Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 389
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 184

Salman Rushdie - Dwa lata, osiem miesiecy i dwadzieścia osiem nocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Salman Rushdie - Dwa lata, osiem miesiecy i dwadzieścia osiem nocy.pdf

Beatrycze99 EBooki S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 96 osób, 63 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Dla Caroline

El sueño de la razónproduce monstruos Gdy rozumśpi, budzą się potwory (Los Caprichos Francisca Goi, 43; pełenpodpis pod ryciną zMuzeumPrado brzmi: „Wyobraźnia pozbawiona rozumurodzi niemożliwe potwory; zjednoczona znimjest matką sztuki i źródłemjej cudów”[*]). [*] Przekład tytułów rycin Kaprysów z języka hiszpańskiego: Kazimierz Zawanowski, Goya grafiki, Warszawa 2002, s. 48 (wszystkie przypisy tłumacza).

Więcej na: www.ebook4all.pl

Baśnie nie mają „wyznawców”. Nie ma wnichteologii zbiorudogmatów, rytuału, instytucji, nie oczekuje się takiej a nie innej formy zachowania. Traktują o nieprzewidywalności i zmienności świata. George Szirtes Zamiast zmusić się do napisania książki, którą powinienemnapisać, powieści, której się po mnie spodziewano, spłodziłemtaką książkę, jaką samchciałbymprzeczytać, pióra nieznanego autora, zinnej epoki i innego kraju, znalezioną na strychu. Italo Calvino Tuzaskoczył Szeherezadę poranek i przerwała dozwoloną jej opowieść. Księga tysiąca i jednej nocy[*] [*] Fragment Księgi tysiąca i jednej nocy, tłum. WładysławKubiak, Warszawa 1987, s. 30.

Wiadomo bardzo mało, aczkolwiek napisano wiele o prawdziwej naturze dżinnów, istot powstałych z ognia bez dymu. Złe są czy dobre, diabelskie czy łagodne – kwestie te stanowią przedmiot zawziętych sporów. Powszechnie się przyjmuje, że posiadają następujące cechy: są zmienne, kapryśne, rozwiązłe, potrafią się poruszać z wielką prędkością, zmieniać rozmiary i postać oraz spełniać życzenia kobiet i mężczyzn, jeśli tak postanowią lub zostaną do tego przymuszone; ich poczucie czasu różni się radykalnie od tego, którego doświadczają istoty ludzkie. Nie należy ich mylić z aniołami, choć jak błędnie podają niektóre stare opowieści, sam diabeł, upadły anioł Lucyfer, syn poranka, był największym z dżinnów. Przez długi czas miejsce ich pobytu również pozostawało kwestią dyskusyjną. Niektóre stare podania zapewniały oszczerczo, że dżinny mieszkają wśród nas tu, na Ziemi, w tak zwanym „dolnym świecie”, w ruinach domów i innych niezbyt przyjemnych siedliskach – na wysypiskach śmieci, cmentarzach, w wychodkach, kanałach i, jeśli to tylko możliwe, w kupach gnoju. Gdyby dać wiarę tym kalumniom, po każdym kontakcie z dżinnem należałoby się starannie umyć. Są cuchnące i roznoszą choroby. Jednakowoż najwybitniejsi komentatorzy od dawien dawna twierdzili coś, o czym teraz już wiemy, że jest prawdą: otóż dżinny zamieszkują własny świat, oddzielony od naszego zasłoną, i ten górny świat, zwany czasem Peristanem lub Czarodziejską Krainą, jest bardzo rozległy, choć jego natura pozostaje przed nami ukryta. Stwierdzenie, że dżinny to istoty nieczłowiecze, byłoby oczywistością, ale przynajmniej pewne cechy są wspólne dla ludzi i ich nieziemskich odpowiedników. Na przykład w sferze wiary wśród dżinnów można się spotkać z wyznawcami każdej religii na Ziemi, są też dżinny, które nie wierzą, i pojęcie bogów i aniołów wydaje im się tak samo dziwne jak pojęcie dżinnów istotom ludzkim. I chociaż wśród dżinnów nie brakuje jednostek amoralnych, przynajmniej część z tych potężnych istot zna różnicę między dobremi złem, między ścieżką prawej i lewej ręki. Niektóre dżinny potrafią latać, inne zaś pełzają po ziemi pod postacią węży lub biegają, ujadają i szczerzą kły niczym gigantyczne psy. W morzu, a czasem także w powietrzu upodabniają się do smoków. Niektóre z poślednich dżinnów, przebywając na Ziemi, nie są w stanie utrzymać swej postaci przez dłuższy czas. Te amorficzne stworzenia niekiedy wślizgują się ludziom przez uszy, nos lub oczy i na pewien czas zajmują ich ciało, a gdy się nim znudzą, odrzucają je. Zamieszkane przez dżinny istoty ludzkie niestety umierają. Dżinny rodzaju żeńskiego, zwane dżinnijami, są jeszcze bardziej tajemnicze, nieuchwytne i trudniejsze do zdefiniowania jako kobiety-cienie powstałe z dymu bez ognia. Istnieją okrutne dżinnije i dżinnije łaskawe, ale niewykluczone, że te dwa typy dżinnij to wrzeczywistości jedno i to samo – że bezlitosnego ducha można ułagodzić miłością, a istota kochająca pod wpływem niegodziwego traktowania może się dopuścić okrucieństwa niepojętego dla śmiertelników.

