Andrew, który pierwszy czyta moje książki,
i Halowi, który nie może się ich doczekać
Jedenaście lat wcześniej
Liście, błoto i trawa wygłuszają dźwięki. Nawet krzyk. Dziewczynka to wie. Żaden odgłos, który
mogłaby z siebie wydać, nie pokona pół kilometra i nie dotrze do świateł samochodów i latarń
ulicznych, do oświetlonych okien wysokich budynków, które widzi za murem. Miasto, choć tak
bliskie, nie pomoże jej, a krzyki tylko wyczerpałyby energię, której nie może marnować.
Jest sama. Jeszcze przed chwilą nie była.
— Cathy — mówi. — Cathy, to nie jest zabawne.
Trudno sobie wyobrazić coś mniej zabawnego. Więc dlaczego ktoś chichocze? Potem
kolejny dźwięk. Jakiś chrzęst, zgrzyt.
Mogłaby uciec. Most jest niedaleko. Mogłoby jej się udać.
Ale jeśli ucieknie, zostawi Cathy.
Lekki wiatr porusza liśćmi drzewa, pod którym stoi, i dziewczyna nie jest w stanie
opanować dreszczy. Ubierała się parę godzin temu z myślą o dusznym pubie i jeździe do domu
ogrzewanym autobusem, a nie o staniu na dworze o północy. Wiedząc, że lada moment może
będzie musiała uciekać, unosi jedną stopę, potem drugą i zdejmuje buty.
— Już mam tego dość — mówi głosem, który nie brzmi jak jej własny. Robi krok naprzód,
dalej od drzewa, trochę bliżej wielkiej kamiennej płyty, leżącej przed nią w trawie. — Cathy
— powtarza. — Gdzie jesteś?
Odpowiada jej tylko ten zgrzyt.
Nocą kamienie wydają się wyższe. I nie tylko większe, ale też czarniejsze i starsze. Za to
krąg, który tworzą, jakby się skurczył. Dziewczyna ma wrażenie, że te poza linią jej wzroku
przysuwają się bliżej, jakby grały z nią w „raz dwa trzy, baba-jaga patrzy”; że jeśli teraz się
odwróci, będą tuż, tak blisko, że mogłaby ich dotknąć.
Ale jak tu się nie odwrócić, kiedy w głowie ma się takie myśli; nie pisnąć ze strachu,
kiedy ciemny ruchomy kształt wyraźnie się zbliża. Jeden z pionowych głazów rozbił się na
dwie części, jakby skalna drzazga odłupała się od urwiska. Odłamek stoi teraz osobno i robi
krok naprzód.
Dziewczyna rusza biegiem, ale nie biegnie długo. Drugi czarny kształt zagradza jej drogę,
odcina ją od mostu. Dziewczyna odwraca się. Jest jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Ciemne
postacie podchodzą do niej. Nie da się uciec. Nie ma po co krzyczeć. Może tylko obracać się
w miejscu jak szczur złapany w pułapkę. Postacie chwytają ją, ciągną w stronę wielkiego,
płaskiego kamienia i przynajmniej jedno się wyjaśnia.
Dźwięk, który słyszy, to odgłos noża ostrzonego o kamień.
Część I
Brutalności tego mordu nie da się pojąć ani opisać.
„Star”, 31 sierpnia 1888 roku
1
Piątek, 31 sierpnia
Martwa kobieta osuwała się na mój samochód.
Jakimś cudem stała prosto, z wyciągniętymi rękami, z palcami wczepionymi w krawędź
drzwiczek pasażera. Martwa kobieta bryzgała krwią na lakier samochodu; każdy nowy
rozprysk przykrywał poprzedni, aż wzór zaczął przypominać pajęczą sieć.
Sekundę później odwróciła się i jej oczy spojrzały w moje. Martwe oczy. W poprzek jej
szyi ziała okrutna rana, jej brzuch był plamą szkarłatu. Chwyciła mnie za rękę, a ja nie mogłam
się ruszyć. Ściskała mnie kurczowo. Mocno jak na martwą kobietę.
Wiem, wiem, przecież stała, nadal się poruszała, ale nie sposób było patrzeć w te oczy i
wierzyć, że żyje. Biologicznie jej ciało czepiało się jeszcze życia, słabnące serce wciąż biło,
miała resztki kontroli nad mięśniami. Szczegóły techniczne. Te oczy wiedziały, że to koniec
gry.
Nagle zrobiło mi się gorąco. Zanim zaszło słońce, był ciepły wieczór, jeden z tych, kiedy
londyńskie budynki i ulice magazynują upał i ilekroć wychodzisz na dwór, uderza cię fala
nagrzanego powietrza. Ale to było coś innego — ten pulsujący, lepki żar. To ciepło nie miało
nic wspólnego z pogodą.
Nie widziałam noża. Ale czułam jego rękojeść, wciskającą się w mój brzuch. Kobieta
przywarła do mnie tak mocno, że wbijała nóż głębiej we własne ciało.
Spróbowałam ją odsunąć, przynajmniej na tyle, żeby nie naciskać na nóż. Kaszlnęła, tyle
że to kaszlnięcie wyszło z rany na szyi, nie z ust. Coś chlapnęło mi na twarz i nagle świat
obrócił się wokół nas.
Upadłyśmy. Kobieta osunęła się na ziemię, a ja poleciałam z nią; z impetem uderzyłam o
asfalt, tłukąc sobie bark. Teraz leżała płasko na chodniku i wpatrywała się w niebo, a ja
klęczałam nad nią. Jej pierś wciąż się poruszała — ledwie.
Jeszcze jest czas, wmawiałam sobie, choć wiedziałam, że go nie ma. Potrzebowałam
pomocy. Nie mogłam na nią liczyć. Mały parking był pusty. Otaczały nas wysokie, sześcio- i
ośmiopiętrowe bloki i na jednym z balkonów uchwyciłam błyskawiczny ruch. Potem już nic.
Szarówka gęstniała z każdą sekundą.
Kobieta została zaatakowana zaledwie przed chwilą. Ktokolwiek to zrobił, musiał być
blisko.
Oklepując kieszenie, szukałam krótkofalówki, nie znalazłam jej i przez cały czas patrzyłam
w oczy tej kobiety. Moja torebka upadła parę kroków dalej. Pogrzebałam w niej, odszukałam
komórkę i wezwałam karetkę i policję na parking przed Victoria House na osiedlu Brendon w
Kennington. Kiedy się rozłączyłam, dotarło do mnie, że kobieta chwyciła mnie za rękę.
Martwa kobieta trzymała mnie za rękę, a ja niemal nie byłam w stanie patrzeć w te oczy,
widzieć, jak próbują skupić się na mnie. Musiałam z nią rozmawiać, starać się, żeby nie
straciła przytomności. Nie mogłam słuchać głosu w swojej głowie, który mówił mi, że to
koniec.
— Będzie dobrze. Będzie dobrze — powtarzałam.
Ta sytuacja z całą pewnością nie była dobra.
— Pomoc już jedzie — powiedziałam, wiedząc, że jej nie da się już pomóc. — Wszystko
będzie dobrze.
Okłamujemy umierających, uświadomiłam sobie tego wieczoru, kiedy w oddali rozległy
się pierwsze syreny.
— Słyszysz ich? Już tu jadą. Tylko się trzymaj. — I jej, i moje ręce były lepkie od krwi.
Metalowy pasek jej zegarka wciskał mi się w skórę. — No, zostań ze mną. — Syreny wyły
coraz głośniej. — Słyszysz ich? Już prawie są.
Tupot biegnących ludzi. Spojrzałam w górę i zobaczyłam błyskające niebieskie światła,
odbijające się w oknach. Radiowóz zatrzymał się tuż przy moim golfie; policjant w mundurze
biegł w naszą stronę, mówiąc do krótkofalówki. Dobiegł do nas i kucnął.
— Trzymaj się — powiedziałam. — Jest pomoc, zajmiemy się tobą.
Policjant położył mi dłoń na ramieniu.
— Spokojnie — mówił takim samym tonem, jak ja parę sekund temu, tyle że mówił to do
mnie. — Karetka już jedzie. Spokojnie.
Był po czterdziestce, przy kości, miał przerzedzające się siwe włosy. Zdaje się, że go
kiedyś widziałam.
— Proszę powiedzieć, gdzie jest pani ranna? — spytał.
Odwróciłam się do martwej kobiety. Teraz już naprawdę martwej.
— Skarbie, możesz ze mną porozmawiać? Jak masz na imię? Powiedz, gdzie jesteś ranna?
Nie ma już wątpliwości. Jasnoniebieskie oczy wbite w przestrzeń. Ciało nieruchome.
Ciekawe, czy słyszała cokolwiek, co do niej mówiłam. Ma prześliczne włosy, teraz to
zauważyłam, najjaśniejszy odcień popielatego blondu. Rozsypały się wachlarzem wokół jej
głowy. Kolczyki odbijały światło latarń i ich widok, połyskujących spomiędzy pasm włosów,
wydał mi się jakiś znajomy. Puściłam jej dłoń i zaczęłam podnosić się z chodnika. Ktoś
delikatnie przytrzymał mnie na miejscu.
— Chyba nie powinnaś się ruszać, kotku. Zaczekaj na karetkę.
Nie miałam siły się sprzeciwiać, więc po prostu wpatrywałam się dalej w martwą
kobietę. Krew zabryzgała jej dół twarzy. Szyja i pierś były nią zalane. Tworzyła pod nią
kałużę na chodniku, znajdowała sobie wąskie szczeliny w płytach, by płynąć coraz dalej.
Pośrodku piersi zdołałam jeszcze dostrzec fragment bluzki. Niżej nie było już widać nic. Rana
na szyi nie była najgorsza, o nie. Kiedyś słyszałam, że w ciele kobiety jest przeciętnie około
pięciu litrów krwi. Ale nigdy się nie zastanawiałam, jak to by wyglądało, kiedy cała się
wyleje.
2
Nic mi nie jest, ja nie jestem ranna. To nie moja krew. Chciałam wstać; nie pozwolili mi się
ruszyć. Wokół blondynki kucało trzech ratowników. Próbowali zatykać ranę na jej brzuchu
opatrunkami uciskowymi. Powiedzieli coś o tracheotomii. Potem coś o tętnie obwodowym.
Teraz odwracali się do mnie. Podniosłam się. Skóra kleiła mi się od krwi tej kobiety i
zasychała już w ciepłym powietrzu. Poczułam, że się chwieję, dostrzegłam ruch. Bloki
otaczające plac miały na zewnątrz długie korytarze na każdym piętrze. Kilka minut wcześniej
były puste, teraz tłoczyli się na nich ludzie. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnęłam swoją
legitymację i pokazałam ją najbliższemu funkcjonariuszowi.
— Funkcjonariuszka Lacey Flint — powiedziałam. Obejrzał legitymację i spojrzał mi w
oczy dla potwierdzenia.
— Tak też mi się zdawało, że wygląda pani znajomo — odparł. — Komisariat Southwark,
zgadza się?
Przytaknęłam.
— Ona jest z dochodzeniówki — zwrócił się do czekających ratowników, którzy, kiedy
zorientowali się, że nic nie mogą zrobić dla jasnowłosej kobiety, zainteresowali się mną.
Jeden z nich zrobił krok w moją stronę. Cofnęłam się.
— Nie powinniście mnie dotykać — ostrzegłam. — Nie jestem ranna. — Spojrzałam na
swoje zakrwawione ubranie, czując dziesiątki oczu wpatrujące się we mnie. — Jestem
dowodem.
Nie pozwolono mi wymknąć się po cichu i anonimowo do najbliższego komisariatu.
Detektyw Stenning, pierwszy śledczy, jaki zjawił się na miejscu, dostał telefon od inspektor,
która objęła sprawę. Była już w drodze i chciała, żebym została na miejscu, dopóki ze mną nie
porozmawia.
Pete Stenning pracował ze mną w Southwark, zanim przeniósł się do wydziału zabójstw z
siedzibą w Lewisham. Nie był dużo starszy ode mnie, miał może około trzydziestki, i należał
do tych szczęściarzy, których los pobłogosławił niemal powszechną sympatią. Mężczyźni go
lubili, bo pracował ciężko, ale nie na tyle ciężko, by ktoś poczuł się zagrożony; interesowały
go przyziemne sporty klasy pracującej, takie jak piłka nożna, ale potrafił porozmawiać o golfie
czy krykiecie, nie gadał za dużo, ale jak mówił, to z sensem. Kobiety go lubiły, bo był wysoki i
szczupły, miał ciemne kręcone włosy i bezczelny uśmiech.
Kiwnął mi głową, ale był zbyt zajęty powstrzymywaniem gapiów, żeby do mnie podejść.
Ciało blondynki już osłonięto parawanami. Gapie, pozbawieni bardziej ekscytujących
widoków, koniecznie chcieli patrzeć na mnie. Wieść się rozeszła. Ludzie SMS-owali do
znajomych, którzy zjawiali się natychmiast, żeby przyłączyć się do imprezy. Siedziałam z tyłu
radiowozu i starałam się unikać wścibskich spojrzeń i robić, co do mnie należy.
Pierwsza godzina po zabójstwie jest najważniejsza — ślady są jeszcze świeże, a trop
sprawcy gorący. Musimy przestrzegać ścisłych procedur. Nie pracowałam w zespole
zajmującym się morderstwami, dzień w dzień namierzałam właścicieli skradzionych
przedmiotów — to o wiele mniej ekscytujące — ale wiedziałam, że muszę zapamiętać jak
najwięcej szczegółów. Byłam dobra w szczegółach, z czego nie zawsze się cieszyłam, kiedy
zwalano mi na głowę nudne zadania, ale teraz powinnam być z tego zadowolona.
— Przyniosłem ci herbatę, skarbie. — Mundurowy, który wyznaczył się na mojego
opiekuna, właśnie wrócił. — I lepiej pij szybko — dodał, podając mi kubek. — Pani
inspektor przyjechała.
Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłam, że srebrny sportowy mercedes
zaparkował niedaleko mojego samochodu. Wysiadły z niego dwie osoby. Mężczyzna był
wysoki i nawet z daleka widziałam, że wie, do czego służy siłownia. Miał na sobie dżinsy i
szarą koszulkę polo. Opalone ręce. Okulary przeciwsłoneczne.
Kobietę rozpoznałam natychmiast ze zdjęć. Szczupła jak modelka, błyszczące czarne włosy
ścięte na pawia i takie dżinsy, za które babki bulą setki funtów. Najnowszy nabytek jednego z
dwudziestu siedmiu londyńskich wydziałów zabójstw; kiedy została zatrudniona,
obwieszczono to oficjalnie w wewnętrznych biuletynach i nieoficjalnie na najróżniejszych
policyjnych blogach. Była dość młoda jak na inspektora śledczego, sporo przed czterdziestką,
ale właśnie rozwiązała pewną głośną sprawę w Szkocji. Mówiło się też, że wie o HOLMES-
ie 2, policyjnej bazie danych, więcej niż jakikolwiek inny oficer brytyjskiej policji.
Oczywiście nie zaszkodziło jej, że jest kobietą i to nie całkiem białą — o czym nie omieszkały
wspomnieć dwa niezbyt przyjazne blogi.
Patrzyłam, jak ona i jej towarzysz zakładają jasnoniebieskie kombinezony ochronne i
ochraniacze na buty. Inspektor wcisnęła włosy pod kaptur. W końcu weszli za parawany —
mężczyzna w ostatniej chwili odsunął się, żeby przepuścić ją pierwszą.
W tym momencie postacie w białych kombinezonach kręciły się już po miejscu zdarzenia
jak duchy. Przyjechała ekipa kryminalistyczna. Wiedziałam, że ustawią wewnętrzny kordon
wokół ciała i zewnętrzny, otaczający cały teren. Od teraz każdy, kto się pojawi, będzie musiał
się meldować i odmeldowywać, a dokładny czas jego wejścia i wyjścia zostanie zapisany.
Uczyłam się tego wszystkiego w akademii policyjnej, ledwie parę miesięcy temu, ale po raz
pierwszy widziałam to w praktyce.
Nad miejscem, w którym wciąż leżało ciało, wznoszono coś w rodzaju ogrodowego
namiotu. Parawany już wcześniej utworzyły ściany i po chwili technicy pracowali już w takim
jakby dużym, osłoniętym pomieszczeniu. Mój samochód otoczono policyjną taśmą. Z
furgonetki wyładowywano reflektory. W tej chwili zza parawanu wyłonili się pani inspektor i
jej towarzysz. Rozmawiali ze sobą kilka sekund; w końcu mężczyzna odwrócił się i przeszedł
nad pasiastą taśmą, wyznaczającą granice kordonu. Inspektor ruszyła w moją stronę.
— To ja już cię zostawiam — powiedział mój opiekun i odszedł z kubkiem, który mu
oddałam.
