Prolog
Jesień 1817
Skryta w półmroku Verity patrzyła poprzez strugi deszczu,
jak dwaj mężczyźni wynoszą makabryczny ciężar z domku.
Koń machnął ogonem i zaczął niespokojnie przebierać kopy
tami, jakby wyczuł odór śmierci. Chłopak, który stał przy łbie
zwierzęcia, wymamrotał coś drżącym głosem i wyżej uniósł
latarnię.
- Raz, dwa, trzy... - Rozległo się głuche tąpnięcie, kiedy
mężczyźni wrzucili trupa na wóz.
Verity poczuła ucisk w sercu. Błagam, Boże, okaż miłosier
dzie, modliła się.
- Gotowe. Masz wszystko, Jake?
- Tak.. Zaraz, gdzie... - Jake wskoczył na wóz i pośpiesznie
go przetrząsnął. - Tu jest, Bill.
-Co?
- Pomyślałem, że zapomnieliśmy o kołku. To by dopiero
było. Pastor by się wściekł.
- To nie on musi się tym zająć, nie? Róbmy swoje. Lepiej
to mieć za sobą.
- Racja. Tutaj, chłopcze, daj lampę, a sam biegnij do łóżka.
I nie myśl o tym. Źle się dzieje, ale co robić. Trzeba wykony
wać rozkazy i tyle.
Rozkazy. Verity ponownie ścisnęło się serce, kiedy latar
nia przeszła z rąk do rąk, a wóz ruszył z miejsca. Wymknę
ła się z cienia i podążyła za pojazdem na tyle blisko, by
w zalewającym oczy deszczu nie stracić z pola widzenia
mdłego światła.
Na końcu wiejskiej drogi usłyszała szybki tętent kopyt.
Błyskawicznie skryła się za bramą przykościelnego cmenta
rza. Dostrzegła tylko, że jeźdźcem jest ktoś wysoki, w obszer
nej pelerynie. Verity wytężyła słuch, żeby się przekonać, co
nieznajomy mówi do mężczyzn. Jego słowa zanikły w szu
mie deszczu, była jednak pewna, że nie zna tego głosu. Z pew
nością był to modnie ubrany dżentelmen, który wcześniej te
go dnia zatrzymał się w gospodzie.
Miała ochotę krzyczeć ze złości, gdy nieznajomy ruszył za
wozem. To nie była jego sprawa! Czyżby zapragnął poznać
sensacyjną historię, aby podzielić się nią z przyjaciółmi? Za
cisnęła pięści w bezsilnej wściekłości. Nie mogła się zdradzić.
Obcy z pewnością nie zamierzał zabawić tu długo, nie powin
na zwracać na niego uwagi. Pobiegła za wozem i jeźdźcem.
Wkrótce byli już za wsią.
Deszcz szybko przesiąkł przez jej pelerynę, poczuła prze
nikliwy chłód. Zadrżała. Chciała wierzyć, że tylko z zimna
i że dreszcze nie mają nic wspólnego ze strachem.
Uparcie powtarzała w myślach tę samą wyliczankę: nie ma
7
się czego bać, nie ma tu niedźwiedzi ani wilków, duchy nie
istnieją, nie ma się czego bać.
Z wyjątkiem ciemności... Tak późno jeszcze nigdy nie by
ła sama poza domem. Wcale nie jesteś sama, powiedziała so
bie. Przed tobą toczy się wóz. W taką noc nikogo innego nie
spotkasz.
Wreszcie wóz dotarł do rozstajów. Drżąc z wyczerpania
i zimna, Verity skuliła się w zaroślach. Przykucnęła na wilgot
nym torfie. Ledwie zauważała czepiające się jej gałęzie oraz
lodowate krople wody spływające po plecach. Rozdygotaną
dłonią odgarnęła pozlepiane strąki włosów i ostrożnie wyj
rzała z kryjówki. Deszcz wreszcie ustał, a spoza chmur ukazał
się księżyc, rzucając na ziemię bladą poświatę.
Mężczyźni postawili latarnię na rozmiękłej ziemi. W świet
le lampy zamajaczył cień wykopu.
Jeden z mężczyzn nachylił się i zaklął.
- Psia mać! Cholerny grób jest do połowy zalany wodą.
A niech to...
- Mniejsza z tym - burknął drugi. - Przynajmniej nie mu
simy go teraz kopać. Wrzucajmy nieboszczyka i kończmy ro
botę. Im szybciej, tym lepiej. Pomóż mi.
Verity patrzyła, jak obchodzą wóz.
- Zaraz. - Nieznajomy powstrzymał mężczyzn i zeskoczył
z siodła. - Niech któryś z was popilnuje mi konia. Sam złożę
go do grobu.
Jak on śmie? Przyjezdny zamierza wrzucić do grobu zwło
ki z wozu? Verity aż się zachłysnęła.
- Co to było, u licha? - zawołał jeden z mężczyzn i poru
szył się niespokojnie.
— 8 ~
Verity przycisnęła dłoń do ust.
- To nic - uspokoił go wysoki nieznajomy. - Jakieś zwierzę
wyruszyło na łowy.
- W taką noc? Gdzie tam. Od razu widać, żeś pan z Lun-
non! O tej porze wszystkie rozsądne zwierzaki siedzą w no
rach.
- Doskonale - odparł obcy z drwiną w głosie. - Co mam
powiedzieć? Że inny biedak, który tutaj spoczywa, głośno wi
ta nowego potępieńca?
Mężczyźni sapnęli z przestrachem.
- Nie mów pan tak!
- Lepiej niech pan zamilknie!
Odsunęli się, gdy nieznajomy podniósł ciało i bez trudu
przeniósł do grobu.
Verity z rozpaczą patrzyła, jak zwłoki bezwładnie osuwają
się w błoto. Cichy plusk potwierdził, że wylądowały w mok
rym dole. Mężczyzna się wyprostował i wrzucił tam jeszcze
jakiś przedmiot.
Do uszu Verity dotarł niski głos obcego.
- Składamy jego ciało w ziemi...
- Ejże, dość! - wykrzyknął wstrząśnięty mężczyzna, któ
ry pilnował konia. - To być nie może! Pastor zabronił. Tak
mówi książeczka do nabożeństwa! Ci, którzy porwali się
na siebie...
- Do diabła z zakazami pastora!
Mężczyźni się skulili na ten nieoczekiwany atak złości,
a obcy mówił dalej:
- Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.
Niski głos ucichł. Po policzkach Verity spłynęły łzy
~ 9
przemieszane z deszczem. Nieznajomy nawet nie podejrze
wał, jak bardzo mu jest wdzięczna. Postanowiła modlić się za
niego przez resztę swoich dni.
- Lepiej niech się pan odsunie - odezwał się starszy z dwóch
mężczyzn. - Chyba że i tym chce się pan zająć.
- Nie, dziękuję - mruknął obcy szorstko i cofnął się o krok.
- Nie możecie dać spokoju biedakowi? Powiedzcie pastoro
wi, że zrobiliście swoje, i już. Duch nie będzie was niepokoił.
Niech spoczywa w pokoju.
- Nie, proszę pana - sprzeciwił się mężczyzna. - Pastor wy
raźnie powiedział, co zrobić. Pan niech już idzie. Robota pa
skudna, ale trzeba ją odwalić.
Obcy się wycofał, klnąc pod nosem.
Jeden z mężczyzn ukląkł nad grobem i wzniósł rękę.
Wstrząśnięta i przerażona Verity dostrzegła błysk światła lam
py na stali i po chwili rozległ się pierwszy brutalny łomot, ja
ki zwykle towarzyszy uderzaniu młotem o drewno. Głuche
stuknięcia rozbrzmiewały jedno po drugim w jednostajnym,
miarowym rytmie. Verity zacisnęła dłonie na uszach, ale to
nic nie pomogło.
Niemal nieprzytomna, osunęła się na ziemię, nie zważa
jąc na przenikliwy chłód. Nawet kiedy zrozumiała, że graba
rze zasypują dół, jej zbolałą duszą nadal wstrząsało dudnie
nie młota.
Pozostało jej tylko zaczekać, aż sobie pójdą. Wtedy ona się
pożegna.
Wreszcie odeszli. Verity wysłuchała ostatnich, cichnących
plaśnięć kopyt o błoto, i niezdarnie wygrzebała się z zarośli.
Przeszył ją lodowaty dreszcz, kiedy podchodziła do grobu.
10
Niebo się nieco wypogodziło, między chmurami błysnął księ
życ, oświetlając drogę do skrawka świeżo wzruszonej ziemi.
Verity padła z płaczem na kolana w błoto, po jej policzkach
spłynęły rzęsiste łzy.
- Och, tato, wybacz mi! - załkała. - Nie rozumiałam... Ta
to... Przepraszam... Nigdy tego nie chciałam... Kocham
cię...
Pochlipując, sięgnęła do woreczka i wydobyła z niego pre
zent pożegnalny: mały i smutny, lecz na nic więcej nie mogła
sobie pozwolić. Gdyby postawiła krzyż, choćby najskromniej
szy, ludzie na pewno by go zniszczyli. Zabraliby nawet bukiet
kwiatów.
Zaczęła w milczeniu kopać dołek w grobie. Ojciec wyba
czyłby jej... z pewnością. Niegdyś ją kochał...
- Co tam chcesz znaleźć, u licha? Kilka żałosnych świecide
łek, ty hieno? Słyszałem, jak się za nami skradałeś, od samego
początku. Odszedłem, żeby cię zmylić.
Chrapliwy głos przeraził Verity. Zdezorientowana i oszo
łomiona, krzyknęła, gdy ktoś złapał ją mocno za ramię i zde
cydowanym ruchem cisnął na błotnisty grób.
- Nie powiedzieli ci? - wycedził nieznajomy. - Cały mają
tek samobójcy przechodzi na własność Korony. Niczego tu
nie znajdziesz, chłopcze. A teraz zostaw tego nieszczęśnika,
nim spuszczę ci lanie, na które zasługujesz!
