Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Rolls Elizabeth - Honorowy uwodziciel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Rolls Elizabeth - Honorowy uwodziciel.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 385 osób, 245 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 6 lata temu

dziekuje,

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Elizabeth Rolls Honorowy uwodziciel Tłumaczyła Krystyna Klejn

ROZDZIAŁ PIERWSZY Zniewalające zielone oczy zaśmiały się do chłodnych jasnoszarych. Lady Hartłeigh zataczała kręgi po zatło­ czonym parkiecie w mocnych objęciach Marcusa Lan- gleya hrabiego Rutherforda. Wysoki sprężysty arysto­ krata wydawał się całkowicie obojętny na urok smukłej damy w dopasowanej sukni ze złocistego jedwabiu. Na­ wet najbardziej surowa patronka klubu Almacka nie by­ łaby w stanie doszukać się w ich tańcu niczego niewła­ ściwego. Jego łordowska mość przez cały czas zacho­ wywał stosowny dystans, udami nie dotykał spódnicy damy, rękę trzymał tuż powyżej jej talii, zgodnie z wy­ mogami przyzwoitości. Gawędzili przy tym na obojętne tematy, nie patrząc sobie namiętnie w oczy. Mimo to niektóre wyniosłe panie rzucały oburzone spojrzenia w ich kierunku, aczkolwiek czyniły to z naj­ większą dyskrecją. W końcu jeśli w pogłoskach tkwiło choć ziarno prawdy i Marcus nareszcie zaczął się zasta­ nawiać nad małżeństwem, nikt nie chciał go urazić. Sta­ nowił jedną z najlepszych partii, ot co. Nie tylko był nieprzyzwoicie bogaty, nie tylko jego tytuł należał do najstarszych i najbardziej szanowanych w Królestwie. Jakby tego było mało, zachwycał wspa­ niałą męską urodą, kondycją sportsmena i szykiem. Nic

więc dziwnego, że gdy tylko wrócił ze służby w armii Wellingtona, zaczęto kusić go na różne sposoby. Igno­ rował to całkowicie. Aż do teraz. W wieku trzydziestu pięciu lat hrabiego uznano za zaprzysięgłego kawalera. Nikt sobie nie przypominał, żeby kiedykolwiek wykazał choć minimalne zaintere­ sowanie jakąś panną na wydaniu. Gdy przebywał w sto­ licy, co zdarzało się tylko na wiosnę, nad wiodące do ołtarza zaloty stanowczo przedkładał hedonistyczne rozkosze. Pozostałą część roku spędzał poza Londy­ nem, w jednej ze swych rozlicznych posiadłości. Do miasta docierały opowieści o szalonych wiej­ skich przyjęciach, na które godnych szacunku dam nig­ dy nie zapraszano, choć oczywiście bywały tam kobie­ ty, jako że jego lordowska mość cieszył się sławą wy­ jątkowo niebezpiecznego uwodziciela. Kiedy był w po­ bliżu, mężowie w dwójnasób pilnowali swoich wiaro­ łomnych żon, zarazem mawiano jednak, że hrabia nie goni za żadną damą, której małżonek mógłby mieć coś przeciwko temu. Dodawano też, że nie interesuje go uwodzenie młodych niewinnych panien. Naturalnie z wdowami rzecz przedstawiała się inaczej. Co bardziej cyniczni - lub też lepiej znający hrabie­ go - zapewniali, że unikanie nieobeznanych ze sztuką Erosa młodych dam nie wynika z galanterii, lecz z zu­ pełnego braku zainteresowania, któremu towarzyszył dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Lord nie miał najmniejszej ochoty, by jakaś modna dziewica, których bez liku prezentowano każdej wiosny w towa­ rzystwie, zmusiła go do małżeństwa.

7 Niemniej tytuł, męska uroda, a przede wszystkim majątek, mimo fatalnej reputacji, czyniły z niego wy­ jątkowo pożądanego kandydata na męża. Nic więc dziwnego, że widok hrabiego tańczącego z lady Hart- leigh, wdową o cokolwiek zbrukanym dobrym imieniu i niewielkiej dożywotniej rencie, ale za to niepohamo­ wanych ambicjach, wystarczył, by goście klubu Alma- cka zaczęli snuć domysły. Starsza siostra lorda Rutherforda, lady Diana Carl- ton, z wyjątkową dezaprobatą potraktowała zaintereso­ wanie brata piękną wdową. - Och, na litość boską! - powiedziała z rozdrażnie­ niem do Jacka Hamiltona. - Co on jeszcze zrobi? Chy­ ba nie zamierza się z nią żenić! Hamilton trzymał język za zębami, ale lady Diana była w zbyt zażyłej konfidencji z najlepszym przyjacie­ lem brata, by jego milczenie ją powstrzymało. - Jack, na pewno wiesz, co on zamierza. Błagam, zrób coś! Masz na niego niejaki wpływ, czego nikt inny nie może powiedzieć o sobie. - Och, nie zgodziłbym się z tobą, Di. - Hamilton spojrzał na nią z rozbawieniem. - To przecież ty i lady Grafton doprowadziłyście do tego, że zaczął myśleć o małżeństwie. A to nie łada osiągnięcie. Po tym pozornie niewinnym sprostowaniu szare oczy lady Diany, tak podobne do oczu brata, zapłonęły. - Doskonale wiesz, że ani ja, ani ciotka Regina nie chciałyśmy, by rozważał kandydaturę Althei Hartleigh. '•— I właśnie dlatego mam zamiar milczeć jak grób - stwierdził cierpko Hamilton. - Chyba że Marc sam po-