Nowa pani inspektor stała przede mną. Nawet w kombinezonie ochronnym wyglądała
elegancko. Miała ciemnokremową cerę i zielone oczy. Czytałam gdzieś, że jej matka była
Hinduską.
— Funkcjonariuszka Flint? — spytała z miękkim, szkockim akcentem. Kiwnęłam głową.
— Nie znamy się jeszcze — ciągnęła. — Jestem Dana Tulloch.
3
Okej — powiedziała inspektor Tulloch. — Chodźmy powoli i proszę mi opowiedzieć, co się
działo.
Powlokłam się z nią, szurając nogami po chodniku. Kiedy tylko Tulloch mnie zobaczyła,
kazała przynieść dla mnie kombinezon i ochraniacze na buty.
— Zmarznie pani — stwierdziła, choć wieczór był ciepły — a poza tym lepiej zasłonić
plamy krwi i nie przyciągać uwagi gapiów.
Musiałam też włożyć lateksowe rękawiczki, żeby zabezpieczyć ewentualne dowody na
swoich dłoniach.
— Byłam na drugim piętrze — zaczęłam. — Mieszkanie trzydzieści siedem. Zeszłam po
tamtych schodach i skręciłam w prawo.
— Co pani tu robiła?
— Rozmawiałam ze świadkiem — urwałam i poprawiłam się. — Z potencjalnym
świadkiem. Przychodzę tu w piątki wieczorem od paru tygodni. To jedyna pora, kiedy prawie
na pewno nie zastanę w domu matki tej dziewczyny. Próbuję ją namówić, żeby zeznawała w
sprawie, a matka nie jest tym zachwycona.
— Udało się pani?
Pokręciłam głową.
— Nie — przyznałam.
Dotarłyśmy do końca pasażu i znów widziałam placyk. Mundurowi usiłowali przekonać
ludzi, żeby wracali do domów, ale bez wielkich efektów.
— Zdaje się, że w telewizji nie ma nic ciekawego — mruknęła Tulloch. — Co to za
sprawa?
— Gwałt zbiorowy — odparłam, wiedząc, że mogę się spodziewać kłopotów. Nie
pracowałam przy przestępstwach na tle seksualnym, więc tutaj działałam trochę cichcem.
Parę lat temu Met, Policja Metropolitalna, powołała zespoły, tak zwane Szafirowe
Jednostki, które miały się zajmować tego rodzaju przestępstwami. Wstąpiłam do policji
właśnie z myślą o takiej pracy i czekałam, aż pojawi się jakiś wakat. A na razie starałam się
być na bieżąco. Nie potrafiłam się powstrzymać.
— Czy to przejście było puste, kiedy zeszła pani z klatki schodowej? — spytała Tulloch.
— Tak mi się wydaje — odparłam, chociaż szczerze mówiąc, nie miałam pewności.
Zdenerwowałam się odpowiedzią Rony, mojego potencjalnego świadka, i zastanawiałam nad
kolejnym ruchem, jeśli ogóle jakiś miałam. Nie zwracałam uwagi, co się dzieje dookoła.
— Co pani zobaczyła, kiedy wyszła pani na plac? Ile osób?
Powoli odtworzyłyśmy moją drogę od schodów do placu.
Tulloch co parę sekund strzelała we mnie pytaniami. Byłam wściekła na siebie, że
uważniej nie obserwowałam otoczenia, więc teraz starałam się jak mogłam. Ale raczej nie
widziałam nikogo. Słyszałam muzykę, głośny rap, którego nie znałam. Nad osiedlem przeleciał
śmigłowiec, niżej niż zazwyczaj. Akurat zerknęłam w górę. Na pewno nigdy wcześniej nie
widziałam jasnowłosej kobiety. Przez sekundę wydawało mi się, że skądś ją znam, ale nie, to
wrażenie minęło.
— W tym miejscu się obejrzałam — Obróciłam się do tyłu. — Usłyszałam za plecami
jakiś głośny hałas.
Spojrzałam Tulloch w oczy i wiedziałam, o czym myśli. Obejrzałam się i prawdopodobnie
w tej sekundzie przegapiłam atak. W tym ułamku sekundy.
— Kiedy ją pani zobaczyła?
— Byłam już trochę bliżej — odparłam. — Szłam i grzebałam w torebce… myślałam, że
zostawiłam kluczyki… a potem uniosłam głowę i ją zobaczyłam.
Znowu byłyśmy w samym środku akcji. Postać w bieli robiła zdjęcia krwawych
rozbryzgów na moim samochodzie.
— Proszę mówić dalej — rzuciła Tulloch.
— W pierwszej chwili nie zauważyłam krwi. Przypuszczałam, że zatrzymała się, żeby
zapytać o drogę, może sądziła, że ktoś siedzi w samochodzie.
— Jak wyglądała? Proszę mi ją opisać.
— Wysoka — zaczęłam, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza. Przecież przed chwilą
sama widziała tę kobietę.
Westchnęła.
— Jest pani śledczą, Flint. Jak wysoka?
— Prawie metr osiemdziesiąt — strzeliłam. — Wyższa ode mnie, od pani. I szczupła.
Uniosła brwi.
— Rozmiar dwanaście — dodałam szybko. — Od tyłu wzięłam ją za młodszą, pewnie
dlatego, że szczupła i modnie ubrana, ale kiedy zobaczyłam jej twarz, okazała się starsza, niż
się spodziewałam.
— Słucham dalej.
— Wyglądała dobrze — rozkręcałam się. Skoro Tulloch chciała najdrobniejszych
szczegółów, mogłam jej sprawić tę przyjemność. — Nieźle ubrana. Drogie ciuchy. Proste, ale
porządne. Fryzura z profesjonalnego salonu. Takiego koloru nie kupi się w buteleczce w
Bootsie, i ani śladu odrostów. Ładna cera i zęby, ale miała kurze łapki, odrobinę zwiotczałe
policzki.
— Więc oceniłaby pani jej wiek na…
— Powiedziałabym, dobrze zakonserwowana czterdziestka piątka.
— Tak, ja też tak oceniam. — Dookoła nas panowało zamieszanie, ale Tulloch nie
odrywała wzroku od mojej twarzy. Jakbyśmy były same na tym parkingu.
— Miała jakieś dokumenty? — spytałam. — Wiemy, kto to?
— W torebce nic — odezwał się męski głos. Odwróciłam się. Człowiek, który przyjechał
z Tulloch, dołączył do nas. Nasunął okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy. Wokół
prawego oka miał bliznę, wyglądała na świeżą. — Żadnych dokumentów, kluczyków, tylko
trochę gotówki i kosmetyków do makijażu. Nie wiemy, jak tu dotarła. Jesteśmy dość daleko od
metra, a ona nie wygląda na kogoś, kto korzysta z autobusów.
Tulloch rozglądała się po blokach wokół placu.
— Oczywiście kluczyki mogły zostać skradzione razem z samochodem. Taka kobieta
prawdopodobnie jeździ jakąś ładną bryką — ciągnął facet. Mówił z lekkim
południowolondyńskim akcentem.
— Nosiła diamentowe kolczyki — zauważyłam. — To nie był napad rabunkowy.
Spojrzał na mnie. Oczy miał niebieskie, niemal turkusowe. To otoczone blizną było
przekrwione.
— Mogły być sztuczne — zasugerował.
— Gdybym podrzynała komuś gardło i rozcinała brzuch dla rabunku, raczej wzięłabym
wszelką widoczną biżuterię, tak na wszelki wypadek. A pan? — odparłam. — Poza tym miała
ładny zegarek. Kiedy umierała, drapał mnie w rękę.
Widziałam, że mu się to nie spodobało. Potarł zranione oko i spojrzał na mnie, marszcząc
brwi.
— Flint, to jest inspektor Joesbury — przedstawiła go Tulloch. — Nie bierze udziału w
tym dochodzeniu. Przyjechał tu ze mną tylko dlatego, że się nudzi. Mark, to jest detektyw Flint.
Lacey, zgadza się?
— A właśnie… — Joesbury ledwie zauważył tę prezentację. — W Lewisham chcą
wiedzieć, kiedy ją przywieziesz.
Tulloch wciąż patrzyła na budynki dookoła nas.
— Nie rozumiem, Mark — powiedziała. — Jesteśmy otoczeni mieszkaniami i wcale nie
jest późno, dziesiątki ludzi mogły widzieć, co się stało. Po co mordować kogoś akurat tutaj?
Gdzieś niedaleko szczekał pies.
— Hm, nie znalazła się tu przypadkiem — stwierdził. — Ta kobieta pasuje do
Knightsbridge, nie do Kennington. Dzięki eksperckiej wiedzy funkcjonariuszki Flint na temat
biżuterii napad rabunkowy wydaje się mało prawdopodobny, chociaż oczywiście musimy
znaleźć jej bryczę.
— Tutejsze dzieciaki nie zabiłyby dla samochodu — podsunęłam, kiedy oboje zwrócili się
w moją stronę. — Och, ukradliby go, to na pewno, ale co najwyżej popchnęliby ją i wyrwali
jej kluczyki. Nie musieliby…
— Podrzynać gardła tak głęboko, żeby przeciąć tchawicę? — dokończył Joesbury. —
Rozpruwać brzucha od mostka aż do kości łonowej. Nie, ma pani rację, Flint. To rzeczywiście
przesada.
Okej, z całą pewnością nie odbierałam od tego faceta przyjaznych wibracji. Zrobiłam krok
w tył i jeszcze jeden. Z jakiegoś powodu, pewnie z szoku, mówiłam o wiele więcej niż
zwykle. Może po prostu powinnam się przymknąć na chwilę. Nie wychylać się.
— Jak? — spytała Tulloch.
— Słucham? — rzucił Joesbury, który patrzył, jak się cofam.
— Ona jeszcze stała, kiedy funkcjonariuszka Flint ją zobaczyła — powiedziała Tulloch. —
Jeszcze żyła, mimo tak strasznych ran. To znaczy, że została zaatakowana parę sekund
wcześniej. Pewnie nawet w chwili, kiedy Flint szła tu sobie spacerkiem i szamotała się z
torebką. Jak on to zrobił? Jak mógł tak ją pochlastać i zniknąć bez śladu?
Szła spacerkiem? Szamotała się z torebką? Tulloch przedstawiała to niemal tak, jakby to
wszystko była moja wina. O mało znów nie otworzyłam ust, ale przypomniałam sobie w samą
porę. Nie wychylać się.
— Na placu nie ma monitoringu — poinformował Joesbury. — Ale główna ulica jest
ledwie parę metrów stąd. Stenning poszedł zabezpieczyć wszelkie nagrania. Jeśli sprawca
wyszedł z osiedla, na pewno złapała go jakaś kamera.
Może to rzeczywiście moja wina. Gdybym miała głowę na karku, może zobaczyłabym
napastnika, zanim uderzył. Mogłabym krzyknąć o pomoc, wezwać przez radio najbliższego
funkcjonariusza. Mogłabym powstrzymać atak. Cholera, jeszcze wyrzutów sumienia
brakowało mi do szczęścia.
— Ktokolwiek to zrobił, musi być cały zakrwawiony — ciągnął Joesbury, wciąż
wpatrując się na mnie. — Na pewno zostawił trop. — Obejrzał się za siebie. — Słyszę, że są
już psy.
Spojrzeliśmy w stronę parkingu. Zjawiły się dwa owczarki niemieckie. Każdy z własnym
opiekunem.
— Niekoniecznie — wypaliłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język. Oboje znów
popatrzyli na mnie. — Jeśli ten ktoś podciął jej gardło od tyłu, wcale nie musiał się
pochlapać. Cała krew trysnęła do przodu. Na mój samochód.
— A potem na panią. — Joesbury oderwał wzrok od mojej twarzy i zerknął na plamy
krwi, ledwie widoczne przez kombinezon. — Skończyliśmy tutaj, Tully? — ciągnął. —
Naprawdę powinnaś zabrać funkcjonariuszkę Flint na komisariat.
Tulloch wahała się przez moment.
— Dopilnuję tylko, żeby Neil…
— Anderson doskonale wie, co robi — odparł Joesbury. — Sześciu funkcjonariuszy
przesłuchuje świadków, ruch został przekierowany, a nasi ludzie zaczną chodzić po
mieszkaniach, kiedy tylko psy skończą.
— A może ty ją zabierzesz? — spytała Tulloch. — Ja chcę się tu jeszcze porządnie
rozejrzeć, kiedy wszystko się trochę uspokoi.
Joesbury zrobił taką minę, jakby chciał się sprzeciwiać, ale w końcu uśmiechnął się do
pani inspektor. Miał bardzo ładne zęby.
— Czyli że dasz mi się przejechać tullymobilem? — spytał.
Kręcąc głową, rozpięła suwak jasnoniebieskiego kombinezonu i zanurzyła rękę w kieszeni.
Ze złym spojrzeniem podała Joesbury’emu kluczyki.
— Jak go uszkodzisz, ja uszkodzę ciebie — rzuciła ostrzegawczo.
— Chodźmy, Flint, zanim zmieni zdanie. — Joesbury chwycił mnie za łokieć i pokierował
w stronę srebrnego mercedesa.
— I niech za żadne skarby nie ściąga kombinezonu! — zawołała Tulloch, kiedy otworzył
mi drzwiczki i wsiadłam do środka.
Wnętrze wyglądało jak z salonu. Z ulgą rozsiadłam się w skórzanym fotelu i zamknęłam
oczy.
4
Było już po dziewiątej, ale na ulicach wciąż panował duży ruch i posuwaliśmy się w żółwim
tempie. Ciągle jeszcze piekły mnie uwagi Tulloch o spacerowaniu i szamotaniu się, więc
siedziałam z zamkniętymi oczami i zadawałam sobie pytanie, co mogłam zrobić inaczej.
Joesbury się nie odzywał.
Po dziesięciu, może piętnastu minutach ciszy włączył odtwarzacz i kabinę wypełniły
niesamowite dźwięki Clannadu.
— Och, chyba żartujesz — mruknął pod nosem. — Nie ma tam czegoś w schowku?
Otworzyłam oczy i — wciąż w lateksowych rękawiczkach — wyjęłam jedyną płytkę, jaka
leżała w małym schowku.
— Średniowieczne chorały — przeczytałam z okładki.
Pokręcił głową.
— Jeśli będzie pani miała okazję pogadać z nią o jej guście muzycznym, to proszę się nie
krępować — powiedział. — Przedwczoraj kazała mi słuchać zespołu Westlife.
Kiedy wjechaliśmy w Old Kent Road, znów zamilkł. Od czasu do czasu, jak światło
latarni padało na przednią szybę pod odpowiednim kątem, widziałam jego odbicie. Nic
niezwykłego. Przed czterdziestką, jak obstawiałam. Krótko ścięte, kasztanowe włosy. Nie
golił się od paru dni. Twarz i nagie przedramiona opalone. Zęby, jak zauważyłam już
wcześniej, równe i bardzo białe.
Minęło kolejne dziesięć minut i żadne z nas się nie odezwało. Ale miałam wrażenie —
widząc, jak ciągle przechyla głowę — że i on obserwuje mnie w szybie.
— Przeżyłaby, gdybym dotarła do niej wcześniej? — spytałam, kiedy skręciliśmy z
Lewisham High Street na parking za komisariatem.
— Pewnie nigdy się nie dowiemy — odparł. Nigdzie nie było wolnego miejsca, więc
stanął tuż za zielonym audi, całkowicie blokując mu wyjazd.
— Żyła jeszcze parę sekund przed przyjazdem karetki — podjęłam. — Powinnam
przyłożyć coś do rany, prawda? Spróbować zatamować krwotok.
Jeśli liczyłam na jakąkolwiek pociechę z ust tego gościa, to się przeliczyłam.
— Jestem policjantem, nie ratownikiem medycznym. — Wyłączył silnik. — Wygląda na to,
że już na panią czekają.
Rzeczywiście czekali na nas dyżurny sierżant, technik kryminalistyczny i policyjny
obducent. Weszliśmy przez zakratowane tylne drzwi komisariatu Lewisham i moje przybycie
zostało zaprotokołowane. Pracowałam w Met już prawie cztery lata, ale przeczuwałam, że
teraz obejrzę ją sobie z zupełnie innej perspektywy.
Jakiś czas później siedziałam i gapiłam się na brudnokremowe ściany i szare kafelki
podłogi. Lewy bark miałam obolały po upadku i czułam nadciągający ból głowy. W ciągu
ostatniej godziny musiałam się rozebrać do rosołu i dać się zbadać policyjnemu lekarzowi. Po
prysznicu znów zostałam zbadana i obfotografowana. Obcięto mi paznokcie, pobrano próbkę
śliny, dokładnie (i boleśnie) wyczesano włosy. A potem dostałam pomarańczowy kombinezon,
zwykle przeznaczony dla zatrzymanych w areszcie tymczasowym.
