Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Ross JoAnn - Oczarowanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :643.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Ross JoAnn - Oczarowanie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 67 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

JOANN ROSS OCZAROWANIE Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż Praga • Sofia • Sydney • Sztokholm Tajpej • Tokio • Warszawa

ROZDZIAŁ 1 To na pewno nie był konwencjonalny początek rozmowy. Choć w pierwszej chwili miała ochotę rozmazać mu ten aro­ gancki uśmieszek na przystojnej gębie, musiała przyznać, że ten wysoki, ciemnowłosy mężczyzna zrobił na niej wrażenie. - Przepraszam, co takiego? - Pytałem, czy to pani jest tą małą spryciarą, którą stary Mclntyre dorzuca mi do interesu. - Otaksował ją rozbawionym spojrzeniem. - No, no... Jeżeli tak, to na pewno będziemy mieli o czym porozmawiać. Carly Ashton mieszkała w Waszyngtonie od siedmiu lat, ale dotąd nie spotkała się z podobną impertynencją. Wiedziała, że będzie wyglądało idiotycznie, jeśli wstanie i wyjdzie. Czuła się jednak, jakby ktoś ją opluł, uśmiecha­ jąc się przy tym z wdziękiem i spoglądając niewinnie nie­ bieskimi oczami. - Obawiam się, że to jakaś pomyłka - powiedziała lodo­ watym tonem, patrząc w przestrzeń. - O czym mówiliśmy, Bill? - Przeniosła spojrzenie na milczącego wspólnika. Tymczasem intruz nie wydawał się zbity z tropu.

- Mówię przecież z Carly Ashton? Nie pomyliłem się, prawda? - Zerknął na nią spod oka. Carly czuła narastającą irytację, tym bardziej że męż­ czyzna, nie pytając nikogo o zgodę, rozsiadł się bezcere­ monialnie na krześle naprzeciwko niej. - Owszem - odpowiedziała spokojnym głosem, odrzu­ cając ciemnoblond włosy niecierpliwym ruchem głowy. - Jestem Patrick Ryan. - Ach, tak... - Uniosła w górę brwi. - Ten wielki fi­ nansista, który ma zamiar wysłać nas na zieloną trawkę. - Wydęła usta w grymasie pogardy. Jej odpowiedź nie zrobiła na Ryanie najmniejszego wrażenia. Za to Bill McIntyre poruszył się niespokojnie na swoim krześle. - Carly - wtrącił. - Zaprosiłem dziś wieczór pana Rya- na na drinka, żebyście mogli się poznać i spokojnie poroz­ mawiać. Carly wydawało się, że Bill położył zbyt mocny nacisk na słowo „spokojnie". Mógł sobie to darować, pomyślała z rozdrażnieniem. Nic jednak nie powiedziała. Wiedziała, że ta rozmowa i jego musi dużo kosztować. Jeżeli teraz ona będzie zachowywać się demonstracyjnie wrogo, to z pewnością skomplikuje całą sytuację. Ale ten arogant Ryan dał jej do zrozumienia, że może tu chodzić o coś więcej niż o wspólnego drinka. Była wściekła, że pozwala sobie wobec niej na podobną bezczelność. - Myślę, Bill, że pan Ryan wie o nas wszystko, co powi­ nien wiedzieć - powiedziała, cedząc słowa. - Bądź co bądź, siedzi w papierach Capitol Airlines od trzech miesięcy. Ignorując znaczące kaszlnięcie wspólnika, pozwoliła sobie na ironiczne spojrzenie, wytrzymując spokojnie wzrok Ryana.

- Ma pan chyba wystarczająco dużo informacji, pra­ wda? - Uśmiechnęła się zimno. - Lubię dokładnie rozpatrzeć się w sytuacji, zanim po­ dejmę decyzję. Takie mam zwyczaje, panno Ashton - od­ parł swobodnie. - Dokumenty i liczby to nie wszystko... - zawiesił głos, wpatrując się ostentacyjnie w jej usta. - W interesach polegam bardziej na osobistych kontaktach. - Ciekawe - prychnęła Carly. - Wprawdzie upłynęło trochę czasu od moich szkolnych lekcji biologii, ale, jeśli dobrze pamiętam, rekiny to podobno pozbawione uczuć, zimnokrwiste stworzenia. - Rzecz w tym, że jestem rekinem mutantem, panno Ashton - z uśmiechem odparował Patrick. Carly wydęła usta, uznając, że już dosyć. Bill miał rację. Nie było sensu rozpoczynać wojny. W końcu ten facet jest ich ostatnią deską ratunku. Wprawdzie idea po­ szerzenia spółki nie zachwycała jej, ale cóż, w ostateczno­ ści to lepsze, niż gdyby mieli zwinąć interes, albo gdyby połknęły ich jakieś wielkie linie lotnicze. Patrick Ryan nie był z pewnością bohaterem jej powieści, ale na razie nie mieli wyboru. Patrick zdawał sobie sprawę, że zraził do siebie dziew­ czynę. - Panno Ashton - zaczął, starając się zatrzeć pierwsze, nie najlepsze wrażenie. Carly, ciągle zamyślona, spojrzała na niego roztargnio­ nym wzrokiem. Zauważył, że jej dłonie bez przerwy są w ruchu. Teraz przesuwała palcem po brzegu kieliszka z martini, by za chwilę potem machinalnie zacząć obracać kieliszek. - .. .chodzi po prostu o to, że dane, które posiadam, są być może już nieaktualne i pani mogłaby mi podać bieżące.