ruszy ten temat. Wtedy mu powiem, co o tym sądzę. W przeciwnym razie będę pilnował własnego nosa. Niewiele było osób, od których lady Diana zniosłaby podobną przymówkę. - Czyżbyś uważał, że robi to tylko po to, aby nas zdenerwować? Więc jak daleko zamierza się posunąć? - Położyła dłoń na rękawie Hamiltona. - Jack, nie moż­ na dopuścić do tego, żeby tytuł przeszedł na naszego kuzyna Aubreya. Jest kochany, ale zupełnie nie nadaje się do tej roli. Poza tym nawet tego nie chce. Marc musi się ożenić! Wiesz, że musi. - On też o tym wie, tyle że nie ma ochoty. Jedyny powód, dla którego to uczyni, to spłodzenie spadkobier­ cy. Długi czas miał nadzieję, że Aubrey okaże się od­ powiedni do tej roli. To prawda, chłopak ma wiele zalet, rozumu też mu nie brakuje, niestety pragnie tylko jed­ nego: pozostać w Oksfordzie ze swoimi książkami i ko­ legami. Szczerze mówiąc, gdybym był tobą, Di, zosta­ wiłbym sprawy własnemu biegowi. Widzisz, powód, dla którego mam pewien wpływ na Marca, jest taki, że... że nie ciosam mu kołków na głowie. Lady Diana żachnęła się. - Ależ, Jack... - Daj sobie z tym spokój, Di. On wie, że musi się ożenić. Wie to bez ciebie i lady Grafton. Nie musicie go atakować, żeby zatroszczył się o sukcesora! - To był pomysł ciotki Reginy. Zawsze zdecydowa­ nie dąży do celu. - Coś jak bateria dziewięciofuntowych dział -grzecz­ nie zgodził się Hamilton.

9 Szare oczy daremnie piorunowały go przez chwilę. Daremnie, bo Jack Hamilton cieszył się specjalnymi prawami. - Dziękuję ci. Twoje komplementy zawsze zachwy­ cały mnie niepowtarzalną oryginalnością. - Dlatego wciąż jestem kawalerem. - Uśmiechnął się szeroko, odwracając się do wysokiego, nienagannie ubranego dżentelmena. - Witaj, Toby! Co tutaj robisz, do diabła? Taniec to dla ciebie zbyt forsowne zajęcie, czyż nie? Sir Toby Carlton, mąż lady Diany, wzdrygnął się te­ atralnie. - Trafnie to ująłeś, Jack. Sam widok Marca wirują­ cego na parkiecie z lady Hartleigh jest wystarczająco męczący. A co dopiero wysłuchiwanie opinii Di na ten temat... - Rzucił żonie czuły uśmiech. Jego leniwa, de­ kadencka poza była jedynie maską. Nikomu nie szko­ dziła, a bawiła wszystkich, nie wyłączając jego samego. - Ale skoro już mówimy o tym... - Krytycznie przyj­ rzał się szwagrowi i jego pięknej partnerce. - Nigdy bym nie pomyślał, że jest nią zainteresowany bardziej niż którąkolwiek z kobiet, z którymi przez te lata sy­ piał. Może nawet mniej. - To prawda - przytaknął Jack w zamyśleniu. - Obawiam się jednak, że właśnie na tym polega niebez­ pieczeństwo. On nie chce, żeby mu na kimś zależało. Nikogo nie zamierza dopuścić zbyt blisko. Ponieważ walc właśnie dobiegł końca, Marc odpro­ wadził Ałtheę Hartleigh do bufetu. Jack nieznacznie zmarszczył brwi. Podobnie jak lady Diana nie chciał pa-

trzeć, jak jego najlepszy przyjaciel marnuje sobie życie przez niewłaściwą kobietę. Nie chodziło o to, że była kochanką Marca. Gdyby był przekonany, że ona i Marc czują do siebie coś głębszego, spokojnie czekałby na rozwój wydarzeń. Wierzył, że lady Diana również by to zaakceptowała. Oboje pragnęli, by Marc znalazł sobie kogoś bliskiego, kto przebije się przez nieprzenikniony mur rezerwy, za pomocą którego jego lordowska mość trzymał większość świata na dystans. Małżeństwo z kobietą, która gotowa byłaby go zdra­ dzić przy pierwszej okazji, raczej nie mogło tego doko­ nać. Wprost przeciwnie! Z zamyślenia wyrwały go słowa lady Diany. - Och, do licha! Idzie tu Sally Jersey. Niewątpliwie będzie miała coś do powiedzenia. Hrabina Jersey podeszła do nich lekkim krokiem. - Doprawdy czarujące! Starzy przyjaciele ucinają sobie pogawędkę! Dobry wieczór, Di. Witaj, Toby! Ja­ kie to musi być dla ciebie męczące! I nasz drogi Jack! Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? Czy też szukasz sobie żony, tak jak Marc? Słowo daję, to zbyt piękne, żeby mogło być prawdą. Jack Hamilton spojrzał na nią w zamyśleniu, po czym powiedział po prostu: - Sally, ugryź się w język. Lady Jersey wydęła wargi, ale to było wszystko. Jack Hamilton powtórnie uniknął więc unicestwienia, lecz czemu się dziwić, skoro był głową nieutytułowanej wprawdzie, za to starej i horrendalnie bogatej rodziny. - Och, w porządku! Chyba najgorsze, co można