Nie jadłam kolacji i czy to z powodu spadku poziomu cukru, szoku czy po prostu chłodu w
pomieszczeniu nie mogłam przestać się trząść. Wciąż widziałam wpatrujące się we mnie
jasnoniebieskie oczy.
Mogłam ją uratować. Gdybym nie zamknęła się w swoim własnym światku, może nie
prowadzilibyśmy teraz dochodzenia w sprawie morderstwa. I wszyscy to wiedzieli. I to
zostanie mi w spadku do końca mojej służby w policji. Będę tą funkcjonariuszką, która
pozwoliła, żeby morderca zadźgał kobietę niemal na jej oczach.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł inspektor Joesbury. W małym pomieszczeniu
wydawał się wyższy niż na ulicy czy nawet w samochodzie inspektor Tulloch. Towarzyszyła
mu detektyw Gayle Mizon, która asystowała obducentowi przy badaniu. Oboje śmiali się z
czegoś na korytarzu i Joesbury wciąż się uśmiechał, kiedy przepuszczał ją w drzwiach. Miał
świetny uśmiech. Potem spojrzał na mnie i natychmiast spoważniał.
— Wciąż się pan nudzi? — Nie zdążyłam się powstrzymać.
Równie dobrze mogłam się nie odzywać. Zero reakcji.
Mizon była atrakcyjną blondynką, miała około trzydziestu trzech, trzydziestu czterech lat.
Przyniosła mi kawę. Objęłam dłonią kubek, żeby się ogrzać, ale nie odważyłam się go
podnieść. Za bardzo się trzęsłam. Joesbury wciąż mi się przyglądał — moim włosom,
wilgotnym po prysznicu; mojej twarzy, suchej i różowej, bo nie została nawilżona, mojemu
kombinezonowi aresztanta. Nie miał zbyt zachwyconej miny.
— No dobra — powiedział. — Spiszmy zeznanie.
Kiedy wreszcie uznał, że wystarczy, ledwie miałam siłę siedzieć prosto na krześle.
Gdybym chciała uprzejmie określić taktykę przesłuchania inspektora Joesbury’ego,
stwierdziłabym, że był dokładny. Gdybym chciała być szczera, nazwałabym go sadystycznym
gnojem.
Zanim zaczęliśmy, wyjaśnili mi, że przesłuchanie poprowadzi Gayle Mizon, a Joesbury
będzie tu siedział tylko w charakterze doradcy. Spytali nawet, czy życzę sobie, żeby wyszedł z
pokoju. Wzruszyłam ramionami i mruknęłam, że nie trzeba. Ogromny błąd, bo gdy padło
pierwsze pytanie, to on przejął dowodzenie.
To, co nastąpiło potem, nie przypominało żadnego przesłuchania świadka, w jakim brałam
do tej pory udział. Raczej odnosiłam wrażenie, że zaraz zostanę oskarżona. Kazał mi wiele
razy opowiadać o każdym szczególe, aż nawet Mizon zaczęła się czuć nieswojo. I wciąż
wracał do jednego. Jak mogłam niczego nie zauważyć? Jak mogłam przegapić atak, a
jednocześnie być na tyle blisko, by ofiara umarła mi w ramionach? W każdej chwili
spodziewałam się usłyszeć, że ta kobieta przeżyłaby, gdybym nie nawaliła.
Wreszcie zakończył przesłuchanie i wyłączył sprzęt nagrywający. Zegar na ścianie
pokazywał dziesięć po jedenastej.
— Zadzwonić po kogoś? — spytała Mizon, kiedy Joesbury wyjął płytkę z nagrywarki i
przykleił na niej etykietkę.
Pokręciłam głową.
— Ktoś czeka na ciebie w domu? — dopytywała dalej. — Współlokatorka? Chłopak?
Przeżyłaś paskudny szok. Raczej nie powinnaś być sama.
— Mieszkam sama. Ale nic mi nie będzie — dodałam, kiedy zrobiła zatroskaną minę. —
Mogę już iść?
— Masz jakichś krewnych? — Mizon nie poddawała się łatwo.
— Nie mieszkają w Londynie — powiedziałam, co było prawdą, nawet jeśli odrobinę
nieuczciwą. Nie mieszkają nigdzie. Nie mam rodziny. — Słuchaj, jestem zmęczona, nie jadłam
kolacji, chcę po prostu jechać do domu i…
Joesbury spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
— Nikt ci nie dał nic do jedzenia? — spytał i naprawdę podziwiałam jego kunszt, bo
nawet to zabrzmiało w jego ustach jak oskarżenie.
— Naprawdę, nie ma sprawy. Mogę już iść? — Wstałam. — Sir — dorzuciłam dla efektu.
Spojrzał na Mizon.
— Gayle, gdybyśmy tu ściągnęli mordercę złapanego na gorącym uczynku, z nożem w
zębach, nakarmilibyśmy go. A nasza dziewczyna głoduje.
— Myślałam, że ktoś inny… — zaczęła Mizon.
— To naprawdę nie jest… — spróbowałam się wtrącić.
— Przepraszam — powiedział.
Wzruszyłam ramionami i zdołałam się uśmiechnąć. Wstał i przeszedł przez pokój.
— Chodź. — Otworzył przede mną drzwi.
— Niby dokąd? — Nie miałam już nawet siły udawać uprzejmości. Nie żeby do tej pory
szło mi to szczególnie dobrze.
— Nakarmię cię, a potem odwiozę do domu — odparł. Wskazał głową płytkę na stole. —
Możesz to oddać do obróbki? — spytał zaskoczoną Mizon, po czym wyprowadził mnie z
komisariatu.
Srebrny mercedes Tulloch został już przestawiony i Joesbury otworzył zielone audi, które
wcześniej zastawił. Zapalił silnik, wrzucił bieg i zaczął przeglądać stosik kompaktów.
— Nie masz Westlife’u? — spytałam, kiedy wycofał z miejsca parkingowego i zawrócił.
Nie odpowiedział. Zapisałam sobie w pamięci, że poczucie humoru nie znajduje się na
liście zalet tego faceta. Spokojnie mogłam też wykreślić bezstronność i empatię. Szczerze
mówiąc, jedyne okienko, jakie na razie dałoby się odfajkować, to zrozumienie faktu, że
kobieta potrzebuje jeść. Wsunął płytę do odtwarzacza. Kiedy już wyjechał na Lewisham High
Street, podkręcił głośność i kabinę wypełniła rytmiczna, klubowa muzyka z mocnym
bębnieniem perkusji. Wiadomość przyjęta i zrozumiana, inspektorze Joesbury. Mam się nie
odzywać.
5
Ogród jest długi i wąski. I bardzo ciemny. Wysokie mury z trzech stron odcinają większość
światła docierającego z ulicy, a przerośnięte krzewy z gęstymi liśćmi pożerają tę resztkę, która
się przebija. Na ogród wychodzi parę okien, ale nieproszony gość, idący powoli wąską
żwirową ścieżką, jest ubrany na czarno i raczej nikt go nie dostrzeże.
Ogród pachnie. Postać zatrzymuje się na chwilę i bierze głęboki wdech, a potem wyciąga
rękę do maleńkiego kwiatu w kształcie gwiazdy. Jaśmin.
Na końcu ogrodu stoi nieduża, schludna drewniana szopa, częściowo zasłonięta roślinami.
Bluszcz wspina się po jej ścianach, a zwisające gałęzie drzew spoczywają na dachu. Drzwi są
zamknięte, ale intruz po chwili namysłu przeciąga dłonią wzdłuż brzegu niskiego, płaskiego
dachu. Po kilku sekundach dłoń znajduje to, czego szukała. Klucz.
Drzwi otwierają się z łatwością. Ciemny kształt cofa się gwałtownie, mamrocząc
przekleństwo.
Przez moment ma wrażenie, że w szopie jest wisielec. Kołysze się łagodnie, obraca w
miejscu. Ludzka postać, ale nie człowiek. Ma miękki, cylindryczny tułów, jest ubrany, ale nie
ma kończyn. Jego głowa — męska — spoglądała kiedyś ze sklepowej witryny.
Postać w czerni lekko dotyka wisielca, a ten obraca się na łańcuchu podtrzymującym go
pod dachem szopy. Głowa opada na bok jak pijakowi. Albo wariatowi.
— Genialny pomysł — mówi intruz. — Och, Lacey, naprawdę genialny pomysł.
6
Jesteś wegetarianką, nie tolerujesz laktozy, masz alergię na sezam? — pytał mnie Joesbury. To
były właściwie jego pierwsze słowa, od kiedy wyjechaliśmy z komisariatu.
Weszliśmy do małej chińskiej restauracji; znajdowała się niedaleko mojego mieszkania,
ale chyba nigdy wcześniej jej nie zauważyłam. Właściciel, smukły Chińczyk po pięćdziesiątce
o imieniu Trev, przywitał Joesbury’ego jak starego przyjaciela.
— Zjem wszystko, co nie zdąży uciec z talerza — odparłam. Joesbury odrobinę szerzej
otworzył oczy. On i Trev spojrzeli po sobie, odbyli krótką, cichą naradę. W końcu Chińczyk
zniknął, a Joesbury zajął miejsce naprzeciwko mnie. Czekałam z niejakim zainteresowaniem
co dalej. Teraz już chyba będzie musiał ze mną porozmawiać.
Wziął widelec i przeciągnął jego zębami po papierowej serwetce, po czym odchylił się,
żeby podziwiać cztery idealnie proste linie, które zrobił. Uniósł wzrok, zauważył moje
spojrzenie i znów spuścił oczy. Widelec jeszcze raz przejechał po serwetce. Stawało się
oczywiste, że Joesbury i ja mamy całkiem różne zdania w kwestii konieczności porozumienia.
— Skoro nie jesteś z wydziału zabójstw, to skąd? Drogówka? Jeśli chcesz obrazić kolegę
policjanta, zapytaj go, czy pracuje w drogówce. Ale dlaczego próbowałam obrazić świeżo
poznanego funkcjonariusza wyższego ode mnie rangą? Dobre pytanie.
— Pracuję w OS10 — odparł.
Zastanowiłam się nad tym przez chwilę. OS to Operacje Specjalne. Wydziały były
numerowane, każdy numer oznaczał konkretne zadanie. Z OS1 chronili osoby publiczne, z
OS14 rodzinę królewską.
— OS10 zajmuje się tajnymi operacjami, tak?
Kiwnął głową.
— Dzisiaj wolimy termin „niejawne” — sprostował.
— Więc urzędujesz w Scotland Yardzie? — spytałam odrobinę zachęcona faktem, że
wydobyłam z niego całe zdanie.
Kolejne skinienie.
— Technicznie rzecz biorąc.
A to co miało znaczyć? Albo się gdzieś urzęduje, albo nie.
— Więc jakim cudem wylądowałeś dzisiaj na miejscu zbrodni?
Westchnął, jakbym strasznie go męczyła tą całą gadką.
— Kuruję się — wyjaśnił. — Wybiłem sobie bark i o mało nie straciłem oka podczas
akcji. Oficjalnie jestem na zwolnieniu aż do listopada, ale jak przypominacie mi co chwilę
obie z inspektor Tulloch, nudzę się.
Wrócił Trev z drinkami. Postawił przed nami po butelce południowoamerykańskiego
piwa. Nikt mnie nie pytał, co chcę.
— Po twojej minie widzę, że nie przepadasz za piwem. — Sięgnął przez stół i przelewał
zawartość mojej butelki do szklanki. — A moja mina powinna ci powiedzieć, że to wiem.
Jesteś o wiele za chuda na piwoszkę. Ale to pomaga na szok.
Wzięłam szklankę. Rzeczywiście, niezbyt lubię piwo, ale wlanie w siebie jakiegokolwiek
alkoholu zaczynało mi wyglądać na doskonały pomysł. Joesbury patrzył, jak wypijam
duszkiem niemal jedną trzecią szklanki, zanim zaczerpnęłam powietrza.
— Dlaczego wstąpiłaś do policji? — zagadnął.
— Dziecięca fascynacja seryjnymi mordercami — odpowiedziałam. To była prawda, ale
zwykle nie chwaliłam się tym tak otwarcie. Od kiedy pamiętam, fascynowały mnie brutalne
zbrodnie i ich sprawcy i to doprowadziło mnie w końcu, choć długą i okrężną drogą, do służby
w policji.
Spojrzał na mnie spod uniesionej brwi.
— Przede wszystkim sadystyczni, psychopatyczni drapieżcy — ciągnęłam. — Wiesz, tacy,
co zabijają, aby zaspokoić swoje wynaturzone seksualne pragnienia. Sutcliffe, West, Bradley.
W dzieciństwie nie mogłam się o nich dość naczytać.
Brew pozostała uniesiona, a ja zorientowałam się nagle, że w mojej szklance została już
mniej niż połowa piwa i że muszę trochę zwolnić.
— A ty, skoro się nudzisz, może pomyśl o golfie — zasugerowałam. — Wielu panów w
średnim wieku uważa, że to całkiem przyjemny sposób spędzania czasu.
Zacisnął usta, ale nie zamierzał zaszczycić odpowiedzią tak taniego docinka. A ja
naprawdę powinnam wziąć się w garść. Zrażanie do siebie oficera, choćby nie wiem jak
niemiłego, po prostu nie było w moim stylu. Nie wychylać się, oto moje motto.
— Przepraszam, sir. Miałam ciężki wieczór i… — Jakiś ruch u mojego boku. Przyszło
jedzenie.
— Niech go pani nie nazywa „sir” — poradził Trev, stawiając przede mną talerz
makaronu z krewetkami i warzywami, a przed Joesburym coś z wołowiną i czarną fasolą. —
Kiedy młode policjantki nazywają go „sir”, wyłazi z niego coś paskudnego.
— Zapamiętam sobie — wymamrotałam i pomyślałam, że to raczej nie przysporzy mi
trudności. Joesbury z całą pewnością nie był w moim typie. Właściwie nie miałam typu. Ale
gdybym miała, nie byłby taki.
— A to dla Dany — ciągnął Trev i postawił na stoliku zafoliowany plastikowy talerz. —
Przekaż jej ode mnie wyrazy uwielbienia, powiedz, żeby mnie niedługo odwiedziła, a gdyby
stwierdziła, że ma dość…
— Trev — wycedził Joesbury. — Ile razy…?
— Facet może sobie pomarzyć — mruknął Chińczyk i wrócił do kuchni.
Kiedy uniosłam wzrok, Joesbury był zajęty jedzeniem.
— Skąd wiedział, że jestem policjantką? — Wzięłam widelec i zaczęłam gonić krewetkę
w kółko po talerzu.
— Masz na sobie pomarańczowe wdzianko z napisem „Własność Policji Metropolitalnej”
na kołnierzyku — odparł Joesbury, nie odrywając oczu od talerza.
— Mogłabym być przestępcą. — Wreszcie wpakowałam krewetkę do ust. Zaległa mi na
języku, wielka i nieprzyjemnie sucha.
— Tak. — Joesbury odłożył widelec i spojrzał na mnie. — Przeszło mi to przez myśl.
7
Mieszkam przy przecznicy Wandsworth Road, niecałe pięć minut pieszo od chińskiej restauracji
Treva, w starej wiktoriańskiej kamienicy. Agent nieruchomości, który wynajmował mi
mieszkanie, nazywał je „apartamentem ogrodowym”. Tak naprawdę to suterena. Schodzi się
do niej po dwunastu kamiennych schodkach, na prawo od frontowego wejścia. Z nawyku
obrzuciłam wzrokiem małą niszę cienia pod schodami. Gdybym miała pecha (i uśpiłabym
czujność), pewnej nocy ktoś mógłby się tam zaczaić. Do tej pory to się nie zdarzyło i miałam
nadzieję, że dziś nie przydarzy mi się pierwszy raz; nie byłam w nastroju. Zobaczyłam, że
wnęka pod schodami jest pusta, a kłódka komórki, gdzie trzymałam rower, nienaruszona.
Wsunęłam klucz w zamek i wkroczyłam do mieszkania.
Przemierzyłam salon, mijając maleńką, wąską kuchnię, i weszłam do sypialni. Rano
zmieniłam pościel, jak zawsze w piątek. Nieskazitelna biała bawełna — jeden z niewielu
luksusów, na jakie sobie pozwalam. Zwykle moment, kiedy kładę się do łóżka w piątek
wieczorem, jest jednym z jasnych punktów mojego tygodnia.