Tembr jego głosu nie uszedł uwagi Carly, choć w wy­ pełnionej po brzegi restauracji panował zwykły o tej po­ rze gwar. Prawie wszystkie stoliki były zajęte. Dooko­ ła tłoczyli się ludzie interesu, urzędnicy z Departamen­ tu Stanu, dziennikarze z telewizji, ale kiedy Patrick się uśmiechnął, poczuła się nagle tak, jakby siedzieli tu tylko we dwoje. Przez chwilę zastanawiała się nad odpo­ wiedzią, ale jakoś nic nie przychodziło jej do głowy. Na szczęście zjawił się kelner z wiadomością o pilnym telefo­ nie do Billa. - Carly, moja droga, bądź tak miła i zamów panu Rya- nowi coś do picia - powiedział Bill, wstając od stolika. - Zaraz wracam. Patrzyli za nim, jak przedziera się między stolikami w kierunku baru, gdzie stał już kelner z wyciągniętą w je­ go stronę słuchawką. - To chyba właśnie pani problem - zauważył cicho Patrick, uśmiechjąc się smutno. - Jaki problem? - żachnęła się, chwytając badawcze spojrzenie jego stalowoniebieskich oczu, rzucone spod długich rzęs. - McIntyre, oczywiście - wzruszył ramionami Patrick. - Nic dziwnego, że Capitol Airlines upada, skoro w taki sposób zarządza nim od dwóch lat. - Nie wiem, o czym pan mówi, panie Ryan. - Bez żartów. - Patrick zmrużył oczy. - Jest pani bez wątpienia bardzo inteligentną kobietą, ale widzę, że rów­ nież wstrętną kłamczucha. Przez dłuższą chwilę Carly w milczeniu sączyła drinka, rozpamiętując rozmowę, jaką przeprowadziła z Billem, zanim Ryan pojawił się w restauracji. - Nie wiem - powiedziała wtedy - dlaczego spotyka-

my się tutaj i dlaczego właśnie dzisiaj. Myślę, że w zupeł­ ności wystarczyłoby spotkanie w poniedziałek, w biurze. - W poniedziałek Ryan tam właśnie jest z nami umówiony. - Bill rozłożył ręce. - Tu, w Monoklu, tak miło się zazwyczaj rozmawia... Pomyślałem sobie, że dobrze będzie zamienić parę słów, zanim przystąpimy do rzeczy. - Nie rozumiem. - Popatrzyła na niego uważnie. Wtedy spojrzenie Billa uciekło gdzieś w bok, tak jakby miał coś na sumieniu. - Nie będziemy teraz o tym mówić. Ryan zaraz się tu zjawi. - Bill - uparła się - chcę, żebyś mi to wyjaśnił. Był wyraźnie zmieszany. Spojrzał na nią spod oka i westchnął ciężko. - Zrozum, Carly - zaczął z wysiłkiem, jakby dobierał słowa - wszystko co mam, włożyłem w linie Capitol. Jak wiesz, przedsiębiorstwo jest na skraju bankructwa. Jeżeli upadnie, ze mną koniec. Carly pokiwała głową. Domyślała się - choć Bill nigdy o tym nie mówił - że rachunki, jakie płacił za leczenie córki po wypadku samochodowym, musiały być astrono­ miczne. Do tego dochodziło utrzymanie domu w tak ele­ ganckiej dzielnicy jak Chevy Chase, nie mówiąc już o do­ mku letnim i stajni, w której trzymał dwa konie pod wierzch. To fakt, miał się o co martwić. Ale nie tylko on. W koń­ cu ona też zainwestowała w Capitol większość swoich pieniędzy. Jechali na tym samym wózku. - Tak, Bill - powiedziała cicho i popatrzyła na niego ze zrozumieniem. Ton jej głosu i spojrzenie podniosły go na duchu.

Z wdzięcznością poklepał jej dłoń spoczywającą na stoliku i uśmiechnął się smutno. - Carly, nawet nie wiesz, jak ładnie dzisiaj wyglądasz. - Ujął jej dłonie i zajrzał w oczy. - Słuchaj, nie ma takiego mężczyzny na świecie, który by zdołał się oprzeć temu fiołkowemu spojrzeniu. - Niebieskiemu - poprawiła. - Ale jeżeli ci się zda­ je, Bill... - Złotko, nie mówię, że masz z nim pójść do łóżka - obruszył się. - Chodzi po prostu o to, żebyś zorientowała się, co on właściwie zamierza. - A jeżeli zorientuję się, że on zamierza nas puścić w trąbę, tak jak to zrobił z Houston Electronics? - To postarasz się go przekonać, że nas powinien potra­ ktować inaczej. Carly szczerze lubiła Billa, który jeszcze dwa lata temu, przed nieszczęsnym wypadkiem córki, tryskał ener­ gią i kipiał pomysłami. W tej chwili jednak walczyła z chęcią, by wylać mu drinka na łysiejącą głowę i wstać od stolika. I właśnie wtedy nadszedł Patrick Ryan. A teraz siedziała z nim i czekała, aż Bill wróci od telefonu. - Widzi pan, panie Ryan - zaczęła wreszcie, by prze­ rwać kłopotliwe milczenie - nie wiem, co Bill panu powie­ dział, ale nie jestem jedną z tych... - Ani na moment mi nie postało w głowie, że jest pani kimś takim! - żywo zaprzeczył Patrick. Carly spojrzała nieufnie. - Więc dlaczego... Wsparł się łokciami o stolik. Ma piękne oczy, pomyślał. Ciemnobłękitne, właściwie prawie fiołkowe, ocienione długimi rzęsami, na których osiadły czarne pyłki tuszu. Ze