zrobić w tym wypadku, to mówić Marcowi, jak ma po­ stępować. Coś takiego mogłoby go tylko zachęcić do wyborów przeciwnych życzliwym radom. Kiedy odeszła, sir Toby westchnął z ulgą. - Dzięki Bogu! Ona potrafi zamęczyć człowieka na­ wet bardziej niż walc. - Mój drogi, jesteś naprawdę okropny - Diana za­ chichotała. - Co by było, gdyby cię usłyszała? - Kochanie, powiedziałbym jej, że oszczędzam energię. Na później. Lord Rutherford, wystarawszy się o szklankę orsza- dy dla lady Hartleigh, leniwie lustrował wzrokiem zgro­ madzony tłum. Marzył tylko o jednym: wyjść stąd jak najszybciej, nie prowokując niepotrzebnych uwag. Nic tu po nim, skoro swój cel już osiągnął, to znaczy zaszo­ kował siostrę i dał sowity żer plotkarskiej tłuszczy z arystokratycznymi tytułami. Zerknął na lady Hartleigh, która jak gdyby nigdy nic popijała orszadę. Nie, nie powinien odwozić jej do do­ mu. To byłoby za wiele, nawet jak na niego. - Zobaczymy się w przyszłym tygodniu, Marcusie? - Ot, niby konwencjonalne pytanie, jak to między zna­ jomymi, lecz błysk zielonych oczu ujawnił prawdziwy jego sens. Kiedy zamierzał znów się zabawić w jej towarzyst­ wie? Doprawdy, nie wiedział. - Jutro muszę wyjechać z miasta, Altheo. Poważna sprawa, chodzi o majątek w Yorkshire. Zajmie mi to około trzech tygodni. Przykro mi.

- Trzy tygodnie? Och, Marc, przecież to wieczność! Od czego masz plenipotentów? Hartleigh zazwyczaj wysługiwał się nimi, nie brał tych nudnych obowiąz­ ków na siebie... - Wiem, jak postępował lord Hartleigh - odparł chłodno Rutherford, wystawiając tym samym naganną cenzurę zmarłemu mężowi Ałthei. - Muszę osobiście wszystko sprawdzić. Dopiero co odziedziczyłem tę po­ siadłość, ponoć jest w opłakanym stanie. - To po co zawracać sobie nią głowę? - zdumiała się lady Hartleigh. - Nie lepiej sprzedać te ugory i scho­ wać zysk do kieszeni? - Nie, nie lepiej. Lady Hartleigh zrozumiała, że sprawa jest przesą­ dzona, i że nic już nie wskóra. Pogodziła się więc z tym, na co i tak nie miała wpływu. Pocieszyła się, że po po­ wrocie Marcus będzie bardziej łasy na jej wdzięki i po trzech tygodniach celibatu na pewno da się go nakłonić do wielu rzeczy. Wiedziała, że ją lubi, nie na tyle jednak, by wyrzec się innych kobiet. Oczywiście kobiet z odpowiedniej sfery, obdarzonych przy tym urodą, inteligencją i klasą. W ostępach Yorkshire trudno takie znaleźć, szczególnie gdy przyjechało się w interesach i ma się mnóstwo spraw na głowie. Prawdziwy flirt wymaga czasu, a tego Marcusowi będzie brakowało. Althea mogła więc ode­ tchnąć z ulgą. Chyba żeby zainteresował się jakąś wieś­ niaczką. .. Ale to przecież niemożliwe. Jego lordowska mość spojrzał na nią z dość tajemni­ czym uśmiechem.

- Więc postanowione, moja droga. A po moim po­ wrocie, tak myślę, porozmawiamy o przyszłości. - O przyszłości? - Lady Hartleigh starała się, by jej głos zabrzmiał w miarę obojętnie. Czyżby Marcus...? Wbrew cichym nadziejom, dotąd nie wierzyła, by za­ mierzał się z nią ożenić. To dopiero byłby sukces! Od­ wróciła wzrok, by ukryć błysk triumfu. - O przyszłości - powtórzył cicho, z twardą nutą. - A więc... dbaj o siebie, moja droga. I ten jego cyniczny uśmieszek,.. Zrozumiała prze­ strogę. Będzie musiała podjąć odpowiednie kroki i zniechęcić sir Błaise'a Winterbourne'a. Jeśli Marcus rzeczywiście myśli o małżeństwie, sir Blaise nie ma u niej czego szukać. Nie była na tyle głupia, by aż tak ryzykować. Powinna była wiedzieć, że przed hrabią niewiele się ukryje, a już na pewno nie to. Przecież Blaise był znany z tego, że sypia ze wszystkimi kochan­ kami Rutherforda. Trzeba na jakiś czas to przerwać. Nie zamierzała ryzykować małżeństwa dla potajemnego ro­ mansu. Zresztą Blaise Winterbourne będzie wielce rad, idąc do łóżka już nie z łady Hartleigh, ale z hrabiną Rutherford. Nazajutrz lord Rutherford wyszedł ze swej rezyden­ cji na Mount Street o szokująco wczesnej porze, czyli o dziewiątej rano. Miał na sobie nieskazitelnie czyste, obcisłe płowe spodnie, które przylegały do długich nóg, eksponując mocne uda i łydki. Szerokie ramiona opinał ciemnoniebieski wytworny surdut. Marcus nie nosił bi­ żuterii poza złotym sygnetem, którego nigdy nie zdej-