Ale teraz miałam koszmarne przeczucie, że gdy rano się obudzę, moja bielutka pościel
będzie poplamiona krwią obcej kobiety. Głupie, wiem, przecież szorowałam się pod
prysznicem, aż rozbolała mnie skóra, a jednak…
Szłam dalej, aż przez coś w rodzaju oranżerii przylegającej do mieszkania wydostałam się
do ogrodu. Jest długi i bardzo wąski, jak wiele ogrodów na tyłach londyńskich szeregowców;
słońce bezpośrednio prawie tu nie dociera. Na szczęście osoba, która go projektowała,
wiedziała, co robi. Wszystkie tutejsze rośliny doskonale czują się w cieniu, pełno tu małych
drzewek i gęstych krzewów. Wysokie ceglane mury po obu stronach zapewniają prywatność.
Tylna furtka prowadzi do zaułka. Zawsze jest zamknięta na klucz.
Zamknęłam oczy i zobaczyłam, jak te jasnoniebieskie wpatrują się w moje. O, nie.
Inspektor Joesbury, choć to taki masakryczny dupek, pozwolił mi oderwać myśli od
wcześniejszych wydarzeń. Kiedy z nim przebywałam, usilnie starałam się wymyślić, co by tu
powiedzieć, jeszcze usilniej starałam się powstrzymać, by nie powiedzieć niczego
niewłaściwego, i to skutecznie zajmowało moją uwagę. Teraz, kiedy zostałam sama, wszystko
wróciło.
Londyn nigdy nie jest cichy i nawet o tak późnej godzinie słyszałam nieustanny szum
samochodów, głosy ludzi na ulicy, piskliwe krzyki dobiegające gdzieś z bliska.
Niecałe sto metrów od mojego mieszkania znajduje się park. Kiedy słońce zachodzi,
nastolatki z południowego Londynu obejmują go w posiadanie. Bujają się na huśtawkach i
drabinkach jak małpy, wrzeszczą i pohukują do siebie. Tej nocy byli w formie. Z tego, co
słyszałam, odbywała się tam jakaś gonitwa. Dziewczyny piszczały. Dudniła muzyka. Wyżywali
się jak to młodzież. Rozładowywali napięcie.
Mimo zmęczenia potrzebowałam tego samego. I miałam własny plac zabaw, na który
mogłam pójść.
8
Camden Town to od dawna jedno z najmodniejszych miejsc w północnym Londynie,
szczególnie od momentu, kiedy otwarto targowisko Camden Stables. Teren — kiedyś ogromna
plątanina tuneli, podcieni, wiaduktów i pasaży — sprzedano deweloperom, którzy
przekształcili go w ogromny kompleks sklepów, barów, straganów i kawiarń. Stables —
Stajnie — w ciągu dnia są popularne jako miejsce, gdzie można kupić coś fajnego, zjeść i
ogólnie spędzić czas. Ale nocą ludzie wręcz się tu tłoczą. I przynajmniej raz w tygodniu,
zwykle w piątek, ja jestem wśród nich.
Samochód zabrali mi kryminalistycy, więc musiałam pojechać autobusem. Kiedy zbliżyłam
się do Końskiego Szpitala — dawnej stajni dla chorych lub przemęczonych koni, które
pracowały na kolei, zdjęłam kurtkę i upchnęłam ją do małego plecaka.
Konie, a raczej ich podobizny, są głównym motywem na Stables Market. W czasach kiedy
budowano kolej, trzymano ich tu setki, by rozwozić materiały i sprzęt po terenach budowy. Nie
byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że konie z Camden wiodły głównie podziemny
żywot — przemieszczały się z miejsca na miejsce tunelami specjalnie skonstruowanymi tak,
by zapewnić zwierzętom bezpieczeństwo i wygodę. W pewnym okresie nawet stajnie
znajdowały się pod ziemią.
Teraz nie ma tu już żywych, pracujących koni, ale ich rzeźby są wszędzie, gdziekolwiek się
obrócisz. Płaskorzeźby na ścianach, wolno stojące posągi, motywy wkomponowane w
balustrady, latarnie, nawet w kosze na śmieci. Lubię konie, ale nawet ja odnoszę wrażenie, że
deweloperzy trochę przedobrzyli.
Kiedy weszłam przez główne wejście Końskiego Szpitala, wpadłam na ścianę upału.
Fioletowe światła migotały po obu stronach, gdy szłam głównym pasażem, mijając oryginalne
końskie boksy i elementy stajennego wyposażenia. Nawet o tak późnej porze hala targowa
pękała w szwach, powietrze było gęste od zapachu alkoholu i ludzi.
W jednym z boksów trwała impreza i zastanawiałam się przez moment, czy się na nią nie
wprosić. Nagle zauważyłam jednak czerwone baloniki z helem przywiązane do żelaznych krat.
Kołysały się i połyskiwały w gorącym powietrzu. Jak krople krwi. Poszłam dalej,
przepchnęłam się do baru i kupiłam sobie gin Bombay Sapphire z lodem. Nie cierpię jego
smaku, więc piję go bardzo wolno, ale jeśli potrzebuję zastrzyku alkoholu, załatwia sprawę.
Zegar za barem pokazywał, że jest za pięć pierwsza. Koński Szpital zamykali o drugiej.
Jeszcze parę kroków i otoczyło mnie miękkie, pomarańczowe światło galerii
fotograficznej. Złote twarze wokół mnie błyszczały od potu. Wcześniej grał tu zespół i ludzie
na scenie pakowali sprzęt.
— Hej, laska! — Czterech chłopaków, tak młodych, że nie wiem, czy mogli już pić,
zagradzało mi drogę. Ten, który się odezwał, zatoczył się bliżej i wyciągnął do mnie rękę. —
Chcesz wyjść na dwór? — zaproponował.
Ręka spoczęła na moim biodrze. Małolat miał problem ze skupieniem wzroku, i to chyba
nie tylko przez alkohol.
— Hm, urocza propozycja — odparłam. — Ale jeszcze nie dostałam wyników z
przychodni. Odezwę się do ciebie kiedy indziej.
Uśmiechnęłam się przelotnie do ciemnowłosego chłopaka, który wydawał się trzeźwiejszy
od reszty. Odpowiedział mi szerokim uśmiechem. Minęłam ich, ale po paru krokach poczułam
dłoń na ramieniu. Brunet poszedł za mną.
— Nie uciekaj jeszcze — powiedział.
Spojrzałam na niego i zastanowiłam się. Trochę za młody jak na mój gust, ale poza tym,
czemu nie. Wysoki, właśnie zaczynał nabierać męskich kształtów. Miał mocną żuchwę, a w
jego twarzy było coś niemal królewskiego. Kręcone włosy, niezbyt krótkie, i blada skóra. Z
tych bardzo miękkich.
— Jak masz na imię? — spytałam.
— Ben. A ty?
Trzy pary oczu obserwowały go, dopingowały do działania. Poderwij jednego z grupki
kumpli, a poderwiesz całą grupkę. Nie lubię grupowych akcji.
— Może kiedy indziej — mruknęłam. — Przyjdź bez kolegów.
Odwróciłam się, przeszłam z powrotem między boksami Końskiego Szpitala i wydostałam
się na zewnątrz. Szerokim, krętym pasażem, znanym jako Koński Podjazd, schodzi się obok
kolejnej gigantycznej końskiej rzeźby na targowisko poniżej. Robiło się coraz chłodniej.
Większość stoisk na powietrzu zwinęła interes na noc, ale stragany z jedzeniem były czynne.
Gdziekolwiek spojrzałam, ludzie stali grupkami, przy murach i barierkach — grzali się pod
ulicznymi promiennikami, jedli, pili.
Na środku placu szerokie schody prowadziły do kolejnego poziomu stoisk. Szczyt tych
schodów był równie dobrym punktem obserwacyjnym, jak każdy inny. Mniej więcej w ich
połowie stał jasnowłosy facet i patrzył na mnie. Kiedy spojrzałam mu w twarz, nie odwrócił
oczu. Uśmiechnęłam się i on się uśmiechnął.
Wyglądało na to, że jest sam; opierał się o jeden z metalowych końskich posągów. Na oko
około trzydziestki, może ciut starszy, wciąż w garniturze. Zdjął jednak krawat i rozpiął koszulę
pod szyją. Jeśli przyszedł prosto po pracy, to znaczyło, że jest tu już długo, ale nawet z tej
odległości widziałam, że nie jest pijany.
Kiedy ruszyłam w dół, zrozumiał, że idę do niego. Wyprostował się i jeszcze bardziej
rozluźnił kołnierzyk. Nie odrywał ode mnie wzroku i uznałam, że nie będzie to zbyt trudny
podryw. Nagle coś kazało mi spojrzeć w górę i zatrzymałam się jak wryta.
Dokładnie naprzeciwko mnie, na galerii otaczającej schody stał Mark Joesbury. Opierał
się o barierkę i zerkał to na mnie, to na mężczyznę, do którego szłam. Kiedy zorientował się,
że go widzę, zmrużył oczy.
Wyrzuciłam blondyna z głowy i ruszyłam dalej. Na dole schodów skręciłam w lewo i
wbiłam się w tłum — odepchnęłam z drogi dziewczynę w skórach, przecisnęłam się między
ciałami. Miałam nadzieję, że Joesbury nie zna Camden tak dobrze jak ja.
Tłum rzednął, ale też robił się coraz bardziej podejrzany. Szybko minęłam toalety. Tutaj
handlowało się narkotykami. Pchnęłam wahadłowe drzwi i zaczęłam biec w górę po
cementowych schodach. Musiałam pokonać kilka pięter, żeby wrócić na poziom ulicy.
Liczyłam na to, że Joesbury nie wie o tym wyjściu i uda mi się obejść bokiem stragany,
przeciąć Camden Lock Place i przejść przez most nad śluzą Regent’s Canal. Po drugiej stronie
mogłam przebiec kilkaset metrów i wsiąść do nocnego autobusu do domu. Miałam w plecaku
płaskie buty.
Kiedy kroczyłam w stronę śluzy, znów się trzęsłam i tym razem naprawdę nie potrafiłam
stwierdzić, czy to z zimna, spóźnionych efektów szoku czy najzwyklejszej furii. Zanim
dotarłam do kanału, zdecydowałam się.
Co Joesbury tutaj robił, do cholery? Nie bez powodu chodzę do Camden. To miejsce po
drugiej stronie Londynu i szanse, że spotkam tu kogoś znajomego, są bardzo małe. Nie zjawił
się tu przypadkiem. Podrzucił mnie do domu, poczekał pod mieszkaniem i przyjechał za mną.
Dlaczego?
Do domu dotarłam po drugiej. Przeszłam przez mieszkanie prosto do ogrodu. Na jego
końcu jest mała szopa — podłogę wyłożyłam tam piankową matą, a na środkowej belce pod
dachem zawiesiłam duży worek bokserski. Nadałam mu ludzkie cechy — przyczepiłam głowę,
która należała kiedyś do sklepowego manekina, włożyłam mu ubranie, żeby przypominał
człowieka. I rzadko zawracam sobie głowę rękawicami.
Walnęłam go z całej siły — tak mocno, że mój stłuczony bark zawył z bólu. Nie szkodzi;
rąbnęłam znowu i znowu, i tłukłam tak, aż straciłam równowagę i padłam ze zmęczenia.
Dałam mu ostatniego kopa na pożegnanie i zastanowiłam się, czy ten jeden, jedyny raz nie
uszłoby mi na sucho, gdybym wrzasnęła jak dzika. Ale tylko zamknęłam oczy.
Nigdy nie pamiętam swoich snów. Rano nie mam pojęcia, co się działo w mojej głowie
przez noc, a mimo to zawsze wiem, że śniło mi się coś złego. Tej nocy sny musiały być bardzo
złe, bo obudziłam się ledwie godzinę po zaśnięciu, zlana potem, bez tchu. Zaczęłam się cofać
po podłodze, na tyłku, aż uderzyłam plecami o drzwi szopy i nagle znalazłam się w ogrodzie,
zupełnie przytomna.
Mimo to miałam wrażenie, że sen wciąż wisi wokół mnie. Widziałam jasnoniebieskie oczy
martwej kobiety; wpatrywały się w moje jakby z wściekłością. Nie, nie z wściekłością — z
przerażeniem. Tylko że teraz to było moje przerażenie. A oczy zbliżały się i zbliżały…
Chłodne nocne powietrze trochę łagodziło gorączkę. Nic mi nie było — to tylko spóźniony
szok. Tylko sen, pierwszy od bardzo dawna. Na miękkich nogach ruszyłam do mieszkania, ale
zatrzymałam się w połowie ogrodu.
Gdzieś z bliska dobiegała muzyka, może z parku. Ale to nie pulsujący łomot, jaki zwykle
słyszałam tu nocami. Nad dachami płynąca lekka melodia Julie Andrews z Dźwięków muzyki,
piosenka, którą śpiewa, żeby uspokoić dzieci w czasie burzy. Zaczyna się „krople deszczu i
róże”. Moje ulubione rzeczy.
Jako dziecko uwielbiałam Dźwięki muzyki. Sama się w to bawiłam: w układanie listy
ulubionych rzeczy. Kiedy życie robiło się absolutnie do dupy (co w dzieciństwie było dla mnie
normą), ta gra trochę poprawiała mi samopoczucie. Ale to dawne, dawne dzieje.
Zrobiłam jeszcze krok w stronę domu.
Muzyka wciąż rozbrzmiewała, miękka, słodka; oprócz niej, tuż za murem, usłyszałam
szuranie. Zerknęłam na furtkę prowadzącą do zaułka. Zasuwa była na miejscu. Coś znów się
poruszyło, otarło o mur. Raczej nie nazwałabym się bojaźliwą osobą, ale poczułam nagłą
potrzebę, żeby znaleźć się w domu.
Popędziłam przez ogród i weszłam przez oranżerię. Staranniej niż zwykle sprawdziłam za
sobą zamki. Pewnie to jeden z tych dziwacznych zbiegów okoliczności, nic więcej,
pomyślałam, a jednak, kiedy wyciągnęłam z szafy zapasowy koc i opatuliłam się nim na
kanapie, nie mogłam się nie zastanawiać, dlaczego właśnie dziś, właśnie tej nocy, ktoś
postanowił posłuchać Moich ulubionych rzeczy.
Obudziło mnie brzęczenie telefonu. Odezwał się dyżurny sierżant z Southwark. Zostawiłam
w dyżurce prośbę, że jeśli zadzwoni do mnie pewna osoba, mają mnie znaleźć. Ta osoba
czekała na mnie właśnie w komisariacie. Więc mimo wolnego dnia wybierałam się do pracy.
9
Sobota, 1 września
Było ich trzech. Na początku było ich trzech. Potem przyszło więcej.
Siedziałam zupełnie nieruchomo na drewnianej ławce; nie chciałam zrobić niczego, co
mogłoby rozproszyć dziewczynę. Bardzo chciałam notować, ale mi nie pozwoliła. Nie
zgodziła się też, żebym włączyła dyktafon, który ze sobą przyniosłam. „To nie zeznanie”,
powtarzała mi w kółko, aż miała pewność, że zrozumiałam. Nie była gotowa nawet zostać w
komisariacie. Więc wyszłyśmy i ruszyłyśmy w stronę rzeki, do miejsca, gdzie na południowym
brzegu odtworzono Globe Shakespeare’a.
Rona Dawson — pulchna piętnastolatka z promienną cerą i włosami zaplecionymi w
warkoczyki. Z oczami jak ciemna czekolada. Ładna, czarna dziewczyna, jakich dziesiątki w
południowym Londynie. I jak dziesiątki innych została zgwałcona przez swojego chłopaka i
paru jego kumpli.
Gwałty, zwłaszcza z udziałem młodych mężczyzn i chłopców, stały się poważnym
problemem w tym rejonie Londynu. Statystyki Scotland Yardu wykazały poważny wzrost
liczby grupowych napaści seksualnych w całym mieście w ciągu ostatnich czterech lat. Więcej
niż jedna trzecia ofiar nie miała jeszcze szesnastu lat.
W przypadku tych przestępstw zgłoszone przypadki są oczywiście tylko czubkiem góry
lodowej.
— Kiedy przyszłaś do mieszkania, zastałaś tylko trzech? — spytałam, gdy zamilkła. —
Jednym z nich był Miles?
Skinęła głową.
— I to on zadzwonił, żebyś do niego przyszła?
Znów skinienie.
— Powiedział, żebym wpadła pooglądać film. Myślałam, że będziemy tylko we dwójkę.
— Miles to twój kolega? Chłopak…?
Wzruszyła ramionami.
— Chyba. Po prostu znajomy.
Most Millenium, widoczny kawałek dalej, z naszej lewej, był już pełen. Dwa strumienie
pieszych płynęły powoli przez rzekę. Turyści z północnego brzegu przechodzili na
południowy, by obejrzeć Globe albo zwiedzić galerię Tate Modern; w przeciwnym kierunku
ludzie szli do katedry Świętego Pawła albo do sklepów i galerii dalej na północ. Pierwszy
września to wciąż szczyt sezonu turystycznego.