Wstrząśnięta Verity wpatrywała się w prześladowcę, lecz
księżyc znikł za chmurami, zobaczyła więc jedynie wysoki,
groźny cień. Usiłowała coś powiedzieć, ale udało się jej tylko
jęknąć niezrozumiale.
- Dalej stąd! Idź okraść inny grób!
11
Nie zdołała się poruszyć. Bezradnie patrzyła, jak cień się
nad nią pochyla. Nieznajomy jednym szarpnięciem posta
wił ją na nogi. Oba nadgarstki Verity zniknęły w dużej dło
ni obcego, który drugą ręką zdarł kaptur z jej głowy. W tej
samej chwili na niebie ukazał się księżyc. Verity patrzyła
na napastnika, ale księżyc znajdował się bezpośrednio za
jego głową i nie była w stanie rozpoznać ukrytej w cieniu
twarzy.
- Dobry Boże! - Miażdżący uścisk na jej nadgarstkach mo
mentalnie zelżał. Verity się zachwiała, a nieznajomy otoczył ją
ręką w talii. - Jesteś dziewczyną! Dzieckiem! Na miłość boską,
co tutaj robisz? Ktoś ty?
Zmusiła się do wykrztuszenia kilku słów.
- Mam na imię... Verity. Verity Scott. On... on... - Szloch
ponownie nie pozwolił jej mówić.
-Verity? Zatem... jesteś jego córką. - Szorstki głos męż
czyzny wyraźnie złagodniał, a wrogość ustąpiła litości. - Co
ty wymyśliłaś? W żadnym wypadku nie powinnaś była tutaj
przychodzić. Święci pańscy, ile masz lat? - Drżącą dłonią nie
zdarnie odgarnął mokre pasma, które przywarły do twarzy
Verity.
-Piętnaście...
- Piętnaście?!
Nawet nie przyszło jej do głowy, aby stawiać opór, kiedy
przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Rozpacz i wyczer
panie pozbawiły ją sił. Z wdzięcznością wtuliła się w nie
znajomego. Przecież to właśnie ten człowiek z najwyższym
szacunkiem pochował jej ojca. Nawet usiłował powstrzy
mać grabarzy przed zwyczajowym brutalnym okalecze-
12
niem zwłok samobójcy. Powrócił, by bronić grobu przed
rabusiem.
Na Verity spłynął nieoczekiwany spokój. Słowa nie odgry
wały większej roli, wystarczył łagodny ton. W końcu jednak
pojęła, co mówi mężczyzna.
- Muszę zabrać cię do wioski, bo się zgubisz - wyjaśnił. -
Chodź. Pojedziemy razem konno.
Podniósł ją bez wysiłku, a ona gwałtownie otrzeźwiała.
Zaczęła się wyrywać i w rezultacie upadła na ziemię u jego
stóp.
- Nie! Jeszcze nie czas! - Dźwignęła się i wyprostowała, lecz
omal ponownie nie upadła, gdy pośliznęła się w błocie. Męż
czyzna ją złapał i podtrzymał.
- Panno Scott... Verity... Nic już na to nie poradzisz... Po
ra wracać do domu. Nie znęcaj się nad sobą. Musisz odpocząć
i uspokoić się trochę.
- Przyniosłam cebulki hiacyntów - wyszeptała, niepewnie
spoglądając w okrytą cieniem twarz mężczyzny. - Ludzie za
biorą krzyż i wszystko inne, ale cebulki nie zakwitną aż do
wiosny. Może później nikt nie zwróci uwagi na kwiaty. Potem,
jeśli pewnego dnia uda mi się tutaj powrócić, znajdę grób ta
ty... - Łzy uniemożliwiły jej mówienie. Odwróciła się, by od
szukać upuszczony woreczek z cebulkami.
Księżyc, który ponownie zabłysł na niebie, oświetlił zgubę.
Woreczek leżał przy torbie, na skraju grobu. Roztrzęsiona Ve
rity uklękła. Widziała, że nieznajomy poszedł w jej ślady.
Mężczyzna wyciągnął ku niej ręce.
- Pomogę ci - zaproponował.
Po jej policzkach potoczyły się nowe łzy, kiedy włożyła mu
13
w dłonie garść cebulek. Chciała podziękować, ale głos znowu
uwiązł jej w gardle.
W milczeniu wsadzili cebulki w ziemię.
Gdy zakończyli pracę, mężczyzna delikatnie pomógł Ve
rity wstać.,
- Chodźmy - powiedział. - W tak przystrojonym grobie na
pewno odnajdzie spokój.
Uścisnęła mu dłoń.
- Jeszcze chwilę - poprosiła i odetchnęła głęboko, aby drżą
cym, dziecięcym głosem wyrecytować: - „Wznoszę swe oczy
ku górom: skądże nadejdzie mi pomoc..."* - Z trudem, wie
lokrotnie przerywając, wyrecytowała do końca psalm, które
go wyuczyła się na pamięć. Gdy dotarła do ostatnich wersów,
rozpacz nie pozwoliła jej dodać nic więcej. Zadrżała i parę ra
zy westchnęła. Mężczyzna objął ją mocnym ramieniem i pod
powiedział niskim, zdecydowanym tonem:
- „Pan cię uchroni od zła wszelkiego: czuwa nad twoim
życiem"
Verity resztką sił wydobyła z siebie głos i dokończyli wspól
nie:
- „Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia teraz i po
wszystkie czasy".
Uczyniła wszystko, co zamierzała. Nic więcej nie mogła
ofiarować, aby przeprosić za zdradę. Nic jej nie pozostało.
Gdy się zachwiała, mocne ręce ją podtrzymały, a następnie
podniosły. Nieznajomy ruszył przed siebie ścieżką, całkiem
jakby nie czuł ciężaru. W pewnej chwili przeraźliwie gwizdnął,
* Psalm 121, Biblia Tysiąclecia, wydanie czwarte, Wydawnictwo Pallottinum,
Poznań, (przyp. tłum.).
14
a wówczas rozległo się rżenie i tętent kopyt. Wkrótce Verity
ujrzała na drodze konia.
Mężczyzna posadził ją w siodle i przytrzymał, aby same
mu wskoczyć na koński grzbiet i zająć miejsce z tyłu. Otulił
Verity grubą peleryną i wtedy uświadomiła sobie, że się my
liła. Mimo wszystko coś jej pozostało: ma tego nieznajomego,
kimkolwiek jest. Wiedziała, że do końca swych dni będzie go
wspominała z najwyższym szacunkiem.
- Czy zdradzi mi pan swoje imię? - spytała szeptem.
Koń puścił się powolnym kłusem, a nieznajomy mocniej
przytulił Verity.
-Max- odparł.
- Poznał go pan, prawda? W jakich okolicznościach? - Mu
siała się dowiedzieć. Nie zniosłaby świadomości, że nic nie
wie o jedynym człowieku, który ukoił jej ból w najcięższych
chwilach życia.
- Był moim dowódcą. Służyłem pod jego rozkazami. Do
skonały oficer i dżentelmen. Właśnie tak go zapamiętałem,
Verity. I będę go pamiętał jako człowieka, który umarł bło
gosławiony.
Verity ponownie się rozszlochała. Błogosławiony? Dlacze
go tak powiedział? Nie odważyła się spytać. Koń przystanął,
a na niebie znowu zabłysnął księżyc. Mężczyzna łagodnie
uniósł jej brodę dłonią. Po raz pierwszy mogła dobrze go so
bie obejrzeć. Usta mężczyzny nagle wykrzywiły się w smut
nym uśmiechu.
- Nie wierzysz mi, prawda, dziecko? - zapytał.
W milczeniu pokręciła głową. Obcy uśmiechnął się szerzej
i pochylił, by ucałować jej czoło.
15
- Umarł błogosławiony, bo Bóg mu błogosławił. Ofiaro
wał mu córkę równie szlachetną i dobrą jak on sam. Nikt nie
mógłby pragnąć więcej. Byłby ż ciebie dumny. Tak dumny, jak
ty powinnaś być dumna z niego.
Koń powoli ruszył w dalszą drogę, a Verity się odwróciła
i rozpłakała, wtulona w pierś Maxa. On nic nie rozumie, po
wtarzała sobie, nie wie, co uczyniłam. Gdyby.
Nic jednak nie wiedział i tulił ją do siebie, muskał policz
kiem jej wilgotne włosy, a koń powoli wracał do wioski.
Stopniowo się rozgrzewała. Pod peleryną Maxa było jej
ciepło, błogo, czuła, że koszmar mija. W końcu zasnęła i obu
dziła się dopiero wtedy, gdy dojechali do wsi.
- Kto cię szuka? - spytał Max. - Masz rodzinę?
Rozejrzała się zaskoczona. Przystanęli przed gospodą.
- Słucham?
- U kogo mieszkasz? Odprowadzę cię do drzwi.
- Och. - Chciała, by jej słowa zabrzmiały obojętnie. - Na
dal mieszkam w domu. Jutro przyjedzie po mnie wuj, mąż
siostry mojego ojca.
- Czy to pan? - rozległ się głos z góry.
Max podniósł wzrok.
- Harding, dobry człowieku! Zejdź tu do mnie i zajmij się
koniem - zażądał.
-Tak jest!
Verity zacisnęła zęby, aby powstrzymać szczękanie. Z tego
miejsca mogła sama dotrzeć do domu, odległość była niewiel
ka. Usiłowała zsunąć się na ziemię, lecz Max mocno ją trzy
mał w siodle. Zeskoczył pierwszy i pomógł jej zsiąść. Wsparł
ją, gdy się zachwiała na zdrętwiałych z zimna nogach.
16
- Spokojnie - powiedział cicho, przez cały czas pilnując, by
nie upadla.
Chwilę później drzwi gospody się uchyliły i wyszedł przed
nie niski człowiek z latarnią w dłoni.
- Czy wszystko w porządku, proszę pana? - zapytał. -
A któż to taki, do czarta?
Poczuła, jak Max przytula ją do siebie.
- Harding, to jest panna Scott. Czy możesz osuszyć Jupite
ra? Ja odprowadzę tę młodą damę do domu.
Harding podniósł latarnię wyżej.