sposobu, w jaki McIntyre ją opisał, odniósł wrażenie, że byli kochankami. McIntyre już się nią nacieszył, więc teraz, kiedy znalazł się w trudnej sytuacji, podsuwa ją jemu. Pa­ trick doszedł do przekonania, że bez względu na sytuację powinien zrobić wszystko, żeby mieć dziewczynę po swo­ jej stronie. Popełnił idiotyczny błąd, kiedy - zirytowany stręczycielstwem Mclntyre'a - przeniósł na nią niechęć, jaką żywił do niego. Zwykle był bardziej opanowany. Co się z nim dzieje? - Czy wie pani, dlaczego zachowałem się tak okropnie na początku naszej rozmowy? Wzruszyła ramionami, wodząc palcem po blacie stolika. - Brawo. To właściwa ocena, panie Ryan - odezwała się po chwili. - Choć mój dziadek nazwałby to jeszcze dosadniej. - Mój ojciec pewnie też - zgodził się Patrick. - Za takie zachowanie wobec damy urwałby mi ucho. Carly zaśmiała się. Senator Michael Ryan był dżentel­ menem w każdym calu i ta cecha zjednywała mu wybor­ ców, zwłaszcza płci żeńskiej. - Tak, za coś takiego pewnie postawiłby pana do kąta - przyznała. - Pani zna mojego ojca? - ożywił się Patrick. - A kto go nie zna? Politycy przychodzą i odchodzą, ale Mikę Ryan trwa. Jest częścią krajobrazu Waszyngtonu ni­ czym pomnik Lincolna - uśmiechnęła się. Patrick mruknął coś w odpowiedzi. Carly nie dosłyszała i już chciała poprosić, żeby powtórzył, gdy zjawił się kelner z wiadomością: wydarzyło się coś nieoczekiwanego i Bill musiał natychmiast pojechać do domu. Tchórz, przebiegło Carly przez myśl. Skrzywiła się z niezadowoleniem.

- Wcale mu się nie dziwię - stwierdził Patrick. - Jest w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Sam już nie wie, gdzie uciekać. - Kiedyś taki nie był - powiedziała Carly z westchnie­ niem. Ta uwaga znowu kazała mu zadać sobie pytanie o chara­ kter związku, jaki może łączyć tych dwoje. Czy naprawdę Bill chciał się nią posłużyć, żeby sobie coś załatwić? Carly tymczasem wzięła jego milczenie za oznakę zacie­ kawienia. - Kiedyś nazwisko McIntyre było gwarancją sukcesu - wyjaśniła ze smutnym uśmiechem. - Wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w złoto, a przynajmniej w wysokie dywidendy. Patrick z niechęcią skinął głową. Sympatia, z jaką mó­ wiła o wspólniku, wcale nie budziła jego entuzjazmu. Cie­ kawe, jak daleko posuwa się w tym swoim uwielbieniu, pomyślał. - Ostatnie lata były dla niego bardzo ciężkie. Patrick milczał. Nie zamierzał roztkliwiać się nad Bil­ lem Mclntyre'em. - Miał dużo problemów i zmartwień. - Iz tego powodu linie Capitol znalazły się w tak opła­ kanym stanie? Jeżeli sobie nie radzi, czemu nie ustąpi miejsca komuś innemu? - A pan, jeśli zdecyduje się przystąpić do spółki, chciał­ by się go pozbyć? - Carly spojrzała mu otwarcie w twarz. Patrick tak właśnie zamierzał postąpić, ale uznał, że nie powinien na razie zdradzać swoich planów. Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi. - Hm... Jest piątek wieczór. Oboje mamy za sobą cięż­ ki tydzień. Zdążymy jeszcze o tym wszystkim porozma-

wiać w poniedziałek. Proponuję więc, żebyśmy przestali już mówić o interesach i zjedli razem kolację. - Zgoda - powiedziała sucho - ale ostrzegam: jeżeli w poniedziałek powie nam pan, że się wycofuje, przyślemy panu ten rachunek do zapłacenia. - Czy zawsze jest pani taka szczera? - zapytał z rozba­ wieniem. - Zawsze. Mam opinię osoby maniakalnie uczciwej. - I przy tym wielce utalentowanej. Już wcześniej, kiedy pani pracowała jako pośrednik, słyszałem o pani wiele do­ brego. Pani własne przedsiębiorstwo prosperowało, zdaje się, całkiem nieźle? Carly wcale nie dziwiła jego dociekliwość. W końcu to normalne, że zbiera i o niej informacje. - Tak - przyznała. - Miałam kilku poważnych odbior­ ców. Ale - zawahała się - produkowanie filtrów powietrza to nie jest moje wymarzone zajęcie na resztę życia. Dlatego sprzedałam firmę. Przechyliła pusty już kieliszek i złapała wargami oli­ wkę. Rozgryzła ją ze smakiem. - Mniejsza o martini, ale uwielbiam oliwki - powie­ działa z porozumiewawczym uśmiechem. Roztarła oliwkę na języku, przełknęła ją, a potem lekko wydęła wargi. - I wdała się pani w spółkę z Mclntyre'em? - Wtedy Capitol Airlines były małymi, lokalnymi linia­ mi. Miały jedynie kilka połączeń. Bill zaproponował mi stanowisko wiceprezesa. Zajęłam się również marketin­ giem, kontaktami z kooperantami, zdobywaniem nowych połączeń. Wszystkie pieniądze po sprzedaży własnej firmy zainwestowałam w Capitol. Zrobiłam tam kawał dobrej roboty i - spojrzała mu w oczy - nie skłamię, jeżeli po­ wiem, że kładę się spać z czystym sumieniem. Nie mam