mował z palca, i perłową spinką, zatkniętą pomiędzy śnieżnobiałymi fałdami fularu. W drodze na Brook Street, gdzie mieszkał Jack Ha­ milton, rozmyślał nad swoją sytuacją. Jego zamiary pra­ wie na pewno nie pozostały tajemnicą. Poprzedniej no­ cy był wręcz oblegany. Matrony, które dotychczas ob­ darzały go co najwyżej przelotnym zainteresowaniem, teraz za wszelką cenę usiłowały przedstawiać mu swoje najbardziej strzeżone skarby. Wykrzywił wargi w cynicznym uśmiechu. Zwykle te zacne damy ostrzegały swe cnotliwe córeczki przed rozwiązłym hrabią Rutherfordem. Cóż, nie był święty, a jeszcze dodatkowo podsycał złą opinię na swój temat, bo broniła go przed tego rodzaju zakusami. Nie gusto­ wał w mizdrzących się, dziewiczych debiutantkach, które nie były w stanie wykrzesać dwóch sensownych zdań i nie miały pojęcia, w jaki sposób zadowolić męż­ czyznę. Pod tym względem łady Hartłeigh bardzo by mu od­ powiadała jako żona. Przekonał się nie raz, że droga Althea doskonale wie, jak najlepiej zaspokoić jego po­ żądanie. Wciąż jeszcze medytował nad ponętnymi wdziękami lady Hartłeigh, kiedy pokojowy wprowadził go do nie­ wielkiego, wyjątkowo zabałaganionego pomieszczenia, służącego Hamiltonowi za jadalnię. - Lord Rutherford, sir - oznajmił pokojowy, po czym zamknął drzwi za sobą. Jack przełknął kęs polędwicy, popił piwem i wskazał Marcusowi fotel.

- Witam cię, Marc. Co cię sprowadza o tak wczesnej porze? Czyżby twoja służba nie była w stanie przygo­ tować ci porządnego śniadania? - Odkroił gruby plaster szynki dla jego lordowskiej mości i nalał filiżankę kawy. Marcus rozsiadł się w fotelu. - No, Jack, powiedz mi najgorsze. Co o mnie mówią? - Mówią? A niby o czym? - nieudolnie grał na zwłokę Hamilton. - Dobrze wiesz — roześmiał się hrabia. - Aha, chodzi o twoje plany matrymonialne... Cóż, wszyscy są zgodni w jednym. Musisz wreszcie zrozu­ mieć, że twój młody, zapatrzony w książki kuzyn nie nadaje się na głowę rodu, a co więcej, wcale tego nie pragnie. - A lady Hartleigh? - Marcus już się nie uśmiechał, był czujny i skupiony. - Co moja droga siostra mówiła o niej? - Mówiąc wprost, nie była zachwycona. - I dobrze. Może to ją nauczy, że nie należy wściu­ biać nosa w cudze sprawy. - Skoro tak uważasz... - sceptycznie skomentował Jack. - Zresztą dajmy spokój Di. Cóż, zaczynaj. Tylko nie oszczędzaj mnie. - Naprawdę chcesz znać moje zdanie? - spytał Jack z powagą. - Pomyślisz, że oszalałem. - Też mi nowina... - W takim razie dobrze. - Jack chwilę ważył słowa,

wreszcie stwierdził prosto z mostu: - Myślę, że Althea Hartleigh to najgorszy z możliwych wyborów. - Spoj­ rzał czujnie na przyjaciela. - Marc, naprawdę chcesz mieć żonę, która przy lada okazji będzie przyprawiać ci rogi? Chcesz być... hm... szwagrem połowy londyń­ skich dżentelmenów? - Mam ją potępiać za to, w jaki sposób żyje? Nie jestem aż takim hipokrytą. W końcu od lat zabawiam się z kobietami jej pokroju. Jeśli tylko będzie miała na tyle rozsądku, by zapewnić mi spadkobiercę, a dopiero potem zacznie szukać rozrywek, to mogę spokojnie przymknąć oko. Przecież większość znanych mi kobiet zachowuje się w ten sposób. Moim zdaniem to bardzo wygodne. Sam też nie zamierzam żyć jak mnich tylko dlatego, że będę żonaty. To byłoby nie fair odmawiać drogiej małżonce tej samej grzeczności. - Brzmi niby logicznie... - Jack nagle zebrał się w sobie. - Marc, na litość boską! Pomyśl o przyszłoś­ ci. Naprawdę chcesz związać się z Altheą Hartleigh na resztę życia?! Tylko rozejrzyj się wokół siebie, a na pewno znajdziesz jakąś młódkę czy dojrzałą kobietę, na której naprawdę mogłoby ci zależeć. - Zależeć? - zdumiał się hrabia. — No tak... Myślisz, że oszalałem. - Godna podziwu przenikliwość... Niby dlaczego miałbym szukać kobiety, na której by mi zależało, skoro jej będzie zależeć wyłącznie na moim bogactwie, wpły­ wach i tytule? . To aż tak źle? - pomyślał Jack na widok miny przy­ jaciela.

