaniałomyślne przyczynienie się do restauracji irlandzkiego opactwa Tullymara. Czerwień ceglanego pyłu pozostała we włosach rycerza pomimo sześćdziesiątki na karku, a piegowate dłonie nadal mówiły o tym, jak twarde są cegły. Sir Corneliusowi towarzyszyła siwa niewiasta, która nie wzbudzała zainteresowania w nikim poza małżonkiem, siódemką dzieci, jakąś piętnastką wspieranych katolickich instytucji charytatywnych oraz co najmniej setką ubogich krewnych. Kapitan Orselli okazał Deeganom dokładnie tyle obojętności, ile sławny malarz portrecista okazałby pozującemu mu mieszczańskiemu małżeństwu. Natomiast Stephena Fermoyle'a, młodego, szczupłego księdza z otoczenia Deegana - świeżo wyświęconego, jeśli sądzić po skromnym wyglądzie - kapitan powitał tym szczególnym skłonem głowy, jakiego żaden katolik, choćby był antyklerykałem, nie odmówi osobie duchownej. Innych obecnych na mostku - attache Ambasady Włoskiej z przystojną żoną, brytyjskiego bankiera ubiegającego się w imieniu Admiralicji o nową pożyczkę w Nowym Jorku i chicagowskiego specjalisty od prawa kanonicznego, który daremnie usiłował uzyskać w Rocie jakieś ustępstwo w sprawie unieważnienia małżeństwa - kapitan Orselli powitał zwykłym ukłonem. Następnie, po krótkim wykładzie na temat mechaniki niebios, zaczął wskazywać gwiazdy, które od wieków są ludziom dobrze znane i służą im za przewodników. Zainteresowanie Orsellego, podobnie jak zainteresowanie wszystkich marynarzy pływających po Atlantyku, skupiło się na północy. - Zechciejcie, państwo, spojrzeć na Małą Niedźwiedzicę - powiedział wskazując na wielki gwiazdozbiór, który błyszczał nad ich głowami niby krystaliczny stos ofiarny. - Obraca się wokół Gwiazdy Polarnej, jakby ktoś złapał Niedźwiedzicę za ogon i wprawiał w ruch wirowy. Na czubku jej nosa widać Algola, ukochaną gwiazdę przewodników karawan. A ta złota poświata między Małą a Wielką Niedźwiedzicą jest znana poetom jako Warkocz Bereniki. O tak, kobiece włosy zdobią nawet nieboskłon. Czy mam przypomnieć państwu tę pełną uroku legendę? Dla pasażerów zebranych na pogrążonym w mroku mostku wykwintny wskazujący palec kapitana Orsellego, pachnąca broda i liryczny ton były równie zdumiewające jak gwiazdy, ku którym kierował ich wzrok. Ten typ człowieka był dla nich zupełną nowością. To, że kapitan dwudziestopięciotonowego statku płynie pełną parą przez usiane minami wody i jednocześnie znajduje czas, żeby perfumować brodę i wygłaszać pełne poezji mowy o gwiazdach, było dla niektórych, na przykład dla Corneliusa Deegana, czymś kompletnie zaskakującym. Na długo przed mianowaniem kawalerem Orderu Świętego Sylwestra pan Deegan był filarem moralności. Zwracając się teraz szeptem do żony, uderzył właśnie w nutę moralności. - Nie podoba mi się to, Agnes. Dokoła pełno u-bootów tylko czyhających na ofiarę, więc ten facet powinien bardziej przykładać się do swojej roboty. Kapitan Orselli, świadom dezaprobaty Hiperborejczyka, ale traktujący ją z pogardą, nadal prowadził swój statek z szybkością dwudziestu węzłów i namaszczał pozostałych słuchaczy wonnym balsamem swojego uroku. Przybrał postawę żeglarza-poety i grał dolce na swojej lirze. Opowiadając historię Bereniki, chciał przekazać audytorium pewne orędzie. Wszyscy teraz wiedzieli, że jest śmiałym dowódcą okrętu, a szerokie bary wskazywały na siłę, która powinna być pociągająca dla dojrzałej w pełni kobiety. Szwedzkoamerykański sopran z blond kokiem Psyche wyczuwał to równie dobrze jak pozostali. I kapitan Orselli zdawał sobie z tego sprawę. Chciał jednak, by diva wiedziała, że włosy koloru zboża ekscytują go bardziej niż rubiny i jeśliby mógł radować się pierwszymi, chętnie - gdyby zaszła taka potrzeba - rozstałby się z drugimi. A już szczególnie w taką noc, kiedy niebo usiane jest gwiazdami.

- Berenika była egipską królową niezrównanej urody - zaczął. Wolałby posługiwać się włoskim, ale mówił po angielsku, żeby pokazać w pełni swoją lingwistyczną wirtuozerię. - Kiedy jej małżonek poprowadził niebezpieczną wyprawę do Syrii, Berenika obcięła swoje złociste włosy - Orselli wykonał nadgarstkiem gest, jakby ścinał sierpem zboże przy samej ziemi - i złożyła je na ołtarzu RamonaRa. Czy w dzisiejszych czasach istnieją jeszcze takie kobiety? - Potrząsając z odrobiną zasmucenia karbowaną brodą, kapitan Orselli wskazał na gwiazdozbiór. - Aby nagrodzić to poświęcenie, bóg rozpostarł warkocz Bereniki na niebie. I to uczyniło (właściwe słowo wypadło mu z pamięci), że żeglarze i kochankowie widzą w wiosenne noce na nieboskłonie splendor jej warkocza. Odbiór opowieści można było uznać za ledwie zadowalający. Cornelius Deegan burknął, że robi się chłodno, a amerykański słowik ciaśniej owinął boa wokół szyi. Długie doświadczenie w gwiezdnych popisach sprawiało, że kapitan Orselli oczekiwał cieplejszego poklasku. Właśnie miał zacząć kolejny numer, poświęcony Andromedzie, kiedy jakiś baryton zapytał: - Qual' e Lucifero? Pytanie było ostre, zadane w odpowiednim momencie i z jakimś ukrytym celem. Kapitan Orselli wyczuł, że został zaatakowany. Nie widział w mroku osoby, która rzuciła pytanie, ale rozpoznał rzymski akcent - kościelny, wyuczony. To musiał być głos młodego księdza z orszaku Deegana. Kapitan postanowił zabawić się niewinnie kosztem gołowąsa w sutannie. - Lucyfer? Upadły anioł? Czemuż to ksiądz pragnie go umiejscowić? - Pytanie wzbudziło śmiech wśród słuchaczy. - Czyżby obawiając się jego losu? - Ja się obawiam, ty się obawiasz, my się obawiamy. - Głos w mroku brzmiał dobrodusznie, komicznie. - Nie, kapitanie, zaciekawił mnie Lucyfer, ponieważ podobnie jak swój imiennik wędruje pod rozmaitymi imionami. Kapitanowi Orsellemu spodobał się zarówno humor, jak temat wystąpienia młodego księdza. Sam po mistrzowsku posługiwał się biczem szyderstwa i nie miał żalu jeśli i on był od czasu do czasu tym biczem smagnięty. - Ma ksiądz całkowitą rację. Ta gwiazda była znana pod wieloma imionami... Lucyfer, Phosphor, Hesperus. Ale to zawsze ta sama gwiazda. - Palec kapitana wskazał zachodni horyzont. - I tam przebywa, ciemnoczerwony, upadły, ale nadal pyszny. Rubin na wskazującym palcu Orsellego przechwycił czerwony blask cygara, dublując w ten sposób zabarwienie planety. - Najdziwniejsze w tej historii jest to - ciągnął kapitan - że jutro rano to samo ciało niebieskie wzniesie się nad morzem, jasne i złote, pod imieniem Wenus. Czyż alchemia nocy nie jest czymś cudownym? Na to pytanie, łączące w sobie retorykę i insynuację, nie żądał ani nie oczekiwał odpowiedzi. Wpatrzone w gwiazdy towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Kapitan krążył teatralnym krokiem wśród swoich gości. Starcie z młodym księdzem pogłębiło jego ekshibicjonistyczny nastrój. Został nieoczekiwanie zaatakowany i teraz maskował maleńką rankę toskańską przesadą w słowie i geście. Pożegnalny ukłon w stronę Deeganów był szyderczym hołdem, a kiedy zwrócił się do Stephena, mówił tonem mistrza szermierki, który gratuluje nowicjuszowi szczęśliwego pchnięcia. - Ma ksiądz giętki nadgarstek. Ta koniugacja „timeo", ja się obawiam, ty się obawiasz, my się obawiamy, była celnym ciosem. Ha! Ileż w tym prawdy! Pycha, ten kapitan pośród grzechów głównych, zawsze gubi wielkich. "Ostatnia pośród ułomności szlachetnych umysłów", jak powiada wasz Milton. Czy może cytuję niedokładnie? - Z uroczystym wyrazem twarzy zwrócił się w stronę Deegana. - Musimy za wszelką cenę strzec się tu pomyłek, jeśli chcemy uniknąć zguby. Kawaler orderu był tak szczerze i całkowicie zbity z tropu, że Orselli uczuł pokusę, by posunąć się poza granicę zakreśloną przez grzeczność. - Czy moglibyśmy, proszę księdza, przejść do mojej kabiny? Toskański honor domaga się satysfakcji, a gwiazdy zapewniają nas, że jest jeszcze wcześnie. Czy przyjaciele księdza nie będą mieli nic przeciwko temu? Agnes Deegan poczuła fale ciepła promieniującego z karku jej męża. Dobrze znany sygnał, że nadciąga zagrożenie. Oznaczał, że sir Corny zaciska

pokrytą plamami pięść i za chwilę wystrzeli nią zdradziecko w stronę kształtnego, średniowiecznego kapitańskiego nosa. - Proszę pójść z kapitanem, Stephen - powiedziała. - Cornelius i ja jesteśmy już zmęczeni. Położymy się do łóżek. - Podniosła wzrok do nieba z miną, jakby nigdy dotychczas go nie widziała. - Ach! Cóż to za piękny wieczór na dyskusję. Stephen zawahał się. Nie pozostał nieczuły na pochlebstwo zawarte w zaproszeniu i miał wielką ochotę wziąć się za bary z tym aroganckim dandysem. Ale zlekceważenie Deeganów byłoby czymś niewybaczalnym. Młody ksiądz stanął przed koniecznością wyboru: albo ulegnie urokowi tego światowego, fascynującego człowieka, albo okaże głębszą lojalność Corny'emu i Agnes Deeganom. Mimo wielkiej chęci zawarcia bliższej znajomości z Orsellirn, Stephen opowiedział się po stronie lojalności. - Przykro mi, kapitanie, ale starłby się pan dzisiaj z bardzo sennym przeciwnikiem. Nie mogę ryzykować, że zostanę poszatkowany na paski, i to we śnie. Czy moglibyśmy odłożyć to na kiedy indziej? Orselli dostrzegł kącikiem oka, że brytyjski bankier zaczął już zalecać się do Erny Thirklind. Zagrożenie brytyjskie przeważyło nad faktem, że dwukrotnie spotkał się z odprawą ze strony niezależnie myślącego młodego księdza. Uniósł haftowaną złotem czapkę. - Jestem zawsze do dyspozycji księdza. Proszę jednak pamiętać, że rejs nie potrwa długo. Mamy zaledwie tydzień, by podjąć walkę o duszę przeciwnika. - Ukazał Deeganom swoje piękne zęby. - A domani. - A domani - odpowiedział Stephen zastanawiając się po drodze do apartamentu Deegana na pokładzie A, gdzie i kiedy spotkał już takiego zdecydowanego na wszystko i urzekającego łotra? Apartament Deegana stanowił barokową odmianę luksusu, jakiego Amerykanie oczekiwali na włoskim transatlantyku w drugiej dekadzie naszego stulecia. Był pokryty gobelinami, kapał od złoceń i pasował jak najbardziej do nastroju nowo upieczonego kawalera Orderu Świętego Sylwestra, kiedy rycerz ów zasiadł w rokokowym fotelu, postawił stopy (wielkie stopy, które wspięły się na mnóstwo drabin, dźwigając mnóstwo murarskich szaflików z zaprawą) na krągłym taboreciku i wyrzucił z serca całą urazę, jaką żywił do kapitana Orsellego. - Stephen, ten facet działa mi na nerwy - oświadczył. - Te bokobrody, te perfumy, którymi je spryskuje, i te bzdury o gwiazdach. Już to by wystarczyło. - Corny był tak wzburzony, że miało się wrażenie, jakby ceglany pył opadał z jego włosów. - Ale już całkiem nie mogę znieść tego, że mężczyzna nosi pierścień na palcu wskazującym. Stephen Fermoyle jął zastanawiać się nad jakże zrozumiałym stanem ducha swojego starszego przyjaciela. Ile sir Cornelius potrafi znieść - lub pojąć? Minione czterdzieści osiem godzin wystawiło jego system wartości na ciężką próbę. Ale także cierpliwość Stephena była już na wyczerpaniu. Jednak lojalnie dźwignął brzemię. - Noszenie pierścienia na palcu wskazującym to stary włoski zwyczaj, Corny. Od czasów Wawrzyńca Wspaniałego każdy włoski szlachcic nosi pierścień. To bardzo stara tradycja. - Tego nie wiedziałem - przyznał Deegan rozpaczliwie szukając słów w swoim uproszczonym słowniku. - Ale i tak nie podoba mi się ten facet. Za bardzo zadziera nosa... działa na mnie jak płachta na byka. - Wiem, co masz na myśli. - Młody ksiądz starał się być dyplomatą. Doskonale wiedział, co Cornelius Deegan ma na myśli, ale był tu gościem i nie miał ochoty wdawać się w słowne utarczki. - Byłem z ciebie dumny, Stephen, kiedy dałeś mu prztyczka w nos tym powrotem Lucyfera. - Twarz Corneliusa Deegana rozjaśniła się w uśmiechu zadowolenia. - Kardynał usłyszy o tym ode mnie osobiście, kiedy złożę mu uszanowanie w Bostonie. - Proszę, Cornelius, nie rób tego - zaczął błagać Stephen. - Obiecaj, że nie powiesz o tym nikomu, a już szczególnie kardynałowi. - A to dlaczego? - Deeganowi wrócił natychmiast poprzedni nastrój. - Rzecz w tym, Corny, że trochę wstydzę się tego, co zaszło na mostku. - Wstydzisz się? Ośmieszyłeś całe to włoskie przedstawienie i zmusiłeś go do tego, by spojrzał na ciebie z szacunkiem należnym księdzu. Czego tu się