sobie nic do zarzucenia. Czy pan może to samo powiedzieć o sobie, panie Ryan? Bez wątpienia ta dziewczyna rąbie prawdę prosto w oczy, pomyślał Patrick. - Ja też nie mam kłopotów z zaśnięciem. Może dlatego, że, jak niektórzy mówią, jestem człowiekiem bez sumienia. - A mają rację? - spytała, wytrzymując jego kpiące spojrzenie. - Och, nie roztrząsajmy tego. Może zresztą będzie pani miała okazję dojść do własnego wniosku w tej kwestii. - Słusznie - zgodziła się Carly ze śmiertelnie poważną miną, chociaż Patrickowi zdawało się, że w jej oczach zapaliły się wesołe ogniki. - Ostrzegam, panie Ryan, że mam dar oceniania ludzi. - Hm... No cóż, zaryzykuję - powiedział Patrick z uda­ nym grymasem rezygnacji. - Skoro zanosi się na bliską współpracę, może będziemy mówić sobie po imieniu? - Właściwie, czemu nie? - Jej palce znowu tańczyły po krawędzi blatu. Patrick poprawił się nieco na krześle. On, potomek ro­ dziny, która tradycyjnie, od dziesięcioleci, odgrywa zna­ czącą rolę w świecie polityki, zadziwił wszystkich, kiedy postanowił zająć się interesami. Natychmiast po otrzyma­ niu dyplomu na Columbia University podjął pracę na Wall Street. Zaczął od stanowiska konsultanta finansowego w firmie Klein, Gotbaum i Albright. Dość szybko jednak zorientował się, że w tej wielkiej machinie trudno mu bę­ dzie znaleźć miejsce, które by go satysfakcjonowało. Otworzył więc własną firmę, która przejmowała upadające przedsiębiorstwa, porządkowała je, a kiedy zaczynały zno­ wu przynosić dochód, odsprzedawała z zyskiem. Ostatnio jednak było o to coraz trudniej - konkurencja nie zasypiała

gruszek w popiele. W dodatku dawała się we znaki zarów­ no jemu, jak i wszystkim dookoła postępująca recesja. Co­ raz więcej przedsiębiorstw upadało i coraz mniej zjawiało się potencjalnych inwestorów i nabywców. Zainteresował się więc formą akcjonariatu pracowniczego i do tego prze­ konywał innych. Kilka razy udało mu się odnieść spektaku­ larny sukces. Firma konsultingowa, którą założył przy oka­ zji tej nowej działalności, stała się jedną z najbardziej po­ ważanych i ostatnio prosperowała znakomicie. Zanim podjął rozmowy z Billem Mclntyre'em, zrobił bardzo dokładny wywiad. Bez trudu zorientował się, że niezwykle korzystne warunki, jakie mu tu oferowano, były prostą konsekwencją fatalnej kondycji Capitol Airlines. Doszło do jego uszu, że kilku członków rady nadzor­ czej Capitol Airlines wystąpiło z oskarżeniami wobec niego. Utrzymywali, że gra na zwłokę, wyczekując upad­ ku firmy, aby przejąć ją za jak najmniejsze pieniądze. Niewykluczone, że pośród jego przeciwników była również Carly Ashton. Tak czy inaczej, udało mu się po­ stawić na swoim. Decyzją rady nadzorczej Bill McIntyre na czas reorganizacji firmy miał udać się na urlop. Do­ wie się o tym dopiero w poniedziałek. Prawdę mówiąc, gdyby to od niego zależało, zwolniłby go i tyle. Nie miał wątpliwości, że gdyby się uparł i sprawę odejścia Mclntyre'a postawił jako warunek swojego finansowego zaangażowania w Capitol Airlines, rada nadzorcza przysta­ łaby na to. Nie będzie się jednak śpieszył. Chociażby ze względu na Carly. Rozmowa toczyła się gładko, choć właściwie o niczym. Najpierw dyskutowali o znanym telewizyjnym show, po­ tem o nowym prawie podatkowym, by wreszcie przejść do wydarzeń na Bliskim Wschodzie.

Carly, co go miło ujęło, angażowała się w rozmowę i nawet jeżeli tematy jej nie interesowały, nie dawała tego po sobie poznać. Jej żywa gestykulacja świadczyła o czymś wręcz przeciwnym. Ma dłonie tancerki, pomy­ ślał. Może raczej pianistki. Pili już kawę, gdy przy ich stoliku zatrzymało się nagle dwóch mężczyzn. - Carly! Miło cię widzieć! Wyglądasz fantastycznie. - Wysoki blondyn pochylił się w jej stronę. Odstawiła uniesioną do ust filiżankę i jej twarz rozjaś­ niła się w uśmiechu. - Proszę, proszę, nasz drogi redaktorek! - zawołała. - A któż to się zarzekał, że jego noga więcej tu nie postanie? - O! To tak się mówi o dziennikarzu najbardziej wpły­ wowego dziennika w tym kraju? - Blondyn zmarszczył brwi w grymasie udanego oburzenia. - Alex! I ty też tutaj! - Carly przeniosła wzrok na dru­ giego mężczyznę. - Zadajesz się z tym renegatem? Alexander Bedare pochylił się i pocałował Carly w po­ liczek. - Wiesz, jak łatwo wpadam w złe towarzystwo - uśmiechnął się porozumiewawczo. Carly zwróciła się do Patricka. - Pozwól, że ci przedstawię moich znakomitych przy­ jaciół: Brent Daniels, szara eminencja w Białym Domu, od lat czołowy komentator polityczny „New York Time- sa", oraz Alexander Bedare - skinęła głową w stronę przy­ stojnego bruneta - attache ambasady Egiptu. A to, moi panowie, jest pan Patrick Ryan. Brent z wprawą rasowego dziennikarza, który błyska­ wicznie ocenia rozmówcę, natychmiast przeniósł swoją uwagę na Patricka.