- Jesteś wobec siebie niesprawiedliwy. Zakładasz z góry, że nie jesteś w stanie wzbudzić w żadnej kobie­ cie prawdziwych uczuć. Marc... przecież twojej matce szczerze zależało na twoim ojcu. - Bardzo proszę, znajdź mi takie wcielenie cnót, Jack - rzucił z goryczą. - Próżny trud, zapewniam cię. Wszystkie znane mi kobiety interesowały się przede wszystkim moimi pieniędzmi. - Celowo zignorował uwagę przyjaciela o matce. Jack wiedział, że taka była prawda- ale nie do końca. Po prostu Marcus nigdy nie dopuścił do siebie żadnej kobiety na tyle blisko, by dostrzec w niej coś więcej. A one widziały w nim tylko lorda Rutherforda, opisywa­ nego w gazetach rozpustnika i zatwardziałego cynika. Niewiele osób znało Marcusa Langleya, a już na pewno żadna z jego kochanek. - Przyznaję, w twoich słowach jest trochę racji, ale nawet jeśli uważasz, że małżeństwo oparte na mi­ łości czy choćby sympatii jest mało prawdopodobne, to dlaczego nie spróbujesz zbudować go na wzajem­ nym szacunku? To dużo lepszy budulec niż żądza... - Pokiwał smętnie głową. - Ale cóż, wiem, że cię nie przekonam. Przepraszam, nie zamierzałem prawić ci kazań. A jednak starania Jacka nie poszły na marne. Marcus zastanawiał się, czy przyjaciel nie ma racji. Poza tym branie ślubu wyłącznie po to, by zrobić na złość Di, by­ ło idiotycznym pomysłem. Nagle uderzyło go coś jesz­ cze. Ałthea była żoną Hartleigha co najmniej sześć lat, ale nie mieli dzieci. Czyżby była bezpłodna? A przecież

przedłużenie rodu było najważniejszym, a tak naprawdę jedynym celem planowanego małżeństwa! Przy tak po­ ważnych wątpliwościach tylko szaleniec mógłby kon­ tynuować ten pomysł. - Wyjeżdżam z miasta - oświadczył nagle. - Di wie o wszystkim. Nasz stryjeczny dziadek Samuel wyciąg­ nął nogi. Ponieważ stary sknera nie miał dzieei i był zbyt skąpy, by wynająć prawnika, który sporządziłby testament, majątek przechodzi na mnie. Słyszałem, że jest w opłakanym stanie, dlatego czeka mnie sporo pra­ cy. Nie będzie mnie kilka tygodni. - Stryj twego ojca? Ten z Yorkshire? - Tak. Zdaje się, że dom prowadziła mu jakaś krew­ na naszej stryjecznej babki Euphemii i teraz, według prawników, jest bez środków do życia, będę więc mu­ siał wyznaczyć jej rentę. Dziadek Samuel miał mnóst­ wo pieniędzy, więc nie pojmuję, czemu się tym nie zajął za życia. - Dokończył kawę i wstał. - Przyszedłem tyl­ ko po to, by ci powiedzieć, że mnie nie będzie. Wyjeż­ dżam jeszcze dziś. Hamiltona wreszcie uśmiechnął się beztrosko. - Czuję się zaszczycony, milordzie, że swoją obec­ nością raczyłeś uświetnić me skromne progi. - Och, idź do diabła! Jack... zastanowię się nad tym, co mi powiedziałeś. Nie chodzi mi o te bzdury z pra­ wdziwymi uczuciami. - Zacisnął usta jakby w bólu. - Nawet gdyby było to możliwe... nie jest... nie jest tym, czego chcę. Jednak w pozostałych sprawach możesz mieć rację. Dzięki. I jeszcze jedno. Nie wiem, czy po­ winieneś mówić Di o tej rozmowie.