— Uprawiałaś z nim seks już wcześniej? Przed tym dniem?
Przytaknęła, nie odrywając oczu od rzeki.
— I co się stało, kiedy przyszłaś?
— Zobaczyłam tych dwóch. Znałam ich tylko z widzenia. Zaczęliśmy oglądać film, ale coś
było nie tak.
W naszą stronę płynęła łódź wycieczkowa; od jej dziobu rozchodziły się fale.
— W jakim sensie nie tak?
— Ciągle patrzyli na siebie, zamiast na film — odparła. — Wcale nie oglądali. Nie
podobało mi się to i powiedziałam, że muszę lecieć. Że się umówiłam z Bethany.
— Próbowałaś wyjść?
Znów potaknęła.
Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Hanna Lachowska Renata Kuk Projekt graficzny serii i okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcia na okładce © Silas Manhood/Arcangel Images Tytuł oryginału Now You See Me Copyright © S. J. Bolton 2011 For the Polish edition Copyright © 2012 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-4406-8 Warszawa 2012. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Publikację elektorniczną przygotował iFormat
Andrew, który pierwszy czyta moje książki, i Halowi, który nie może się ich doczekać
Jedenaście lat wcześniej Liście, błoto i trawa wygłuszają dźwięki. Nawet krzyk. Dziewczynka to wie. Żaden odgłos, który mogłaby z siebie wydać, nie pokona pół kilometra i nie dotrze do świateł samochodów i latarń ulicznych, do oświetlonych okien wysokich budynków, które widzi za murem. Miasto, choć tak bliskie, nie pomoże jej, a krzyki tylko wyczerpałyby energię, której nie może marnować. Jest sama. Jeszcze przed chwilą nie była. — Cathy — mówi. — Cathy, to nie jest zabawne. Trudno sobie wyobrazić coś mniej zabawnego. Więc dlaczego ktoś chichocze? Potem kolejny dźwięk. Jakiś chrzęst, zgrzyt. Mogłaby uciec. Most jest niedaleko. Mogłoby jej się udać. Ale jeśli ucieknie, zostawi Cathy. Lekki wiatr porusza liśćmi drzewa, pod którym stoi, i dziewczyna nie jest w stanie opanować dreszczy. Ubierała się parę godzin temu z myślą o dusznym pubie i jeździe do domu ogrzewanym autobusem, a nie o staniu na dworze o północy. Wiedząc, że lada moment może będzie musiała uciekać, unosi jedną stopę, potem drugą i zdejmuje buty. — Już mam tego dość — mówi głosem, który nie brzmi jak jej własny. Robi krok naprzód, dalej od drzewa, trochę bliżej wielkiej kamiennej płyty, leżącej przed nią w trawie. — Cathy — powtarza. — Gdzie jesteś? Odpowiada jej tylko ten zgrzyt. Nocą kamienie wydają się wyższe. I nie tylko większe, ale też czarniejsze i starsze. Za to krąg, który tworzą, jakby się skurczył. Dziewczyna ma wrażenie, że te poza linią jej wzroku przysuwają się bliżej, jakby grały z nią w „raz dwa trzy, baba-jaga patrzy”; że jeśli teraz się odwróci, będą tuż, tak blisko, że mogłaby ich dotknąć. Ale jak tu się nie odwrócić, kiedy w głowie ma się takie myśli; nie pisnąć ze strachu, kiedy ciemny ruchomy kształt wyraźnie się zbliża. Jeden z pionowych głazów rozbił się na dwie części, jakby skalna drzazga odłupała się od urwiska. Odłamek stoi teraz osobno i robi krok naprzód. Dziewczyna rusza biegiem, ale nie biegnie długo. Drugi czarny kształt zagradza jej drogę, odcina ją od mostu. Dziewczyna odwraca się. Jest jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Ciemne postacie podchodzą do niej. Nie da się uciec. Nie ma po co krzyczeć. Może tylko obracać się w miejscu jak szczur złapany w pułapkę. Postacie chwytają ją, ciągną w stronę wielkiego, płaskiego kamienia i przynajmniej jedno się wyjaśnia. Dźwięk, który słyszy, to odgłos noża ostrzonego o kamień.
Część I Brutalności tego mordu nie da się pojąć ani opisać. „Star”, 31 sierpnia 1888 roku
1 Piątek, 31 sierpnia Martwa kobieta osuwała się na mój samochód. Jakimś cudem stała prosto, z wyciągniętymi rękami, z palcami wczepionymi w krawędź drzwiczek pasażera. Martwa kobieta bryzgała krwią na lakier samochodu; każdy nowy rozprysk przykrywał poprzedni, aż wzór zaczął przypominać pajęczą sieć. Sekundę później odwróciła się i jej oczy spojrzały w moje. Martwe oczy. W poprzek jej szyi ziała okrutna rana, jej brzuch był plamą szkarłatu. Chwyciła mnie za rękę, a ja nie mogłam się ruszyć. Ściskała mnie kurczowo. Mocno jak na martwą kobietę. Wiem, wiem, przecież stała, nadal się poruszała, ale nie sposób było patrzeć w te oczy i wierzyć, że żyje. Biologicznie jej ciało czepiało się jeszcze życia, słabnące serce wciąż biło, miała resztki kontroli nad mięśniami. Szczegóły techniczne. Te oczy wiedziały, że to koniec gry. Nagle zrobiło mi się gorąco. Zanim zaszło słońce, był ciepły wieczór, jeden z tych, kiedy londyńskie budynki i ulice magazynują upał i ilekroć wychodzisz na dwór, uderza cię fala nagrzanego powietrza. Ale to było coś innego — ten pulsujący, lepki żar. To ciepło nie miało nic wspólnego z pogodą. Nie widziałam noża. Ale czułam jego rękojeść, wciskającą się w mój brzuch. Kobieta przywarła do mnie tak mocno, że wbijała nóż głębiej we własne ciało. Spróbowałam ją odsunąć, przynajmniej na tyle, żeby nie naciskać na nóż. Kaszlnęła, tyle że to kaszlnięcie wyszło z rany na szyi, nie z ust. Coś chlapnęło mi na twarz i nagle świat obrócił się wokół nas. Upadłyśmy. Kobieta osunęła się na ziemię, a ja poleciałam z nią; z impetem uderzyłam o asfalt, tłukąc sobie bark. Teraz leżała płasko na chodniku i wpatrywała się w niebo, a ja klęczałam nad nią. Jej pierś wciąż się poruszała — ledwie. Jeszcze jest czas, wmawiałam sobie, choć wiedziałam, że go nie ma. Potrzebowałam pomocy. Nie mogłam na nią liczyć. Mały parking był pusty. Otaczały nas wysokie, sześcio- i ośmiopiętrowe bloki i na jednym z balkonów uchwyciłam błyskawiczny ruch. Potem już nic. Szarówka gęstniała z każdą sekundą. Kobieta została zaatakowana zaledwie przed chwilą. Ktokolwiek to zrobił, musiał być blisko. Oklepując kieszenie, szukałam krótkofalówki, nie znalazłam jej i przez cały czas patrzyłam w oczy tej kobiety. Moja torebka upadła parę kroków dalej. Pogrzebałam w niej, odszukałam komórkę i wezwałam karetkę i policję na parking przed Victoria House na osiedlu Brendon w Kennington. Kiedy się rozłączyłam, dotarło do mnie, że kobieta chwyciła mnie za rękę. Martwa kobieta trzymała mnie za rękę, a ja niemal nie byłam w stanie patrzeć w te oczy, widzieć, jak próbują skupić się na mnie. Musiałam z nią rozmawiać, starać się, żeby nie straciła przytomności. Nie mogłam słuchać głosu w swojej głowie, który mówił mi, że to koniec. — Będzie dobrze. Będzie dobrze — powtarzałam. Ta sytuacja z całą pewnością nie była dobra. — Pomoc już jedzie — powiedziałam, wiedząc, że jej nie da się już pomóc. — Wszystko będzie dobrze. Okłamujemy umierających, uświadomiłam sobie tego wieczoru, kiedy w oddali rozległy się pierwsze syreny.
— Słyszysz ich? Już tu jadą. Tylko się trzymaj. — I jej, i moje ręce były lepkie od krwi. Metalowy pasek jej zegarka wciskał mi się w skórę. — No, zostań ze mną. — Syreny wyły coraz głośniej. — Słyszysz ich? Już prawie są. Tupot biegnących ludzi. Spojrzałam w górę i zobaczyłam błyskające niebieskie światła, odbijające się w oknach. Radiowóz zatrzymał się tuż przy moim golfie; policjant w mundurze biegł w naszą stronę, mówiąc do krótkofalówki. Dobiegł do nas i kucnął. — Trzymaj się — powiedziałam. — Jest pomoc, zajmiemy się tobą. Policjant położył mi dłoń na ramieniu. — Spokojnie — mówił takim samym tonem, jak ja parę sekund temu, tyle że mówił to do mnie. — Karetka już jedzie. Spokojnie. Był po czterdziestce, przy kości, miał przerzedzające się siwe włosy. Zdaje się, że go kiedyś widziałam. — Proszę powiedzieć, gdzie jest pani ranna? — spytał. Odwróciłam się do martwej kobiety. Teraz już naprawdę martwej. — Skarbie, możesz ze mną porozmawiać? Jak masz na imię? Powiedz, gdzie jesteś ranna? Nie ma już wątpliwości. Jasnoniebieskie oczy wbite w przestrzeń. Ciało nieruchome. Ciekawe, czy słyszała cokolwiek, co do niej mówiłam. Ma prześliczne włosy, teraz to zauważyłam, najjaśniejszy odcień popielatego blondu. Rozsypały się wachlarzem wokół jej głowy. Kolczyki odbijały światło latarń i ich widok, połyskujących spomiędzy pasm włosów, wydał mi się jakiś znajomy. Puściłam jej dłoń i zaczęłam podnosić się z chodnika. Ktoś delikatnie przytrzymał mnie na miejscu. — Chyba nie powinnaś się ruszać, kotku. Zaczekaj na karetkę. Nie miałam siły się sprzeciwiać, więc po prostu wpatrywałam się dalej w martwą kobietę. Krew zabryzgała jej dół twarzy. Szyja i pierś były nią zalane. Tworzyła pod nią kałużę na chodniku, znajdowała sobie wąskie szczeliny w płytach, by płynąć coraz dalej. Pośrodku piersi zdołałam jeszcze dostrzec fragment bluzki. Niżej nie było już widać nic. Rana na szyi nie była najgorsza, o nie. Kiedyś słyszałam, że w ciele kobiety jest przeciętnie około pięciu litrów krwi. Ale nigdy się nie zastanawiałam, jak to by wyglądało, kiedy cała się wyleje.
2 Nic mi nie jest, ja nie jestem ranna. To nie moja krew. Chciałam wstać; nie pozwolili mi się ruszyć. Wokół blondynki kucało trzech ratowników. Próbowali zatykać ranę na jej brzuchu opatrunkami uciskowymi. Powiedzieli coś o tracheotomii. Potem coś o tętnie obwodowym. Teraz odwracali się do mnie. Podniosłam się. Skóra kleiła mi się od krwi tej kobiety i zasychała już w ciepłym powietrzu. Poczułam, że się chwieję, dostrzegłam ruch. Bloki otaczające plac miały na zewnątrz długie korytarze na każdym piętrze. Kilka minut wcześniej były puste, teraz tłoczyli się na nich ludzie. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnęłam swoją legitymację i pokazałam ją najbliższemu funkcjonariuszowi. — Funkcjonariuszka Lacey Flint — powiedziałam. Obejrzał legitymację i spojrzał mi w oczy dla potwierdzenia. — Tak też mi się zdawało, że wygląda pani znajomo — odparł. — Komisariat Southwark, zgadza się? Przytaknęłam. — Ona jest z dochodzeniówki — zwrócił się do czekających ratowników, którzy, kiedy zorientowali się, że nic nie mogą zrobić dla jasnowłosej kobiety, zainteresowali się mną. Jeden z nich zrobił krok w moją stronę. Cofnęłam się. — Nie powinniście mnie dotykać — ostrzegłam. — Nie jestem ranna. — Spojrzałam na swoje zakrwawione ubranie, czując dziesiątki oczu wpatrujące się we mnie. — Jestem dowodem. Nie pozwolono mi wymknąć się po cichu i anonimowo do najbliższego komisariatu. Detektyw Stenning, pierwszy śledczy, jaki zjawił się na miejscu, dostał telefon od inspektor, która objęła sprawę. Była już w drodze i chciała, żebym została na miejscu, dopóki ze mną nie porozmawia. Pete Stenning pracował ze mną w Southwark, zanim przeniósł się do wydziału zabójstw z siedzibą w Lewisham. Nie był dużo starszy ode mnie, miał może około trzydziestki, i należał do tych szczęściarzy, których los pobłogosławił niemal powszechną sympatią. Mężczyźni go lubili, bo pracował ciężko, ale nie na tyle ciężko, by ktoś poczuł się zagrożony; interesowały go przyziemne sporty klasy pracującej, takie jak piłka nożna, ale potrafił porozmawiać o golfie czy krykiecie, nie gadał za dużo, ale jak mówił, to z sensem. Kobiety go lubiły, bo był wysoki i szczupły, miał ciemne kręcone włosy i bezczelny uśmiech. Kiwnął mi głową, ale był zbyt zajęty powstrzymywaniem gapiów, żeby do mnie podejść. Ciało blondynki już osłonięto parawanami. Gapie, pozbawieni bardziej ekscytujących widoków, koniecznie chcieli patrzeć na mnie. Wieść się rozeszła. Ludzie SMS-owali do znajomych, którzy zjawiali się natychmiast, żeby przyłączyć się do imprezy. Siedziałam z tyłu radiowozu i starałam się unikać wścibskich spojrzeń i robić, co do mnie należy. Pierwsza godzina po zabójstwie jest najważniejsza — ślady są jeszcze świeże, a trop sprawcy gorący. Musimy przestrzegać ścisłych procedur. Nie pracowałam w zespole zajmującym się morderstwami, dzień w dzień namierzałam właścicieli skradzionych przedmiotów — to o wiele mniej ekscytujące — ale wiedziałam, że muszę zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Byłam dobra w szczegółach, z czego nie zawsze się cieszyłam, kiedy zwalano mi na głowę nudne zadania, ale teraz powinnam być z tego zadowolona. — Przyniosłem ci herbatę, skarbie. — Mundurowy, który wyznaczył się na mojego opiekuna, właśnie wrócił. — I lepiej pij szybko — dodał, podając mi kubek. — Pani
inspektor przyjechała. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłam, że srebrny sportowy mercedes zaparkował niedaleko mojego samochodu. Wysiadły z niego dwie osoby. Mężczyzna był wysoki i nawet z daleka widziałam, że wie, do czego służy siłownia. Miał na sobie dżinsy i szarą koszulkę polo. Opalone ręce. Okulary przeciwsłoneczne. Kobietę rozpoznałam natychmiast ze zdjęć. Szczupła jak modelka, błyszczące czarne włosy ścięte na pawia i takie dżinsy, za które babki bulą setki funtów. Najnowszy nabytek jednego z dwudziestu siedmiu londyńskich wydziałów zabójstw; kiedy została zatrudniona, obwieszczono to oficjalnie w wewnętrznych biuletynach i nieoficjalnie na najróżniejszych policyjnych blogach. Była dość młoda jak na inspektora śledczego, sporo przed czterdziestką, ale właśnie rozwiązała pewną głośną sprawę w Szkocji. Mówiło się też, że wie o HOLMES- ie 2, policyjnej bazie danych, więcej niż jakikolwiek inny oficer brytyjskiej policji. Oczywiście nie zaszkodziło jej, że jest kobietą i to nie całkiem białą — o czym nie omieszkały wspomnieć dwa niezbyt przyjazne blogi. Patrzyłam, jak ona i jej towarzysz zakładają jasnoniebieskie kombinezony ochronne i ochraniacze na buty. Inspektor wcisnęła włosy pod kaptur. W końcu weszli za parawany — mężczyzna w ostatniej chwili odsunął się, żeby przepuścić ją pierwszą. W tym momencie postacie w białych kombinezonach kręciły się już po miejscu zdarzenia jak duchy. Przyjechała ekipa kryminalistyczna. Wiedziałam, że ustawią wewnętrzny kordon wokół ciała i zewnętrzny, otaczający cały teren. Od teraz każdy, kto się pojawi, będzie musiał się meldować i odmeldowywać, a dokładny czas jego wejścia i wyjścia zostanie zapisany. Uczyłam się tego wszystkiego w akademii policyjnej, ledwie parę miesięcy temu, ale po raz pierwszy widziałam to w praktyce. Nad miejscem, w którym wciąż leżało ciało, wznoszono coś w rodzaju ogrodowego namiotu. Parawany już wcześniej utworzyły ściany i po chwili technicy pracowali już w takim jakby dużym, osłoniętym pomieszczeniu. Mój samochód otoczono policyjną taśmą. Z furgonetki wyładowywano reflektory. W tej chwili zza parawanu wyłonili się pani inspektor i jej towarzysz. Rozmawiali ze sobą kilka sekund; w końcu mężczyzna odwrócił się i przeszedł nad pasiastą taśmą, wyznaczającą granice kordonu. Inspektor ruszyła w moją stronę. — To ja już cię zostawiam — powiedział mój opiekun i odszedł z kubkiem, który mu oddałam. Nowa pani inspektor stała przede mną. Nawet w kombinezonie ochronnym wyglądała elegancko. Miała ciemnokremową cerę i zielone oczy. Czytałam gdzieś, że jej matka była Hinduską. — Funkcjonariuszka Flint? — spytała z miękkim, szkockim akcentem. Kiwnęłam głową. — Nie znamy się jeszcze — ciągnęła. — Jestem Dana Tulloch.