- Panna Scott? - powtórzył zaskoczony.
Oślepiona Verity mocniej przylgnęła do Maxa.
Harding opuścił światło.
- Wybacz, dziewczyno - mruknął i dodał: - Przykro mi. To
był mężny człowiek. Idź z majorem. Niech Bóg ma cię w swo
jej opiece. Do zobaczenia.
- Harding?
- Tak, proszę pana?
- Nie czekaj na mnie.
-Słucham?
- Nie czekaj na mnie.
- Nie... Ach, dobrze. Rozumiem. Życzę dobrej nocy, pro
szę pana.
Odprowadził konia do stajni.
- Nic mi już nie grozi - zaprotestowała Verity. - Nie mu
si pan...
- Nie trać sił na niepotrzebne dyskusje - odparł zdecydo
wanie i wziął ją na ręce. - Zabieram cię do domu.
Zaniemówiła, znowu zdumiona, z jaką łatwością ją pod-
17
niósł. Milczała przez całą drogę do domu. Postawił ją na ziemi
dopiero przed drzwiami.
- Klucz? - spytał.
Zaśmiała się z goryczą.
- Dom nie jest zamknięty - wyjaśniła. - W środku nie ma
niczego, co warto by ukraść.
Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności.
- Proszę zaczekać. - Ostrożnie podeszła do stołu. Po omacku
znalazła świecę. Kilka razy bezskutecznie próbowała wykrze
sać iskrę, aż wreszcie zapłakała, załamana własną niezdarnością.
Max spokojnie wyjął z jej rąk krzesiwo oraz krzemień i w następ
nej chwili suche szmaty w piecu zajęły się płomieniem.
- Usiądź - rozkazał zwięźle i postawił krzesło przy ogniu.
Potem zapalił świecę. Verity posłusznie wykonała polecenie
i zafascynowana patrzyła, jak mężczyzna dokłada do ognia,
a następnie kręci się po kuchni i zagląda we wszystkie kąty.
Było jej przyjemnie ciepło, przestała zwracać uwagę na prze
moczony strój.
- Idź na górę i przynieś suche ubranie.
Te nagłe słowa wyrwały Verity z odrętwienia.
- Po co? - spytała sennym głosem.
- Żebyś miała się w co przebrać - wyjaśnił Max cierpliwie.
- Musisz się osuszyć. Szybko.
Miała się przebierać tutaj, na dole? W kuchni? Przy nim?
- Wolę się przebrać na górze - wymamrotała.
Max bez wątpienia budził zaufanie, niemniej nie potrafi
ła się zdobyć na to, aby zmienić ubranie w jego obecności.
Nie chciałaby tego, nawet gdyby odwrócił się do niej plecami
i miał przepaskę na oczach.
18
- Tutaj jest ogień - zauważył.
- Pan także - odparła. - Przebiorę się we własnej sypialni.
Wpatrywał się w nią uważnie.
- Na litość boską, dziewczyno! - wybuchnął. - Nie wyob
rażasz sobie chyba, że cię wykorzystam!
Zarumieniła się.
- Oczywiście, że nie. Po prostu... Wolałabym się przebrać
na górze.
Nieoczekiwany uśmiech złagodził jego surowe rysy.
- Powtarzał, że z ciebie mały uparciuch. Taki sam jak twoja
matka, mówił. Dobrze, idź, tylko szybko. Nie chcę, żebyś się
przeziębiła i umarła.
Verity pośpiesznie wyszła, aby Max nie zdążył zmienić
zdania.
Gdy ponownie znalazła się w kuchni, ubrana w najcieplej
szą bieliznę i grubą koszulę nocną, major przeglądał zawartość
kredensów. Najwyraźniej czuł się jak u siebie w domu. Bez tru
du znajdował wszystko, jakby przywykł do troszczenia się o sie
bie. W końcu podszedł do Verity i zaprezentował jej rezultat po
szukiwań: kawałek sera, resztkę bochenka chleba i dwa jabłka.
Wszystko to ułożył na wyszczerbionym glinianym talerzu.
- Nie masz nic więcej? - spytał. - Trochę za mało, aby się
najeść.
- Przykro mi. Resztę zjadłam na kolację. Gdybym wiedzia
ła, że pan przyjdzie...
Zostawiła sobie resztki jedzenia na śniadanie, ale po tym,
co zrobił Max, była gotowa poczęstować go wszystkim, czym
tylko mogła.
19
Położył talerz na jej kolanach.
- To dla ciebie - wyjaśnił - nie dla mnie.
Oszołomiona, wpatrywała się w talerz. Kiedy ostatnio ktoś
się przejmował tym, czy ma co jeść? Jej żołądek zaprotestował,
gdy pomyślała o drugiej kolacji, ale zmusiła się do przełknię
cia paru kęsów. Wiedziała, że oparty o komin Max nie spusz
cza z niej wzroku. Na koniec skromnego posiłku zrobiło się
jej znacznie cieplej.
- Musisz się porządnie wyspać - zauważył, gdy otarła us
ta. - Postawiłem cegłę przy ogniu, aby się rozgrzała. Zabierz
ją z sobą do łóżka. Nie jest ci zimno?
Pokręciła głową i wstała. Rzeczywiście czuła się znacznie
lepiej niż kilka godzin temu.
- To dobrze. Zatem zmykaj.
- Dobranoc panu i... dziękuję.
Głos jej się załamał. Zamknęła oczy, aby powstrzymać łzy.
Max otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie, aby mocno
uścisnąć. Przytuliła się do niego z całych sił.
- Nie zrobiłem nic szczególnego - zapewnił ją łagodnie. -
Dobranoc, dziecko. Pamiętaj o cegle.
Kiedy uklękła, aby owinąć cegłę materiałem, podniosła
wzrok na nowego przyjaciela.
- Gzy jeszcze kiedyś się spotkamy? - spytała nieśmiało.
Zacisnął usta.
- Oby nie, dziecko. Nic ci nie mogę ofiarować. Zapewniam
cię, że twój wuj nie chciałby mnie widzieć. No, idź już. Ja tu
jeszcze chwilę posiedzę, żeby się rozgrzać. Jeśli pozwolisz,
rzecz jasna.
Usiadł na krześle, z którego wstała.
20
- Oczywiście. Nie mam nic przeciwko temu, ale nie byłoby
panu cieplej w gospodzie?
- Szczerze mówiąc, nie - odparł. - Dobrej nocy.
-Dobranoc - wyszeptała niechętnie. Podeszła tyłem do
drzwi, aby jak najdłużej cieszyć się widokiem Maxa. Uśmiech
nął się, gdy przekraczała próg.
Max patrzył w zadumie na trzaskające płomienie. Gdyby
tylko się nie spóźnił. Gdyby wcześniej wiedział, co się dzieje ze
Scottem. Z pewnością coś by uczynił. Było mu ogromnie żal
Verity. Dobrze, że przynajmniej przyjeżdża do niej wuj. Miała
rodzinę, gotową się nią zaopiekować. Nie rozumiał tylko, dla
czego krewni pozostawili ją tutaj, zdaną tylko na siebie.
Chociaż... biorąc pod uwagę to, co zrobiła Verity, zapew
nie celowo została sama w domu. Stąd znacznie łatwiej było
wymknąć się potajemnie na nocną wyprawę.
Powiódł wzrokiem po małym pomieszczeniu. Było puste
i smutne, ale przynajmniej panował w nim porządek. Verity
na pewno o to zadbała. Zdaniem okolicznych mieszkańców,
pod koniec życia Scott stał się samotnikiem, nie przyjmował
nikogo w domu, żyjąc tylko i wyłącznie dla opium.
Maxa przeszył dreszcz. Utrata ręki musiała być dla Scot
ta potwornym ciosem, ale żeby z tego powodu popełniać sa
mobójstwo... Zapewne nie chodziło wyłącznie o rękę. Przy
pomniał sobie to, co mu mówiono: „Zdaje się, że biedaczysko
wrócił spod Waterloo tylko po to, by się dowiedzieć, że jego
żona zmarła przy porodzie. Podobno od tamtej pory pił lau
danum. Może zajrzysz tam i sprawdzisz, czy można im jakoś
pomóc? Sam próbowałem, ale nie chciał nawet uchylić drzwi.
21
Widziałem się tylko z dzieckiem. Dziewczyna sama wyszła
i przeprosiła. Powiedziała, że źle z nim...".
To nie była moja wina, uznał Max. Gdyby jednak Scott nie
odtrącił tego bagnetu... Max Blakehurst poległby na polu bi
twy. Mógł nie ulegać namowom rodziny i nie jechać do amba
sady w Wiedniu. Wówczas wcześniej dowiedziałby się o kło
potach Scotta i coś z tym zrobił. Teraz pozostała mu tylko
żałoba.
Nawet nie mógł pomóc dziewczynie, która spała na gó
rze. Rodzina miała się zająć Verity. Postanowił się dowiedzieć,
gdzie zamieszka córka jego wybawcy. Gdyby rodzina, która ją
przygarnie, potrzebowała pomocy, Max wesprze ich anoni
mowo, jednocześnie trzymając się z dala od córki Scotta. Tak,
to z pewnością dobry plan.
Bladym świtem Verity zeszła do kuchni. Nie miała pojęcia,
co zrobiła z mokrym ubraniem. Wcześniej sądziła, że cisnę
ła je na podłogę w sypialni, lecz po przebudzeniu go tam nie
znalazła.
Jej brzuch zaburczał w nadziei na przekąskę, lecz zignoro
wała głód. Musiała napalić w piecu, aby osuszyć ubranie, gdy
je w końcu odszuka. Niewiele zostało opału.
W kuchni z wrażenia znieruchomiała na progu. Ogień we
soło trzaskał w piecu, a jej ubranie wisiało na oparciu krzesła,
prawie suche.
Verity rozejrzała się i dostrzegła na stole cztery jajka, bekon,
bochenek świeżego chleba, osełkę masła, nieco sera i sześć ja
błek. A także dzban z mlekiem. Łzy popłynęły strumieniem
po jej policzkach. W piecu było dużo drewna, Max musiał
22
więc wyjść niedawno. Pozostał przy niej całą noc, a potem po
szedł po śniadanie.