Oto historia dżinniji, wielkiej księżniczki dżinnów, zwanej Księżniczką Błyskawic przez wzgląd na jej mistrzowską biegłość wposługiwaniusię piorunami, która dawno temu, wdwunastymwieku, jak niebawem opowiemy, pokochała śmiertelnika, a także jej licznego potomstwa, jej powrotu do świata po długiej przerwie, żeby znowu się zakochać, przynajmniej na jakiś czas, a potem pójść na wojnę. Jest to także opowieść o wielu innych dżinnach, rodzaju męskiego i żeńskiego, latających i pełzających, dobrych, złych i niedbających o moralność; i o czasie kryzysu, czasie „zwichnięcia”, który będziemy nazywać czasem dziwowisk, trwającym dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiemnocy, innymi słowy: tysiąc i jedną noc. I tak, od tamtych czasówprzeżyliśmy kolejnych tysiąc lat, ale tamten okres zmienił nas wszystkich na zawsze. Czy wyszło nam to na dobre czy na złe, o tymzadecyduje nasza przyszłość. W roku 1195 wielki filozof Ibn Ruszd, niegdyś kadi, czyli sędzia, Sewilli, a wostatnich latach także osobisty medyk kalifa Abu Jusufa Jakuba w rodzinnej Kordobie, popadł w niełaskę i został oficjalnie zdyskredytowany z powodu swych liberalnych poglądów, które były nie do przyjęcia dla corazpotężniejszychfanatykówberberyjskichszerzącychsię jak zaraza warabskiej części Hiszpanii, a następnie zesłany do Luceny, małej miejscowości w pobliżu jego rodzinnego miasta, pełnej Żydów, którzy nie mogli już twierdzić, że są żydami, albowiem poprzednia dynastia panująca wAl- Andalus, Almorawidów, zmusiła ich do przejścia na islam. Ibn Ruszd, filozof, któremu nie wolno już było głosić swej filozofii, którego wszystkie pisma zostały zakazane, a wszystkie książki spalone, od razu poczuł się jak u siebie wśród Żydów, którzy nie mogli twierdzić, że są żydami. Wcześniej był faworytem kalifa z obecnej dynastii panującej, Almohadów, ale faworyci wychodzą z mody i Abu Jusuf Jakub pozwolił fanatykomwygnać zmiasta wielkiego komentatora dzieł Arystotelesa. Filozof, który nie mógł już głosić swej filozofii, mieszkał przy wąskiej, niebrukowanej uliczce w skromnym domu z małymi oknami, strasznie przygnębiony brakiem światła. Założył w Lucenie praktykę lekarską i prestiż byłego medyka kalifa przyciągał do niego pacjentów; ponadto wykorzystał posiadane fundusze, aby na niewielką skalę zająć się handlem końmi, a także finansował wyrób tinaja, dużych glinianych dzbanów, w których Żydzi, którzy nie byli już żydami, przechowywali i sprzedawali oliwę lub wino. Pewnego dnia, niedługo po tym, jak zaczęła się ta banicja, pod jego drzwiami zjawiła się dziewczyna licząca sobie może szesnaście wiosen– uśmiechała się łagodnie, nie pukając ani w żaden inny sposób nie burząc jego spokoju, po prostu stała tam i czekała cierpliwie, aż zdał sobie sprawę z jej obecności i zaprosił ją do środka. Poinformowała go, że została niedawno osierocona; że nie ma środków na utrzymanie, ale wolałaby nie pracować w domu rozpusty; i że ma na imię Dunia, co ani trochę nie brzmiało jak imię żydowskie, ale tego właściwego nie wolno jej było wypowiedzieć, a że była analfabetką, nie mogła go też zapisać. Oznajmiła mu, że imię to podsunął jej pewien podróżny, który utrzymywał, iż pochodzi ono z greki