- Bardzo mi miło pana poznać! - Wyciągnął do niego rękę. - Zawsze podziwiałem pańskiego ojca. Patrick uniósł się i uścisnął dłoń Brenta, a potem przy­ witał się z egipskim dyplomatą jak ze starym znajomym. - Alex, ty stary poganiaczu wielbłądów, myślałem, że spotkam cię dopiero jutro. Co słychać? - Wszystko świetnie, jak zwykle. - Alex skłonił się z uśmieszkiem. - Właśnie wpadliśmy na siebie na koryta­ rzu w Departamencie Stanu - zwrócił się w stronę Daniel- sa - i obaj stwierdziliśmy, że mamy ochotę coś przekąsić. Polityka to bardzo wyczerpujące zajęcie. - Tak, bardzo wyczerpujące. - W głosie Patricka dała się słyszeć nutka sarkazmu. - Znacie się? - spytała ze zdumieniem Carly. Alex błysnął w uśmiechu zębami pod czarnym wąsem. - Znamy się ze szkoły. Zawdzięczam mu wszystkie moje złe przyzwyczajenia oraz wady. - No nie! Co za pomówienia! - Patrick rozłożył ręce. - Ohydne kłamstwa. Oto co robi z człowieka praca w dy­ plomacji. - Chyba raczej świat biznesu - odparował Alex. - Miej się na baczności, Carly. To niebezpieczny facet. Popatrzyła na Patricka z filuternym uśmiechem. - Zdążyłam się zorientować - powiedziała. Patrick bez entuzjazmu obeserwował, jak jego stary przyjaciel pochyla się nad Carly, obejmuje ją i całuje w policzek. - A skąd wy się znacie, jeśli wolno spytać? - Carly nauczyła mnie słuchać amerykańskiego jazzu. Przekonała mnie, że bez tego nie można zrozumieć Ameryki. Patrick pokiwał głową.

- A właśnie - wtrąciła Carly - tak się składa, że mam dwa bilety na koncert Chucka Mangione na środę wieczór. Może byś się ze mną wybrał? - Poważnie? - Na twarzy Alexa pojawił się wyraz nie­ dowierzania i podniecenia jednocześnie. - Dowiadywałem się wczoraj o bilety i powiedzieli mi, że są wyprzedane od dwóch tygodni. Jak ci się udało je zdobyć? - Widzisz, nie tylko ty masz talent dyplomatyczny - za­ chichotała Carly. - To co, jesteśmy umówieni? - Jasne. Ale nie tylko na koncert, na kolację również. Zgoda? Carly uśmiechnęła się, unosząc do góry brwi. Tego uśmiechu mogłaby jej pozazdrościć nawet Scarlett 0'Hara. Gra na zwłokę była jedynie kokieterią. Ostatnio Carly rzad­ ko wychodziła. Perspektywa dobrej kolacji i w miłym to­ warzystwie bardzo jej odpowiadała. - Czemu nie? - odpowiedziała pytaniem. Alex i Brent pożegnali się wylewnie i ruszyli na poszu­ kiwanie wolnego stolika. Znów zostali sami. - Bardzo lubię Alexa - powiedziała Carly, by przerwać milczenie, i podniosła do ust filiżankę z resztką kawy, która zdążyła już wystygnąć. Patrick mruknął coś pod nosem, co mogło znaczyć ,, ja też", ale wcale nie musiało. Z kamienną miną wypisał na rachunku numer swojej karty kredytowej. Zaraz potem rzucił na stolik swoją serwetkę. - To co? Idziemy? - Odsunął się z krzesłem. Głos Patricka był co najmniej szorstki. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zdawało jej się, że zdążyli się trochę polubić. Co się stało? Nie, pomyślała, nie ma żadnego powodu, aby dociekać przyczyn złego humoru Ryana. Co ją to w końcu obchodzi.

- Tak. Idziemy. - Uniosła się z krzesła. - Dziękuję za miłą kolację. Do poniedziałku zatem. - Odwiozę cię do domu - nieoczekiwanie zaoferował Patrick. Zanim zdążyła odpowiedzieć, ruszył do przodu. - Doprawdy, nie rób sobie kłopotu - powiedziała, kiedy znaleźli się za drzwiami. Wsunęła ręce w rękawy płaszcza, który jej podawał. - To żaden kłopot - usłyszała i poczuła na ramionach dotyk jego rąk. - Jesteś bardzo miły, ale przyjechałam samochodem. - Odwróciła się gwałtowniej może, niż powinna. Jego twarz była dalej nieprzenikniona. - To nawet lepiej - odparł. - W takim razie ty możesz podrzucić mnie do hotelu. Zaoszczędzę na taksówce. Carly zesztywniała na moment i popatrzyła mu prosto w oczy. Wytrzymał jej spojrzenie. Zrozumiała, że gra wo­ jenna, przerwana na czas kolacji, zaczyna toczyć się dalej. - Skoro się upierasz, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaoferować się ze swoją uprzejmością, tak typową dla nas, południowców - powiedziała, wzruszając ramionami. - Właśnie tego się spodziewałem - odparł z nikłym pół­ uśmiechem. Ruszyli w stronę parkingu. Podwiezie go pod hotel i tyle. Jeżeli mu się wydaje, że może na coś liczyć, to się cholernie myli, pomyślała, otwie­ rając drzwiczki samochodu.