wstydzić? Stephen doszedł do wniosku, że z coraz większym trudem przychodzi mu tłumaczenie pewnych rzeczy swemu dobroczyńcy. Przez chwilę poczuł nawet żal, że dołączył do Deeganów. Ale nie, to jednak zacni i wspaniałomyślni ludzie. Musi postarać się, żeby wyjaśnić im, o co mu chodzi. - Posłuchaj, Corny - powiedział - kiedy spytałem")który to Lucyfer?", sam wpędziłem się w tarapaty. To pytanie miało być czymś w rodzaju ataku na ludzką próżność. On to wyczuł i odparował sztych, próbując ośmieszyć mnie. - Stephen zamilkł na chwilę. - A ja oczywiście też popisywałem się trochę, zadając pytanie po włosku. - To przecież jego język, prawda? - spytała Agnes Deegan. - Ale w tym momencie mówił po angielsku - zauważył Stephen. Cornelius Deegan potrząsnął z zakłopotaniem głową. - Dziwnie patrzysz na wszystko, Steve. Nie po amerykańsku. Tak nauczyli cię myśleć w Rzymie? Stephen wodził palcem po wzorze na inkrustowanym blacie stolika. - Nie uczą niczego szczególnego, Corny. Kiedy jednak pomieszka się trochę w Rzymie, zaczyna się dostrzegać i wyczuwać bogactwo wzoru... mozaika na tym stoliku może być niezłym przykładem... wzoru, jakiego nie spotyka się gdzie indziej. Weźmy naszego kapitana. Nie mam do ciebie żalu o to, że irytuje cię jego zarozumiałość. Musisz jednak uświadomić sobie, Corny, że Gaetano Orselli to wybitny reprezentant kultury, której my, Amerykanie, nie potrafimy pojąć, a tym bardziej naśladować. - Wybitny? Czy możesz to wyjaśnić? - Tak. Orselli jest marynarzem i dowódcą statku, ale poza tym, i przede wszystkim, jest lingwistą, poetą, smakoszem... aż przyjemnie było patrzeć, jak je dzisiejszego wieczoru tę siewkę ... a także znawcą win, cennych kamieni, cygar i... - Stephen chciał sprawdzić, czy dotarły do nich mezzosopranowe "likwoty - ... opery. Jestem przekonany, że potrafi zaśpiewać, a przynajmniej zanucić, wszystkie najsławniejsze arie z Wagnera, Pucciniego, Verdiego... Deeganowie słuchali w osłupieniu. Skąd może ksiądz - i to taki młody - wiedzieć o tych światowych sprawach? I to nie tylko wiedzieć, ale włączyć do litanii spraw godnych najwyższego szacunku. Stephen wyczuł ich dezaprobatę. - Och, przypuszczam, że Orselli jest okropnym agnostykiem, zaciekłym antyklerykałem i człowiekiem wyzbytym wszelkiej moralności. Wcale go nie bronię, Corny. Chcę tylko powiedzieć, że w tych Włochach jest coś, co budzi wspomnienie o marzeniu, które zupełnie zanikło w świecie zachodnim. - Z nowym zapałem ciągnął: - Może będziesz się ze mnie śmiał, Corny, albo się rozzłościsz, kiedy powiem ci, że miałem w Rzymie profesora świętej teologii, monsiniora Alfeo Quarenghiego, najbardziej ascetycznego, najbardziej uczonego człowieka, jakiego znałem... przy tym nie noszącego pierścieni, nie używającego perfum i całkowicie bezinteresownego, gdyż pogrążonego w modlitwie i praktykującego ascezę. A jednak ci dwaj mężczyźni, tak od siebie różni, przecież są jednocześnie do siebie podobni. Powiedziałbym to tak: Quarenghi, człowiek wytworny, urzekający, niezapomniany, jest duchowym odpowiednikiem naszego kapitana. Cornelius Deegan pomyślał, że najwyższa już pora ostudzić tego rodzaju zbyt gorące porównania. Jak można kojarzyć prałata z Orsellim? Jeszcze krok i ksiądz Stephen ugrzęźnie w bagnie herezji! Sir Corny chwycił w duchu za sznur dzwonu i potężnie szarpnął. - Być może ulepieni są z tej samej gliny i patrzą na sprawy w sposób, jakiego my, w Ameryce, nie mamy po naszych ojcach. Zapewniam jednak księdza - Cornelius Deegan pozwolił, żeby jego pogląd zadźwięczał głośno i czysto jak dzwon - zapewniam, że ten kapitan Orselli jest nadętym zerem. Brak kośćca moralnego. Wystarczy zwiększyć ciśnienie, a pęknie jak balon. Stephen skinął potakująco głową. - Być może masz rację, Cornelius. Pragnienie podjęcia rękawicy i wdania się w dyskusję z upartym przedsiębiorcą budowlanym i kawalerem orderu uświadomiło mu własną śmieszność. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę na pożegnanie. W tym geście kapitulacji było coś, co uśmierzyło wzburzenie Deegana;

burkliwa pompatyczność kawalera wyparowała, a parafialna miłość własna przedsiębiorcy znikła bez śladu. Na jego twarzy został tylko szeroki uśmiech rodem z hrabstwa Wicklow, który przed czterdziestu laty przywiózł do Ameryki w czwartej klasie statku płynącego dwadzieścia dni z Queenstown. - Steve - powiedział, ujmując dłoń księdza - ty też nasiąkłeś trochę Włochami. Wiesz, kiedy trzeba trwać przy swoim, a kiedy można machnąć ręką. Tej sztuki twój ojciec nigdy nie mógł się nauczyć. Zastanawiam się, co też Dennis Fermoyle, Dennis Teraz-ja-mówię, jak go nazywaliśmy, powie, jeśli dojdzie do sprzeczki z wykształconym w Rzymie synem? Kiedy padło to pytanie, ostrze butnego intelektu księdza Steve'a Fermoyle'a uległo od razu stępieniu. - Nigdy nie dojdzie do żadnej sprzeczki, Corny. Potrafi odeprzeć każdy mój argument. Kiedy pomyślę, jak wali wielką pięścią w stół i w jego niebieskich oczach zapala się iskra gniewu, wiem, że właśnie za tym najbardziej tęskniłem przez te cztery długie lata. Oby Bóg pozwolił, bym stał się godny swego ojca. "Oby Bóg pozwolił, bym stał się godny swego ojca." Stephen Fermoyle ukląkł obok pozłacanego krzesła w samotności swojej luksusowej kabiny, pochylił głowę i z pokorą rozmyślał nad tym niewiarygodnym cudem, jakim jest kapłaństwo. Żadna modlitwa nie mogła zawrzeć w sobie jego radości; żadne ludzkie słowa nie były dość mocne, by podźwignąć daninę miłości i dziękczynienia, jaką pragnął ofiarować Bogu Ojcu. Przez długą chwilę trwał w milczeniu, a potem w wielkim skupieniu umysłu i serca odmówił Ojcze nasz - bardzo powoli, każdą sylabą chwaląc Jego Imię, Jego królestwo i Jego wolę. Otworzył brewiarz i wyprzedzając porę brzasku przeczytał Jutrznię i Laudę. Najpierw odmówił modlitwę przed mszą: - Otwórz, Panie, moje usta, bym mógł chwalić Twoje Święte Imię; oczyść me serce z wszelkiej pychy, nieprawości i ubocznych myśli. Oświeć mój umysł i rozpal serce, abym odmówił to oficjum niczego nie uroniwszy, uważnie i pobożnie i bym zasłużył na wysłuchanie w obliczu Twojego Boskiego Majestatu, przez Chrystusa, naszego Pana, Amen. O Panie, w jedności z tym Boskim zamiarem, z którym Tyś także, przebywając na tej ziemi, chwalił Boga, ofiaruję Ci tę godzinę. Stephen wkroczył w duchowy świat oficjum, tak kontrastujący z jałowymi sporami świata ludzi. Kiedy czytał Jutrznię i Laudę, odnawiała się cała siła i czystość jego powołania; wyrazista stała się zasadnicza natura jego pragnienia kapłaństwa - jak zawsze, kiedy klękał do modlitwy. Więź Stephena Fermoyle'a z Bogiem była tak bliska i bezpośrednia, jak związek między źródełkiem a studnią. Nie pulsowało w nim żadne mistyczne pragnienie, by zatracić swoją tożsamość w Ojcu; czuł natomiast prawie przytłaczającą w swej intensywności potrzebę, by ogłosić, że jest strumykiem wypływającym ze Źródła. Jako syn i namiestnik znowu gotów był świadczyć i reprezentować wśród ludzi Boga Ojca. - Ojcze, wzywają mnie. Ojcze, stawię się - ślubował. - Całą swą wierność i oddanie mam ofiarować Najświętszej Pannie i Matce Kościołowi. Lecz szczególnie Tobie, Pierwszej Osobie Trójcy, oddaję całe moje jestestwo. Po skończeniu oficjum Stephen wstał z klęczek i wyszedł na gwiaździstą noc. Przechylił się przez poręcz i wpatrzył się w tajemnicze piękno morza. Nagle z głębin pamięci wyłonił się fragment z Keatsa: Ruchliwe wody w swym kapłańskim trudzie obmywania człowieczych wybrzeży ziemi... Kapłański trud. Stephen Fermoyle, jak daleko sięgał pamięcią wstecz, zawsze chciał być księdzem. Powołanie przyszło wcześnie - miał ledwie czternaście lat, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że sercem jest w świątyni. Należał do tych szczęśliwych dusz, nie tak rzadko spotykanych wśród Amerykanów pochodzenia irlandzkiego, na które Duch Święty zstępuje w sposób pewny i wcześnie. W szkole średniej i college'u przez cały czas dostrzegał u siebie wyraźne piętno kapłaństwa. Kiedy w wieku dwudziestu dwóch lat znalazł się wśród kandydatów do specjalistycznych studiów w Północnoamerykańskim Kolegium w Rzymie, był już wewnętrznie uświęcony, aczkolwiek nie przejawiał przesadnej pobożności. W ciągu czterech lat Stephen rozwinął w sobie miłość do świętego miasta. Stłoczenie przeszłości i teraźniejszości - Trajana, Bramantego i Canovy,

Hildebranda, Sykstusa i Michała Anioła - obudziło w nim głębokie umiłowanie wielkości i ponadczasowości Rzymu. Urzekały go doczesne pomniki - ale bardziej urzekająca niż architektura, bardziej trwała i niezmienna niż katedry była rzymska umysłowość. Rzymski sposób myślenia! Co to właściwie takiego? Stephen próbował jakoś to określić, ale w próbie wskazania tego składnika powszechnej świadomości i tej spokojnej akceptacji swego centralnego miejsca w świecie poniósł klęskę - podobnie jak tylu innych. Intuicyjny charakter rzymskiej umysłowości! Jakże podziwiał jej zdolność do działania na wszystkich szerokościach geograficznych jak część szczelnego mechanizmu! Szczególnie u jednego ze swoich nauczycieli, monsiniora Quarenghiego, czerpał z krynicy powszechnej mądrości Kościoła - tej wizji, której uprzednio nawet sobie nie wyobrażał, a nawet teraz nie potrafił w całości objąć rozumem. W wytwornym sposobie mówienia i równie wytwornych dłoniach, w ascetycznych płaszczyznach jego czoła, szczęk i ramion - wysokich, wąskich ramionach, prostych jak garda toledańskiej szpady - Stephen znalazł swój model kapłaństwa. Wydawało się, że przez umysł Quarenghiego przechodzi oś kosmosu. Znajomości świata, politycznej wnikliwości i społecznej wizji dorównywało tylko przywiązanie do Kościoła. Ten wybitny człowiek, w połowie dyplomata, w połowie nauczyciel, ale w całości ksiądz, wywierał największy wpływ na młodego seminarzystę. Kiedy Stephen tak wpatrywał się w mroczne morze, w jego umyśle tłoczyły się inne wspomnienia, nie związane z żadną ludzką osobowością. Droga przez niższe stopnie kapłaństwa wyznaczona była nieskalanymi kamieniami milowymi, które wskazywały zbliżanie się do pełnych święceń. Krzyżmo, słowa wyświęcającego biskupa: "Jesteś kapłanem na wieki", i koncelebracja z innymi alumnami kapłańskiego obrządku - pozostawiły niezatarty ślad w duszy Stephena. A teraz wraca oto do Ameryki, by objąć obowiązki księdza w jakiejś parafii. W normalnych okolicznościach płynąłby drugą klasą razem z gromadą kolegów, ale w wigilię wyjazdu w seminarium pojawił się Corny Deegan, olśniewający w porannym surducie i spodniach w prążki, stroju tak odmiennym od kombinezonu, w którym zapamiętał go Stephen. Jako stary przyjaciel rodziny Corny zażądał, by pozwolono mu zabrać nowo wyświęconego księdza do domu na pokładzie "Vesuvia". Jego pozycja jako papieskiego rycerza miała swoją wagę. Żądanie zostało spełnione i zamiast w drodze do Ameryki dzielić koję z kolegą seminarzystą, Stephen Fermoyle zajmował luksusową kabinę w apartamencie "Ildefonso". Miał dwadzieścia sześć lat, był mocno zbudowanym młodzieńcem o hardym sercu. Być może zbyt hardym jak na skromny trud czekający go w przyszłości. Przypomniał sobie ostatnie słowa Quarenghiego. „Bacz, Stephen, na pierwszy grzech, grzech pychy, największej pokusy dla umysłu. Bądź mały przed ludźmi, abyś mógł być większy w oczach Boga. - Quarenghi wskazał na krzyż wiszący na srebrnym łańcuchu na jego piersi. - Ten czyn oznaczał krańcowe wyrzeczenie się samego siebie. Syn stał się przezeń godny Ojca." Stał się godny Ojca! "Spraw - modlił się Stephen po raz drugi w ciągu godziny - bym stał się godnym być Jego synem." Poręcze gimnastyczne, przymocowane do pokładu naprzeciwko kabiny Gaetana Orsellego, aż drżały pod naporem ważącego osiemdziesiąt pięć kilogramów ciała. Pot ściekał po brodzie kapitana, kiedy ten, wsparty na rękach, unosił stopy prosto do nieba, a następnie opuszczał całe ciało, napinając powoli mięśnie trój- i dwugłowe ramienia. Eleganckim rzutem ramion wykonał z końca poręczy salto i wylądował na nogach. Ta ewolucja świadczyła, że kapitan jest doskonale wyszkolonym gimnastykiem, była bowiem bardzo niebezpieczna i w razie niedokładności wykonania groziła skręceniem karku. Wygrzewający się na pokładowym fotelu Stephen załamał dłonie w geście udawanego wyczerpania nerwowego. - Jeszcze jeden taki wyczyn, kapitanie, i po mnie. Prosił mnie pan, bym zagrał w Muhle, czyżby pan zapomniał? Orselli chwycił ręcznik, osuszył strumyki potu spływające z twarzy i piersi. Z przyjemnością demonstrował młodemu amerykańskiemu księdzu swoją sprawność fizyczną. Jak wszyscy ludzie o ekshibicjonistycznej naturze potrzebował widowni, która by doceniła jego popisy, i Stephen