- Przecież wiesz, że zawsze powtarzam zwierzenia moich przyjaciół ich siostrom. Marcus uśmiechnął się szeroko. - Przepraszam. Nie chciałem cię obrazić. " Wyszedł, zostawiając Jacka Hamiltona w niejakim po­ mieszaniu. Z jednej strony był rad, że zasiał w Marcu nie­ pokój dotyczący matrymonialnych planów wobec Althei Hartleigh, ale skończony cynizm i mizoginiczne skrzy­ wienie nie wróżyły dobrze małżeństwu z żadną kobietą. Jack stawiał dziesięć do jednego, że nawet jeśli znajdzie się panna, która dostrzeże urok osobisty jego lordowskiej mości i ulegnie mu, on zawsze odkryje sposób, by ją zra­ nić, aż będzie gorzko żałowała swej decyzji. Wychodzi na to, dumał Jack, że Althea Hartleigh mo­ że okazać się najlepszą kandydatką. Przynajmniej Marc będzie wiedział, czego się po niej spodziewać, ona zaś nie poczuje się zraniona chłodem męża i jego licznymi zdradami. Jack wiedział też, że w grę wchodziło coś więcej niż zwyczajny cynizm wobec kobiet szukających w mał­ żeństwie nie miłości, tylko pieniędzy i zaszczytów. Marc nadał, po blisko dwudziestu latach od śmierci uwielbianej matki, nie był w stanie mówić o niej. Jack ze smutkiem pokiwał głową. Dobrze pamiętał tę ekstra­ wagancką, czarującą kobietę. Cóż, bez wątpienia Marc pójdzie swoją drogą choćby do piekła, a jeśli da mu to złudzenie szczęścia, nie moż­ na nic dla niego zrobić. Chyba że... chyba że Blaise Winterbourne uwiedzie Altheę Hartleigh, zanim ta zo­ stanie hrabiną Rutherford.

20 Niewielu ludzi zdawało sobie sprawę, jak bardzo Marc nie cierpi Winterbourne'a. A już z pewnością nikt poza Jackiem nie wiedział, czemu tak jest... i dlaczego Winterbourne z takim ogromnym zapałem uwodzi ko­ chanki Marca. 3S I

ROZDZIAŁ DRUGI Trzy dni później Marcus siedział w bibliotece Fenby Hall, zastanawiając się, czy reszta domu jest w równie opłakanym stanie. Boazeria aż prosiła się o zerwanie; zasłonami najwyraźniej nie zajmowano się od lat. Po­ strzępione i spłowiałe wisiały w oknach, dla których czyste szyby były odległym wspomnieniem. Kiedy, wiedziony ciekawością, wziął książkę z półki, w po­ wietrze wzbiła się chmura kurzu i wyleciało kilka moli. Jedyną zaletą pokoju był brak wilgoci, charaktery­ stycznej dla pozostałych pomieszczeń. Marcus uznał to za swoisty fenomen, którego przyczyn upatrywał w fakcie, że stryjeczny dziadek korzystał wyłącznie z tego pomieszczenia, toteż zakazał palenia na kominku w pozostałych. Reszta domu porażała zimnem, wilgocią i niewypo­ wiedzianie ponurą atmosferą. Dywany były zniszczone, chociaż Marc dostrzegał miejsca, w których starannie zacerowano rozdarcia. Zasłony spłowiały i zwisały w strzępach. Jednak meble, poza biblioteką, starannie odkurzano, a w salonie nawet je wywoskowano. Nie­ mniej wszędzie widoczne były oznaki zniszczenia. Pościel też prezentowała się tragicznie. Ostatniej no­ cy rozdarł stopą obydwa prześcieradła, a krótkie oglę-

dżiny ujawniły, że wiele razy zszywane płótno tak na­ prawdę nie nadawało się nawet na szmaty. Usiadł przy dużym mahoniowym biurku i dokładnie przejrzał księgi rachunkowe. Najwyraźniej jego stry­ jeczny dziadek już od dawna nie interesował się swoim dziedzictwem. Nie było tu wzmianek o żadnych ulep­ szeniach, a wynagrodzenia pozostały na poziomie sprzed dwudziestu lat. Jak widać, Samuelowi wystar­ czały dochody ze sporych inwestycji kapitałowych, to­ też dopuścił do tego, by zarówno dom, jak i domownicy oraz dzierżawcy mocno podupadli. Wczoraj przyjechał zbyt późno, by obejrzeć posiad­ łość, ale gotów był się założyć, że chaty robotników rol­ nych są w takim stanie, do jakiego sam nigdy by nie do­ puścił. Co, do diabła, ten starzec zamierzał, skoro pozwo­ lił, by wszystko wokół niszczało? I co robiła gospodyni, panna Fellowes, pozwalając, by dom popadł w ruinę? Dotąd nie miał szczęścia poznać panny Fellowes. Kiedy spytał o nią poprzedniego wieczoru, stary służą­ cy, Barlow, wyjaśnił przepraszającym tonem, że panien­ ka leży w łóżku z grypą, bo paskudnie przemarzła na pogrzebie pana. - Prosiła, bym zapewnił waszą lordowską mość, że wyjedzie stąd najszybciej, jak będzie w stanie - wyjaś­ nił nerwowo Barlow. - Ma zamiar podjąć pracę u pani Garsby w Burvale House jako opiekunka do dzieci, ale prawdę mówiąc, wciąż nie czuje się zbyt dobrze. Moja żona przekonała ją, żeby została tutaj, dopóki nie doj­ dzie do siebie, bo była pewna, że wasza lordowską mość to zrozumie.