3 Okej — powiedziała inspektor Tulloch. — Chodźmy powoli i proszę mi opowiedzieć, co się działo. Powlokłam się z nią, szurając nogami po chodniku. Kiedy tylko Tulloch mnie zobaczyła, kazała przynieść dla mnie kombinezon i ochraniacze na buty. — Zmarznie pani — stwierdziła, choć wieczór był ciepły — a poza tym lepiej zasłonić plamy krwi i nie przyciągać uwagi gapiów. Musiałam też włożyć lateksowe rękawiczki, żeby zabezpieczyć ewentualne dowody na swoich dłoniach. — Byłam na drugim piętrze — zaczęłam. — Mieszkanie trzydzieści siedem. Zeszłam po tamtych schodach i skręciłam w prawo. — Co pani tu robiła? — Rozmawiałam ze świadkiem — urwałam i poprawiłam się. — Z potencjalnym świadkiem. Przychodzę tu w piątki wieczorem od paru tygodni. To jedyna pora, kiedy prawie na pewno nie zastanę w domu matki tej dziewczyny. Próbuję ją namówić, żeby zeznawała w sprawie, a matka nie jest tym zachwycona. — Udało się pani? Pokręciłam głową. — Nie — przyznałam. Dotarłyśmy do końca pasażu i znów widziałam placyk. Mundurowi usiłowali przekonać ludzi, żeby wracali do domów, ale bez wielkich efektów. — Zdaje się, że w telewizji nie ma nic ciekawego — mruknęła Tulloch. — Co to za sprawa? — Gwałt zbiorowy — odparłam, wiedząc, że mogę się spodziewać kłopotów. Nie pracowałam przy przestępstwach na tle seksualnym, więc tutaj działałam trochę cichcem. Parę lat temu Met, Policja Metropolitalna, powołała zespoły, tak zwane Szafirowe Jednostki, które miały się zajmować tego rodzaju przestępstwami. Wstąpiłam do policji właśnie z myślą o takiej pracy i czekałam, aż pojawi się jakiś wakat. A na razie starałam się być na bieżąco. Nie potrafiłam się powstrzymać. — Czy to przejście było puste, kiedy zeszła pani z klatki schodowej? — spytała Tulloch. — Tak mi się wydaje — odparłam, chociaż szczerze mówiąc, nie miałam pewności. Zdenerwowałam się odpowiedzią Rony, mojego potencjalnego świadka, i zastanawiałam nad kolejnym ruchem, jeśli ogóle jakiś miałam. Nie zwracałam uwagi, co się dzieje dookoła. — Co pani zobaczyła, kiedy wyszła pani na plac? Ile osób? Powoli odtworzyłyśmy moją drogę od schodów do placu. Tulloch co parę sekund strzelała we mnie pytaniami. Byłam wściekła na siebie, że uważniej nie obserwowałam otoczenia, więc teraz starałam się jak mogłam. Ale raczej nie widziałam nikogo. Słyszałam muzykę, głośny rap, którego nie znałam. Nad osiedlem przeleciał śmigłowiec, niżej niż zazwyczaj. Akurat zerknęłam w górę. Na pewno nigdy wcześniej nie widziałam jasnowłosej kobiety. Przez sekundę wydawało mi się, że skądś ją znam, ale nie, to wrażenie minęło. — W tym miejscu się obejrzałam — Obróciłam się do tyłu. — Usłyszałam za plecami jakiś głośny hałas. Spojrzałam Tulloch w oczy i wiedziałam, o czym myśli. Obejrzałam się i prawdopodobnie
w tej sekundzie przegapiłam atak. W tym ułamku sekundy. — Kiedy ją pani zobaczyła? — Byłam już trochę bliżej — odparłam. — Szłam i grzebałam w torebce… myślałam, że zostawiłam kluczyki… a potem uniosłam głowę i ją zobaczyłam. Znowu byłyśmy w samym środku akcji. Postać w bieli robiła zdjęcia krwawych rozbryzgów na moim samochodzie. — Proszę mówić dalej — rzuciła Tulloch. — W pierwszej chwili nie zauważyłam krwi. Przypuszczałam, że zatrzymała się, żeby zapytać o drogę, może sądziła, że ktoś siedzi w samochodzie. — Jak wyglądała? Proszę mi ją opisać. — Wysoka — zaczęłam, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza. Przecież przed chwilą sama widziała tę kobietę. Westchnęła. — Jest pani śledczą, Flint. Jak wysoka? — Prawie metr osiemdziesiąt — strzeliłam. — Wyższa ode mnie, od pani. I szczupła. Uniosła brwi. — Rozmiar dwanaście — dodałam szybko. — Od tyłu wzięłam ją za młodszą, pewnie dlatego, że szczupła i modnie ubrana, ale kiedy zobaczyłam jej twarz, okazała się starsza, niż się spodziewałam. — Słucham dalej. — Wyglądała dobrze — rozkręcałam się. Skoro Tulloch chciała najdrobniejszych szczegółów, mogłam jej sprawić tę przyjemność. — Nieźle ubrana. Drogie ciuchy. Proste, ale porządne. Fryzura z profesjonalnego salonu. Takiego koloru nie kupi się w buteleczce w Bootsie, i ani śladu odrostów. Ładna cera i zęby, ale miała kurze łapki, odrobinę zwiotczałe policzki. — Więc oceniłaby pani jej wiek na… — Powiedziałabym, dobrze zakonserwowana czterdziestka piątka. — Tak, ja też tak oceniam. — Dookoła nas panowało zamieszanie, ale Tulloch nie odrywała wzroku od mojej twarzy. Jakbyśmy były same na tym parkingu. — Miała jakieś dokumenty? — spytałam. — Wiemy, kto to? — W torebce nic — odezwał się męski głos. Odwróciłam się. Człowiek, który przyjechał z Tulloch, dołączył do nas. Nasunął okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy. Wokół prawego oka miał bliznę, wyglądała na świeżą. — Żadnych dokumentów, kluczyków, tylko trochę gotówki i kosmetyków do makijażu. Nie wiemy, jak tu dotarła. Jesteśmy dość daleko od metra, a ona nie wygląda na kogoś, kto korzysta z autobusów. Tulloch rozglądała się po blokach wokół placu. — Oczywiście kluczyki mogły zostać skradzione razem z samochodem. Taka kobieta prawdopodobnie jeździ jakąś ładną bryką — ciągnął facet. Mówił z lekkim południowolondyńskim akcentem. — Nosiła diamentowe kolczyki — zauważyłam. — To nie był napad rabunkowy. Spojrzał na mnie. Oczy miał niebieskie, niemal turkusowe. To otoczone blizną było przekrwione. — Mogły być sztuczne — zasugerował. — Gdybym podrzynała komuś gardło i rozcinała brzuch dla rabunku, raczej wzięłabym wszelką widoczną biżuterię, tak na wszelki wypadek. A pan? — odparłam. — Poza tym miała
ładny zegarek. Kiedy umierała, drapał mnie w rękę. Widziałam, że mu się to nie spodobało. Potarł zranione oko i spojrzał na mnie, marszcząc brwi. — Flint, to jest inspektor Joesbury — przedstawiła go Tulloch. — Nie bierze udziału w tym dochodzeniu. Przyjechał tu ze mną tylko dlatego, że się nudzi. Mark, to jest detektyw Flint. Lacey, zgadza się? — A właśnie… — Joesbury ledwie zauważył tę prezentację. — W Lewisham chcą wiedzieć, kiedy ją przywieziesz. Tulloch wciąż patrzyła na budynki dookoła nas. — Nie rozumiem, Mark — powiedziała. — Jesteśmy otoczeni mieszkaniami i wcale nie jest późno, dziesiątki ludzi mogły widzieć, co się stało. Po co mordować kogoś akurat tutaj? Gdzieś niedaleko szczekał pies. — Hm, nie znalazła się tu przypadkiem — stwierdził. — Ta kobieta pasuje do Knightsbridge, nie do Kennington. Dzięki eksperckiej wiedzy funkcjonariuszki Flint na temat biżuterii napad rabunkowy wydaje się mało prawdopodobny, chociaż oczywiście musimy znaleźć jej bryczę. — Tutejsze dzieciaki nie zabiłyby dla samochodu — podsunęłam, kiedy oboje zwrócili się w moją stronę. — Och, ukradliby go, to na pewno, ale co najwyżej popchnęliby ją i wyrwali jej kluczyki. Nie musieliby… — Podrzynać gardła tak głęboko, żeby przeciąć tchawicę? — dokończył Joesbury. — Rozpruwać brzucha od mostka aż do kości łonowej. Nie, ma pani rację, Flint. To rzeczywiście przesada. Okej, z całą pewnością nie odbierałam od tego faceta przyjaznych wibracji. Zrobiłam krok w tył i jeszcze jeden. Z jakiegoś powodu, pewnie z szoku, mówiłam o wiele więcej niż zwykle. Może po prostu powinnam się przymknąć na chwilę. Nie wychylać się. — Jak? — spytała Tulloch. — Słucham? — rzucił Joesbury, który patrzył, jak się cofam. — Ona jeszcze stała, kiedy funkcjonariuszka Flint ją zobaczyła — powiedziała Tulloch. — Jeszcze żyła, mimo tak strasznych ran. To znaczy, że została zaatakowana parę sekund wcześniej. Pewnie nawet w chwili, kiedy Flint szła tu sobie spacerkiem i szamotała się z torebką. Jak on to zrobił? Jak mógł tak ją pochlastać i zniknąć bez śladu? Szła spacerkiem? Szamotała się z torebką? Tulloch przedstawiała to niemal tak, jakby to wszystko była moja wina. O mało znów nie otworzyłam ust, ale przypomniałam sobie w samą porę. Nie wychylać się. — Na placu nie ma monitoringu — poinformował Joesbury. — Ale główna ulica jest ledwie parę metrów stąd. Stenning poszedł zabezpieczyć wszelkie nagrania. Jeśli sprawca wyszedł z osiedla, na pewno złapała go jakaś kamera. Może to rzeczywiście moja wina. Gdybym miała głowę na karku, może zobaczyłabym napastnika, zanim uderzył. Mogłabym krzyknąć o pomoc, wezwać przez radio najbliższego funkcjonariusza. Mogłabym powstrzymać atak. Cholera, jeszcze wyrzutów sumienia brakowało mi do szczęścia. — Ktokolwiek to zrobił, musi być cały zakrwawiony — ciągnął Joesbury, wciąż wpatrując się na mnie. — Na pewno zostawił trop. — Obejrzał się za siebie. — Słyszę, że są już psy. Spojrzeliśmy w stronę parkingu. Zjawiły się dwa owczarki niemieckie. Każdy z własnym
opiekunem. — Niekoniecznie — wypaliłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język. Oboje znów popatrzyli na mnie. — Jeśli ten ktoś podciął jej gardło od tyłu, wcale nie musiał się pochlapać. Cała krew trysnęła do przodu. Na mój samochód. — A potem na panią. — Joesbury oderwał wzrok od mojej twarzy i zerknął na plamy krwi, ledwie widoczne przez kombinezon. — Skończyliśmy tutaj, Tully? — ciągnął. — Naprawdę powinnaś zabrać funkcjonariuszkę Flint na komisariat. Tulloch wahała się przez moment. — Dopilnuję tylko, żeby Neil… — Anderson doskonale wie, co robi — odparł Joesbury. — Sześciu funkcjonariuszy przesłuchuje świadków, ruch został przekierowany, a nasi ludzie zaczną chodzić po mieszkaniach, kiedy tylko psy skończą. — A może ty ją zabierzesz? — spytała Tulloch. — Ja chcę się tu jeszcze porządnie rozejrzeć, kiedy wszystko się trochę uspokoi. Joesbury zrobił taką minę, jakby chciał się sprzeciwiać, ale w końcu uśmiechnął się do pani inspektor. Miał bardzo ładne zęby. — Czyli że dasz mi się przejechać tullymobilem? — spytał. Kręcąc głową, rozpięła suwak jasnoniebieskiego kombinezonu i zanurzyła rękę w kieszeni. Ze złym spojrzeniem podała Joesbury’emu kluczyki. — Jak go uszkodzisz, ja uszkodzę ciebie — rzuciła ostrzegawczo. — Chodźmy, Flint, zanim zmieni zdanie. — Joesbury chwycił mnie za łokieć i pokierował w stronę srebrnego mercedesa. — I niech za żadne skarby nie ściąga kombinezonu! — zawołała Tulloch, kiedy otworzył mi drzwiczki i wsiadłam do środka. Wnętrze wyglądało jak z salonu. Z ulgą rozsiadłam się w skórzanym fotelu i zamknęłam oczy.