Nawet wysuszył jej rzeczy. Przyjrzała się im bliżej. Plamy
z błota były ledwie widoczne. Zaprał je. Szary, ponury pora
nek nagle się rozpogodził. Miała przyjaciela. Nawet gdyby już
nigdy go nie zobaczyła, był gdzieś na świecie. Max. Ktoś, ko
go mogła kochać.
Rozdział pierwszy
Schyłek lata 1822
- Co ty tu robisz, dziewczyno? Jak śmiesz marnować czas
na lekturę, skoro trzeba zszyć falbany przy sukni Celii?
Dziewczyna znana jako Selina Dering zerwała się z miejsca
i pośpiesznie wrzuciła książkę do zniszczonej skrzyni u stóp
łóżka.
- Przepraszam, ciociu Faringdon. Nie... Nie wiedziałam, że
falbana się rozdarła.
Lady Faringdon najwyraźniej nie była w humorze.
- Jak masz cokolwiek wiedzieć, skoro przy każdej okazji
wymykasz się do sypialni, by trwonić czas na czytanie? Zresz
tą żadna dama nie siada tak na łóżku! Siadaj przyzwoicie, jak
na porządną pannę przystało!
- Przecież i ty, ciociu, i Celia kazałyście mi się trzymać z da
la od siebie. Nie znam się na etykiecie - zaprotestowała Veri
ty. Ugryzła się w język i nie wspomniała, że w pomieszczeniu
znajduje się tylko łóżko i sfatygowana skrzynia z wysuwanym
24
blatem, który służył również za parapet. Z pewnością nie było
to otoczenie godne damy.
- Nie odszczekuj się, dziewczyno! Znowu chcesz zasłużyć
na baty? Biegnij do Celii i zaszyj falbanę, nim zjawi się jego
lordowska mość oraz inni goście.
-Tak, ciociu.
Mówiła do siebie, gdyż lady Faringdon zdążyła już wypaść
z pokoju. Kłótnie z ciotką były stratą czasu. Byle sprzeciw po
wodował takie same konsekwencje, jak otwarta rebelia. Veri
ty przestała nawet protestować przeciwko znienawidzonemu
imieniu Selina.
Zrezygnowana, zamknęła skrzynię na klucz, który nosiła
na plecionym sznurku na szyi. Poklepała czule łóżko, po czym
wzięła koszyk na nici i wyszła z ponurego pokoiku. Natural
nie Celia z pewnością urządzała histerię nad rozdartą falbaną,
obwiniając za tę niesłychaną katastrofę wszystko i wszystkich,
tylko nie własną nieostrożność.
- Gdzieś ty była? - wyskrzeczała, gdy Verity weszła do jej
eleganckiej sypialni. - Tylko popatrz! Lord Blakehurst ma się
zjawić łada chwila!
Verity dobrała pasującą bawełnianą nić i nawlokła igłę. Za
chowała dla siebie uwagę, że lorda Blakehursta wprowadzi do
domu kamerdyner i lokaje, a potem arystokrata zostanie powi
tany z odpowiednią ceremonią przez gospodarzy. Co więcej, je
go lordowska mość z pewnością bezzwłocznie uda się do swego
pokoju, żeby poprawić halsztuk oraz wypić brandy, i raczej nie
zauważy nieobecności najstarszej córki gospodarzy, nie wspo
minając o jej rozdartej falbanie. Przynajmniej tak sądziła Verity,
a wynikało to z obserwacji odwiedzających dom dżentelmenów.
25
Nie miała powodu sądzić, że lord Blakehurst będzie czymkol
wiek różnił się od reszty. Poza majątkiem, naturalnie - ten ary
stokrata był znacznie zamożniejszy.
Verity uklękła i zabrała się do zszywania falbany.
- Pośpiesz się! - zawołała Celia. Ruszyła do okna, wyry
wając falbanę z rąk Verity, czemu towarzyszył trzask rozdzie
ranego materiału. - Patrz, co narobiłaś! - Wrzask Celii był
wręcz nieznośny. - Mamo, patrz, co zrobiła! Specjalnie!
Przygryzając język, żeby z jej ust nie wydobył się żaden
zwrot nieprzystający damie, Verity odwróciła się do ciotki,
która wpadła do pokoju.
- Niewdzięczna dziewczyno! - wykrzyknęła lady Faring-
don. - Po tym, co dla ciebie zrobiliśmy! Za te wszystkie ku
pione ci ubrania!
Verity dobrze wiedziała, że jej ponura czarna suknia, nie
gdyś własność gospodyni na plebanii, została oddana bie
dakom. Postanowiła jednak darować sobie tę uwagę i skon
centrować na falbanie Celii. Przy odrobinie szczęścia lord
Blakehurst ożeni się z tą zołzą i okaże godnym następcą Si
nobrodego.
W następnej dobie nie usłyszała o lordzie Blakehurście ni
czego, co mogłoby zmienić jej opinię, że wszyscy ci panowie
są siebie warci. Lord Blakehurst się spóźnił, podczas kolacji
zrobił afront przynajmniej trzem osobom, gdyż najwyraźniej
uważał je za niegodne siebie, a jednak wzbudził zachwyt i sza
cunek wszystkich gości.
- Cóż za prezencja - zachwycała się Celia, szykując się do
snu. - Naturalnie jest straszliwie bogaty. Dziwi tylko, że jesz-
26
cze się nie ożenił. Tytuł otrzymał całkiem niespodziewanie
trzy lata temu po śmierci starszego brata.
Verity, która składała ubrania kuzynki, przyszło do głowy,
że może damy nie życzyły sobie zarozumialca za męża, ale po
chwili doszła do wniosku, że się myli. Człowiek tak majęt
ny, jak lord Blakehurst mógł zadzierać nosa, ile wlezie, a i tak
wszyscy się nim zachwycali.
- Oczywiście szuka narzeczonej, skoro tu przyjechał - ciąg
nęła Celia.
Verity odłożyła halkę.
- Tak? - To rozumowanie było dla niej dosyć niejasne. Do
piero miała się dowiedzieć, że wizyta w Faringdon Hall to ko
nieczność dla myślących o ożenku arystokratów.
- Nigdy nie przyjmuje zaproszeń na przyjęcia, chyba że od
najbliższych przyjaciół - wyjaśniła Celia protekcjonalnym to
nem.
I zarozumiałym, pomyślała Verity. Zamknęła szufladę,
przytrzaskując rąbek halki, i pożałowała, że to nie palec Celii.
- Wyobraź sobie, jak zachwycona była mama, kiedy jego
lordowska mość dał do zrozumienia, że przyjmie nasze zapro
szenie. - Celia podziwiała w lustrze swoje piękne złote wło
sy i niebieskie oczy. - Przyjeżdża wyłącznie dlatego, że chce
mnie adorować w nieco bardziej intymnych okolicznościach
niż w Londynie.
Od kiedy to przyjęcie, na którym zjawia się ponad dwa
dzieścioro gości, to intymne okoliczności do adorowania
damy? Verity zatrzymała przy sobie to spostrzeżenie. Skoro
Celia czuła się szczęśliwa, ona nie miała prawa mówić jej ta
kich złośliwości.
27
- Dziwne zatem, że kładziesz się tak wcześnie - zauważy
ła tylko.
Celia wzruszyła ramionami.
- Och, Blakehurst zniknął w sali bilardowej razem z kilko
ma innymi dżentelmenami. Mama musiała zaprosić tę nudną
Arabellę Hollingsworth z rodziną, po cóż więc miałam sie
dzieć na dole? Arabella bezustannie chwali się zaręczynami
z sir Bartholomew! - Celia wydęła wargi. - Wymówiłam się
migreną. Poza tym dżentelmeni lubią, gdy kobieta jest deli
katna i łatwo się męczy.
Verity ukryła uśmiech. Gdyby Celia miała tyle szczęś
cia w łapaniu męża, co jej była przyjaciółka Arabella, prze
chwałkom nie byłoby końca. Najprawdopodobniej nagłe
znudzenie panną Hollingsworth wzięło się z zazdrości.
A co do delikatnych dam: Celia była równie delikatna jak
hipopotam.
- Możesz mi teraz uczesać włosy, Selino. - Celia z satysfak
cją popatrzyła na swoje odbicie w lustrze.
Verity przykazała sobie w duchu, żeby nie wyrywać włosów
kuzynce, i wyjęła szczotkę w srebrnej oprawie.
- Mój Boże - westchnęła Celia znienacka - tylko popatrz
na te obrzydliwe piegi.
Wpatrując się w lustrze w nieskazitelną cerę kuzynki, Veri
ty zastanawiała się, co tym razem przyszło Celli do głowy.
- Nie widzę żadnych piegów - powiedziała - ale jeśli chcesz,
płyn do cery stoi na twojej toaletce.
Celia uśmiechnęła się do niej złośliwie.
- Miałam na myśli twoje piegi, Selino.
Verity mocniej zacisnęła palce na szczotce i przystąpiła do
28
czesania kuzynki. U Faringdonów Verity nauczyła się skrywać
uczucia pod maską niewzruszonego spokoju.
Verity przeciągnęła się z rozkoszą, napawając się ciepłem
słońca. Nic, nawet koszyk z szyciem, nie był w stanie jej przy
gnębić, gdy uciekała na kilka godzin do ogrodu.. Bez wątpie
nia dojdzie jej jeszcze kilka piegów do tych, które Celia za
uważyła poprzedniego wieczoru. I tak była to niewysoka cena
za ranek spędzony poza domem.
Zamyśliła się, zszywając podarte prześcieradło. Łagod
ny szum wody w fontannie i od czasu do czasu plusk złotej
rybki wśród nenufarów bardzo ją uspokajały. Verity mogła
marzyć, udawać, że w domu lub gdzieś na terenie posiad
łości jest ktoś, komu na niej zależy. Tu mogła być Verity,
nie Seliną.
I tutaj była bezpieczna, przynajmniej tymczasowo. To zna
czy, ona tak, ale jej stopy raczej nie. Zamachała nimi w wodzie
i poczuła, że przestraszona rybka, która je podgryzała, ucie
kła w popłochu.