niespodziewanie potrafił okazać przyprawione szczyptą ironii uznanie, jakie od lat było dla kapitana chlebem powszednim. Sympatia była obustronna; już od trzech dni ci dwaj przechadzali się, jedli, dyskutowali, grali w piłkę ręczną i Miihle, podczas gdy "Vesuvio" pruł białe grzywacze, podążając przez Atlantyk. - Zatęsknił więc ksiądz za tym, żeby raz jeszcze dostać w skórę, jak sam powiada? Dobrze, zagramy w Miihle. Mam akurat tyle czasu, żeby sprawić księdzu lanie przed lunchem. Zapraszam do saloniku, messer. Ten rozgrzany od słońca pokład jest zbyt gorący dla każdego poza Anglikami, w których żyłach płynie bardzo wodnista krew. Stephen udał się do kabiny Orsellego. Lubił to wygięte w kształt podkowy, przeszklone pomieszczenie, z którego rozciągał się widok na wszystkie strony świata. Mahoń, brązy i skóra w odcieniu burgunda wprowadzały ten najstosowniejszy męski ton narzucony światu zachodniemu przez edwardiańskie kluby. Przegubowa lampa kołysząca się i sufitu i długa luneta na umocowanym na stałe trójnogu stanowiły jedyne akcenty marynarskie. Ściany kabiny pokryte były zdjęciami z autografami: Orselli stojący u boku ambasadorów, prezydentów, członków rodów królewskich, aktorek. Stephen obejrzał uważnie te fotografie. List od Wiktora Emmanuela. Migawkowe zdjęcie przedstawiające Roosevelta, który obejmuje ramiona kapitana. Po wybornym rejsie. Studyjne zdjęcie boskiej Sary nosiło podpis: "A Gaetani Orselli, mon Capitaine favori, Bernhardt". Galerię dopełniały piękne kobiety, nie znane Stephenowi. Orselli umieścił na stoliku planszę do Muhle. - Żałuję tylko, że śluby ubóstwa uniemożliwiają księdzu grę na pieniądze. Ależ nabiłbym sobie kabzę podczas tego rejsu! Kapitan Orselli był rzeczywiście biegły w tej kombinacji szachów, warcabów i młynka. Cała sztuka polegała na odgadnięciu i wyprzedzeniu manewru przeciwnika co najmniej trzy ruchy do przodu. Rozegrali dwie partie. Stephen obie przegrał i odsunął planszę. - Nie jestem godnym pana przeciwnikiem, kapitanie. Czegoś nie mogę w tej grze uchwycić. - Muhle to gra bardzo stara, bardzo europejska - pocieszył go Orselli. - Amerykański umysł nie jest w stanie pojąć jej istoty. Jest ksiądz zbyt przejrzysty, zbyt się odsłania. W myśleniu księdza nie ma żadnych mrocznych zakamarków. No cóż, być może za jakieś sto lat nauczycie się, jaką wartość mają te mroczne zakamarki. Stephen patrzył przez otwarte okno na skrzące się morze. Tutaj nie ma żadnych mrocznych zakamarków, tylko promienie słoneczne załamujące się w galaktyki diamentów na szafirowych falach. Urok nieba i oceanu wypełnił go poczuciem szczęścia. Nie miał najmniejszej ochoty na podjęcie z Orsellim dyskusji na temat roli mrocznych zakamarków w życiu i sztuce; wiedział tylko, że przeżywa najpiękniejszy dzień w dziejach stworzenia i że on sam jest zarazem najgnuśniejszą i najwrażliwszą jego cząstką. - Fa bella - szepnął. - Rzeczywiście fa bella - potwierdził kapitan. - Nie ma piękniejszej pogody niż na wiosnę na Atlantyku. Szkoda tylko - machnął ręką w stronę horyzontu - że nie stanowi własności publicznej. - Co ma pan na myśli? Glos Orsellego sączył urazę. - Czyżby ksiądz nie słyszał? To prywatna własność brytyjskiej marynarki. Żeglujemy po nim jedynie za jej przyzwoleniem. Ha! Nie zna ksiądz anegdoty o bosmanie Jego Królewskiej Mości? - Nie. - Bosman stanął przed sądem za to, że uderzył wziętego do niewoli dowódcę u-boota. Trzymał się klasycznej linii obrony. - Orselli przeszedł na toskańskie wyobrażenie o biadoleniu z londyńskim akcentem. - Machnąłem ręką, kiedy ten gałgan próbował nas storpedować, sir. I powiedziałem sobie trudno, kiedy ani myślał odpowiedzieć na grzeczne pytanie naszego kapitana. Ale kiedy splunął w nasz ocean, sir, musiałem mu przyłożyć. Stephen roześmiał się słuchając, jak Orselli miesza Florencję z "Houndsditch".

- Ta anegdota sprawiłaby przyjemność mojemu ojcu, kapitanie. Nadal myśli o Brytyjczykach jako o ciemięzcach z czasów Cromwella. - Cromwell, Clive, Rhodes - ciągnął ponurym głosem Orselli. - Co za różnica? Ciemięzcą jest zawsze Brytyjczyk. - A jednak jeśli Włochy przystąpią do wojny, to z pewnością po stronie angielskiej. Orselli w zamyśleniu przebierał palcami po brodzie. - W interesie mojego kraju jest trzymać się z dala od tej wojny. Nie jest do niej przygotowany ani materialnie, ani ideowo. Wojna przyniesie mu zgubę. Ale teraz to już tylko kwestia dni. - Poklepał się po brzuchu. - Myśli ksiądz, że dla zabawy ćwiczę na tych poręczach? Kiedy Wiochy przystąpią do wojny, oficerowie rezerwy marynarki nie mogą być baryłkami sadła. Włoska pogarda dla innych narodów była w jawnej sprzeczności z przekonaniem Orsellego, że Włochy swoje najświetniejsze czasy mają już za sobą. - Kiedy przystąpimy do wojny, poniesiemy straty nie tylko prestiżowe i terytorialne, ale przede wszystkim pożegnamy się z pewną instytucją, która wydobyła świat z barbarzyństwa. - Cóż to takiego? Orselli przeszedł na włoski. - Idea 1'uomo unico. Człowieka jedynego i wspaniałego, istoty, która narodziła się we Florencji w trzynastym wieku. Człowieka artysty, budowniczego miast, poety, człowieka głodnego sławy, szturmującego raj, człowieka piewcy urody tego świata. Forma powstała w Italii, oryginalne tworzywo zostało w nią wlane w mieście mojego urodzenia i rozprzestrzeniło się na północ. Ale nigdzie człowiek tak nie rozkwitł, nigdzie nie był tak pełny, uniwersalny, a jednak jednostkowy jak w Italii. - Głos kapitana posmutniał. - L'uomo unico był naszą chwałą. Dziś jest naszym dramatem. We Włoszech jest tylu ludzi jedynych, walki partyjne są tak gwałtowne, zamiary tak rozbieżne, że nie słychać żadnego wyrazistego głosu. - Zgadzam się z panem co do 1'uomo unico - powiedział Stephen. - Rzeczywiście istniał niegdyś. Ale nie ma go dzisiaj. Może znowu się pojawi. Lecz jego bogactwo i oręż nie będą z tego świata. - Proszę tego dowieść. - Cynizm Orsellego był prawie brzemienny nadzieją. - Podam panu przykład Gioacchina Pecciego, to znaczy Leona XIII. Kiedy papież utracił w 1870 roku swoje posiadłości doczesne, wielu ludzi myślało, że to koniec papiestwa. Ale właśnie za Leona nastąpiło odrodzenie. Jego armia składała się wyłącznie z uzbrojonych w halabardy pałacowych gwardzistów. Ale moralna siła Leona była dla świata czymś nowym. W swoich encyklikach udowodnił, że kiedy pojawia się człowiek prawy moralnie, wszystkie inne siły rozsypują się pod jego naciskiem. Pecci kładł nacisk... Wszedł młodszy oficer i zasalutował. - Przepraszam, że przeszkadzam, panie kapitanie, ale z mostka meldują o brytyjskim krążowniku z lewej burty. Sygnalizuje flagami, żebyśmy się natychmiast zatrzymali. Kapitan Gaetano Orselli zerwał się na równe nogi. Wziął lornetkę i sprawdził meldunek drugiego oficera. - Oto Brytania - mruknął. - Zobaczmy, jak młóci fale należące do Jego Królewskiej Mości. Poruczniku, proszę przekazać na mostek rozkaż zmniejszenia szybkości. - Orselli zwrócił się do Stephena: - Warto odpowiednio się ubrać na tę okazję. Nie, proszę stąd nie wychodzić. Być może będę potrzebował odrobiny tej moralnej siły Leona XIII, o której ksiądz przed chwilą mówił. Proszę popatrzyć na ten okręt, kiedy będę się przebierał. Stephen nastawił lornetkę na okręt. Zobaczył zbliżający się szybko do "Vesuvia" szary kadłub, wcielenie fizycznej siły zwieńczonej skomplikowaną nadbudową. L'uomo unico nie ma zbyt wielkich szans - pomyślał, patrząc na długie lufy wysunięte z wieżyczek na dziobie i rufie. Kapitan Orselli spryskiwał się pod pachami rozpylaczem do perfum. - Proszę przynieść biały mundur z Bond Street i londyńskie buty - krzyknął do ordynansa - musimy odpowiednio się ubrać na to spotkanie. L'Inglese będzie sztywno trzymał się protokołu. Damy mu więc protokół i coś ponadto. Rzucił się do telefonu i wezwał mostek.

- Proszę zrzucić drabinkę dla pilota i powitać naszych gości z całą uprzejmością przy zejściówce. Stephen zobaczył, jak brytyjski krążownik, na którego pokładzie roiło się od ludzi, przesuwa się wzdłuż burty. Zdjęto z dawisów szalupę; ośmiu wioślarzy zajęło miejsca, unosząc w powietrze pióra wioseł. Na rufie usiedli dwaj oficerowie. Szalupa plusnęła o wodę. Wiosła opadły w dulki i zaczęły rytmicznie pchać łódź w stronę "Vesuvia". Szalupa z "Trytona" znalazła się dwanaście długości od drabinki, kiedy na zalanym słońcem pokładzie pojawił się kapitan Orselli. Był ubrany w szyty w Anglii elegancki mundur z białego płótna; w zębach trzymał kupione w Anglii cygaro, a na małym palcu jego lewej ręki lśnił wspaniały diament. - Wiem dobrze, czego chcą - powiedział spokojnie, zwracając się do Stephena. - Chodźmy, zobaczy ksiądz, jak spotykam się z nimi na najbardziej na świecie stałym lądzie, na mostku mojego statku. - Czy nie stosowniej byłoby spotkać się beze mnie? - spytał Stephen. - Przeciwnie. A jeśli zawiedzie mój angielski - Orselli uśmiechnął się - mogę wykorzystać księdza jako tłumacza. Na mostku "Vesuvia" grupka włoskich oficerów zasalutowała swojemu kapitanowi. - Odprężcie się, panowie - powiedział Orselli. - Niech stenograf będzie w pogotowiu, żeby zaprotokołować przebieg rozmowy. Smakował cygaro i przechadzał się jak widz we foyer La Scali podczas antraktu przedstawienia sympatycznie lekkiej opery. Na zejściówce pokazał się Anglik, pedantycznie oficjalny i imperialnie szczupły. Na przedramieniu miał trzy naszywki komandora Brytyjskiej Marynarki Królewskiej; na głowie czapkę bez sznura, załamaną; tak wyglądają wszędzie na świecie czapki dalekomorskich marynarzy. W jego sposobie chodzenia była energia cieszącego się doskonałym zdrowiem trzydziestolatka, a w oczach zmęczenie trzytygodniowym patrolowaniem Atlantyku. Po nim wkroczył ogorzały i arogancki bosmanmat, a zza ich pleców sterczał, celując prosto w niebo, niewidoczny trójząb morskiej potęgi Anglii. Anglik podniósł dwa palce do daszka tej czapki wilka morskiego. - Komandor Ramilly z okrętu "Tryton", należącego do Jego Królewskiej Mości - oświadczył tonem wicehrabiego kładącego sztukę złota na kontuarze sklepiku tytoniowego. - Kapitan Nesbitt prosił, bym przekazał panu podziękowanie za to, że tak szybko zechciał pan zareagować na nasze sygnały. Przykro nam z powodu związanej z tym niedogodności. - To głupstwo, komandorze. Proszę przekazać ode mnie kapitanowi Nesbittowi, że serca marynarzy z "Vesuvia" zabiły mocniej, kiedy nasz statek spotkał taki zaszczyt ze strony Marynarki Jego Królewskiej Mości... Czy zapali pan, komandorze? Anglik zerknął na opaskę cygara i mruknął: - Nie, dziękuję. Kapitan Orselli schował złote pudełko z cygarami do kieszeni i czekał, żeby Brytyjska Marynarka wyjawiła cel swojego pojawienia się na pokładzie "Vesuvia". Taktyka milczenia zbiła nieco komandora Ramilly'ego z tropu. Spodziewał się obfitszego potoku wymowy. Tak więc rozglądał się teraz po mostku, jakby szukając kupy śmieci zgarniętych do jakiegoś kąta, a Orselli w milczeniu rozkoszował się swoim cygarem. To stara gra w Miihle - pomyślał Stephen. Szansę l'uomo unico lekko wzrosły. Dopiero kiedy Orselli podszedł do relingu i strzepnął popiół cygara w ogólnym kierunku Atlantyku, Anglik zabrał głos. - W skład pańskiej załogi wchodzi palacz noszący nazwisko Matteo Salvucci - oznajmił znudzonym tonem. - Zechce pan, kapitanie, poprosić go, żeby stawił się tu ze swoimi papierami. - Na jakiej podstawie występuje pan z tym żądaniem? - spytał Orselli. Anglik był albo bardzo cierpliwy, albo bardzo zmęczony. Przymknął ze znużeniem oczy. - Wyjaśni się to, kiedy obejrzę jego papiery. Orselli zastanowił się przez chwilę. - Sprowadzić tu. Salvucciego - rozkazał. Działa "Trytona" wzniosły się złowieszczo na sześciu oceanicznych falach i