ROZDZIAŁ 2 Nazajutrz Patrick z narastającą irytacją zdał sobie spra­ wę, że mimo upływu dwunastu godzin Carly Ashton nie przestała go interesować. Zbyt wysoka, powtarzał sobie całą noc. Gustował prze­ cież w drobnych kobietach, które musiały odchylać gło­ wę, by popatrzeć na niego z dołu spojrzeniem pełnym zalotnego uwielbienia. Ciemnoniebieskie oczy Carly spo­ glądały na nhgo bez cienia pokory i uległości, zapowiada­ jąc całą serię ciężkich potyczek. Była ponadto zbyt chuda. Zdecydowanie wolał miłe zaokrąglenia, nie zaś smukłe kształy chłopczycy. Jego kobiety wiedziały, jak go zado­ wolić, i było to ich jedyne pragnienie. Carly natomiast będzie z nim walczyć na noże w sprawie Capitol Airlines. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zdecydowanie nie była w jego typie. Musi przestać o niej myśleć i nie tracić czasu na takie bezsensowane rozważania. Podniósł słuchawkę, wykręcił numer Alexa i umówił się z nim na tenisa pized obiadem.

Na korcie nie mógł zapomnieć o Carly i wściekły na samego siebie, walił z całej siły w piłkę. - Punkt dla mnie - zawołał ze swojej części kortu Alex. - Dwa do zera w gemach. Wygrałem - obwieścił radośnie. - Zgoda, ty draniu - burknął Patrick. - Nigdy nie bro­ niłeś moich serwów tak dobrze jak dziś. - To były dawne czasy, mój przyjacielu - odpowie­ dział Alex. - Teraz sprawy przybrały inny obrót. - Z całą pewnością - przytaknął Patrick z kwaśną mi­ ną, wracając myślą do beztroskich dni młodości. Poznał Alexandra Bedare pierwszego dnia pobytu w An­ glii. Chłopak z Massachusetts i młody Egipcjanin, obaj rów­ nie daleko od swoich domów, szybko znaleźli wspólny język w specyficznym klimacie uniwersytetu oksfordzkiego. Mie­ szkali razem ponad rok aż do ślubu Patricka z Julią. Alex był drużbą Patricka. Później także pozostali przyjaciółmi. Cho­ ciaż po dwuletnim pobycie w Oksfordzie każdy z nich po­ szedł swoją drogą, utrzymywali kontakt, pisując do siebie regularnie. Dlatego też, gdy Alex znalazł się w Nowym Jorku jako członek stałej egipskej delegacji w Organizacji Naro­ dów Zjednoczonych, szybko wrócili do dawnej zażyłości. Alex był dla nich dwojga podporą w czasie długich miesięcy choroby Julii i jej zaciekłej, choć beznadziejnej walki z białaczką. Stał obok Patricka w strugach lodowa­ tego deszczu, gdy spuszczano prostą trumnę do dołu wy­ kopanego w zmarzniętej ziemi. Krótko po śmierci Julii Alex przyjął stanowisko w Waszyngtonie. Po meczu Patrick wytarł się i ubrał, otrząsając się z peł­ nych melancholii myśli. To na pewno spotkanie z Alexem wywołało tę lawinę wspomnień. Tak, to musi być powód, uznał, patrząc z uśmiechem na przyjaciela siedzącego obok nad kuflem piwa.

- Ach, Ameryka - westchnął radośnie Alex. - Stanow­ czo wolę wasze zimne piwo od tego, co pija się u nas. - Otarł wierzchem dłoni piankę z ust. - Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek wybrzydzał na alkohol - roześmiał się Patrick. - Bracie, przeżyliśmy ra­ zem wiele dobrych chwil, prawda? - Masz absolutną rację - potwierdził z westchnieniem Alex. - Słyszałem, że twój ojciec zamierza się wycofać z końcem tej kadencji. Czy to prawda? - Tak mówi, choć ja nie dałbym sobie za to uciąć ręki. Trudno mi sobie wyobrazić ojca grającego popołudniami w golfa lub zajmującego się majsterkowaniem. Ryb też nie potrafi łowić - skrzywił się zabawnie Patrick. - Krążą uporczywe plotki, że inny z Ryanów zamierza rozpocząć karierę polityczną - powiedział Alex. - Czyż­ byś przemyślał ponownie plany, jakie swego czasu miał wobec ciebie ojciec? Patrick gwałtownie pochylił się nisko nad stołem. - Powiedz mi prawdę, Alex, czy sądzisz, że mógłbym zająć się polityką? Oczekiwał, że przyjaciel roześmieje się rozbawiony. Jednak Alex spojrzał na Patricka w milczeniu, a jego brą­ zowe oczy spoważniały. - Nie - zaprzeczył. - Mogę ci zorganizować kampanię wyborczą i wygrać dla ciebie wybory, ale ty sam nie wy­ trzymasz długo w tym mieście. Jesteś nieprzejednany i o wiele za uczciwy, żeby odnieść sukces jako polityk. - Uważasz, że uczciwy człowiek nie zagrzeje miejsca w Waszyngtonie? - zainteresował się Patrick. - A ty sam w to wierzysz? - odpowiedział mu pyta­ niem Alex. Potem zmierzył go znowu badawczym spojrze­ niem. - Poprawka, po głębszym zastanowieniu wycofuję