-Ach, drogi lordzie Blakehurst! Cóż za kłamstewka! Jest
pan doprawdy okropny!
Spokój Verity zakłóciły kuszące popiskiwania Celii i ci
chy, bardzo niski głos. Co Celia, zwana przez służbę Panną
Opieszalską, robiła o dziewiątej rano w ogrodzie, nie wspo
minając już o lordzie Blakehurście? Nie po raz pierwszy Ve
rity mogła się naocznie przekonać o hipokryzji swojej ciotki
- lady Faringdon najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu,
by powierzyć swój najcenniejszy skarb zamożnemu mężczyź
nie. Gdyby to inna dama przechadzała się po ogrodzie jedynie
Elizabeth Rolls
Prolog Jesień 1817 Skryta w półmroku Verity patrzyła poprzez strugi deszczu, jak dwaj mężczyźni wynoszą makabryczny ciężar z domku. Koń machnął ogonem i zaczął niespokojnie przebierać kopy tami, jakby wyczuł odór śmierci. Chłopak, który stał przy łbie zwierzęcia, wymamrotał coś drżącym głosem i wyżej uniósł latarnię. - Raz, dwa, trzy... - Rozległo się głuche tąpnięcie, kiedy mężczyźni wrzucili trupa na wóz. Verity poczuła ucisk w sercu. Błagam, Boże, okaż miłosier dzie, modliła się. - Gotowe. Masz wszystko, Jake? - Tak.. Zaraz, gdzie... - Jake wskoczył na wóz i pośpiesznie go przetrząsnął. - Tu jest, Bill. -Co? - Pomyślałem, że zapomnieliśmy o kołku. To by dopiero było. Pastor by się wściekł.
- To nie on musi się tym zająć, nie? Róbmy swoje. Lepiej to mieć za sobą. - Racja. Tutaj, chłopcze, daj lampę, a sam biegnij do łóżka. I nie myśl o tym. Źle się dzieje, ale co robić. Trzeba wykony wać rozkazy i tyle. Rozkazy. Verity ponownie ścisnęło się serce, kiedy latar nia przeszła z rąk do rąk, a wóz ruszył z miejsca. Wymknę ła się z cienia i podążyła za pojazdem na tyle blisko, by w zalewającym oczy deszczu nie stracić z pola widzenia mdłego światła. Na końcu wiejskiej drogi usłyszała szybki tętent kopyt. Błyskawicznie skryła się za bramą przykościelnego cmenta rza. Dostrzegła tylko, że jeźdźcem jest ktoś wysoki, w obszer nej pelerynie. Verity wytężyła słuch, żeby się przekonać, co nieznajomy mówi do mężczyzn. Jego słowa zanikły w szu mie deszczu, była jednak pewna, że nie zna tego głosu. Z pew nością był to modnie ubrany dżentelmen, który wcześniej te go dnia zatrzymał się w gospodzie. Miała ochotę krzyczeć ze złości, gdy nieznajomy ruszył za wozem. To nie była jego sprawa! Czyżby zapragnął poznać sensacyjną historię, aby podzielić się nią z przyjaciółmi? Za cisnęła pięści w bezsilnej wściekłości. Nie mogła się zdradzić. Obcy z pewnością nie zamierzał zabawić tu długo, nie powin na zwracać na niego uwagi. Pobiegła za wozem i jeźdźcem. Wkrótce byli już za wsią. Deszcz szybko przesiąkł przez jej pelerynę, poczuła prze nikliwy chłód. Zadrżała. Chciała wierzyć, że tylko z zimna i że dreszcze nie mają nic wspólnego ze strachem. Uparcie powtarzała w myślach tę samą wyliczankę: nie ma
7 się czego bać, nie ma tu niedźwiedzi ani wilków, duchy nie istnieją, nie ma się czego bać. Z wyjątkiem ciemności... Tak późno jeszcze nigdy nie by ła sama poza domem. Wcale nie jesteś sama, powiedziała so bie. Przed tobą toczy się wóz. W taką noc nikogo innego nie spotkasz. Wreszcie wóz dotarł do rozstajów. Drżąc z wyczerpania i zimna, Verity skuliła się w zaroślach. Przykucnęła na wilgot nym torfie. Ledwie zauważała czepiające się jej gałęzie oraz lodowate krople wody spływające po plecach. Rozdygotaną dłonią odgarnęła pozlepiane strąki włosów i ostrożnie wyj rzała z kryjówki. Deszcz wreszcie ustał, a spoza chmur ukazał się księżyc, rzucając na ziemię bladą poświatę. Mężczyźni postawili latarnię na rozmiękłej ziemi. W świet le lampy zamajaczył cień wykopu. Jeden z mężczyzn nachylił się i zaklął. - Psia mać! Cholerny grób jest do połowy zalany wodą. A niech to... - Mniejsza z tym - burknął drugi. - Przynajmniej nie mu simy go teraz kopać. Wrzucajmy nieboszczyka i kończmy ro botę. Im szybciej, tym lepiej. Pomóż mi. Verity patrzyła, jak obchodzą wóz. - Zaraz. - Nieznajomy powstrzymał mężczyzn i zeskoczył z siodła. - Niech któryś z was popilnuje mi konia. Sam złożę go do grobu. Jak on śmie? Przyjezdny zamierza wrzucić do grobu zwło ki z wozu? Verity aż się zachłysnęła. - Co to było, u licha? - zawołał jeden z mężczyzn i poru szył się niespokojnie.
— 8 ~ Verity przycisnęła dłoń do ust. - To nic - uspokoił go wysoki nieznajomy. - Jakieś zwierzę wyruszyło na łowy. - W taką noc? Gdzie tam. Od razu widać, żeś pan z Lun- non! O tej porze wszystkie rozsądne zwierzaki siedzą w no rach. - Doskonale - odparł obcy z drwiną w głosie. - Co mam powiedzieć? Że inny biedak, który tutaj spoczywa, głośno wi ta nowego potępieńca? Mężczyźni sapnęli z przestrachem. - Nie mów pan tak! - Lepiej niech pan zamilknie! Odsunęli się, gdy nieznajomy podniósł ciało i bez trudu przeniósł do grobu. Verity z rozpaczą patrzyła, jak zwłoki bezwładnie osuwają się w błoto. Cichy plusk potwierdził, że wylądowały w mok rym dole. Mężczyzna się wyprostował i wrzucił tam jeszcze jakiś przedmiot. Do uszu Verity dotarł niski głos obcego. - Składamy jego ciało w ziemi... - Ejże, dość! - wykrzyknął wstrząśnięty mężczyzna, któ ry pilnował konia. - To być nie może! Pastor zabronił. Tak mówi książeczka do nabożeństwa! Ci, którzy porwali się na siebie... - Do diabła z zakazami pastora! Mężczyźni się skulili na ten nieoczekiwany atak złości, a obcy mówił dalej: - Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Niski głos ucichł. Po policzkach Verity spłynęły łzy
~ 9 przemieszane z deszczem. Nieznajomy nawet nie podejrze wał, jak bardzo mu jest wdzięczna. Postanowiła modlić się za niego przez resztę swoich dni. - Lepiej niech się pan odsunie - odezwał się starszy z dwóch mężczyzn. - Chyba że i tym chce się pan zająć. - Nie, dziękuję - mruknął obcy szorstko i cofnął się o krok. - Nie możecie dać spokoju biedakowi? Powiedzcie pastoro wi, że zrobiliście swoje, i już. Duch nie będzie was niepokoił. Niech spoczywa w pokoju. - Nie, proszę pana - sprzeciwił się mężczyzna. - Pastor wy raźnie powiedział, co zrobić. Pan niech już idzie. Robota pa skudna, ale trzeba ją odwalić. Obcy się wycofał, klnąc pod nosem. Jeden z mężczyzn ukląkł nad grobem i wzniósł rękę. Wstrząśnięta i przerażona Verity dostrzegła błysk światła lam py na stali i po chwili rozległ się pierwszy brutalny łomot, ja ki zwykle towarzyszy uderzaniu młotem o drewno. Głuche stuknięcia rozbrzmiewały jedno po drugim w jednostajnym, miarowym rytmie. Verity zacisnęła dłonie na uszach, ale to nic nie pomogło. Niemal nieprzytomna, osunęła się na ziemię, nie zważa jąc na przenikliwy chłód. Nawet kiedy zrozumiała, że graba rze zasypują dół, jej zbolałą duszą nadal wstrząsało dudnie nie młota. Pozostało jej tylko zaczekać, aż sobie pójdą. Wtedy ona się pożegna. Wreszcie odeszli. Verity wysłuchała ostatnich, cichnących plaśnięć kopyt o błoto, i niezdarnie wygrzebała się z zarośli. Przeszył ją lodowaty dreszcz, kiedy podchodziła do grobu.
10 Niebo się nieco wypogodziło, między chmurami błysnął księ życ, oświetlając drogę do skrawka świeżo wzruszonej ziemi. Verity padła z płaczem na kolana w błoto, po jej policzkach spłynęły rzęsiste łzy. - Och, tato, wybacz mi! - załkała. - Nie rozumiałam... Ta to... Przepraszam... Nigdy tego nie chciałam... Kocham cię... Pochlipując, sięgnęła do woreczka i wydobyła z niego pre zent pożegnalny: mały i smutny, lecz na nic więcej nie mogła sobie pozwolić. Gdyby postawiła krzyż, choćby najskromniej szy, ludzie na pewno by go zniszczyli. Zabraliby nawet bukiet kwiatów. Zaczęła w milczeniu kopać dołek w grobie. Ojciec wyba czyłby jej... z pewnością. Niegdyś ją kochał... - Co tam chcesz znaleźć, u licha? Kilka żałosnych świecide łek, ty hieno? Słyszałem, jak się za nami skradałeś, od samego początku. Odszedłem, żeby cię zmylić. Chrapliwy głos przeraził Verity. Zdezorientowana i oszo łomiona, krzyknęła, gdy ktoś złapał ją mocno za ramię i zde cydowanym ruchem cisnął na błotnisty grób. - Nie powiedzieli ci? - wycedził nieznajomy. - Cały mają tek samobójcy przechodzi na własność Korony. Niczego tu nie znajdziesz, chłopcze. A teraz zostaw tego nieszczęśnika, nim spuszczę ci lanie, na które zasługujesz! Wstrząśnięta Verity wpatrywała się w prześladowcę, lecz księżyc znikł za chmurami, zobaczyła więc jedynie wysoki, groźny cień. Usiłowała coś powiedzieć, ale udało się jej tylko jęknąć niezrozumiale. - Dalej stąd! Idź okraść inny grób!