opadały właśnie po siódmej, kiedy na mostek wspiął się Matteo Salvucci. Od usmarowanej sadzami łysej głowy, którą ciągle ocierał brudną szmatą, po brudne paznokcie palców od nóg wystające z dziurawych butów był to typowy palacz - dziki, czerwonooki, spocony i w sposób charakterystyczny dla ludzi przebywających w ładowni z węglem niechętny myśli o blasku słońca. - Czy nazywacie się Matteo Salvucci? - spytał Orselli po włosku. Mężczyzna skinął głową i automatycznym ruchem podał paszport pytającemu. Orselli zerknął na dokument i zaraz podał go Brytyjczykowi. Komandor Ramilly przerzucał kartki paszportu jak prokonsul, który sprawuje podwójną władzę oskarżania i sądzenia ludzi niższego stanu, używając przy tym języka obcego tym ludziom. - Gdzie urodziliście się, Salvucci? - W Neapolu. Prokonsul imperium najwyraźniej nigdy nie słyszał o tym miejscu. Z teczki, którą miał ze sobą bosmanmat, wydobył fotografię i podał ją jako dowód rzeczowy nr i. - Oto zdjęcie zrobione w Hamburgu pół roku temu - wyrecytował. - Przedstawia obywatela niemieckiego o nazwisku Rudolf Kassebohm. Czy zaprzeczacie, że to wasze zdjęcie? Orselli przetłumaczył, co wywołało istną kataraktę włoszczyzny z ust palacza. - Zaprzecza - oznajmił Orselli. - Zaprzecza w neapolitańskim dialekcie, w którym nie ma ani śladu akcentu niemieckiego. Co więcej, chciałbym zwrócić panu uwagę, komandorze, że podobieństwo między tym człowiekiem a pańskim zdjęciem nie wydaje się ani trochę przekonywające. - To osądzi brytyjska Admiralicja. - Przedstawiono dowód, wysłuchano zastrzeżeń, a teraz wygłoszono wyrok. - Przykro mi, kapitanie, ale muszę zabrać tego palacza do Londynu, gdzie zostanie przeprowadzone szczegółowe śledztwo. Gaetano Orselli cisnął niedopałek cygara do Atlantyku tuż przed nosem komandora Ramilly'ego. Stephen zobaczył, że angielski oficer cofnął się odruchowo, a na szyi bosmana nabrzmiały żyły. - Mnie też jest przykro, komandorze - rzekł Orselli - ale nie mogę pozwolić na zabranie tego człowieka na wasz okręt. Ramilly użył pięciu lodowato chłodnych słów: - Nie ma pan wyboru, kapitanie. - Nie? - Włoska modulacja głosu dawała komiczny efekt. - Mam bardzo wiele możliwości wyboru, komandorze. Pierwsza to nakazać chwilę ciszy, żeby wszyscy mogli wyraźniej usłyszeć, jak pański bosman zmaga się z atakiem wściekłości. A druga to odprowadzić pana do szalupy i popłynąć swoim kursem. Komandor Ramilly burknął, że ten kurs w sposób nieunikniony ściągnie kłopoty na głowy wszystkich zainteresowanych. Podparł swoją uwagę przelotnym spojrzeniem w stronę brytyjskiego krążownika. - Zdaję sobie sprawę - odparł Orselli - że krążowniki klasy "Trytona" są uzbrojone w dwanaście dział dziewięciocalowych i dziesięć sześcio. Jeden pocisk wystarczy, żeby oderwać mój ster albo doprowadzić do wybuchu kotłów. Starajmy się jednak, komandorze, zachować odrobinę zdrowego rozsądku. Nawet oficer brytyjskiej marynarki powinien wiedzieć co nieco o stanie spraw międzynarodowych w tym momencie. W tonie Orsellego była szczypta, a może nawet mniej, politowania dla słabej ofiary dyndającej na haku niewiedzy. - Być może wie pan o tym, mr Ramilly, że w momencie, kiedy my tu sobie żartujemy, angielska dyplomacja... jak to się u was mówi... staje na głowie, żeby przeciągnąć Włochy na swoją stronę w lej nieszczęsnej wojnie. Jakim okiem pański godny podziwu premier, mr Asąuit, i pański szacowny lord Grey patrzyliby na taki oto tytuł w londyńskim "Timesie": "Brytyjski okręt wojenny ostrzelał włoski statek pasażerski"? - Orselli z powagą pokiwał brodą. - A jak... proszę tylko się zastanowić, komandorze... jak tego rodzaju tytuł wyglądałby w prasie włoskiej? Warto chyba wziąć pod uwagę te polityczne niedogodności, czyż nie mam racji? Gdybyż był tu Corny Deegan - pomyślał Stephen. Anglik postawił na nieustępliwość. - Pańskie rozważania polityczne są niezmiernie interesujące, kapitanie.

Nie zmieniają one jednak faktu, że "Tryton" ma rozkaz Admiralicji i musi zabrać tego człowieka. Rozkaz pozostaje rozkazem. Nelson spojrzał na Wawrzyńca Wspaniałego, a Wawrzyniec odwzajemnił mu się uśmiechem. - Doprawdy? Podzielę się z panem pewną myślą, komandorze, tą mianowicie, że Admiralicja oparła swój rozkaz na określonej przesłance. Oto ta przesłanka: nikt nie będzie stawiał oporu rozkazowi wydanemu przez Brytyjską Marynarkę Królewską. To stara historia. Rewizja i konfiskata, zastraszanie na pełnym morzu zawsze dotychczas się Brytyjczykom udawało. Tak więc rozkaz wydano zakładając, że i tym razem wszystko pójdzie jak z płatka. W słowach Włocha brzmiała godność i pogarda hamowane od sześciu wieków. - Ale teraz ja, Gaetano Orselli, florentyńczyk, odmawiam wykonania tego rozkazu. Odmawiam ze względów politycznych i moralnych. Mówi się o angielskim bluffie. Jedyna możliwość, jaka przed panem stoi, komandorze, to przesłać Admiralicji radiowy meldunek, że Gaetano Orselli, kapitan neutralnej jednostki "Vesuvio", nie wyda jednego ze swoich palaczy. - Orselli zniżył konfidencjonalnie głos. - Założę się z panem, że otrzyma pan odpowiedź: "Pozwolić "Vesuvio» płynąć swoim kursem". I podpis: "Churchill". Komandor Ramilly zapragnął nagle skonsultować się ze swoimi przełożonymi. - Muszę zawiadomić o pańskim stanowisku kapitana Nesbitta. Proszę czekać na dalsze rozkazy. - Nie - odparł Orselli - jak tylko odprowadzę pana do zejściówki, "Vesuvio" ruszy pełną parą. "Tryton" może, jeśli pragnie, towarzyszyć nam w stosownej odległości do momentu, kiedy zostanie odwołany rozkazem Admiralicji. A teraz, komandorze - Orselli wyjął wysadzane diamentami pudełko na cygara - zechce pan wręczyć to kapitanowi Nesbittowi jako dowód mojego szacunku. Samo w sobie nie ma wielkiej wartości, ale zawiera pół tuzina waszych doskonałych, kupowanych w Londynie cygar. Oficer brytyjski musiał teraz zachować postawę zgodną ze sportową tradycją, i prawie mu się to udało. - Kapitan Nesbitt zapewne bardziej ucieszy się pańskimi cygarami niż moim meldunkiem. - Zasalutował i zrobił w tył zwrot. - I jeśli mogę coś dodać, kapitanie, głównie zresztą ze względu na mojego bosmana... jeślibym ja dowodził "Trytonem", posłałbym panu z odległości dwóch tysięcy metrów bardzo przekonujący ładunek metalu. - Giovanezza - roześmiał się Orselli. - Ach, ta młodość, jakże impulsywna młodość! Kiedy osiągnie pan wiek odpowiedni do dowodzenia krążownikiem, mr Ramilly, będzie pan umiał patrzeć chłodniejszym okiem na rzeczywistość. Odprowadził Anglika do zejściówki, a następnie zwrócił się do oficera pokładowego: - Pełna para, proszę. Oficerowie Orsellego wydali tryumfalny okrzyk i stłoczyli się wokół swojego kapitana. Klepali go po plecach, ściskali, całowali, nie wstydząc się swojego wzruszenia. - Bravo! - wykrzykiwali. - Viva Orselli, viva Italia, viva "Vesuvio"! Viva 1'uomo unico - pomyślał Stephen. Kiedy było po wszystkim, uścisnął dłoń Orsellego. - Był pan wspaniały. Co za spektakl! Najzręczniejsza dyplomatyczna rozgrywka, jaką kiedykolwiek widziałem. Anglik nie wiedział nawet, co się stało z jego działami. Po prostu przestały istnieć. - Z podziwem ściskał dłoń kapitana. --jak pan to zrobił? - Można by powiedzieć, że złapałem tego 1'Inglese w pułapkę między jego politycznymi widokami a wodą - roześmiał się Orselli. - Miałem szczęście, gdyż w najodpowiedniejszym momencie uzyskałem niezbędną informację. Gdyby nawet cała brytyjska marynarka wojenna kołysała się na falach obok "Trytona", jej działa byłyby całkowicie bezsilne w konfrontacji z dźwigniami uruchomionymi teraz w międzynarodowej polityce. - Jest w tym coś więcej - nalegał Stephen. - Oczywiście górował pan nad nim pod względem politycznym. Ale rzeczywista pańska siła tkwiła gdzie indziej... w odwadze moralnej, w wierze w 1'uomo unico. Orselli zachował zadziwiającą skromność. - Czy to takie dziwne u Włocha? Czyżby ksiądz zapomniał o swojej małej homilii poświęconej Gioacchino Pecciemu i cudom, jakich dokonał, mając do

dyspozycji garstkę halabardników? Powiedział ksiądz, że nie każdy oręż jest z tego świata. No cóż - wybuchnął głębokim, gardłowym śmiechem - po tym małym starciu z 1'Inglese sam gotów byłbym w to uwierzyć. No, a teraz przejdźmy się trochę. Poszli do kabiny Orsellego i z tego doskonałego punktu obserwacyjnego, jakim był pokład słoneczny, patrzyli na groźną wieżę "Trytona", która kołysała się na horyzoncie niby odwrócone wahadło. Orselli wyjął zegarek i odczekał dokładnie dwadzieścia minut, zanim znowu przemówił. - Jesteśmy teraz poza zasięgiem brytyjskich dział. Od sześciu wieków nie było florentyńczyka szczęśliwszego niż ja w tym momencie. Kiedy kapitan mówił, Stephen spostrzegł na pokładzie poniżej spacerującą parę. Kobietą była Erna Thirklind, a pochylonym z szacunkiem w jej stronę mężczyzną angielski bankier. Kostium z granatowej flaneli podkreślał pełne kształty mezzosopranistki i uwydatniał kremową cerę i złociste włosy. Z jakiegoś powodu, którego sam nie potrafiłby wyjaśnić, Stephen miał nadzieję, że kapitan nie zauważył tej pary. Jednak zauważył. Przez dłuższą chwilę przyglądał się spacerującym. Potem wzruszył bardzo po toskańsku ramionami i jego rozwidlona broda opadła jak chorągiewka wskazująca koniec wyścigu. - Człowiek nigdy nie może znaleźć się całkowicie poza zasięgiem brytyjskich dział - zauważył z kwaśnym uśmiechem. W ostatni wieczór rejsu, zaraz po tym, jak "Vesuvio" znalazł się w zasięgu wzroku od Minot's Light, kapitan Orselli zapukał do drzwi kabiny Stephena. - Przyszedłem się z księdzem pożegnać. Jutro rano nastąpi pora krzątaniny i zamętu. Powitań i pożegnań. Czy rodzina będzie na księdza czekała na nabrzeżu? - Mam nadzieję, kapitanie. - Pojedzie ksiądz z nimi do domu? - Nie. Mam polecenie, żeby stawić się bezzwłocznie w kancelarii archidiecezjalnej. Wie pan, w sztabie. Tam otrzymam fakultet, rodzaj kościelnej licencji na wykonywanie zawodu. A potem, jeśli dopisze mi szczęście, zostanę wysłany do jednej z parafii koło Bostonu. Kapitan położył dłoń na ramieniu Stephena. - Szczęście dopisze tej parafii, która dostanie księdza. Czy mogę pozwolić sobie na przepowiednię? Zajdzie ksiądz wysoko w Kościele. - Wcale nie pragnę zajść wysoko. Moja jedyna ambicja to być dobrym księdzem. - I oczywiście będzie nim ksiądz. Mimo to zajdzie ksiądz wysoko. I wie ksiądz, dlaczego? - Dlaczego? - Ponieważ - oznajmił Orselli - nie boi się ksiądz świata. Ani trochę. Ma ksiądz talent bycia wszystkim dla wszystkich, a to talent rzadko spotykany u Amerykanów, jeśli mogę sobie pozwolić na taką opinię. Widziałem, jak ksiądz radzi sobie ze swoim zacnym przyjacielem Deeganem, wyczuwałem, jak sympatia księdza kieruje się w moją stronę - Orselli zrobił niewinną minę uczniaka - w sprawie jasnowłosego słowika. Być może są to błahostki, ale świadczą o człowieczeństwie, z którego Kościół zrobi dobry użytek. Orselli zagłębił palce w małej kieszonce kamizelki, wyjął mały złoty pierścień i trzymał go między kciukiem a palcem wskazującym. - Toskański zwyczaj nakazuje dawać wartościowy prezent przy pożegnaniu z serdecznym przyjacielem. Czy zechce ksiądz zaszczycić mnie, przyjmując ten dowód pamięci? Stephen przyjrzał się klejnotowi. Wydłużony ametyst głęboko ścięty i otoczony małymi perłami, a wszystko osadzone w litym złocie. W pierwszym odruchu chciał odmówić przyjęcia drogocennego prezentu. - To piękny pierścień, kapitanie. Doceniam uczucia towarzyszące temu darowi. Jak jednak mogę go przyjąć? W Ameryce zwykły ksiądz nigdy nie nosi takiego pierścienia. - Nie jest to pierścień odpowiedni dla zwykłego księdza - odparł Orselli. - To pierścień biskupi. - Zamknął dłoń Stephena na ametyście. - Weź go, chłopcze. Schowaj gdzieś i niech pójdzie w zapomnienie. Ale kiedy w końcu go założysz, odmów modlitwę za florenckiego antyklerykała, który ci go podarował. - Zacząłem modlić się za niego tydzień temu. - Stephen uśmiechnął się.