4 Było już po dziewiątej, ale na ulicach wciąż panował duży ruch i posuwaliśmy się w żółwim tempie. Ciągle jeszcze piekły mnie uwagi Tulloch o spacerowaniu i szamotaniu się, więc siedziałam z zamkniętymi oczami i zadawałam sobie pytanie, co mogłam zrobić inaczej. Joesbury się nie odzywał. Po dziesięciu, może piętnastu minutach ciszy włączył odtwarzacz i kabinę wypełniły niesamowite dźwięki Clannadu. — Och, chyba żartujesz — mruknął pod nosem. — Nie ma tam czegoś w schowku? Otworzyłam oczy i — wciąż w lateksowych rękawiczkach — wyjęłam jedyną płytkę, jaka leżała w małym schowku. — Średniowieczne chorały — przeczytałam z okładki. Pokręcił głową. — Jeśli będzie pani miała okazję pogadać z nią o jej guście muzycznym, to proszę się nie krępować — powiedział. — Przedwczoraj kazała mi słuchać zespołu Westlife. Kiedy wjechaliśmy w Old Kent Road, znów zamilkł. Od czasu do czasu, jak światło latarni padało na przednią szybę pod odpowiednim kątem, widziałam jego odbicie. Nic niezwykłego. Przed czterdziestką, jak obstawiałam. Krótko ścięte, kasztanowe włosy. Nie golił się od paru dni. Twarz i nagie przedramiona opalone. Zęby, jak zauważyłam już wcześniej, równe i bardzo białe. Minęło kolejne dziesięć minut i żadne z nas się nie odezwało. Ale miałam wrażenie — widząc, jak ciągle przechyla głowę — że i on obserwuje mnie w szybie. — Przeżyłaby, gdybym dotarła do niej wcześniej? — spytałam, kiedy skręciliśmy z Lewisham High Street na parking za komisariatem. — Pewnie nigdy się nie dowiemy — odparł. Nigdzie nie było wolnego miejsca, więc stanął tuż za zielonym audi, całkowicie blokując mu wyjazd. — Żyła jeszcze parę sekund przed przyjazdem karetki — podjęłam. — Powinnam przyłożyć coś do rany, prawda? Spróbować zatamować krwotok. Jeśli liczyłam na jakąkolwiek pociechę z ust tego gościa, to się przeliczyłam. — Jestem policjantem, nie ratownikiem medycznym. — Wyłączył silnik. — Wygląda na to, że już na panią czekają. Rzeczywiście czekali na nas dyżurny sierżant, technik kryminalistyczny i policyjny obducent. Weszliśmy przez zakratowane tylne drzwi komisariatu Lewisham i moje przybycie zostało zaprotokołowane. Pracowałam w Met już prawie cztery lata, ale przeczuwałam, że teraz obejrzę ją sobie z zupełnie innej perspektywy. Jakiś czas później siedziałam i gapiłam się na brudnokremowe ściany i szare kafelki podłogi. Lewy bark miałam obolały po upadku i czułam nadciągający ból głowy. W ciągu ostatniej godziny musiałam się rozebrać do rosołu i dać się zbadać policyjnemu lekarzowi. Po prysznicu znów zostałam zbadana i obfotografowana. Obcięto mi paznokcie, pobrano próbkę śliny, dokładnie (i boleśnie) wyczesano włosy. A potem dostałam pomarańczowy kombinezon, zwykle przeznaczony dla zatrzymanych w areszcie tymczasowym. Nie jadłam kolacji i czy to z powodu spadku poziomu cukru, szoku czy po prostu chłodu w pomieszczeniu nie mogłam przestać się trząść. Wciąż widziałam wpatrujące się we mnie jasnoniebieskie oczy. Mogłam ją uratować. Gdybym nie zamknęła się w swoim własnym światku, może nie
prowadzilibyśmy teraz dochodzenia w sprawie morderstwa. I wszyscy to wiedzieli. I to zostanie mi w spadku do końca mojej służby w policji. Będę tą funkcjonariuszką, która pozwoliła, żeby morderca zadźgał kobietę niemal na jej oczach. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł inspektor Joesbury. W małym pomieszczeniu wydawał się wyższy niż na ulicy czy nawet w samochodzie inspektor Tulloch. Towarzyszyła mu detektyw Gayle Mizon, która asystowała obducentowi przy badaniu. Oboje śmiali się z czegoś na korytarzu i Joesbury wciąż się uśmiechał, kiedy przepuszczał ją w drzwiach. Miał świetny uśmiech. Potem spojrzał na mnie i natychmiast spoważniał. — Wciąż się pan nudzi? — Nie zdążyłam się powstrzymać. Równie dobrze mogłam się nie odzywać. Zero reakcji. Mizon była atrakcyjną blondynką, miała około trzydziestu trzech, trzydziestu czterech lat. Przyniosła mi kawę. Objęłam dłonią kubek, żeby się ogrzać, ale nie odważyłam się go podnieść. Za bardzo się trzęsłam. Joesbury wciąż mi się przyglądał — moim włosom, wilgotnym po prysznicu; mojej twarzy, suchej i różowej, bo nie została nawilżona, mojemu kombinezonowi aresztanta. Nie miał zbyt zachwyconej miny. — No dobra — powiedział. — Spiszmy zeznanie. Kiedy wreszcie uznał, że wystarczy, ledwie miałam siłę siedzieć prosto na krześle. Gdybym chciała uprzejmie określić taktykę przesłuchania inspektora Joesbury’ego, stwierdziłabym, że był dokładny. Gdybym chciała być szczera, nazwałabym go sadystycznym gnojem. Zanim zaczęliśmy, wyjaśnili mi, że przesłuchanie poprowadzi Gayle Mizon, a Joesbury będzie tu siedział tylko w charakterze doradcy. Spytali nawet, czy życzę sobie, żeby wyszedł z pokoju. Wzruszyłam ramionami i mruknęłam, że nie trzeba. Ogromny błąd, bo gdy padło pierwsze pytanie, to on przejął dowodzenie. To, co nastąpiło potem, nie przypominało żadnego przesłuchania świadka, w jakim brałam do tej pory udział. Raczej odnosiłam wrażenie, że zaraz zostanę oskarżona. Kazał mi wiele razy opowiadać o każdym szczególe, aż nawet Mizon zaczęła się czuć nieswojo. I wciąż wracał do jednego. Jak mogłam niczego nie zauważyć? Jak mogłam przegapić atak, a jednocześnie być na tyle blisko, by ofiara umarła mi w ramionach? W każdej chwili spodziewałam się usłyszeć, że ta kobieta przeżyłaby, gdybym nie nawaliła. Wreszcie zakończył przesłuchanie i wyłączył sprzęt nagrywający. Zegar na ścianie pokazywał dziesięć po jedenastej. — Zadzwonić po kogoś? — spytała Mizon, kiedy Joesbury wyjął płytkę z nagrywarki i przykleił na niej etykietkę. Pokręciłam głową. — Ktoś czeka na ciebie w domu? — dopytywała dalej. — Współlokatorka? Chłopak? Przeżyłaś paskudny szok. Raczej nie powinnaś być sama. — Mieszkam sama. Ale nic mi nie będzie — dodałam, kiedy zrobiła zatroskaną minę. — Mogę już iść? — Masz jakichś krewnych? — Mizon nie poddawała się łatwo. — Nie mieszkają w Londynie — powiedziałam, co było prawdą, nawet jeśli odrobinę nieuczciwą. Nie mieszkają nigdzie. Nie mam rodziny. — Słuchaj, jestem zmęczona, nie jadłam kolacji, chcę po prostu jechać do domu i… Joesbury spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. — Nikt ci nie dał nic do jedzenia? — spytał i naprawdę podziwiałam jego kunszt, bo
nawet to zabrzmiało w jego ustach jak oskarżenie. — Naprawdę, nie ma sprawy. Mogę już iść? — Wstałam. — Sir — dorzuciłam dla efektu. Spojrzał na Mizon. — Gayle, gdybyśmy tu ściągnęli mordercę złapanego na gorącym uczynku, z nożem w zębach, nakarmilibyśmy go. A nasza dziewczyna głoduje. — Myślałam, że ktoś inny… — zaczęła Mizon. — To naprawdę nie jest… — spróbowałam się wtrącić. — Przepraszam — powiedział. Wzruszyłam ramionami i zdołałam się uśmiechnąć. Wstał i przeszedł przez pokój. — Chodź. — Otworzył przede mną drzwi. — Niby dokąd? — Nie miałam już nawet siły udawać uprzejmości. Nie żeby do tej pory szło mi to szczególnie dobrze. — Nakarmię cię, a potem odwiozę do domu — odparł. Wskazał głową płytkę na stole. — Możesz to oddać do obróbki? — spytał zaskoczoną Mizon, po czym wyprowadził mnie z komisariatu. Srebrny mercedes Tulloch został już przestawiony i Joesbury otworzył zielone audi, które wcześniej zastawił. Zapalił silnik, wrzucił bieg i zaczął przeglądać stosik kompaktów. — Nie masz Westlife’u? — spytałam, kiedy wycofał z miejsca parkingowego i zawrócił. Nie odpowiedział. Zapisałam sobie w pamięci, że poczucie humoru nie znajduje się na liście zalet tego faceta. Spokojnie mogłam też wykreślić bezstronność i empatię. Szczerze mówiąc, jedyne okienko, jakie na razie dałoby się odfajkować, to zrozumienie faktu, że kobieta potrzebuje jeść. Wsunął płytę do odtwarzacza. Kiedy już wyjechał na Lewisham High Street, podkręcił głośność i kabinę wypełniła rytmiczna, klubowa muzyka z mocnym bębnieniem perkusji. Wiadomość przyjęta i zrozumiana, inspektorze Joesbury. Mam się nie odzywać.
5 Ogród jest długi i wąski. I bardzo ciemny. Wysokie mury z trzech stron odcinają większość światła docierającego z ulicy, a przerośnięte krzewy z gęstymi liśćmi pożerają tę resztkę, która się przebija. Na ogród wychodzi parę okien, ale nieproszony gość, idący powoli wąską żwirową ścieżką, jest ubrany na czarno i raczej nikt go nie dostrzeże. Ogród pachnie. Postać zatrzymuje się na chwilę i bierze głęboki wdech, a potem wyciąga rękę do maleńkiego kwiatu w kształcie gwiazdy. Jaśmin. Na końcu ogrodu stoi nieduża, schludna drewniana szopa, częściowo zasłonięta roślinami. Bluszcz wspina się po jej ścianach, a zwisające gałęzie drzew spoczywają na dachu. Drzwi są zamknięte, ale intruz po chwili namysłu przeciąga dłonią wzdłuż brzegu niskiego, płaskiego dachu. Po kilku sekundach dłoń znajduje to, czego szukała. Klucz. Drzwi otwierają się z łatwością. Ciemny kształt cofa się gwałtownie, mamrocząc przekleństwo. Przez moment ma wrażenie, że w szopie jest wisielec. Kołysze się łagodnie, obraca w miejscu. Ludzka postać, ale nie człowiek. Ma miękki, cylindryczny tułów, jest ubrany, ale nie ma kończyn. Jego głowa — męska — spoglądała kiedyś ze sklepowej witryny. Postać w czerni lekko dotyka wisielca, a ten obraca się na łańcuchu podtrzymującym go pod dachem szopy. Głowa opada na bok jak pijakowi. Albo wariatowi. — Genialny pomysł — mówi intruz. — Och, Lacey, naprawdę genialny pomysł.
6 Jesteś wegetarianką, nie tolerujesz laktozy, masz alergię na sezam? — pytał mnie Joesbury. To były właściwie jego pierwsze słowa, od kiedy wyjechaliśmy z komisariatu. Weszliśmy do małej chińskiej restauracji; znajdowała się niedaleko mojego mieszkania, ale chyba nigdy wcześniej jej nie zauważyłam. Właściciel, smukły Chińczyk po pięćdziesiątce o imieniu Trev, przywitał Joesbury’ego jak starego przyjaciela. — Zjem wszystko, co nie zdąży uciec z talerza — odparłam. Joesbury odrobinę szerzej otworzył oczy. On i Trev spojrzeli po sobie, odbyli krótką, cichą naradę. W końcu Chińczyk zniknął, a Joesbury zajął miejsce naprzeciwko mnie. Czekałam z niejakim zainteresowaniem co dalej. Teraz już chyba będzie musiał ze mną porozmawiać. Wziął widelec i przeciągnął jego zębami po papierowej serwetce, po czym odchylił się, żeby podziwiać cztery idealnie proste linie, które zrobił. Uniósł wzrok, zauważył moje spojrzenie i znów spuścił oczy. Widelec jeszcze raz przejechał po serwetce. Stawało się oczywiste, że Joesbury i ja mamy całkiem różne zdania w kwestii konieczności porozumienia. — Skoro nie jesteś z wydziału zabójstw, to skąd? Drogówka? Jeśli chcesz obrazić kolegę policjanta, zapytaj go, czy pracuje w drogówce. Ale dlaczego próbowałam obrazić świeżo poznanego funkcjonariusza wyższego ode mnie rangą? Dobre pytanie. — Pracuję w OS10 — odparł. Zastanowiłam się nad tym przez chwilę. OS to Operacje Specjalne. Wydziały były numerowane, każdy numer oznaczał konkretne zadanie. Z OS1 chronili osoby publiczne, z OS14 rodzinę królewską. — OS10 zajmuje się tajnymi operacjami, tak? Kiwnął głową. — Dzisiaj wolimy termin „niejawne” — sprostował. — Więc urzędujesz w Scotland Yardzie? — spytałam odrobinę zachęcona faktem, że wydobyłam z niego całe zdanie. Kolejne skinienie. — Technicznie rzecz biorąc. A to co miało znaczyć? Albo się gdzieś urzęduje, albo nie. — Więc jakim cudem wylądowałeś dzisiaj na miejscu zbrodni? Westchnął, jakbym strasznie go męczyła tą całą gadką. — Kuruję się — wyjaśnił. — Wybiłem sobie bark i o mało nie straciłem oka podczas akcji. Oficjalnie jestem na zwolnieniu aż do listopada, ale jak przypominacie mi co chwilę obie z inspektor Tulloch, nudzę się. Wrócił Trev z drinkami. Postawił przed nami po butelce południowoamerykańskiego piwa. Nikt mnie nie pytał, co chcę. — Po twojej minie widzę, że nie przepadasz za piwem. — Sięgnął przez stół i przelewał zawartość mojej butelki do szklanki. — A moja mina powinna ci powiedzieć, że to wiem. Jesteś o wiele za chuda na piwoszkę. Ale to pomaga na szok. Wzięłam szklankę. Rzeczywiście, niezbyt lubię piwo, ale wlanie w siebie jakiegokolwiek alkoholu zaczynało mi wyglądać na doskonały pomysł. Joesbury patrzył, jak wypijam duszkiem niemal jedną trzecią szklanki, zanim zaczerpnęłam powietrza. — Dlaczego wstąpiłaś do policji? — zagadnął. — Dziecięca fascynacja seryjnymi mordercami — odpowiedziałam. To była prawda, ale
zwykle nie chwaliłam się tym tak otwarcie. Od kiedy pamiętam, fascynowały mnie brutalne zbrodnie i ich sprawcy i to doprowadziło mnie w końcu, choć długą i okrężną drogą, do służby w policji. Spojrzał na mnie spod uniesionej brwi. — Przede wszystkim sadystyczni, psychopatyczni drapieżcy — ciągnęłam. — Wiesz, tacy, co zabijają, aby zaspokoić swoje wynaturzone seksualne pragnienia. Sutcliffe, West, Bradley. W dzieciństwie nie mogłam się o nich dość naczytać. Brew pozostała uniesiona, a ja zorientowałam się nagle, że w mojej szklance została już mniej niż połowa piwa i że muszę trochę zwolnić. — A ty, skoro się nudzisz, może pomyśl o golfie — zasugerowałam. — Wielu panów w średnim wieku uważa, że to całkiem przyjemny sposób spędzania czasu. Zacisnął usta, ale nie zamierzał zaszczycić odpowiedzią tak taniego docinka. A ja naprawdę powinnam wziąć się w garść. Zrażanie do siebie oficera, choćby nie wiem jak niemiłego, po prostu nie było w moim stylu. Nie wychylać się, oto moje motto. — Przepraszam, sir. Miałam ciężki wieczór i… — Jakiś ruch u mojego boku. Przyszło jedzenie. — Niech go pani nie nazywa „sir” — poradził Trev, stawiając przede mną talerz makaronu z krewetkami i warzywami, a przed Joesburym coś z wołowiną i czarną fasolą. — Kiedy młode policjantki nazywają go „sir”, wyłazi z niego coś paskudnego. — Zapamiętam sobie — wymamrotałam i pomyślałam, że to raczej nie przysporzy mi trudności. Joesbury z całą pewnością nie był w moim typie. Właściwie nie miałam typu. Ale gdybym miała, nie byłby taki. — A to dla Dany — ciągnął Trev i postawił na stoliku zafoliowany plastikowy talerz. — Przekaż jej ode mnie wyrazy uwielbienia, powiedz, żeby mnie niedługo odwiedziła, a gdyby stwierdziła, że ma dość… — Trev — wycedził Joesbury. — Ile razy…? — Facet może sobie pomarzyć — mruknął Chińczyk i wrócił do kuchni. Kiedy uniosłam wzrok, Joesbury był zajęty jedzeniem. — Skąd wiedział, że jestem policjantką? — Wzięłam widelec i zaczęłam gonić krewetkę w kółko po talerzu. — Masz na sobie pomarańczowe wdzianko z napisem „Własność Policji Metropolitalnej” na kołnierzyku — odparł Joesbury, nie odrywając oczu od talerza. — Mogłabym być przestępcą. — Wreszcie wpakowałam krewetkę do ust. Zaległa mi na języku, wielka i nieprzyjemnie sucha. — Tak. — Joesbury odłożył widelec i spojrzał na mnie. — Przeszło mi to przez myśl.
7 Mieszkam przy przecznicy Wandsworth Road, niecałe pięć minut pieszo od chińskiej restauracji Treva, w starej wiktoriańskiej kamienicy. Agent nieruchomości, który wynajmował mi mieszkanie, nazywał je „apartamentem ogrodowym”. Tak naprawdę to suterena. Schodzi się do niej po dwunastu kamiennych schodkach, na prawo od frontowego wejścia. Z nawyku obrzuciłam wzrokiem małą niszę cienia pod schodami. Gdybym miała pecha (i uśpiłabym czujność), pewnej nocy ktoś mógłby się tam zaczaić. Do tej pory to się nie zdarzyło i miałam nadzieję, że dziś nie przydarzy mi się pierwszy raz; nie byłam w nastroju. Zobaczyłam, że wnęka pod schodami jest pusta, a kłódka komórki, gdzie trzymałam rower, nienaruszona. Wsunęłam klucz w zamek i wkroczyłam do mieszkania. Przemierzyłam salon, mijając maleńką, wąską kuchnię, i weszłam do sypialni. Rano zmieniłam pościel, jak zawsze w piątek. Nieskazitelna biała bawełna — jeden z niewielu luksusów, na jakie sobie pozwalam. Zwykle moment, kiedy kładę się do łóżka w piątek wieczorem, jest jednym z jasnych punktów mojego tygodnia. Ale teraz miałam koszmarne przeczucie, że gdy rano się obudzę, moja bielutka pościel będzie poplamiona krwią obcej kobiety. Głupie, wiem, przecież szorowałam się pod prysznicem, aż rozbolała mnie skóra, a jednak… Szłam dalej, aż przez coś w rodzaju oranżerii przylegającej do mieszkania wydostałam się do ogrodu. Jest długi i bardzo wąski, jak wiele ogrodów na tyłach londyńskich szeregowców; słońce bezpośrednio prawie tu nie dociera. Na szczęście osoba, która go projektowała, wiedziała, co robi. Wszystkie tutejsze rośliny doskonale czują się w cieniu, pełno tu małych drzewek i gęstych krzewów. Wysokie ceglane mury po obu stronach zapewniają prywatność. Tylna furtka prowadzi do zaułka. Zawsze jest zamknięta na klucz. Zamknęłam oczy i zobaczyłam, jak te jasnoniebieskie wpatrują się w moje. O, nie. Inspektor Joesbury, choć to taki masakryczny dupek, pozwolił mi oderwać myśli od wcześniejszych wydarzeń. Kiedy z nim przebywałam, usilnie starałam się wymyślić, co by tu powiedzieć, jeszcze usilniej starałam się powstrzymać, by nie powiedzieć niczego niewłaściwego, i to skutecznie zajmowało moją uwagę. Teraz, kiedy zostałam sama, wszystko wróciło. Londyn nigdy nie jest cichy i nawet o tak późnej godzinie słyszałam nieustanny szum samochodów, głosy ludzi na ulicy, piskliwe krzyki dobiegające gdzieś z bliska. Niecałe sto metrów od mojego mieszkania znajduje się park. Kiedy słońce zachodzi, nastolatki z południowego Londynu obejmują go w posiadanie. Bujają się na huśtawkach i drabinkach jak małpy, wrzeszczą i pohukują do siebie. Tej nocy byli w formie. Z tego, co słyszałam, odbywała się tam jakaś gonitwa. Dziewczyny piszczały. Dudniła muzyka. Wyżywali się jak to młodzież. Rozładowywali napięcie. Mimo zmęczenia potrzebowałam tego samego. I miałam własny plac zabaw, na który mogłam pójść.