11 Nie zdołała się poruszyć. Bezradnie patrzyła, jak cień się nad nią pochyla. Nieznajomy jednym szarpnięciem posta wił ją na nogi. Oba nadgarstki Verity zniknęły w dużej dło ni obcego, który drugą ręką zdarł kaptur z jej głowy. W tej samej chwili na niebie ukazał się księżyc. Verity patrzyła na napastnika, ale księżyc znajdował się bezpośrednio za jego głową i nie była w stanie rozpoznać ukrytej w cieniu twarzy. - Dobry Boże! - Miażdżący uścisk na jej nadgarstkach mo mentalnie zelżał. Verity się zachwiała, a nieznajomy otoczył ją ręką w talii. - Jesteś dziewczyną! Dzieckiem! Na miłość boską, co tutaj robisz? Ktoś ty? Zmusiła się do wykrztuszenia kilku słów. - Mam na imię... Verity. Verity Scott. On... on... - Szloch ponownie nie pozwolił jej mówić. -Verity? Zatem... jesteś jego córką. - Szorstki głos męż czyzny wyraźnie złagodniał, a wrogość ustąpiła litości. - Co ty wymyśliłaś? W żadnym wypadku nie powinnaś była tutaj przychodzić. Święci pańscy, ile masz lat? - Drżącą dłonią nie zdarnie odgarnął mokre pasma, które przywarły do twarzy Verity. -Piętnaście... - Piętnaście?! Nawet nie przyszło jej do głowy, aby stawiać opór, kiedy przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Rozpacz i wyczer panie pozbawiły ją sił. Z wdzięcznością wtuliła się w nie znajomego. Przecież to właśnie ten człowiek z najwyższym szacunkiem pochował jej ojca. Nawet usiłował powstrzy mać grabarzy przed zwyczajowym brutalnym okalecze-
12 niem zwłok samobójcy. Powrócił, by bronić grobu przed rabusiem. Na Verity spłynął nieoczekiwany spokój. Słowa nie odgry wały większej roli, wystarczył łagodny ton. W końcu jednak pojęła, co mówi mężczyzna. - Muszę zabrać cię do wioski, bo się zgubisz - wyjaśnił. - Chodź. Pojedziemy razem konno. Podniósł ją bez wysiłku, a ona gwałtownie otrzeźwiała. Zaczęła się wyrywać i w rezultacie upadła na ziemię u jego stóp. - Nie! Jeszcze nie czas! - Dźwignęła się i wyprostowała, lecz omal ponownie nie upadła, gdy pośliznęła się w błocie. Męż czyzna ją złapał i podtrzymał. - Panno Scott... Verity... Nic już na to nie poradzisz... Po ra wracać do domu. Nie znęcaj się nad sobą. Musisz odpocząć i uspokoić się trochę. - Przyniosłam cebulki hiacyntów - wyszeptała, niepewnie spoglądając w okrytą cieniem twarz mężczyzny. - Ludzie za biorą krzyż i wszystko inne, ale cebulki nie zakwitną aż do wiosny. Może później nikt nie zwróci uwagi na kwiaty. Potem, jeśli pewnego dnia uda mi się tutaj powrócić, znajdę grób ta ty... - Łzy uniemożliwiły jej mówienie. Odwróciła się, by od szukać upuszczony woreczek z cebulkami. Księżyc, który ponownie zabłysł na niebie, oświetlił zgubę. Woreczek leżał przy torbie, na skraju grobu. Roztrzęsiona Ve rity uklękła. Widziała, że nieznajomy poszedł w jej ślady. Mężczyzna wyciągnął ku niej ręce. - Pomogę ci - zaproponował. Po jej policzkach potoczyły się nowe łzy, kiedy włożyła mu
13 w dłonie garść cebulek. Chciała podziękować, ale głos znowu uwiązł jej w gardle. W milczeniu wsadzili cebulki w ziemię. Gdy zakończyli pracę, mężczyzna delikatnie pomógł Ve rity wstać., - Chodźmy - powiedział. - W tak przystrojonym grobie na pewno odnajdzie spokój. Uścisnęła mu dłoń. - Jeszcze chwilę - poprosiła i odetchnęła głęboko, aby drżą cym, dziecięcym głosem wyrecytować: - „Wznoszę swe oczy ku górom: skądże nadejdzie mi pomoc..."* - Z trudem, wie lokrotnie przerywając, wyrecytowała do końca psalm, które go wyuczyła się na pamięć. Gdy dotarła do ostatnich wersów, rozpacz nie pozwoliła jej dodać nic więcej. Zadrżała i parę ra zy westchnęła. Mężczyzna objął ją mocnym ramieniem i pod powiedział niskim, zdecydowanym tonem: - „Pan cię uchroni od zła wszelkiego: czuwa nad twoim życiem" Verity resztką sił wydobyła z siebie głos i dokończyli wspól nie: - „Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia teraz i po wszystkie czasy". Uczyniła wszystko, co zamierzała. Nic więcej nie mogła ofiarować, aby przeprosić za zdradę. Nic jej nie pozostało. Gdy się zachwiała, mocne ręce ją podtrzymały, a następnie podniosły. Nieznajomy ruszył przed siebie ścieżką, całkiem jakby nie czuł ciężaru. W pewnej chwili przeraźliwie gwizdnął, * Psalm 121, Biblia Tysiąclecia, wydanie czwarte, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań, (przyp. tłum.).
14 a wówczas rozległo się rżenie i tętent kopyt. Wkrótce Verity ujrzała na drodze konia. Mężczyzna posadził ją w siodle i przytrzymał, aby same mu wskoczyć na koński grzbiet i zająć miejsce z tyłu. Otulił Verity grubą peleryną i wtedy uświadomiła sobie, że się my liła. Mimo wszystko coś jej pozostało: ma tego nieznajomego, kimkolwiek jest. Wiedziała, że do końca swych dni będzie go wspominała z najwyższym szacunkiem. - Czy zdradzi mi pan swoje imię? - spytała szeptem. Koń puścił się powolnym kłusem, a nieznajomy mocniej przytulił Verity. -Max- odparł. - Poznał go pan, prawda? W jakich okolicznościach? - Mu siała się dowiedzieć. Nie zniosłaby świadomości, że nic nie wie o jedynym człowieku, który ukoił jej ból w najcięższych chwilach życia. - Był moim dowódcą. Służyłem pod jego rozkazami. Do skonały oficer i dżentelmen. Właśnie tak go zapamiętałem, Verity. I będę go pamiętał jako człowieka, który umarł bło gosławiony. Verity ponownie się rozszlochała. Błogosławiony? Dlacze go tak powiedział? Nie odważyła się spytać. Koń przystanął, a na niebie znowu zabłysnął księżyc. Mężczyzna łagodnie uniósł jej brodę dłonią. Po raz pierwszy mogła dobrze go so bie obejrzeć. Usta mężczyzny nagle wykrzywiły się w smut nym uśmiechu. - Nie wierzysz mi, prawda, dziecko? - zapytał. W milczeniu pokręciła głową. Obcy uśmiechnął się szerzej i pochylił, by ucałować jej czoło.
15 - Umarł błogosławiony, bo Bóg mu błogosławił. Ofiaro wał mu córkę równie szlachetną i dobrą jak on sam. Nikt nie mógłby pragnąć więcej. Byłby ż ciebie dumny. Tak dumny, jak ty powinnaś być dumna z niego. Koń powoli ruszył w dalszą drogę, a Verity się odwróciła i rozpłakała, wtulona w pierś Maxa. On nic nie rozumie, po wtarzała sobie, nie wie, co uczyniłam. Gdyby. Nic jednak nie wiedział i tulił ją do siebie, muskał policz kiem jej wilgotne włosy, a koń powoli wracał do wioski. Stopniowo się rozgrzewała. Pod peleryną Maxa było jej ciepło, błogo, czuła, że koszmar mija. W końcu zasnęła i obu dziła się dopiero wtedy, gdy dojechali do wsi. - Kto cię szuka? - spytał Max. - Masz rodzinę? Rozejrzała się zaskoczona. Przystanęli przed gospodą. - Słucham? - U kogo mieszkasz? Odprowadzę cię do drzwi. - Och. - Chciała, by jej słowa zabrzmiały obojętnie. - Na dal mieszkam w domu. Jutro przyjedzie po mnie wuj, mąż siostry mojego ojca. - Czy to pan? - rozległ się głos z góry. Max podniósł wzrok. - Harding, dobry człowieku! Zejdź tu do mnie i zajmij się koniem - zażądał. -Tak jest! Verity zacisnęła zęby, aby powstrzymać szczękanie. Z tego miejsca mogła sama dotrzeć do domu, odległość była niewiel ka. Usiłowała zsunąć się na ziemię, lecz Max mocno ją trzy mał w siodle. Zeskoczył pierwszy i pomógł jej zsiąść. Wsparł ją, gdy się zachwiała na zdrętwiałych z zimna nogach.