Rozległo się przenikliwe buczenie syreny parowej. - Zabieramy pilota - powiedział Orselli. Chwycił dłoń Stephena. - "Vesuvio" nieprędko pojawi się znowu w Bostonie. Kiedy jednak tu wróci... Proszę pamiętać, że naszym przeznaczeniem jest spotkać się znowu. Do zobaczenia, proszę księdza. - Do zobaczenia i niechaj Bóg pana błogosławi - rzekł Stephen. W połowie nocnej wachty wielki motor "Vesuvia" zamilkł i chrapliwe buczenie wezwało holowniki do wzięcia na siebie pracy. O świcie nadal ciągnęły i szarpały wielki transatlantyk prowadząc go do miejsca postoju przy nabrzeżu Common vehh. Stephen golił się właśnie, kiedy poczuł leciutki wstrząs. Statek przybił do brzegu Ameryki. Stephen był u siebie. Idąc w kwietniowym porannym słońcu pomostem razem Deeganami, zobaczył w tłumie zebranym na nabrzeżu wymachujących rękami rodziców. Kiedy sumiaste wąsy Dennisa Fermoyle'a dotknęły jego policzka, z oczu popłynęły mu łzy. I przemieszały się z tymi, które spłynęły strumieniami po twarzy Celii Fermoyłe, kiedy otoczyła ramionami szyję syna-kapłana. Wysmukła, ciemnowłosa młoda kobieta powiedziała: "Nazywam się Monica" i Stephen nie mógł uwierzyć, że to jego mała siostrzyczka, którą po raz ostatni widział z warkoczykami. Zjawili się też Bernard i Florrie, którzy ściskali go, wykrzykiwali słowa powitania i sięgali po chusteczki. Tyle miłości, tyle ludzkiej tęsknoty jest na tym świecie. Jakże dobrze jest w tym uczestniczyć. Przez następnych kilka godzin Stephen Fermoyłe nie pamiętał, że jest wyświęconym księdzem, i stał się znowu tylko synem i bratem, kochającym gorąco swoich bliskich i równie gorąco przez nich kochanym. Księga pierwsza WIKARY ROZDZIAŁ 1 Jaki pojazd, butelkowozielonego koloru, kształtem przypominający wielkie pudło, kapryśny, kiedy jechał, i w żałosnym stanie, kiedy stał, stanowił na początku naszego wieku swojski rys na równinie nad rzeką Mystic między Bostonem a Medford? To łatwe! Oczywiście tramwaj nr 3 - czterokołowy gruchot, który jakieś sześć milionów pasażerów przewiózł po pięć centów od łebka do biurowych mrowisk rano i do podmiejskich klatek wieczorem. Zapłacił wysoką cenę za lata harówki. W młodości numer 3 stanowił zapewne cud techniki, ale w roku 1915 był tylko znarowioną szkapą, cierpiącą na ześlizgiwanie się pałąka, nieuleczalne zacięcia szczęk hamulcowych, głęboką anemię reostatu oraz skłonność do przepalania bezpieczników w zimne ranki i upalne popołudnia. Skąd brał jeszcze siły, żeby ruszać, zatrzymywać się i po warknięciu znowu ruszać, było tajemnicą dla mechaników z remizy w Medford, gdzie numer 3 spoczywał w nocy na boku niby okulawiony koń pociągowy, który zbiera się, żeby od rana znowu stanąć do pracy. Bartholomew („Batty") Glynn, główny dyspozytor i remizowy metafizyk, wysunął teorię, że numer 3 trzyma się kupy dzięki czystemu aktowi wiary swojego motorniczego, Dennisa Fermoyle'a. Oto, jak ujmował to twierdzenie sam Batty: "Rozum tutaj zawodzi. Pojazd Dina winien już być bytem wymyślonym. Lecz wiara wykracza poza rozum. Ergo, numer 3 trzyma się raczej dzięki wierze niż rozumowi albo - dodawał skromnie - dzięki dobrej pracy". Z tej pokrętnej logiki nic a nic nie docierało do uszu Fermoyle'a. Poglądy Dina na temat numeru 3 były powszechnie znane. Sumiaste wąsy motorniczego zesztywniałyby niby kły, gdyby padła propozycja, żeby numer 3 poszedł na złom, ustępując miejsca nowszemu, piękniejszemu, szesnastokołowemu urządzeniu z ciśnieniowymi hamulcami, którym gardził z racji swego starszeństwa. Przywiązanie do Dina, a być może lęk przed jego srogimi wąsami, sprawiało, że inspektorzy nie protestowali, a mechanicy milczeli. Nawet uczepieni zużytych skórzanych uchwytów pasażerowie, dla których jazda numerem 3 była męczarnią, nie śmieli wyrażać nadziei, że pojazd pewnego dnia wybuchnie, rozleci się na kawałki albo przejdzie na zasłużoną

emeryturę. W wiosenny wieczór pod koniec kwietnia 1915 roku numer 3 turkotał ze swoją maksymalną szybkością dziewięciu mil na godzinę w stronę remizy w Medford. Z Dinem Fermoyle'em jako motorniczym i konduktorem Martym Timminsem na tylnej platformie z upiornym piskiem kół pokonał zakręt Highland Avenue i ruszył prosto w dół łagodnym stokiem blisko końca swojego podmiejskiego toru przeszkód. Kiedy rozkołysany numer 3 mijał główne wejście kościoła Niepokalanego Poczęcia, Dennis zdjął prawą rękę z hamulca i uchylił czapki motorniczego. Nie było mowy o przelotnym dotknięciu ręką daszka. Był to prawdziwy hołd złożony Obecności zamieszkującej - Denrtis Fermoyle nie potrafiłby powiedzieć, w jaki sposób - tabernakulum głównego ołtarza. Składał ten hołd dwanaście razy dziennie: sześć razy podczas jazdy do Bostonu i sześć razy podczas jazdy w stronę remizy. Wczoraj i przedwczoraj także uchylał dwanaście razy czapki. Przez dwadzieścia pięć lat - od czasu zbudowania linii - uchylał czapki przejeżdżając przed głównym wejściem do kościoła. I jeśli tylko żylaki w prawej nodze nie zabiją go do końca, Dennis Fermoyle zamierzał powtarzać ten gest oddania i szacunku przez następnych dwadzieścia pięć lat. No, może piętnaście. W tym czasie będzie już miał osiem służbowych prążków na rękawie. Jedno życie, jedna praca... Do obrządku uchylania czapki Dennis zawsze dołączał westchnienie. Najchętniej: "Błogosławiona Święta Rodzina", ale często zastępował je wezwaniem stosownym do stanu ducha i ciała. Jeśli gdzieś głęboko w nodze czuł, jak teraz, pulsujące żyły, szeptał: "Błogosławione rany Jezusa". A jeśli zasychało mu w gardle, co zawsze zdarzało się wieczorem, mówił: "Błogosławione Jezusowe Święte Pragnienie". Cała sprawa zajmowała ledwie sekundę, a potem następował przypływ dobrego samopoczucia, który niby gejzer wybuchał pieśnią. Swoim czystym, choć ochrypłym barytonem Dennis śpiewał pierwszą strofkę Niewiernej narzeczonej O'Rourkego, przyśpiewkę z młodości spędzonej w Cork. Kiedy zmęczeni pasażerowie słyszeli celtycką melodię wzbijającą się nad klekot kół, uśmiechali się; mrugali jeden do drugiego porozumiewawczo, jak robią ludzie słabi, kiedy zetkną się z kimś obdarzonym silną osobowością. Nawet "Śliski" Mc Nabb, szpicel spółki, człowiek, który umierał z pragnienia, żeby przyłapać Marty'ego Timminsa na uczynku wsuwania pięciocentówki do własnej kieszeni, musiał mrugnąć i uśmiechnąć się. Nie miał wątpliwości, że Marty zwędził już mnóstwo pięciocentówek, i czuł się zawodowo znieważony zręcznością, jaką okazywał stary konduktor w maskowaniu swoich złodziejskich sztuczek. Ale piosnka Dina Fermoyle'a rozsiewała pełne słodyczy zarazki, łagodząc urazę kontrolera, przenosząc go do porośniętych witkami dolin Connaught i każąc mrugać porozumiewawczo do człowieka, którego tak gorąco pragnął przyłapać. To robota dla jakiegoś protestanckiego Murzyna - myślał Śliski, opanowując porozumiewawcze mrugnięcie okiem. W środku piosenki Dennis Fermoyle przenosił dziewięć-dziesięciokilowy ciężar ciała na dobrą, lewą nogę, prawym obcasem naciskał parę razy delikatnie umieszczony w podłodze przycisk dzwonka i pozwalał pojazdowi wśliznąć się w sieć szyn i zwrotnic przed remizą. Po mistrzowsku opanował sztukę łagodnego hamowania i teraz też dał pokaz wirtuozerii, której nie zauważał nikt poza Martym i nim samym. Smutni pasażerowie wyciekali bladymi strumykami na świecące z ukosa kwietniowe słońce. Dwa dzwonki od Marty'ego. Dyń-dyń! Teraz powolny wjazd do długiej zimnej remizy i defilada przed nosami wielkich szesnastokołowych wehikułów - prosto do specjalnego zakątka, miejsca postoju numeru 3. Dennis zdjął wygładzony od długotrwałego dotykania bawełnianą rękawiczką drążek i włożył go do bocznej kieszeni niebieskiej marynarki z mosiężnymi guzikami. Jutro o siódmej rano z powrotem osadzi drążek na kwadratowym trzpieniu. Do tej pory nikt nie będzie mógł uruchomić pojazdu Dennisa Fermoyle'a. Ani nie zechce. Grat, ale tak bardzo należący do niego. Przeszedł przez pusty wagon na tylną platformę, gdzie Marty Timmins patrzył nabiegłymi krwią oczami na cyfry w podobnym do zegara rejestrze zawieszonym nad drzwiami. Ubrany w workowate spodnie i marynarkę z obwisłymi połami Marty należał do tych drobnych, bezbronnych mężczyzn, których sędziowie z wielką przyjemnością uznają od pierwszego wejrzenia za winnych. Jego łagodność ludzie mylą ze słabością, nieśmiałość z przebiegłością. Policzki