Marcus pomyślał, że sądząc po stanie domu, panna Fełlowes chorowała na grypę nieprzerwanie od pięciu lat. Miał nadzieję, że wuj nie płacił jej dużego wyna­ grodzenia, bo z pewnością na nie nie zasługiwała. - Przekaż pannie Fełlowes - polecił chłodno - że może tu zostać tak długo, aż całkiem wyzdrowieje. Czy posłano wiadomość ojej chorobie do pani Garsby? - Nie, milordzie. - Zajmij się tym zaraz. A gdzie znajdę bieżące ra­ chunki domowe? - Mogły one ujawnić, co tak napra­ wdę robiła panna Fełlowes. - Są u panny Meg, milordzie. - Więc poproś którąś z pokojówek, by mi je przy­ niosła. Barlow zamierzał coś powiedzieć, ale zrezygnował i w milczeniu opuścił pokój. Pół godziny później do biblioteki weszła korpulentna starsza kobieta w fartuchu. Niosła dużą księgę. Marcus uniósł głowę znad biurka, marszcząc brwi. To nie była pokojówka! - Nazywam się Barlow, wasza lordowska mość - uprzedziła jego pytanie. - Oto rachunki. - Jesteś kucharką, do diabła! Dlaczego biegasz za posyłkami? Dlaczego nie któraś z pokojówek? - Tu nie ma pokojówek. - Ani jednej? Nie mówisz poważnie! - Spojrzenie na pokój i wspomnienie pościeli uświadomiło mu, że kucharka jednak nie żartuje. - W takim razie kto tym wszystkim się zajmuje? - Panienka Meg robi, co może, milordzie, ale poma-

ga mi w kuchni, bo pan nie najął nikogo, więc nie ma za wiele czasu, a to duży dom. - Bez zbędnych cere­ monii położyła książkę na biurku i wymaszerowala z pokoju. Marcus, przerażony tym, co usłyszał, w myśli złożył przeprosiny cierpiącej pannie Fellowes. Najwyraźniej dziadek Samuel był jeszcze większym dusigroszem, niż można było przypuszczać. Rzut oka na domowe ra­ chunki potwierdził słowa pani Barłow. W domu nie za­ trudniano żadnej służby prócz obojga Barlowów. Jeden stajenny zajmował się parą koni i utrzymywał w jakim takim stanie dwa powozy. Kiedy na podstawie drobiazgowych rachunków usta­ lił, że dom utrzymywano z kwoty, która, nawet prze­ mnożona przez cztery, byłaby śmiesznie mała jak na ten cel, zaczął się zastanawiać, czemu panna Fellowes już dawno się stąd nie wyniosła. Według zapisków poprze­ dnia gospodyni została zwolniona przed czterema laty, co przyniosło oszczędności w kwocie dwudziestu fun­ tów rocznie. Szczerze wątpił, czy jego nadzwyczaj skąpy krew­ niak w ogóle płacił pannie Fellowes, w każdym razie w księdze nie było o tym żadnej wzmianki. Sugerowało to, że nie była służącą, a raczej ubogą krewną, którą ten stary diabeł bezwstydnie wykorzystywał, a na koniec zostawił bez środków do życia. To przechodziło ludzkie pojęcie! Będzie musiał przeznaczyć jakąś sumkę dla starszej pani. W wyobraźni stworzył sobie wyraźny ob­ raz panny... jak się nazywa? Meg? Margaret, bez wąt­ pienia... Fellowes. Niewysoka, co najmniej po sześć-

dziesiątce, siwowłosa, znerwicowana. Najpewniej nie miała gdzie się podziać, a Samuel Langłey potraktował ją jak psa. Niech diabli wezmą starego dusigrosza! Czy naprawdę tak trudno byłoby zapisać biednej kobiecie ja­ kąś przyzwoitą sumkę? Teraz będzie musiał zająć się tym sam, by naprawić skandaliczny brak odpowiedzial­ ności Samuela. Oczywiście zrobi to jak najtaktowniej. Może panna Fellowes zechce spędzić trochę czasu w Londynie w towarzystwie Di? Ponownie skupił się na księgach. Nazajutrz będzie musiał obejrzeć posiadłość i ustalić, co należy zrobić. Niewątpliwie była w równie opłakanym stanie jak dom. Dzień spędzony na objeżdżaniu posiadłości w towa­ rzystwie rządcy, osobnika wynajętego najwyraźniej dla­ tego, że zgadzał się z poglądami Samuela Langleya do­ tyczącymi oszczędności, potwierdził najgorsze obawy Marcusa. Majątek był w ruinie, pola z braku środków uprawiane byłe jak, a dzierżawcy mieszkali w skanda­ licznych wprost warunkach. Im więcej Marcus widział, tym bardziej robił się po­ nury, aż w końcu pan Padbury, opacznie interpretując chłodny gniew nowego pana, z zapałem zapewnił go, że można zaprowadzić jeszcze większe oszczędności. Chłodny gniew zamienił się w gorący i pobladły z przerażenie rządca po krótkiej, acz głośnej tyradzie hrabiego zrozumiał, że w Fenby Hall nadchodzi czas wielkich zmian. Jego lordowska mość poinformował' go, że jeśli chce zachować stanowisko, natychmiast mu­ si przedsięwziąć odpowiednie kroki, by ulżyć roli dzier-