16 - Spokojnie - powiedział cicho, przez cały czas pilnując, by nie upadla. Chwilę później drzwi gospody się uchyliły i wyszedł przed nie niski człowiek z latarnią w dłoni. - Czy wszystko w porządku, proszę pana? - zapytał. - A któż to taki, do czarta? Poczuła, jak Max przytula ją do siebie. - Harding, to jest panna Scott. Czy możesz osuszyć Jupite ra? Ja odprowadzę tę młodą damę do domu. Harding podniósł latarnię wyżej. - Panna Scott? - powtórzył zaskoczony. Oślepiona Verity mocniej przylgnęła do Maxa. Harding opuścił światło. - Wybacz, dziewczyno - mruknął i dodał: - Przykro mi. To był mężny człowiek. Idź z majorem. Niech Bóg ma cię w swo jej opiece. Do zobaczenia. - Harding? - Tak, proszę pana? - Nie czekaj na mnie. -Słucham? - Nie czekaj na mnie. - Nie... Ach, dobrze. Rozumiem. Życzę dobrej nocy, pro szę pana. Odprowadził konia do stajni. - Nic mi już nie grozi - zaprotestowała Verity. - Nie mu si pan... - Nie trać sił na niepotrzebne dyskusje - odparł zdecydo wanie i wziął ją na ręce. - Zabieram cię do domu. Zaniemówiła, znowu zdumiona, z jaką łatwością ją pod-
17 niósł. Milczała przez całą drogę do domu. Postawił ją na ziemi dopiero przed drzwiami. - Klucz? - spytał. Zaśmiała się z goryczą. - Dom nie jest zamknięty - wyjaśniła. - W środku nie ma niczego, co warto by ukraść. Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. - Proszę zaczekać. - Ostrożnie podeszła do stołu. Po omacku znalazła świecę. Kilka razy bezskutecznie próbowała wykrze sać iskrę, aż wreszcie zapłakała, załamana własną niezdarnością. Max spokojnie wyjął z jej rąk krzesiwo oraz krzemień i w następ nej chwili suche szmaty w piecu zajęły się płomieniem. - Usiądź - rozkazał zwięźle i postawił krzesło przy ogniu. Potem zapalił świecę. Verity posłusznie wykonała polecenie i zafascynowana patrzyła, jak mężczyzna dokłada do ognia, a następnie kręci się po kuchni i zagląda we wszystkie kąty. Było jej przyjemnie ciepło, przestała zwracać uwagę na prze moczony strój. - Idź na górę i przynieś suche ubranie. Te nagłe słowa wyrwały Verity z odrętwienia. - Po co? - spytała sennym głosem. - Żebyś miała się w co przebrać - wyjaśnił Max cierpliwie. - Musisz się osuszyć. Szybko. Miała się przebierać tutaj, na dole? W kuchni? Przy nim? - Wolę się przebrać na górze - wymamrotała. Max bez wątpienia budził zaufanie, niemniej nie potrafi ła się zdobyć na to, aby zmienić ubranie w jego obecności. Nie chciałaby tego, nawet gdyby odwrócił się do niej plecami i miał przepaskę na oczach.
18 - Tutaj jest ogień - zauważył. - Pan także - odparła. - Przebiorę się we własnej sypialni. Wpatrywał się w nią uważnie. - Na litość boską, dziewczyno! - wybuchnął. - Nie wyob rażasz sobie chyba, że cię wykorzystam! Zarumieniła się. - Oczywiście, że nie. Po prostu... Wolałabym się przebrać na górze. Nieoczekiwany uśmiech złagodził jego surowe rysy. - Powtarzał, że z ciebie mały uparciuch. Taki sam jak twoja matka, mówił. Dobrze, idź, tylko szybko. Nie chcę, żebyś się przeziębiła i umarła. Verity pośpiesznie wyszła, aby Max nie zdążył zmienić zdania. Gdy ponownie znalazła się w kuchni, ubrana w najcieplej szą bieliznę i grubą koszulę nocną, major przeglądał zawartość kredensów. Najwyraźniej czuł się jak u siebie w domu. Bez tru du znajdował wszystko, jakby przywykł do troszczenia się o sie bie. W końcu podszedł do Verity i zaprezentował jej rezultat po szukiwań: kawałek sera, resztkę bochenka chleba i dwa jabłka. Wszystko to ułożył na wyszczerbionym glinianym talerzu. - Nie masz nic więcej? - spytał. - Trochę za mało, aby się najeść. - Przykro mi. Resztę zjadłam na kolację. Gdybym wiedzia ła, że pan przyjdzie... Zostawiła sobie resztki jedzenia na śniadanie, ale po tym, co zrobił Max, była gotowa poczęstować go wszystkim, czym tylko mogła.
19 Położył talerz na jej kolanach. - To dla ciebie - wyjaśnił - nie dla mnie. Oszołomiona, wpatrywała się w talerz. Kiedy ostatnio ktoś się przejmował tym, czy ma co jeść? Jej żołądek zaprotestował, gdy pomyślała o drugiej kolacji, ale zmusiła się do przełknię cia paru kęsów. Wiedziała, że oparty o komin Max nie spusz cza z niej wzroku. Na koniec skromnego posiłku zrobiło się jej znacznie cieplej. - Musisz się porządnie wyspać - zauważył, gdy otarła us ta. - Postawiłem cegłę przy ogniu, aby się rozgrzała. Zabierz ją z sobą do łóżka. Nie jest ci zimno? Pokręciła głową i wstała. Rzeczywiście czuła się znacznie lepiej niż kilka godzin temu. - To dobrze. Zatem zmykaj. - Dobranoc panu i... dziękuję. Głos jej się załamał. Zamknęła oczy, aby powstrzymać łzy. Max otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie, aby mocno uścisnąć. Przytuliła się do niego z całych sił. - Nie zrobiłem nic szczególnego - zapewnił ją łagodnie. - Dobranoc, dziecko. Pamiętaj o cegle. Kiedy uklękła, aby owinąć cegłę materiałem, podniosła wzrok na nowego przyjaciela. - Gzy jeszcze kiedyś się spotkamy? - spytała nieśmiało. Zacisnął usta. - Oby nie, dziecko. Nic ci nie mogę ofiarować. Zapewniam cię, że twój wuj nie chciałby mnie widzieć. No, idź już. Ja tu jeszcze chwilę posiedzę, żeby się rozgrzać. Jeśli pozwolisz, rzecz jasna. Usiadł na krześle, z którego wstała.
20 - Oczywiście. Nie mam nic przeciwko temu, ale nie byłoby panu cieplej w gospodzie? - Szczerze mówiąc, nie - odparł. - Dobrej nocy. -Dobranoc - wyszeptała niechętnie. Podeszła tyłem do drzwi, aby jak najdłużej cieszyć się widokiem Maxa. Uśmiech nął się, gdy przekraczała próg. Max patrzył w zadumie na trzaskające płomienie. Gdyby tylko się nie spóźnił. Gdyby wcześniej wiedział, co się dzieje ze Scottem. Z pewnością coś by uczynił. Było mu ogromnie żal Verity. Dobrze, że przynajmniej przyjeżdża do niej wuj. Miała rodzinę, gotową się nią zaopiekować. Nie rozumiał tylko, dla czego krewni pozostawili ją tutaj, zdaną tylko na siebie. Chociaż... biorąc pod uwagę to, co zrobiła Verity, zapew nie celowo została sama w domu. Stąd znacznie łatwiej było wymknąć się potajemnie na nocną wyprawę. Powiódł wzrokiem po małym pomieszczeniu. Było puste i smutne, ale przynajmniej panował w nim porządek. Verity na pewno o to zadbała. Zdaniem okolicznych mieszkańców, pod koniec życia Scott stał się samotnikiem, nie przyjmował nikogo w domu, żyjąc tylko i wyłącznie dla opium. Maxa przeszył dreszcz. Utrata ręki musiała być dla Scot ta potwornym ciosem, ale żeby z tego powodu popełniać sa mobójstwo... Zapewne nie chodziło wyłącznie o rękę. Przy pomniał sobie to, co mu mówiono: „Zdaje się, że biedaczysko wrócił spod Waterloo tylko po to, by się dowiedzieć, że jego żona zmarła przy porodzie. Podobno od tamtej pory pił lau danum. Może zajrzysz tam i sprawdzisz, czy można im jakoś pomóc? Sam próbowałem, ale nie chciał nawet uchylić drzwi.
21 Widziałem się tylko z dzieckiem. Dziewczyna sama wyszła i przeprosiła. Powiedziała, że źle z nim...". To nie była moja wina, uznał Max. Gdyby jednak Scott nie odtrącił tego bagnetu... Max Blakehurst poległby na polu bi twy. Mógł nie ulegać namowom rodziny i nie jechać do amba sady w Wiedniu. Wówczas wcześniej dowiedziałby się o kło potach Scotta i coś z tym zrobił. Teraz pozostała mu tylko żałoba. Nawet nie mógł pomóc dziewczynie, która spała na gó rze. Rodzina miała się zająć Verity. Postanowił się dowiedzieć, gdzie zamieszka córka jego wybawcy. Gdyby rodzina, która ją przygarnie, potrzebowała pomocy, Max wesprze ich anoni mowo, jednocześnie trzymając się z dala od córki Scotta. Tak, to z pewnością dobry plan. Bladym świtem Verity zeszła do kuchni. Nie miała pojęcia, co zrobiła z mokrym ubraniem. Wcześniej sądziła, że cisnę ła je na podłogę w sypialni, lecz po przebudzeniu go tam nie znalazła. Jej brzuch zaburczał w nadziei na przekąskę, lecz zignoro wała głód. Musiała napalić w piecu, aby osuszyć ubranie, gdy je w końcu odszuka. Niewiele zostało opału. W kuchni z wrażenia znieruchomiała na progu. Ogień we soło trzaskał w piecu, a jej ubranie wisiało na oparciu krzesła, prawie suche. Verity rozejrzała się i dostrzegła na stole cztery jajka, bekon, bochenek świeżego chleba, osełkę masła, nieco sera i sześć ja błek. A także dzban z mlekiem. Łzy popłynęły strumieniem po jej policzkach. W piecu było dużo drewna, Max musiał
22 więc wyjść niedawno. Pozostał przy niej całą noc, a potem po szedł po śniadanie. Nawet wysuszył jej rzeczy. Przyjrzała się im bliżej. Plamy z błota były ledwie widoczne. Zaprał je. Szary, ponury pora nek nagle się rozpogodził. Miała przyjaciela. Nawet gdyby już nigdy go nie zobaczyła, był gdzieś na świecie. Max. Ktoś, ko go mogła kochać.