fajtłapy pokrywała krótka szczecina, a z czubka nosa wiecznie zwisała mu kropelka. Zapisał coś w swojej księdze rachunkowej i zamknął ją z trzaskiem, zanim Din znalazł się przy nim. - Wszystko w porządku, Marty? Wszystko się zgadza? Konduktor starł wierzchem brudnej dłoni kroplę wiszącą na czubku nosa i skinął potakująco. Marty Timmins, należący raczej do tych, którym brak słów, niż milczków, nie potrafił w tej niemocie nękającej go od roku wyrazić swojego zagubienia i samotności. Odkąd, po szóstym dziecku i trzecim poronieniu, stracił swoją żonę, Norę, były tylko dwie rzeczy, które wnosiły ukojenie w straszliwy smutek jego życia. Jedną była whisky, a drugą wielka dłoń Dina na jego ramieniu. I właśnie w tym momencie ta ręka spoczęła na jego ramieniu. Na whisky jeszcze przyjdzie pora. Delikatność nakazała Dinowi przemilczeć obecność Śliskiego McNabba w pojeździe. Nie mógł się też zdobyć, ani teraz, ani kiedykolwiek, na to, żeby wygłosić Marty'emu kazanie na temat alkoholu. Grube palce zacisnęły się na wątłym ramieniu; stwardniała dłoń poklepała plecy. - Dobranoc, Marty. Wracaj prosto do domu. - Dobranoc, Din. Tak zrobię. Tramwajowi kumple. Mil, które przejechali razem numerem 3, wystarczyłoby do opasania Ziemi. Przy okienku nieopodal bramy remizy Dennis Fermoyle zbliżył sumiaste wąsy do żelaznej kratki. - Czy masz coś dla mnie, Agnus? Mężczyzna zza kratki poszperał w małym pudełku z kopertami i wysunął jedną z nich pod kratką. Din poczuł płaski plik banknotów i twardość półdolarówki. Jego tygodniowa płaca, $ 27.65 - czterdzieści centów za godzinę jedenasto-godzinnego dnia pracy przez sześć dni w tygodniu, plus dwudziestopięciocentowa premia za każdy z poprzecznych, złotych służbowych prążków na rękawie. Schował kopertę do kieszeni i ruszył na zachód w łososiowych promieniach późnopopołudniowego słońca. Sztywnym, ciężkim krokiem człowieka, który przez cały dzień siedział w jednym miejscu, poszedł błotnistym, niebrukowanym chodnikiem, mijając rozsiane z rzadka dwupiętrowe domy i nie zabudowane działki. Zsunął czapkę motorniczego na tył głowy, by chłodne wiosenne powietrze muskało mu czoło. Głęboki czerwony prążek, odciśnięty przez krawędź czapki, przekreślał czoło. Prawdziwy służbowy prążek, świadectwo powołania. Strzała bólu przemknęła przez prawą nogę, od kostki aż po pachwinę. Din przyspieszył kroku; miał wrażenie, że ruch przynosi mu pewną ulgę, gdyż pomaga przepchnąć gnuśną krew przez zawęźlone żyły. Jak tylko Din usiądzie na swoim kuchennym fotelu na biegunach i dźwignie nogę na krzesło, będzie po bólu. Myśl o bliskim już błogostanie podtrzymywała go na duchu, kiedy skręcał w boczną uliczkę, łagodną pochyłością prowadzącą do Woodlawn Avenue. Przed sobą miał najlepszą część dnia: oszroniona butelka piwa, którą Celia wyjmie ze skrzynki z lodem, kiedy usłyszy jego kroki zbliżające się do tylnych drzwi; wyśmienity tłusty, nafaszerowany chlebem dorsz, który przypieka się w tej chwili w piecu; owalny stół, twarze dzieci, dorosłych już, ale nadal rozumnie zjednoczonych, kiedy szeptał nad ich głowami: "Błogosławiona Święta Rodzino". Dzisiejszego wieczoru rodzinna muzyka zabrzmi w szczególny sposób. Wszędzie będą rozłożone czyste serwetki, na stole pojawi się nowy słój korniszonów, a ciemne oczy Celii zapłoną głębszym blaskiem. Stephen przyjdzie na kolację, tephen - wyświęcony już ksiądz, Steve o wyniosłych ruchach, wymowny pierworodny syn Dennisa i Celii Ferioyle'ów; syn motorniczego Stephen, który przez cztery lata uczył się u Świętego Krzyża. Steve przyjdzie dziś na kolację po raz pierwszy od powrotu z Północnoamerykańskiego Kolegium w Rzymie. Widzieli go przez moment, kiedy zszedł na nabrzeże, ale trwało to za krótko, za dużo było podekscytowania i przełykanych łez. Dzisiejszego wieczoru Din będzie smakował obecność syna bez takiego pośpiechu, być może nawet wykrzesze iskrę sporu i przeciwstawi wyrafinowanemu wykształceniu syna własne zgrabne argumenty. Całe irlandzkie umiłowanie sporów skłaniało go ku nadziei, że Stephen nie okaże się zbyt zarozumiały, żeby wziąć się z nim za bary w męskiej dyskusji. Dusza Dina sławiła Pana, kiedy motorniczy docierał do ostatniego domu u

szczytu ulicy. Nieruchomość pod numerem 47 przy Woodlawn Avenue, pudełkowata, brunatna, pozbawiona wdzięku, z brzydkim tarasem od frontu, była jednak domem, a nie mieszkaniem, i po przeżyciu tu bez mała dwudziestu pięciu lat Din był już prawie jej właścicielem. Dzięki liczeniu się z każdym groszem i wyrzeczeniom, dzięki cotygodniowemu odkładaniu przez piętnaście lat dolara w Banku Budowlano-Mieszkaniowym odłożył tysiąc osiemset dolarów. Na hipotece nadal pozostawało tysiąc dwieście dolarów. Łatwiej wielbłądowi przejść przez igielne ucho, niż mającemu siedmioro dzieci motorniczemu być w pełni posiadaczem własnego domu. Jak przystało na człowieka pracy, wszedł od tyłu. Zapach pieczonej ryby, chleba imbirowego i mokrych ścierek do podłogi w schowku powiedział mu, że jest wreszcie w domu. Stojąca przy kuchni Celia obróciła się lekko, lekko uśmiechnęła i posłała lekki pocałunek w kierunku pochylonej mężowskiej twarzy. Ładna i hoża mimo swoich czterdziestu dziewięciu lat, trochę za tęga w talii i niezbyt dbająca o siwiejące włosy, Celia Fermoyle nadal miała bardzo lekkie ruchy. W swoich najlepszych latach była nieznużoną tancerką, królową wielu irlandzkich balów. Teraz, wiedząc doskonale, jak sprawy stoją z mężem i dziećmi, była ufną w swe siły kobietą, nie lękająca się niczego w świecie. Wyciągnęła wyczekująco rękę. Dennis Fermoyle wydobył z kieszeni kopertę z płacą i położył ją na dłoni Celii. Celia wetknęła kopertę za stanik, a potem zamiast słów podziękowania dała mężowi coś znacznie lepszego - obsłużyła go jak przystało żonie. - Musisz chwileczkę poczekać na piwo, Din. Najpierw przygotuję ci zlew. Celia Fermoyle dobrze gotowała i była zapobiegliwą gospodynią, ale nie przykładała zbyt wielkiej wagi do czystości. W całej kuchni poniewierały się rondle, półmiski, cebrzyki i bielizna do prasowania. Zrobiła w zlewie trochę miejsca między garnkami, podstawiła cynową miskę pod kurek z ciepłą wodą, wrzuciła do środka drzazgę szarego mydła i wyciągnęła rozsądnie długi czysty odcinek ręcznika na rolce. - Gotowe, Din. - Do mycia - zanucił Dennis Fermoyle. Powiesił czapkę i marynarkę na swoim stałym gwoździu, podwinął rękawy koszuli i rozpryskując wodę jak wieloryb umył twarz i dłonie. Kiedy wycierał się w ręcznik na rolce, Celia zdjęła kapsel z butelki i postawiła piwo na stole. Nigdy nie nauczyła się nalewać piwa zgodnie z upodobaniem Dina. Nalał więc sobie sam, wychylił kufel, wierzchem dłoni przesunął po pianie na wąsach i wziął do ręki "Glob". Wczytywał się w wiadomości niby sędzia sądu apelacyjnego badający trudną sprawę - No, no, tylko spójrz, Celio - parsknął, czytając na głos ogromny tytuł: - BRYTYJCZYCY WYCOFUJĄ SIĘ DO PORTÓW NAD KANAŁEM. Von Falkenhayn popędził angielskie homary, Ceil, razem z ich herbatkami, domkami myśliwskimi i wszystkim. Tylko patrzeć, jak zepchnie ich do ukochanego Kanału. Dla Dina brytyjska armia była nadal ciemięzcą Irlandczyków i odwiecznym rabusiem, okradającym ich z religii, domów i dzieci. Ale dla urodzonej w Bostonie Celii nienawiść niędzy angielskimi homarami a irlandzkimi udeptywaczami błota nie była niczym tak bardzo oczywistym. Jej skupienia wymagały teraz inne sprawy, na przykład przestarzały piecyk, osuwała i wysuwała szybry z troską i werwą reżysera w wieczór premiery. - Nie czytaj mi tego, Din, jeśli nie sprawi ci to różnicy, ja przez następne pół godziny będę zajęta obiadem odpowiednim dla Stevie'ego i muszę pilnować pieca, żeby się za bardzo nie rozgrzał. Węgiel to sam kamień i trzeba oczyścić komin. Do kuchni wdarły się akordy grane na pianinie i tenorowy głos. Din nastawił ucha. - Bernie ma nową balladę - oznajmił pojednawczym głosem, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Muszę tego posłuchać. Pokuśtykał do jadalni, a potem prześliznął się między sznurami zasłony z koralików oddzielającej jadalnię od saloniku. Przy wstawionym we wnękę okienną pianinie siedział tęgawy młodzieniec, uczesany z przedziałkiem pośrodku głowy, ubrany w ciągnący się pod pachami garnitur, buciki z giemzowymi wyłogami i noszony w owych czasach wysoki, nakrochmalony

kołnierzyk. Din usiadł z piwem i gazetą w fotelu wyściełanym imitacją skóry i słuchał jak ktoś czekający z wydaniem sądu, aż śpiewak zakończy popis czystym górnym c. - Coś nowego, Bernie? Młodzieniec skinął potakująco głową. - Najnowszy przebój Chaunceya Olcotta Irlandia to niebiańska kraina, bo moja matka stamtąd przybyła - zanucił. - W "Gamecock" oszaleją, kiedy to usłyszą. - "Gamecock"? Chyba nie myślisz o tym domu uciech przy Washington Street, Bernie? - O kabarecie, tato - poprawił go Bernie. - Jutro wieczorem mam tam przesłuchanie. Jeśli się załapię, będę śpiewał u nich przez dwa tygodnie po dwadzieścia dolarów za tydzień. Jeśli się załapie! Akcent na "jeśli". To cały Bernard. Din dźwignął nogę na przykryty dywanikiem podnóżek. - A teraz zaśpiewaj grzecznie Chrzest Fingarry'ego. - Dobrze, tato. Zawsze posłuszny Bernie odrzucił do tyłu wysmarowaną pomadą głowę i zaśpiewał pierwszą linijkę ballady opowiadającej o dziwactwach pewnego wytwornego Celta przy chrzcie dziecka wspomnianego tylko jako "słodki chłopczyna Dennis". Pierwszą strofę Bernie pamiętał niezbyt dokładnie, ale pamięć wróciła mu w pełni przy drugiej. Arystokracja cała wzięła udział w party, Zuchwały MacCarthy, krzepki, w bitce wartki, I Bridget Bedelia Fogarty, Francuskie noszę (rzekła) imię. Piwo podziałało trochę na Dina. Dołączył ze śpiewem do syna": Za stół siedli, głód wielki już czując, Siorpali, mlaskali do syta ucztując, A chrzestni krążyli częstując Kawą, herbatą, whisky i winem. Harmonia ich głosów i płynące z niej poczucie spokoju zostało zakłócone, kiedy otwarły się frontowe drzwi i do salonu weszła młoda kobieta o szerokich biodrach i ciężkiej dolnej części twarzy. Florence Fermoyle przywodziła na myśl niezbyt dbającą o modę policjantkę. W wieku dwudziestu pięciu lat wyzbyła się już wszelkiej lekkości myśli, zachowania i ciała. Już od sześciu lat pracowała jako księgowa w salonie samochodowym i zarabiała nie mniej niż ojciec. Za kilka miesięcy prześcignie go i będzie przynosiła najwięcej pieniędzy do domu pod numerem 47 przy Woodlawn. - Stephen jeszcze nie przyszedł? Kto pomaga mamie w kuchni? Gdzie Mona? Pytania płynęły staccato, a Florrie jednocześnie wyciągała wojowniczo szpilki z kapelusza, patrząc z dezaprobatą na dwóch mężczyzn rozsiadających się w saloniku. W niezbyt delikatny sposób dawała do zrozumienia, że nic nie jest zrobione, póki ona nie przystąpi do dzieła. Nudna piła - to najwłaściwsze określenie Florence. Nic dziwnego - pomyślał Lin - że mężczyźni od niej uciekają. - Widzę, Berni, że masz giemzowe buty - powiedziała przesuwając się nieco, żeby spojrzeć z boku na nogi brata. - Za te dziesięć dolarów, które ci dałam, miałeś kupić sobie parę porządnych, solidnych butów, a ty wracasz z tymi 'odrabianymi butami od Percy'ego. Co ci przyszło do głowy? " No... hmmm... widzisz, Florrie, potrzebuję czegoś trochę szykowniejszego, bo idę na przesłuchanie. Pragnąc uciąć dalszą dyskusję, Bernie zagrał lewą ręką pasaż i podjął śpiewanie. Ucztowano w najlepsze, gdy Mikę Cronin, Potężny Cronin ani się spłonił Łykając funt pate de foie gras, Sam tłuszcz i gęsie wątróbki... I znowu harmonię zakłóciła Florrie, wołając z frontowych schodów głosem starszego sierżanta: - Mona... Mona! Chodźże tu i nakryj do stołu. Mama już nie wie, w co ma wsadzić ręce, a ksiądz Steve będzie tu lada chwila. Schodź natychmiast. Monica zeszła. Była to szesnastolatka o kruchej, jakby porcelanowej urodzie - buzia jak u lalki, bez jednej zmarszczki, ale odęta teraz i niezadowolona. Umyła głowę i suszyła, czesała i upinała włosy to tak, to siak przez ostatnie dwie godziny, a teraz układały się w granatowoczarną aureolę wokół jej głowy. Oderwana od swojego ulubionego zajęcia, jakim było wpatrywanie się w lustro, miała szczyptę nadziei, że ojciec weźmie ją w obronę przed warczeniem Florrie. Pragnąc go sobie pozyskać, pocałowała go w policzek, a potem przycupnęła jak kotka na poręczy fotela. Dotknął palcem