8 Camden Town to od dawna jedno z najmodniejszych miejsc w północnym Londynie, szczególnie od momentu, kiedy otwarto targowisko Camden Stables. Teren — kiedyś ogromna plątanina tuneli, podcieni, wiaduktów i pasaży — sprzedano deweloperom, którzy przekształcili go w ogromny kompleks sklepów, barów, straganów i kawiarń. Stables — Stajnie — w ciągu dnia są popularne jako miejsce, gdzie można kupić coś fajnego, zjeść i ogólnie spędzić czas. Ale nocą ludzie wręcz się tu tłoczą. I przynajmniej raz w tygodniu, zwykle w piątek, ja jestem wśród nich. Samochód zabrali mi kryminalistycy, więc musiałam pojechać autobusem. Kiedy zbliżyłam się do Końskiego Szpitala — dawnej stajni dla chorych lub przemęczonych koni, które pracowały na kolei, zdjęłam kurtkę i upchnęłam ją do małego plecaka. Konie, a raczej ich podobizny, są głównym motywem na Stables Market. W czasach kiedy budowano kolej, trzymano ich tu setki, by rozwozić materiały i sprzęt po terenach budowy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że konie z Camden wiodły głównie podziemny żywot — przemieszczały się z miejsca na miejsce tunelami specjalnie skonstruowanymi tak, by zapewnić zwierzętom bezpieczeństwo i wygodę. W pewnym okresie nawet stajnie znajdowały się pod ziemią. Teraz nie ma tu już żywych, pracujących koni, ale ich rzeźby są wszędzie, gdziekolwiek się obrócisz. Płaskorzeźby na ścianach, wolno stojące posągi, motywy wkomponowane w balustrady, latarnie, nawet w kosze na śmieci. Lubię konie, ale nawet ja odnoszę wrażenie, że deweloperzy trochę przedobrzyli. Kiedy weszłam przez główne wejście Końskiego Szpitala, wpadłam na ścianę upału. Fioletowe światła migotały po obu stronach, gdy szłam głównym pasażem, mijając oryginalne końskie boksy i elementy stajennego wyposażenia. Nawet o tak późnej porze hala targowa pękała w szwach, powietrze było gęste od zapachu alkoholu i ludzi. W jednym z boksów trwała impreza i zastanawiałam się przez moment, czy się na nią nie wprosić. Nagle zauważyłam jednak czerwone baloniki z helem przywiązane do żelaznych krat. Kołysały się i połyskiwały w gorącym powietrzu. Jak krople krwi. Poszłam dalej, przepchnęłam się do baru i kupiłam sobie gin Bombay Sapphire z lodem. Nie cierpię jego smaku, więc piję go bardzo wolno, ale jeśli potrzebuję zastrzyku alkoholu, załatwia sprawę. Zegar za barem pokazywał, że jest za pięć pierwsza. Koński Szpital zamykali o drugiej. Jeszcze parę kroków i otoczyło mnie miękkie, pomarańczowe światło galerii fotograficznej. Złote twarze wokół mnie błyszczały od potu. Wcześniej grał tu zespół i ludzie na scenie pakowali sprzęt. — Hej, laska! — Czterech chłopaków, tak młodych, że nie wiem, czy mogli już pić, zagradzało mi drogę. Ten, który się odezwał, zatoczył się bliżej i wyciągnął do mnie rękę. — Chcesz wyjść na dwór? — zaproponował. Ręka spoczęła na moim biodrze. Małolat miał problem ze skupieniem wzroku, i to chyba nie tylko przez alkohol. — Hm, urocza propozycja — odparłam. — Ale jeszcze nie dostałam wyników z przychodni. Odezwę się do ciebie kiedy indziej. Uśmiechnęłam się przelotnie do ciemnowłosego chłopaka, który wydawał się trzeźwiejszy od reszty. Odpowiedział mi szerokim uśmiechem. Minęłam ich, ale po paru krokach poczułam dłoń na ramieniu. Brunet poszedł za mną.
— Nie uciekaj jeszcze — powiedział. Spojrzałam na niego i zastanowiłam się. Trochę za młody jak na mój gust, ale poza tym, czemu nie. Wysoki, właśnie zaczynał nabierać męskich kształtów. Miał mocną żuchwę, a w jego twarzy było coś niemal królewskiego. Kręcone włosy, niezbyt krótkie, i blada skóra. Z tych bardzo miękkich. — Jak masz na imię? — spytałam. — Ben. A ty? Trzy pary oczu obserwowały go, dopingowały do działania. Poderwij jednego z grupki kumpli, a poderwiesz całą grupkę. Nie lubię grupowych akcji. — Może kiedy indziej — mruknęłam. — Przyjdź bez kolegów. Odwróciłam się, przeszłam z powrotem między boksami Końskiego Szpitala i wydostałam się na zewnątrz. Szerokim, krętym pasażem, znanym jako Koński Podjazd, schodzi się obok kolejnej gigantycznej końskiej rzeźby na targowisko poniżej. Robiło się coraz chłodniej. Większość stoisk na powietrzu zwinęła interes na noc, ale stragany z jedzeniem były czynne. Gdziekolwiek spojrzałam, ludzie stali grupkami, przy murach i barierkach — grzali się pod ulicznymi promiennikami, jedli, pili. Na środku placu szerokie schody prowadziły do kolejnego poziomu stoisk. Szczyt tych schodów był równie dobrym punktem obserwacyjnym, jak każdy inny. Mniej więcej w ich połowie stał jasnowłosy facet i patrzył na mnie. Kiedy spojrzałam mu w twarz, nie odwrócił oczu. Uśmiechnęłam się i on się uśmiechnął. Wyglądało na to, że jest sam; opierał się o jeden z metalowych końskich posągów. Na oko około trzydziestki, może ciut starszy, wciąż w garniturze. Zdjął jednak krawat i rozpiął koszulę pod szyją. Jeśli przyszedł prosto po pracy, to znaczyło, że jest tu już długo, ale nawet z tej odległości widziałam, że nie jest pijany. Kiedy ruszyłam w dół, zrozumiał, że idę do niego. Wyprostował się i jeszcze bardziej rozluźnił kołnierzyk. Nie odrywał ode mnie wzroku i uznałam, że nie będzie to zbyt trudny podryw. Nagle coś kazało mi spojrzeć w górę i zatrzymałam się jak wryta. Dokładnie naprzeciwko mnie, na galerii otaczającej schody stał Mark Joesbury. Opierał się o barierkę i zerkał to na mnie, to na mężczyznę, do którego szłam. Kiedy zorientował się, że go widzę, zmrużył oczy. Wyrzuciłam blondyna z głowy i ruszyłam dalej. Na dole schodów skręciłam w lewo i wbiłam się w tłum — odepchnęłam z drogi dziewczynę w skórach, przecisnęłam się między ciałami. Miałam nadzieję, że Joesbury nie zna Camden tak dobrze jak ja. Tłum rzednął, ale też robił się coraz bardziej podejrzany. Szybko minęłam toalety. Tutaj handlowało się narkotykami. Pchnęłam wahadłowe drzwi i zaczęłam biec w górę po cementowych schodach. Musiałam pokonać kilka pięter, żeby wrócić na poziom ulicy. Liczyłam na to, że Joesbury nie wie o tym wyjściu i uda mi się obejść bokiem stragany, przeciąć Camden Lock Place i przejść przez most nad śluzą Regent’s Canal. Po drugiej stronie mogłam przebiec kilkaset metrów i wsiąść do nocnego autobusu do domu. Miałam w plecaku płaskie buty. Kiedy kroczyłam w stronę śluzy, znów się trzęsłam i tym razem naprawdę nie potrafiłam stwierdzić, czy to z zimna, spóźnionych efektów szoku czy najzwyklejszej furii. Zanim dotarłam do kanału, zdecydowałam się. Co Joesbury tutaj robił, do cholery? Nie bez powodu chodzę do Camden. To miejsce po drugiej stronie Londynu i szanse, że spotkam tu kogoś znajomego, są bardzo małe. Nie zjawił
się tu przypadkiem. Podrzucił mnie do domu, poczekał pod mieszkaniem i przyjechał za mną. Dlaczego? Do domu dotarłam po drugiej. Przeszłam przez mieszkanie prosto do ogrodu. Na jego końcu jest mała szopa — podłogę wyłożyłam tam piankową matą, a na środkowej belce pod dachem zawiesiłam duży worek bokserski. Nadałam mu ludzkie cechy — przyczepiłam głowę, która należała kiedyś do sklepowego manekina, włożyłam mu ubranie, żeby przypominał człowieka. I rzadko zawracam sobie głowę rękawicami. Walnęłam go z całej siły — tak mocno, że mój stłuczony bark zawył z bólu. Nie szkodzi; rąbnęłam znowu i znowu, i tłukłam tak, aż straciłam równowagę i padłam ze zmęczenia. Dałam mu ostatniego kopa na pożegnanie i zastanowiłam się, czy ten jeden, jedyny raz nie uszłoby mi na sucho, gdybym wrzasnęła jak dzika. Ale tylko zamknęłam oczy. Nigdy nie pamiętam swoich snów. Rano nie mam pojęcia, co się działo w mojej głowie przez noc, a mimo to zawsze wiem, że śniło mi się coś złego. Tej nocy sny musiały być bardzo złe, bo obudziłam się ledwie godzinę po zaśnięciu, zlana potem, bez tchu. Zaczęłam się cofać po podłodze, na tyłku, aż uderzyłam plecami o drzwi szopy i nagle znalazłam się w ogrodzie, zupełnie przytomna. Mimo to miałam wrażenie, że sen wciąż wisi wokół mnie. Widziałam jasnoniebieskie oczy martwej kobiety; wpatrywały się w moje jakby z wściekłością. Nie, nie z wściekłością — z przerażeniem. Tylko że teraz to było moje przerażenie. A oczy zbliżały się i zbliżały… Chłodne nocne powietrze trochę łagodziło gorączkę. Nic mi nie było — to tylko spóźniony szok. Tylko sen, pierwszy od bardzo dawna. Na miękkich nogach ruszyłam do mieszkania, ale zatrzymałam się w połowie ogrodu. Gdzieś z bliska dobiegała muzyka, może z parku. Ale to nie pulsujący łomot, jaki zwykle słyszałam tu nocami. Nad dachami płynąca lekka melodia Julie Andrews z Dźwięków muzyki, piosenka, którą śpiewa, żeby uspokoić dzieci w czasie burzy. Zaczyna się „krople deszczu i róże”. Moje ulubione rzeczy. Jako dziecko uwielbiałam Dźwięki muzyki. Sama się w to bawiłam: w układanie listy ulubionych rzeczy. Kiedy życie robiło się absolutnie do dupy (co w dzieciństwie było dla mnie normą), ta gra trochę poprawiała mi samopoczucie. Ale to dawne, dawne dzieje. Zrobiłam jeszcze krok w stronę domu. Muzyka wciąż rozbrzmiewała, miękka, słodka; oprócz niej, tuż za murem, usłyszałam szuranie. Zerknęłam na furtkę prowadzącą do zaułka. Zasuwa była na miejscu. Coś znów się poruszyło, otarło o mur. Raczej nie nazwałabym się bojaźliwą osobą, ale poczułam nagłą potrzebę, żeby znaleźć się w domu. Popędziłam przez ogród i weszłam przez oranżerię. Staranniej niż zwykle sprawdziłam za sobą zamki. Pewnie to jeden z tych dziwacznych zbiegów okoliczności, nic więcej, pomyślałam, a jednak, kiedy wyciągnęłam z szafy zapasowy koc i opatuliłam się nim na kanapie, nie mogłam się nie zastanawiać, dlaczego właśnie dziś, właśnie tej nocy, ktoś postanowił posłuchać Moich ulubionych rzeczy. Obudziło mnie brzęczenie telefonu. Odezwał się dyżurny sierżant z Southwark. Zostawiłam w dyżurce prośbę, że jeśli zadzwoni do mnie pewna osoba, mają mnie znaleźć. Ta osoba czekała na mnie właśnie w komisariacie. Więc mimo wolnego dnia wybierałam się do pracy.
9 Sobota, 1 września Było ich trzech. Na początku było ich trzech. Potem przyszło więcej. Siedziałam zupełnie nieruchomo na drewnianej ławce; nie chciałam zrobić niczego, co mogłoby rozproszyć dziewczynę. Bardzo chciałam notować, ale mi nie pozwoliła. Nie zgodziła się też, żebym włączyła dyktafon, który ze sobą przyniosłam. „To nie zeznanie”, powtarzała mi w kółko, aż miała pewność, że zrozumiałam. Nie była gotowa nawet zostać w komisariacie. Więc wyszłyśmy i ruszyłyśmy w stronę rzeki, do miejsca, gdzie na południowym brzegu odtworzono Globe Shakespeare’a. Rona Dawson — pulchna piętnastolatka z promienną cerą i włosami zaplecionymi w warkoczyki. Z oczami jak ciemna czekolada. Ładna, czarna dziewczyna, jakich dziesiątki w południowym Londynie. I jak dziesiątki innych została zgwałcona przez swojego chłopaka i paru jego kumpli. Gwałty, zwłaszcza z udziałem młodych mężczyzn i chłopców, stały się poważnym problemem w tym rejonie Londynu. Statystyki Scotland Yardu wykazały poważny wzrost liczby grupowych napaści seksualnych w całym mieście w ciągu ostatnich czterech lat. Więcej niż jedna trzecia ofiar nie miała jeszcze szesnastu lat. W przypadku tych przestępstw zgłoszone przypadki są oczywiście tylko czubkiem góry lodowej. — Kiedy przyszłaś do mieszkania, zastałaś tylko trzech? — spytałam, gdy zamilkła. — Jednym z nich był Miles? Skinęła głową. — I to on zadzwonił, żebyś do niego przyszła? Znów skinienie. — Powiedział, żebym wpadła pooglądać film. Myślałam, że będziemy tylko we dwójkę. — Miles to twój kolega? Chłopak…? Wzruszyła ramionami. — Chyba. Po prostu znajomy. Most Millenium, widoczny kawałek dalej, z naszej lewej, był już pełen. Dwa strumienie pieszych płynęły powoli przez rzekę. Turyści z północnego brzegu przechodzili na południowy, by obejrzeć Globe albo zwiedzić galerię Tate Modern; w przeciwnym kierunku ludzie szli do katedry Świętego Pawła albo do sklepów i galerii dalej na północ. Pierwszy września to wciąż szczyt sezonu turystycznego. — Uprawiałaś z nim seks już wcześniej? Przed tym dniem? Przytaknęła, nie odrywając oczu od rzeki. — I co się stało, kiedy przyszłaś? — Zobaczyłam tych dwóch. Znałam ich tylko z widzenia. Zaczęliśmy oglądać film, ale coś było nie tak. W naszą stronę płynęła łódź wycieczkowa; od jej dziobu rozchodziły się fale. — W jakim sensie nie tak? — Ciągle patrzyli na siebie, zamiast na film — odparła. — Wcale nie oglądali. Nie podobało mi się to i powiedziałam, że muszę lecieć. Że się umówiłam z Bethany. — Próbowałaś wyjść? Znów potaknęła.