żawców, a co więcej - zredukować czynsze do rozsąd­ nych kwot. Siedząc w bibliotece przed kolacją i rozważając, jak ogromnej pracy będzie wymagało doprowadzenie po­ siadłości do porządku, Marcus zadumał się, czy jego stryjeczny dziadek był ekscentrykiem, czy też szaleń­ cem. Przywrócenie posiadłości do dawnego stanu bę­ dzie kosztowało fortunę. Miał szczerą nadzieję, że stary sknera nieraz przewróci się w grobie z powodu pienię­ dzy, które pójdą na ten cel. Jego rozmyślania przerwał służący, który wszedł i zakaszlał przepraszająco. - Tak, Barlow? Czy kolacja jest już gotowa? - W tonie Marcusa pobrzmiewał ostry ton, pokłosie cało­ dziennej irytacji. - Gotowa, milordzie, ale przyszedłem w innej spra­ wie. Chciałem... powiedzieć... poprosić pana... Widząc strach w oczach starego sługi, Marcus wyraźnie złagodniał. - Powiedz, w czym rzecz. - Chodzi o panienkę Meg, milordzie. Właśnie zanios­ łem jej kolację na górę i wydaje mi się, że jest bardzo źle. Agnes... to znaczy moja żona... była u niej rano i pomy­ ślała, że dobrze byłoby posłać po doktora, ale. .- Zrobiliście to? - Marcus zmarszczył brwi. - Och, nie, milordzie! Bez pańskiego pozwolenia? A pan był cały dzień poza domem. Marcus na moment zaniemówił. Co się tu działo? Wpatrywał się przez chwilę w Barlowa, po czym podjął ostrożnie:

- Nie rozumiem, do czego wam byłem potrzebny. Jeśli panna Fellowes potrzebuje lekarza, ma pełne pra­ wo go wezwać. Barlow aż dostał wypieków. Zupełnie jakby nie był pokornym sługą, wybuchnął: - To nie takie proste, milordzie! Kilka dni temu mó­ wiliśmy panience Meg, że powinna wezwać lekarza, ale nie zrobiła tego, bo nie może mu zapłacić. Pan nigdy nie pozwalał jej wezwać doktora, nawet kiedy złamała rękę! Mimo to lekarz przyszedł, a potem pan posłał do niego Agnes z wiadomością, że odmawia zapłacenia ra­ chunku. A więc panna Meg nie wezwie go... . - Dość! - Marcus właśnie dostał odpowiedź na swoje dociekania w kwestii zdrowia psychicznego stry­ jecznego dziadka. Staruszek nadawał się do zakładu dla obłąkanych. - Poślij natychmiast po doktora i powiedz mu, że wszystkie rachunki, łącznie z tym za nastawie­ nie złamanej ręki panny Fellowes, zostaną uregulowa­ ne. Zaraz pójdę do waszej pani i zapewnię, że nie ma powodu bać się o przyszłość. Mógł zrobić przynajmniej tyle. Biedna staruszka po pracowitym życiu powinna godnie spędzić swe ostatnie lata. Marcus postanowił wyznaczyć jej odpowiednio wysoką rentę. Z niechęcią pomyślał, że w innym wy­ padku panna Fellowes, mimo zaawansowanego wieku i słabego zdrowia, musiałaby iść na nową posadę. Na­ leżała się jej rekompensata za podłe potraktowanie przez Samuela Langleya, który najwyraźniej nie miał najmniejszego pojęcia, do czego zobowiązuje go jego pozycja. •'.""

- Nie wiem, czy to dobry pomysł, milordzie - za­ oponował Barlow. - Ona ma wysoką gorączkę. Kiedy tam poszedłem, nawet nie wiedziała, że ktoś jest w po­ koju. - Aż tak poważnie choruje? - Jest bardzo źle, milordzie. Tylko do niej zagląda­ łem, bo Agnes też się rozchorowała. Musiałem jej po­ móc, a teraz położyła się do łóżka. - Źle zrozumiawszy skonsternowaną minę hrabiego, dodał pospiesznie: - Kolacja jest gotowa, milordzie. Ściągnęliśmy do pomo­ cy młodszą córkę Batesa, co nieopodal ma swoje go­ spodarstwo, bo rano powiedział pan, że można kogoś wynająć. - Do diabła z moją kolacją! - wybuchnął Marcus. - Prowadź mnie do pokoju panny Fellowes! Natych­ miast! Pięć minut później wpatrywał się w rozpaloną go­ rączką twarz kobiety, która leżała w dużym staromod­ nym łożu z baldachimem, przystrojonym aksamitnymi kotarami zjedzonymi przez mole. Szara jak popiół twarz lśniła od potu w migotliwym świetle rzucanym przez dwie łojowe świece. Chudziutkie dłonie leżały bezwładnie na narzucie, a oddech rwał się. Kruchą fi­ gurką co parę chwil wstrząsał napad kaszlu. - Do diabła! - zaklął zaszokowany Marcus. - Bar­ low, natychmiast ruszaj do stajni. Powiedz Burnetowi, żeby zaprzągł moje gniadosze do dwukółki. Pojedziesz z nim i przywieziecie doktora. Pospiesz się! Czekaj... Gdzie znajdę drewno na opał? W pokoju utrzymywała się chłodna wilgoć, która