jej podbródka i połaskotał, jakby była nadal małym dzieckiem. Ten obraz z fotelem nie wiadomo dlaczego sprawił, że Florrie dostała ataku wściekłości. Miała przygotowany haczyk. Zamierzała zachować go na później, ale teraz doszła do wniosku, że Monie należy się natychmiastowa nauczka. - Doszły mnie słuchy o twoich wczorajszych wieczornych spacerach wokół zbiornika. Miałaś być na zebraniu Sodalicji. W tym momencie Monę zawiodła bez reszty dziewczęca biegłość w kłamaniu. Jej policzki stały się białe jak chińska porcelana. - Kto... kto powiedział, że byłam nad zbiornikiem? - No tak - prychnęła Florrie - jeszcze ośmiela się zadawać pytania! - Na Boga, Florrie - powiedział Bernie - daj że spokój dzieciakowi. - Dam, kiedy przestanie włóczyć się po lasku z Ikeyern Rampellem. Mona zrobiła wyzywającą minę. - Nie nazywa się Ikey, tylko Benny. - Co za różnica, Ikey czy Benny? Czy nie dosyć mamy w parafii katolickich chłopców, żebyś musiała prowadzać się z żydowskim szmaciarzem? Mona podskoczyła, przeobrażając się z kotka w kota z wysuniętymi pazurami. - Benny nie jest żadnym szmaciarzem. To najzdolniejszy chłopiec w szkole i będzie dentystą. Nagle zrozumiała całą bezskuteczność tej obrony. Prokurator Florrie dopadła ją. Mona wybuchnęła płaczem i uciekła na górę. Din, rozdrażniony sceną, tak nieodpowiednią między dwiema siostrami, zaczął napominać Florrie podniesionym głosem. Dobra, waląca z nóg i nokautująca sprzeczka na tematy polityczne to doskonały wynalazek, ale kobiece swary to coś przekraczającego męską wytrzymałość. - Nie chcę więcej tych awantur, słyszysz, Florrie? Swoim warczeniem tylko odpychasz od siebie siostrę. - Chodzi o jej dobro, tato. W oczach Dina zapłonął niepohamowany gniew. Florrie może tyle samo co on dawać do domowej kasy, ale on jest nadal panem w swoim domu. - Pozwól, że matka i ja będziemy decydować, co jest dobre dla naszych dzieci - zagrzmiał i natychmiast stłumił gniew, jakby hamował swój tramwaj. - Stephen nie może zastać nas przy kłótni. Idź, Florrie, i ochłodź sobie twarz wilgotnym ręcznikiem. Zaraz poczujesz się lepiej. Bernie, graj. - Dobrze, tato. Chcesz Za dużo musztardy? - Chcę czegokolwiek, co zagłuszy odgłosy sprzeczki w tym domu. Bernie nacisnął swoim giemzowym butem pedał forte i uderzył w klawisze z taką siłą, że pianino zadrżało. Przemknął przez Za dużo musztardy (utwór na sam instrument), odbębnił pierwsze takty Nie na żołnierza syna wychowałam i zaatakował refren. Nie na żołnierza syna wychowałam Ale by dumą był mi, całym światem; Po co mu bitwy i sztandaru chwała, Po co zabija synów innych matek? - Może jeszcze głośniej, Bernie - poradził jakiś głos z sieni od frontu. - W remizie mogą cię nie usłyszeć. Bernie obrócił się na stołku, Dennis rzucił "Globe". "Steve" - wykrzyknęli jednogłośnie i rzucili się w stronę stojącego na progu młodego księdza. Był szczupły, zbudowany jak idealny średniodystansowiec - wąski w biodrach, długonogi, szeroki, ale rozluźniony w ramionach. Miał po Celii lekkość ruchów i po Dinie władczy sposób noszenia głowy, lecz koloryt - swój własny. Czerń włosów i brwi podkreślała dramatyczną bladość twarzy. Wąskie nozdrza nadawały rys ascetyzmu, uwypuklony jeszcze przez kształtne czoło wznoszące się stromo nad granatowymi oczami. Było w nim skupienie, jakie widuje się u pianisty zasiadającego do instrumentu. Wszystko to jednak roztapiało się teraz w radości powitania z ojcem i bratem. - Górą Święty Dionizy - wykrzyknął wyjmując czerwoną puszkę z tytoniem. - To coś dla twojej starej fajeczki. Stephen powrócił do swojego zwyczaju dawania małych prezentów. Bratu wręczył karton papierosów i zaczął z komiczną aprobatą przyglądać się jego obcisłemu garniturowi i giemzowym bucikom. - Olśniewające, Bernie, a już zwłaszcza buty. Niestety, dla młodego proboszcza byłyby niezupełnie odpowiednie. - Steve zrobił ruch, jakby miał zamiar stepować w swoich starannie wyczyszczonych półbucikach. - Ale w show

biz... - No właśnie - zawtórował skwapliwie Bernie. - W show biznesie człowiek musi się tak ubierać. Z szykiem! Tego ludzie oczekują. Celia wyszła z kuchni i zobaczyła przez zasłonę z koralików swojego pierworodnego. Z oczu popłynęły jej łzy. Przyzwyczaiła się już do tego, że Steve jest daleko, a teraz musiała przyzwyczaić się z powrotem do tego, że ma go w domu. - Stevie - powiedziała, wyciągając ramiona w tym jedynym, niemożliwym do naśladowania matczynym geście. Ale w tych ramionach było już za mało miejsca; z radością pozwoliła się więc zamknąć w ramionach syna. -Mam tu coś dla ciebie, mamo. - Uniósł wieczko maleńkiego tekturowego pudełeczka, pokazując delikatnie rzeźbionego agnuska. - To ze Zgromadzenia świętej Teresy, i był pobłogosławiony przez samego papieża. - Przez samego papieża - powtórzyła z przejęciem Celia, pokazując woskowy krążek z wyrytym Barankiem Bożym swojemu mężowi. - Schowam go sobie. Ksiądz Stephen spojrzał na Dina i obaj wybuchnęli śmiechem. Celia miała zwyczaj "chowania sobie" rozmaitych rzeczy i było to stałym przedmiotem rodzinnych żartów. Obrusy, prześcieradła, ręczniki, filiżanki, srebra stołowe, szklanki - wszystko było "chowane" na wszelki wypadek. Ten instynkt gromadzenia zachowała z chłodnych i głodnych czasów dzieciństwa. - Po co miałabyś sobie chować? - spytał Stephen. - Używaj go jako zakładki w książeczce do nabożeństwa i módl się za swojego syna, kiedy tylko na niego spojrzysz. - Matko miłosierna, zapomniałam o dorszu. Wejdź, synku, na górę i obmyj się. Zaraz, dam ci ręcznik. Celia rzuciła się w stronę kredensu, gdzie "chowała" w szufladzie najlepszą bieliznę. - Znajdę czyste miejsce na kuchennym ręczniku, mamo. Myśl, że wyświęcony ksiądz mógłby używać ręcznika na rolce, obrażała poczucie przyzwoitości Celii. - Co to to nie - oznajmiła, podając synowi haftowany gościnny ręcznik, który wygrała piętnaście lat wcześniej na parafialnym turnieju wista. - Niektórych śmieszy to, że odkładam czasem coś na wszelki wypadek - dodała i zerknęła w stronę męża - ale nie śmieją się już, kiedy widzą, po co to zrobiłam. Steve, z ręcznikiem przewieszonym przez przedramię niby manipularz, przeszedł przez kuchnię. Zaczerwieniona od przebywania przy piecu Florrie obierała gotowane w mundurkach ziemniaki, żeby następnie je utłuc. Znająca się na rzeczy, wiecznie przy pracy - cała Florrie. Steve objął ją ramieniem. Cześć, Steve - powiedziała, nie odrywając się od swojego zajęcia. Między nami, ale przede wszystkim ze strony Florrie, zawsze była rywalizacja lub raczej pewna rezerwa - pomyślał Stephen. - Czy teraz uda mi się zmiękczyć jej serce flakonikiem perfum, który mam w kieszeni? Nie, to dla Mony. - Zaraz schodzę - powiedział, wbiegając tylnymi schodami po dwa stopnie. Na schodach leżało to samo stare linoleum, na ścianach - te same pęknięcia tynku. Czy nic się nie zmieniło w ciągu czterech lat jego pobytu w Rzymie? W każdym razie nie zmieniły się urządzenia wodociągowe pod numerem 47 przy Woodlawn! Tak samo sącząca się z małych kurków woda, ta sama cynowa wanna z nogami z lanego żelaza. Trwałość rzeczy nietrwałych! Stephen namydlił dłonie wygiętym kawałkiem niebieskiego mydła, zmoczył trochę twarz i wytarł się w płócienny ręcznik. Czuł głód, zadowolenie, że jest w domu, był spragniony domowego jadła i rodzinnych rozmów. Na tyłach domu spoczywała swojskość utkana z tysiąca chłopięcych dni. Tutaj była brązowa tapeta bez wzoru, zatłuszczona i łuszcząca się na dole; drzwi sypialni z kakaowego koloru klamkami; wystrzępiona bieżnia chodnika - jakże elegancki wydał mu się, kiedy po raz pierwszy po położeniu stanął na nim bosymi nogami! I nad wszystkim unosił się nieokreślony zapach rodziny. Po lewej stronie był pokój Ellen, pusty od chwili, kiedy wstąpiła do karmelitanek, by w zakonnej sukni przeżywać marzenie o mistycznej miłości, która owładnęła nią już w dzieciństwie. Przez zamknięte drzwi promieniowała czystość życia siostry. Jak takie wątłe światełko mogło płonąć tak potężnym

płomieniem, a jednak nie obrócić siebie samego w popiół? Tajemne paliwo serca... Po drugiej stronie sieni były schody prowadzące do sypialni na poddaszu, którą Stephen dzielił ze swoim bratem George'em. Jakiś impuls nakazał mu wejść na górę i zobaczyć znowu mansardę - sypialnię chłopców, jak nazywała ją Celia - gdzie sypiał i uczył się do osiemnastego roku życia. W mansardzie panował teraz większy porządek; uczniowska lampa, nowy fotel, a rząd książek prawniczych zdradzał, że George używał tego miejsca jako swojego gabinetu. Ale mansardowe okienko wychodzące na dachy i warzywniki przy Woodlawn Avenue obudziły w Stephenie emocje głębsze niż wspomnienia. W tym właśnie pokoiku podjął postanowienie, że zostanie księdzem. Przy tym nierównym łóżku klękał do modlitwy, oddając swoje życie na służbę Pana, który skinął na niego rozkazująco. "Wstań, ujmij moją dłoń i chodź!" Przyklęknął teraz na chwileczkę, na jednym kolanie - w geście wdzięczności, a potem wyszedł i zbiegł po schodach. Kiedy mijał drzwi pokoju Mony, wpadły mu w ucho odgłosy pociągania nosem i łkań. Płacze? Zastukał cicho, nacisnął klamkę i zobaczył najmłodszą siostrę leżącą twarzą w dół na łóżku i zanoszącą się łkaniem. Usiadł w milczeniu obok niej i położył dłoń na jej karku w miejscu, gdzie zaczynają się włosy. - Monny kochanie - powiedział po chwili, używając zdrobnienia, którym tylko on się do niej zwracał - to ja, Stevie. Co się stało, Monny? Mona w wybuchu wściekłości zaczęła kopać w oparcie łóżka. - To przez Florrie! Jest wstrętna. - Florrie jest zmęczona, martwi się czymś. Mówi czasem rzeczy, których później żałuje. - Jest złośliwa i tyle. - Mona wtuliła zalaną łzami twarz w poduszkę. - Traktuje mnie jak małe dziecko. - Najpiękniejsze dziecko - powiedział Steve. - No, odwróćże się, niech na ciebie spojrzę. Mona leżała teraz na wznak i patrzyła na brata. Łzy sprawiły, że jej oczy lśniły i były jeszcze ciemniejsze - jakby zapuściła sobie krople belladony. - Naprawdę myślisz, Steve, że jestem ładna? Odsłoniła przed tym prawie obcym, przyglądającym się jej mężczyzną swoją próżność ni to kobiety, ni małej dziewczynki. - Równie piękna jak aniołki Rafaela. Nikt nie powinien być tak piękny, ale ty jesteś. Czy chłopcy nie szaleją na punkcie twoich ciemnych oczu i czarnych włosów? - Chciałabym być blondynką o niebieskich oczach - westchnęła Mona. - Blondynką? Niebieskooką? To naprawdę śmieszne. Coś ni się zdaje, że nie masz pojęcia, co pewien znakomity poeta napisał o swojej Ciemnej Damie. - Co? - Raczej czego nie napisał! Obrabował język z prawie wszystkich słów, szukając porównań sławiących czerń. Obrazy pereł i złota poszły do kosza na śmieci... tylko heban, adamaszek i skrzydła kruka były dla niego odpowiednie, kiedy pisał o włosach i oczach swojej pani. Stephen nie potrafił ocenić, ile psychicznego nacisku jest w stanie znieść Mona. Nie chciał przerażać jej oddając całą wspaniałość retoryki sonetu, ale warto było spróbować wszystkiego, co mogłoby ukoić jej rozpacz. Może dla przykładu wyrecytować jej pierwsze linijki? Tłumiąc wszystko, co nie było czystą tkliwością, powiedział: Oczy kochane w porywie litości Nad wzgardą, jaką darzy mnie twe serce, W czerń się oblekły i pełne żałości Miłośnie patrzą na mnie - w bólu, męce. Zahipnotyzowana językiem, którego nie potrafiła pojąć, tonem, jakiego nigdy dotąd nie słyszała, Mona leżała, w milczeniu patrząc na swojego brata-księdza. Nie była na tyle ciekawa, żeby zapytać o nazwisko poety, który napisał te wersy, ani na tyle inteligentna, żeby jakoś skomentować ich treść albo doskonałość. Do Stephena docierało tylko coś w rodzaju jej zdziwienia, że istnieją takie słowa i że używa ich ksiądz. Stephen zmienił ton. - Mam tu coś dla ciebie, kaczuszko. - Wcisnął w jej wilgotną dłoń mały flakonik perfum. - W sklepie powiedzieli, żeby używać ich z umiarem. No, a teraz wstawaj... na dole czekają na nas z kolacją. - Jesteś okropnie kochany, Steve - powiedziała Mona. Chciała dodać, że w