to, co powiedziałem na temat maszyny wyborczej, którą można uruchomić, żeby wygrała dla ciebie wybory. Wy­ borcy muszą czuć bliski kontakt z ludźmi, na których gło­ sują, chcą wymieniać z nimi uściski dłoni, podawać im na rękach swoje rumiane dzieci do ucałowania. Faceci, któ­ rzy odgradzają się od ludzi lodową ścianą, onieśmielają wyborców. Ileż razy Julia mówiła mu to samo w trudnych okresach konfliktu z rodzicami, pomyślał Patrick. - Już to kiedyś słyszałem. - Ciągle za nią tęsknisz. - Ciemne oczy Alexa patrzyły ze współczuciem. - Sam nie wiem. Pogodziłem się już z jej śmiercią - od­ powiedział powoli. - Są jednak chwile, gdy brak mi kogoś, z kim mógłbym dzielić życie. - Spróbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. - Czuję się piekielnie samotny. - Powinieneś się ożenić - zawyrokował Alex. - Minę­ ło już pięć lat, Patrick. Czas przestać rozpamiętywać prze­ szłość i ułożyć sobie życie na nowo. - Niczego nie rozpamiętuję - szorstko rzucił Patrick. Ściszył glos, pochylił głowę i wpatrzył się w kufel piwa. - Nie mam zamiaru żenić się nigdy więcej. - Nie przyjechałeś zatem do Waszyngtonu z powodu polityki - zmienił temat Alex. - Może więc ma to coś wspólnego z uroczą panną Ashton? - Z panną Ashton łączą mnie wyłącznie interesy. - Pa­ trick gwałtownie pokręcił głową i spojrzał ostro na przyja­ ciela. - Mężczyzna może znaleźć wiele przyjemności w tego typu interesach - zauważył Alex nie bez pewnej dozy złośliwości. - Nic dziwnego, że od polityki wolisz pracę w zespole.

- Jak długo ją znasz? - Od pięciu lat - odparł bez wahania Alex. - Była jed­ ną z pierwszych osób, które poznałem po przyjeździe. - Jak się spotkaliście? - Tak jak w tym mieście spotyka się wszystkich. Na przy­ jęciu. - Ciemne oczy Alexa uważnie patrzyły na Patricka, ale ton głosu pozostał niedbały. - Jeśli dobrze pamiętam, była wówczas dziewczyną pewnego podsekretarza stanu. Patrick poczuł, że zaczyna nienawidzić człowieka, któ­ rego nazwiska nawet nie znał. - Tworzyli razem bardzo atrakcyjną parę - ciągnął Alex. - Facet był w niej, oczywiście, po uszy zakochany. Ale czy wszyscy nie kochamy się w Carly? - dodał z iro­ nicznym uśmieszkiem. - Gdy kiedyś pół przyjęcia przega­ dała ze mną o muzyce, byłem w siódmym niebie. - Chyba cię lubi. - Jesteśmy przyjaciółmi, Patrick. Nic ponadto. Nie miałbym nic przeciwko bardziej intymnej znajomości. Zbyt mi jednak zależy na cudownej Carly, by ryzykować utratę jej przyjaźni. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zainteresował się Patrick. - Wiesz, że w Waszyngtonie kobiety mają liczebną przewagę nad mężczyznami? - Podobają mi się te proporcje - kiwnął głową Patrick. - Dzięki nim można prowadzić nieskrępowane życie to­ warzyskie. - Widzę, że wolisz niezobowiązujące, krótkie przygo­ dy. - Alex spojrzał na niego z krzywym uśmiechem. - Kiedyś miałeś wyraźną skłonność do monogamii. - To dawne czasy, teraz sprawy przybrały inny obrót, jak zdążyłeś już zauważyć.

- Carly jest miłą kobietą. - W oczach Alexa kryło się ostrzeżenie. - Zasługuje na coś lepszego. Patrick wyczuł gniew w tonie przyjaciela. Gwałtownie odsunął swoje krzesło od stolika. - Dziękuję za mecz. Następnym razem nie dam się tak łatwo ograć. Alex również wstał, objął ramieniem Patricka i spojrzał na niego, jakby znał sekret, którego nie chciał jeszcze wyjawić. - Życzę ci powodzenia w interesach, przyjacielu. Patrick popatrzył na niego badawczo, szukając jakiegoś ukrytego znaczenia w tych słowach. Alex jednak, jak przystało na dyplomatę, odwzajemnił spojrzenie z gład­ kim, szerokim uśmiechem. - Dziękuję - mruknął Patrick. - Zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu i umówimy się gdzieś na mieście. - Każdy wieczór jest dobry oprócz wtorku - zgodził się rozpromieniony Alex. Oczywiście, ma koncert, przypomniał sobie Patrick. Kon­ cert, na który wybierają się razem z Carly. Poczuł nagle, że musi natychmiast wyjść z zadymionego baru na świeże po­ wietrze. Może łatwiej upora się z zamętem w głowie. - Baw się dobrze na koncercie - rzucił przez ramię, idąc w kierunku wyjścia. Alex kiwnął mu na pożegnanie głową, przyglądając się z zadumą znikającej sylwetce przyjaciela. Nie tylko Patrick miał zamęt w głowie po spotkaniu poprzedniego wieczoru. Prawie cały dzień Carly rzucała ostrożne spojrzenia w kierunku milczącego uparcie telefo­ nu, udając, że nie oczekuje, by zadzwonił. Starała się skupić na lekturze najnowszego bestsellera,