Rozdział pierwszy Schyłek lata 1822 - Co ty tu robisz, dziewczyno? Jak śmiesz marnować czas na lekturę, skoro trzeba zszyć falbany przy sukni Celii? Dziewczyna znana jako Selina Dering zerwała się z miejsca i pośpiesznie wrzuciła książkę do zniszczonej skrzyni u stóp łóżka. - Przepraszam, ciociu Faringdon. Nie... Nie wiedziałam, że falbana się rozdarła. Lady Faringdon najwyraźniej nie była w humorze. - Jak masz cokolwiek wiedzieć, skoro przy każdej okazji wymykasz się do sypialni, by trwonić czas na czytanie? Zresz tą żadna dama nie siada tak na łóżku! Siadaj przyzwoicie, jak na porządną pannę przystało! - Przecież i ty, ciociu, i Celia kazałyście mi się trzymać z da la od siebie. Nie znam się na etykiecie - zaprotestowała Veri ty. Ugryzła się w język i nie wspomniała, że w pomieszczeniu znajduje się tylko łóżko i sfatygowana skrzynia z wysuwanym
24 blatem, który służył również za parapet. Z pewnością nie było to otoczenie godne damy. - Nie odszczekuj się, dziewczyno! Znowu chcesz zasłużyć na baty? Biegnij do Celii i zaszyj falbanę, nim zjawi się jego lordowska mość oraz inni goście. -Tak, ciociu. Mówiła do siebie, gdyż lady Faringdon zdążyła już wypaść z pokoju. Kłótnie z ciotką były stratą czasu. Byle sprzeciw po wodował takie same konsekwencje, jak otwarta rebelia. Veri ty przestała nawet protestować przeciwko znienawidzonemu imieniu Selina. Zrezygnowana, zamknęła skrzynię na klucz, który nosiła na plecionym sznurku na szyi. Poklepała czule łóżko, po czym wzięła koszyk na nici i wyszła z ponurego pokoiku. Natural nie Celia z pewnością urządzała histerię nad rozdartą falbaną, obwiniając za tę niesłychaną katastrofę wszystko i wszystkich, tylko nie własną nieostrożność. - Gdzieś ty była? - wyskrzeczała, gdy Verity weszła do jej eleganckiej sypialni. - Tylko popatrz! Lord Blakehurst ma się zjawić łada chwila! Verity dobrała pasującą bawełnianą nić i nawlokła igłę. Za chowała dla siebie uwagę, że lorda Blakehursta wprowadzi do domu kamerdyner i lokaje, a potem arystokrata zostanie powi tany z odpowiednią ceremonią przez gospodarzy. Co więcej, je go lordowska mość z pewnością bezzwłocznie uda się do swego pokoju, żeby poprawić halsztuk oraz wypić brandy, i raczej nie zauważy nieobecności najstarszej córki gospodarzy, nie wspo minając o jej rozdartej falbanie. Przynajmniej tak sądziła Verity, a wynikało to z obserwacji odwiedzających dom dżentelmenów.
25 Nie miała powodu sądzić, że lord Blakehurst będzie czymkol wiek różnił się od reszty. Poza majątkiem, naturalnie - ten ary stokrata był znacznie zamożniejszy. Verity uklękła i zabrała się do zszywania falbany. - Pośpiesz się! - zawołała Celia. Ruszyła do okna, wyry wając falbanę z rąk Verity, czemu towarzyszył trzask rozdzie ranego materiału. - Patrz, co narobiłaś! - Wrzask Celii był wręcz nieznośny. - Mamo, patrz, co zrobiła! Specjalnie! Przygryzając język, żeby z jej ust nie wydobył się żaden zwrot nieprzystający damie, Verity odwróciła się do ciotki, która wpadła do pokoju. - Niewdzięczna dziewczyno! - wykrzyknęła lady Faring- don. - Po tym, co dla ciebie zrobiliśmy! Za te wszystkie ku pione ci ubrania! Verity dobrze wiedziała, że jej ponura czarna suknia, nie gdyś własność gospodyni na plebanii, została oddana bie dakom. Postanowiła jednak darować sobie tę uwagę i skon centrować na falbanie Celii. Przy odrobinie szczęścia lord Blakehurst ożeni się z tą zołzą i okaże godnym następcą Si nobrodego. W następnej dobie nie usłyszała o lordzie Blakehurście ni czego, co mogłoby zmienić jej opinię, że wszyscy ci panowie są siebie warci. Lord Blakehurst się spóźnił, podczas kolacji zrobił afront przynajmniej trzem osobom, gdyż najwyraźniej uważał je za niegodne siebie, a jednak wzbudził zachwyt i sza cunek wszystkich gości. - Cóż za prezencja - zachwycała się Celia, szykując się do snu. - Naturalnie jest straszliwie bogaty. Dziwi tylko, że jesz-
26 cze się nie ożenił. Tytuł otrzymał całkiem niespodziewanie trzy lata temu po śmierci starszego brata. Verity, która składała ubrania kuzynki, przyszło do głowy, że może damy nie życzyły sobie zarozumialca za męża, ale po chwili doszła do wniosku, że się myli. Człowiek tak majęt ny, jak lord Blakehurst mógł zadzierać nosa, ile wlezie, a i tak wszyscy się nim zachwycali. - Oczywiście szuka narzeczonej, skoro tu przyjechał - ciąg nęła Celia. Verity odłożyła halkę. - Tak? - To rozumowanie było dla niej dosyć niejasne. Do piero miała się dowiedzieć, że wizyta w Faringdon Hall to ko nieczność dla myślących o ożenku arystokratów. - Nigdy nie przyjmuje zaproszeń na przyjęcia, chyba że od najbliższych przyjaciół - wyjaśniła Celia protekcjonalnym to nem. I zarozumiałym, pomyślała Verity. Zamknęła szufladę, przytrzaskując rąbek halki, i pożałowała, że to nie palec Celii. - Wyobraź sobie, jak zachwycona była mama, kiedy jego lordowska mość dał do zrozumienia, że przyjmie nasze zapro szenie. - Celia podziwiała w lustrze swoje piękne złote wło sy i niebieskie oczy. - Przyjeżdża wyłącznie dlatego, że chce mnie adorować w nieco bardziej intymnych okolicznościach niż w Londynie. Od kiedy to przyjęcie, na którym zjawia się ponad dwa dzieścioro gości, to intymne okoliczności do adorowania damy? Verity zatrzymała przy sobie to spostrzeżenie. Skoro Celia czuła się szczęśliwa, ona nie miała prawa mówić jej ta kich złośliwości.
27 - Dziwne zatem, że kładziesz się tak wcześnie - zauważy ła tylko. Celia wzruszyła ramionami. - Och, Blakehurst zniknął w sali bilardowej razem z kilko ma innymi dżentelmenami. Mama musiała zaprosić tę nudną Arabellę Hollingsworth z rodziną, po cóż więc miałam sie dzieć na dole? Arabella bezustannie chwali się zaręczynami z sir Bartholomew! - Celia wydęła wargi. - Wymówiłam się migreną. Poza tym dżentelmeni lubią, gdy kobieta jest deli katna i łatwo się męczy. Verity ukryła uśmiech. Gdyby Celia miała tyle szczęś cia w łapaniu męża, co jej była przyjaciółka Arabella, prze chwałkom nie byłoby końca. Najprawdopodobniej nagłe znudzenie panną Hollingsworth wzięło się z zazdrości. A co do delikatnych dam: Celia była równie delikatna jak hipopotam. - Możesz mi teraz uczesać włosy, Selino. - Celia z satysfak cją popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Verity przykazała sobie w duchu, żeby nie wyrywać włosów kuzynce, i wyjęła szczotkę w srebrnej oprawie. - Mój Boże - westchnęła Celia znienacka - tylko popatrz na te obrzydliwe piegi. Wpatrując się w lustrze w nieskazitelną cerę kuzynki, Veri ty zastanawiała się, co tym razem przyszło Celli do głowy. - Nie widzę żadnych piegów - powiedziała - ale jeśli chcesz, płyn do cery stoi na twojej toaletce. Celia uśmiechnęła się do niej złośliwie. - Miałam na myśli twoje piegi, Selino. Verity mocniej zacisnęła palce na szczotce i przystąpiła do
28 czesania kuzynki. U Faringdonów Verity nauczyła się skrywać uczucia pod maską niewzruszonego spokoju. Verity przeciągnęła się z rozkoszą, napawając się ciepłem słońca. Nic, nawet koszyk z szyciem, nie był w stanie jej przy gnębić, gdy uciekała na kilka godzin do ogrodu.. Bez wątpie nia dojdzie jej jeszcze kilka piegów do tych, które Celia za uważyła poprzedniego wieczoru. I tak była to niewysoka cena za ranek spędzony poza domem. Zamyśliła się, zszywając podarte prześcieradło. Łagod ny szum wody w fontannie i od czasu do czasu plusk złotej rybki wśród nenufarów bardzo ją uspokajały. Verity mogła marzyć, udawać, że w domu lub gdzieś na terenie posiad łości jest ktoś, komu na niej zależy. Tu mogła być Verity, nie Seliną. I tutaj była bezpieczna, przynajmniej tymczasowo. To zna czy, ona tak, ale jej stopy raczej nie. Zamachała nimi w wodzie i poczuła, że przestraszona rybka, która je podgryzała, ucie kła w popłochu. -Ach, drogi lordzie Blakehurst! Cóż za kłamstewka! Jest pan doprawdy okropny! Spokój Verity zakłóciły kuszące popiskiwania Celii i ci chy, bardzo niski głos. Co Celia, zwana przez służbę Panną Opieszalską, robiła o dziewiątej rano w ogrodzie, nie wspo minając już o lordzie Blakehurście? Nie po raz pierwszy Ve rity mogła się naocznie przekonać o hipokryzji swojej ciotki - lady Faringdon najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu, by powierzyć swój najcenniejszy skarb zamożnemu mężczyź nie. Gdyby to inna dama przechadzała się po ogrodzie jedynie