jakiś dziwny, chociaż odmienny sposób przypomina jej Benny'ego Rampella. Ale właściwa chwila minęła. Wstała, wytarła oczy w czystą chusteczkę Stephena i zeszła na dół, czując obejmujące ją ramię brata. Kolacja u Fermoyle'ów składała się zawsze z jednego dania, był to solidny posiłek ludzi pracy, bez żadnych fantazyjnych dodatków. Ledwie Stephen skończył odmawiać modlitwę dziękczynną, kiedy Celia wniosła pierwszy talerz z dorszem, tłuczonymi ziemniakami, dużą ilością sosu z jajek wielką łyżką marynowanej sałatki, dodanej dla koloru smaku. W tym domu zawsze najpierw obsługiwano Dina i nawet teraz, kiedy za stołem usiadł syn-ksiądz, Celia przyznała pierwszeństwo mężowi. - Mężczyzna jak głodny, to zły - powiedziała stawiając przed Dinem kopiasty talerz. Nie czekając na innych, rzucił się na jedzenie z werwą obżartucha. - Czy wiesz, Steve - powiedział między kęsami - że tutaj niewiele się zmieniło? Nadal nikt nie nalewa tak herbaty jak Florrie. Pamięta o tym, żeby była gorąca, ciemna, mocna. - Wysunął kubek w stronę starszej córki. - Taka właśnie, jak lubię. "Przymilanie się tacie herbatą" to wspomnienia czasów, kiedy Florrie była małą dziewczynką i miała przywilej przytulania się do Dina, kiedy ten czytał "Globe". Odarta z tego przywileju przez młodsze siostry, Florrie zachowała poczucie emocjonalnego bezpieczeństwa, przejmując niektóre obowiązki matki. Nalewanie ojcu herbaty pozostało jedynym wspomnieniem dawnej miłości między ojcem a córką. Steve zapamiętał gwałtowną kłótnię, jaka wybuchła, kiedy do nalewania herbaty zabrała się Rita. Teraz, patrząc, jak Florrie pełni, tak samo jak zawsze, swoją rolę kapłanki, zdawał sobie sprawę, że jest to rodzaj religijnego obrządku. Na policzkach wykwitł rumieniec zadowolenia - pierwszy i jedyny znak odprężenia na jej twarzy tego wieczoru - który powiedział Steve'owi więcej, niż był w stanie pojąć, o zawiedzionej miłości siostry do ojca, o tym, jaka jest spięta, o jej wybuchach złego humoru. - Steve, jakie wrażenie wywarł na tobie twój przełożony, ksiądz Monaghan? - spytał Din. - Byłem ledwie dzień czy dwa u Świętej Małgorzaty - odparł Steve - i rektor nie zaprosił mnie na razie do swojego prywatnego saloniku. Prawdę mówiąc, przywitał mnie dosyć opryskliwie. Zdaje się, że niezbyt spodobały mu się nalepki włoskiej linii na mojej walizce. Udobruchasz go. - Celia miała co do tego niewzruszoną i beztroską pewność. - Słyszałem, że należy w naszej diecezji do tych, którzy najlepiej potrafią wyduszać pieniądze - powiedział Din. Tylko dobry katolik ma prawo powiedzieć coś takiego i Din, człowiek wielkiej pobożności, a niezbyt czołobitny, zawsze był gotów korzystać w pełni ze swoich praw. - Nie można powiedzieć, żeby ksiądz Monaghan był il Poverello - roześmiał się Steve. - Jeśli jednak wziąć pod uwagę to, że buduje nową szkołę, a planuje zbudować potem plebanię... trzeba przyznać, że pieniądze będą mu bardzo potrzebne. - Plebania u Świętej Małgorzaty musi mieć z dziewięćdziesiąt lat - wtrąciła Celia, która znała wszystkie kościoły w diecezji. - Strasznie podupadła za księdza Neda Halleya, świętego zresztą człowieka. Próg był już zupełnie wytarty, kiedy w maju 1907 roku, to znaczy osiem lat temu, trzymałam do chrztu Annie, drugie dziecko Delii Doherty. Czy zrobiono coś od tego czasu, Steve? - Nadal przypomina koszary, ale ksiądz Monaghan dokonał, jak słyszałem, wielu ulepszeń. Pomalował budynek i zmienił częściowo urządzenia hydrauliczne. To dobry gospodarz. - Wygospodarował sobie w zeszłym tygodniu nowego packarda - zauważyła Florrie. - I zapłacił gotówką. - Duszpasterz dużej parafii musi mieć dobry samochód - oznajmił stanowczym głosem ksiądz Steve. - Jego poprzednik, ksiądz Halley, obywał się bez samochodu - powiedziała Celia. - Chodził do chorych w całym Malden na piechotę, po kostki w błocie, i nie miał nawet kaloszy. Mówili, że i tak oddałby je pierwszemu napotkanemu biedakowi. Stephen Fermoyle spojrzał z zaciekawieniem na matkę.

- Słyszałem o księdzu Halleyu. - Szczególne zainteresowanie losem księży, skłoniło go do zapytania: - I co się z nim stało? - Och, przeniesiono go do jakiejś biednej parafii koło Taunton, nazwa wyleciała mi z głowy, gdzie mieszka mnóstwo francuskich Kanadyjczyków. Delia Doherty odwiedziła go tam i wróciła z opowieścią o walącym się kościele. Kiedyś posłała mu dolara na Boże Narodzenie, ale potem straciła go z oczu. Celia zręcznym posunięciem kogoś, kto wie, po jakim niebezpiecznym gruncie się porusza, zmieniła temat. - A jak układa ci się z innymi księżmi? - Myślę, że obu polubię. Zwłaszcza księdza Paula Iretona. To przystojny, spokojny ksiądz, który ciężko pracuje jako wikary. Mam... mam wrażenie, że wolałby mieć kościół dla siebie. - Będzie musiał okazać sporo cierpliwości - powiedział Din. Miał gotową zaczepkę i twarz mu stężała. - Gdyby kardynał w majestacie swej mądrości zechciał rozparcelować wielkie parafie i wycisnąć nieco sadła z paru starszych kapłanów, których mogę wymienić od ręki, młodzi księża w mgnieniu oka dostaliby kościoły. W jego oczach malowała się nadzieja. Czy ten wykwintny synalek o pięknym, zarozumiałym czole da się wciągnąć w sprzeczkę? Ale wciągnęła się Celia. - Kiedy jego eminencja zechce zasięgnąć rady w sprawie tworzenia nowych parafii, z pewnością przyjdzie do remizy i poprosi o nią - powiedziała, posypując swojego dorsza z takim rozmachem pieprzem, że dostała napadu kichania. - Przepraszam, synu. Drgnęła mi ręka z pieprzem. A co powiesz o drugim księdzu? - Drugi ksiądz - lekki uśmiech zastygł na ustach Steve'a - to miły, pobożny chłopak nazywany "Mlecznym" Lyon-sem. Interesuje się śpiewem gregoriańskim i chce założyć chór, ale - Steve uniósł czarne brwi, jakby przepełniało go współczucie, gdyż sprawa była z góry przegrana - Mona-ghan na nic takiego się nie zgodzi. - Dlaczego nazywają go "Mlecznym"? - spytała Monica. - Ponieważ jego skóra i głos jaśnieją bielą jak szklanka mleka. Jest jakiś nijaki czy też... Odpowiedź księdza Steve'a została przerwana przez potężny głos, który wypełnił cały dom. - Stephen... Stuffy... wreszcie jesteś! George Fermoyle, dorosły, dwudziestoletni mężczyzna, cisnął naręcze książek na kredens i podszedł do starszego brata z ramionami wyciągniętymi w geście powitania. Nie widzieli się przez całe cztery lata. Uścisnęli się, poklepując jeden drugiego jak gracze footbalłowi po zdobyciu punktów. Potem każdy z nich zrobił krok do tyłu, żeby lepiej przyjrzeć się bratu. - Co się stało z pryszczatym wyrostkiem? - spytał Stephen, patrząc na szerokie bary, wystającą szczękę i czystą cerę George'a. - To samo co z seminarzystą z wypiekami na twarzy. No, no, Stuffy, wyrosłeś, prezentujesz się okazale. Dobrze służyło ci rzymskie morowe, chciałem powiedzieć zdrowe, powietrze. - To prawda, Gug. Siadaj i zjedz kawałek firmowego dorsza mamy... jest wspaniały... i opowiedz o sobie. - Nie mam za dużo czasu, Stuffy. - George wyciągnął szyję, żeby rzucić okiem na kuchenny zegar. - O ósmej zaczyna się wykład o papierach wartościowych. Ale potem będę miał wolną godzinkę, więc chyba urwę się i wpadnę, żeby pogadać. George usiadł na miejscu, które wskazały mu Celia i Florrie, i zaczął jeść dorsza. - Zmieniłeś się, Gug - powiedział Steve. - Kiedy spaliśmy w jednym wąskim łóżku w mansardzie, nawet byś nie podniósł głowy, żeby na mnie spojrzeć. A teraz gotów jesteś pokonać pięć mil, żeby się ze mną zobaczyć. Ego te absolvo... jak ci się podobają studia prawnicze? - Prawo to srogi władca, Steve. Jak powiedział Cyceron: Advocati nascitur non fit. - Advocatus, George. W łacinie tak samo jak w angielskim podmiot i orzeczenie muszą zgadzać się co do liczby.

- Sami widzicie - George odwołał się do biesiadników - co dzieje się w sprawie Kołnierzyk-tyłem-naprzód contra Dżentelmen i Człowiek nauki. Podsądny, czyli ja, dżentelmen zgłębiający tajniki łaciny, nie ma szans w starciu z zawodowcem. Pamiętasz, Stuffy, czasy, kiedy zmuszałeś mnie do wkuwania nocami łaciny przed egzaminami wstępnymi do Świętego Krzyża? Pokazywałeś mi, jakich czasowników mam się uczyć i jakich składni. No i - George wciągnął słuchaczy w dramatyczne królestwo swojej opowieści - kiedy dostałem następnego dnia arkusz egzaminacyjny, gotów byłbym przysiąc, że Stevie miał go już w ręku. Wszystko się zgadzało. Teraz możesz się przyznać, Steve, skąd wiedziałeś z góry, jakie będą pytania? - Nie znałem pytań, George. Ale znałem tego, kto je będzie układał, Lawrence'a Burkego SJ, bezlitosnego jezuitę. Wyobraziłem więc sobie, o co bezlitosny jezuita może zapytać... - I podstępny jezuita o to właśnie pytał - oznajmił Bernie robiąc minę wodewilowego Irlandczyka. Zaimprowizowana karykatura była na tyle udana, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. Din, zadowolony, że synowie tak zgrabnie odbijają między sobą piłeczkę, poszukał spojrzeniem wzroku Celii. "Nasza krew" - mówiło to spojrzenie. Była to jedna z tych chwil bez skazy, jakie dać może tylko życie rodzinne. Din przez kilka sekund czuł, że serce ma przepełnione poczuciem niczym nie zmąconego szczęścia, a potem wyciągnął rękę z filiżanką w stronę najstarszej córki. - Jeszcze raz to samo, Florrie. Kropelki herbaty lśniły na koniuszkach jego wąsów. Steve patrzył, jak Florrie pochyla się ku ojcu, żeby otrzeć te krople. W tym geście była miłość i jednocześnie przygana. Biedna Florrie. ?. - - Opowiedz nam o świętym mieście, synu - powiedziała Celia. - Czy jest tak wspaniałe, jak się mówi? Czy naprawdę tyle tam świątyń i katedr jaśniejących od świec i czy nabożeństwa trwają bez przerwy w dzień i w nocy? Stephen przełknął kęs mocno osolonego dorsza i słodki, chrupiący chleb. Jak w paru wypowiedzianych przy stole zdaniach opisać cały ponadczasowy splendor Rzymu, jego doczesne pomniki i niezmienne dążenia - w dodatku posługując się słowami zrozumiałymi dla Celii? Ale musi spróbować. - Rzym jest jeszcze wspanialszy, niż się mówi, mamo. CZas biegnie tam w dwie strony naraz... wstecz do początków dziejów i do przodu ku...hmm... obietnicy czegoś na skalę całego świata, czegoś powszechnego. - Pomyślał, że jego opis musi trzymać się bliżej jej potrzeb i możliwości rozunienia. - Gdybyś tylko zobaczyła kościoły, setki kościołów pod wezwaniem świętych, o których nigdy nie słyszeliśmy w Ameryce... Apolinary, Filip Nereusz, Kosma i Damian... każdy kościół jest hymnem wyśpiewanym w innego rodzaju Kamieniu. - I odwiedziłeś wszystkie te kościoły, Steve? - W każdym razie wiele z nich. - I widziałeś samego... Ojca Świętego? - Wiele razy. Podczas intronizacji Benedykta XV wszyscy seminarzyści tworzyli szpaler w nawach u Świętego Piotra. Co to była za procesja! Złote kandelabry płonęły niby ogniste języki Parakleta, muzyka spływała prosto z serafińskich chórów, a kardynałowie wszystkich narodów w swych wielkich purpurowych kapach machali kadzielnicami, kiedy Benedykt podchodził do tronu Rybaka. - Stephen przerwał, żeby dotarła do nich cała barwność tej wizji. - I jak myślisz, co się stało w samym środku tej wspaniałej uroczystości? - Co takiego, synku? - Kiedy obrządek osiągnął sam szczyt splendoru, kiedy ta wspaniałość była już prawie nie do zniesienia, jakiś zakapturzony mnich stanął przed papieżem i zatrzymał całą procesję, unosząc mały strzęp tlących się pakuł, i kawałeczek sznura. Umysł Celii nie był w stanie pojąć symboliki tego gestu. - Dlaczego to zrobił? - Zwitek pakuł symbolizował doczesną chwałę świata, która musi przeminąć, w jednym mgnieniu oka obrócić się w popiół. Celia westchnęła. - Cudownie, synku, umiesz wszystko wytłumaczyć. Zawsze tak było. Kiedy byłeś małym chłopcem, wytłumaczyłeś mi, jak to jest z błyskawicami... tak