ale szybko zdała sobie sprawę, że po raz dziesiąty czyta pierwszą stronę, a i tak nie pamięta z niej ani jednego słowa. Odłożyła książkę i przez następną godzinę malowała na płót­ nie, które przygotowała w ostatni weekend. Nie wkładała w tę pracę serca i gdy po godzinie zrobiła kilka kroków do tyłu, by ocenić rezultaty, stwierdziła, że udało jej się jedynie zmarnować drogą farbę i zniszczyć świeże płótno. Dosyć tego. Trzeba przestać myśleć o tym facecie. Usiadła do pianina i silnie uderzyła palcami w klawisze, jakby brała je za Patricka Ryana. Dlaczego tak ją niepoko­ ił? Przecież nie robiły na niej wrażenia jego żałosne, uwo­ dzicielskie wysiłki. Potrafiła radzić sobie w takich sytu­ acjach ze zręcznością i talentem dyplomatycznym. Zdawała sobie sprawę, że jest atrakcyjną kobietą. Miała ujmujące rysy twarzy i nie uskarżała się nigdy na brak wielbicieli. W smukłej sylwetce przyciągały wzrok dłu­ gie, zgrabne nogi. Uroda, entuzjastyczny stosunek do życia i odziedziczo­ ne po dziadku poczucie humoru gwarantowały jej wielkie powodzenie u mężczyzn. Marzyła o własnym domu i za­ łożeniu rodziny, mimo to odrzucała kolejne propozycje, pielęgnując w sobie romantyczne pragnienia, skrywane przed innymi. Osiągnęła w życiu sukces. Nie była nadzwyczaj bogata, nie skupiała też w swoim ręku wielkiej władzy, jednak osiągnęła pozycję, która dawała jej wygodę i zadowolenie. Lubiła swoją pracę mimo trudności, jakie piętrzyły się w ostatnich miesiącach. Miała grono oddanych przyjaciół i prowadziła ożywione życie towarzyskie. Dlaczego więc czuje się ostatnio taka zagubiona? Ciężko westchnęła, przerwała zawiły utwór Bacha i zdjęła z wieszaka szkarłatną kurtkę podszytą futerkiem.

Śnieg, który spadł poprzedniej nocy, zmienił się już w sza­ rą, błotnistą breję, włożyła więc na nogi długie, skórzane botki. Wełniana czapka i para rękawiczek dopełniły stroju odpowiedniego na spacer o tej porze roku. Idąc wyludnionymi ulicami śródmieścia Waszyngtonu, czuła, jak wiatr przeszywa ją chłodem na wylot. Wstąpiła do kawiarenki, żeby rozgrzać się filiżanką ciepłej czekola­ dy, a potem kontynuowała samotny marsz. - To nie ma najmniejszego sensu - mruknęła do siebie, przechodząc przez wyłysiały trawnik parku Lafayette. - W taką pogodę lepiej siedzieć w domu i grzać się przy kominku, zamiast włóczyć się bez celu po mieście. Włożyła ręce do kieszeni i szybkim krokiem ruszyła z powrotem. Cały czas starała się nie myśleć o Patricku Ryanie, co nie było łatwe, a stało się wręcz niemożliwe, gdy ujrzała go stojącego przy wejściu domu, w którym mieszkała. - A to niespodzianka. - Carly pogratulowała sobie obojętnego tonu, w którym brzmiała tylko kurtuazyjna uprzejmość. - Możesz mi wierzyć, że dla mnie jest to równie zaska­ kujące, jak dla ciebie - odpowiedział Patrick. - Nie jest w moim zwyczaju marznąć pod drzwiami kobiety, która postanowiła traktować mnie jak wroga. - Naprawdę nie masz takiego zwyczaju? - Carly szy­ kowała się do kolejnego starcia. - Mówię całkiem poważnie, Carly. Spojrzała na niego uważniej. Gęste czarne włosy potar­ gał wiatr, twarz miał siną, a koniuszki uszu czerwone z zimna. - Długo tu już stoisz? - Chyba z godzinę.

- Musiałeś kompletnie przemarznąć - zauważyła ze współczuciem. - Myślę, że zmieniłem się w sopel lodu jakieś dwadzie­ ścia minut temu - przyznał Patrick. Usiłował się uśmiech­ nąć, ale tylko się skrzywił. - Cóż, trzeba cię jakoś ogrzać - stwierdziła Carly i wzięła go energicznie pod ramię, przekręcając zarazem klucz w zamku. - Ten pomysł bardzo mi się podoba - zgodził się skwa­ pliwie. - Tylko bez niewłaściwych skojarzeń - ostrzegła, gdy wchodzili do maleńkiej starodawnej windy. - W porządku. Chętnie poddam się twojej miłosiernej opiece. Carly roześmiała się, spoglądając na zziębniętą twarz Ryana. - Nie ma mowy o miłosierdziu. Masz zamiar uratować naszą firmę, więc nie mogłam pozwolić, żebyś skonał na zapalenie płuc. Patrick zachichotał z uznaniem, wchodząc za nią do mieszkania. - Daj mi płaszcz, a potem usiądź na kanapie - poleciła, wskazując ręką pokój. - Przyniosę brandy, a ty rozpal w kominku. - Och, Carly - westchnął z zadowoleniem, podając swój wełniany płaszcz. - Od początku wiedziałem, że pod tą skorupą oschłości kryje się anielskie serce. Carly wyszła z pokoju, nie odpowiadając, ale te słowa wypowiedziane niskim, aksamitnym głosem poruszyły w niej jakąś nieznaną strunę. Dlaczego czuje się przy nim tak szczególnie? Napełniła miedziany czajnik i postawiła na kuchni, żeby