i oznacza „świat”[*]. Ibn Ruszd, tłumacz Arystotelesa, nie spierał się z nią, wiedząc, że słowo to oznacza „świat” w tylu językach, iż nie warto popadać w drobiazgowość. „Dlaczego przyjęłaś takie imię: świat?”, spytał, a ona, patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała: „Bo wypłynie ze mnie cały świat, a ci, którzy ze mnie wypłyną, rozleją się po świecie”. Jako człowiek racjonalny nie domyślał się, że Dunia jest istotą nadprzyrodzoną, dżinniją z plemienia dżinnów rodzaju żeńskiego, dżinniją: wielką księżniczką tego gatunku w trakcie ziemskiej przygody, coraz silniej zafascynowaną mężczyznami rodzaju ludzkiego w ogólności, a geniuszami wszczególności. Przyjął ją pod swój dach jako gospodynię i kochankę i wnocnej ciszy szeptała mu do ucha swoje „prawdziwe” – to znaczy fałszywe – żydowskie imię i była to ich tajemnica. Dżinnija Dunia była tak spektakularnie płodna, jak sugerowała jej przepowiednia. W ciągu dwóch lat, ośmiu miesięcy i dwudziestu ośmiu dni i nocy, które nastąpiły potem, zaszła w ciążę trzykrotnie i za każdym razem wydała na świat gromadę dzieci, co najmniej siedmioro w jednym rzucie, jak by się zdawało, a raz jedenaścioro, a może nawet dziewiętnaścioro, chociaż doniesienia na ten temat są niejasne i niedokładne. Wszystkie dzieci odziedziczyły jej najbardziej charakterystyczną cechę: urodziły się bezmałżowinusznych. Gdyby Ibn Ruszd zgłębił arkana wiedzy tajemnej, uzmysłowiłby sobie, że jego dzieci to potomstwo nieczłowieczej matki, był jednak zbyt zaabsorbowany sobą, by na to wpaść. (Wydaje nam się czasem, że szczęśliwie dla niego i dla całej naszej historii Dunia pokochała w nim błyskotliwy umysł, jego natura bowiem była zbyt egoistyczna, by jako taka wzbudzić miłość). Filozof, który nie mógł filozofować, obawiał się, że jego potomstwo odziedziczy po nimsmutne dary będące jego skarbem i przekleństwem. „Jeśli jest się tak wrażliwym, dalekowzrocznym i gadatliwym – rzekł – czuje się zbyt mocno, widzi zbyt wyraźnie i mówi zbyt swobodnie. Jest się bezbronnymwobec świata, który uważa się za niezniszczalny, rozumie się jego zmienność, gdy sam świat wierzy wswą niezmienność, wyczuwa się, co ma przyjść, zanim inni to wyczują, wie się, że na bramy teraźniejszości napiera barbarzyńska przyszłość, gdy inni kurczowo trzymają się dekadenckiej, pustej przeszłości. Jeśli naszym dzieciom dopisze szczęście, odziedziczą tylko twoje uszy, ale niestety, jako że są też bezsprzecznie moje, prawdopodobnie zaczną myśleć za dużo za wcześnie i słyszeć za dużo za szybko, łącznie ztymwszystkim, czego nie wolno myśleć ani słyszeć”. „Opowiedz mi jakąś historię”, często domagała się Dunia w łóżku we wczesnym okresie ich związku. Ibn Ruszd szybko się zorientował, że pomimo młodego, jak by się wydawało, wieku Dunia potrafi być osobą wymagającą i nieznoszącą sprzeciwu, w łóżku i poza nim. Był postawnym mężczyzną, ona zaś przypominała raczej małą ptaszynę lub patyczaka, często jednak miał wrażenie, że to ona jest z nich dwojga silniejsza. Była pociechą jego starości, ale wymagała od niego pokładów energii, którą trudno mu było z siebie wykrzesać. Mając swoje lata, czasem w łóżku marzył tylko o jednym – żeby zasnąć, Dunia jednak jego próby odpłynięcia w sen odbierała jako

przejaw wrogości. „Jeśli ktoś kocha się przez całą noc – przekonywała – czuje się bardziej wypoczęty niż wtedy, gdy chrapie godzinami jak wół. To powszechnie znana prawda”. W jego wieku nie zawsze łatwo mu było osiągnąć stan wymagany do współżycia, zwłaszcza noc w noc, ale ona w jego starczych kłopotach z osiągnięciem podniecenia seksualnego widziała dowody nieczułej natury. „Jeśli kobieta mężczyznę naprawdę pociąga, nigdy nie ma z tym problemu – twierdziła. – Nieważne, ile nocy pod rząd. Ja mamzawsze ochotę, mogę tak bezkońca i wciążmi mało”. Odkrywszy, że jej fizyczny żar można nieco przygasić opowieściami, poczuł pewną ulgę. „Opowiedz mi jakąś historię”, mawiała, zwijając się przy nim w kulkę w taki sposób, że jego dłoń spoczywała na jej głowie, a on myślał wtedy: dobra nasza, dzisiaj mi się upiecze, i przekazywał jej stopniowo historię swego umysłu. Używał słów szokujących dla wielu mu współczesnych, między innymi „rozum”, „logika” i „nauka”, które były trzema filarami jego myśli, ideami, które zawiodły jego książki na stos. Dunia bała się tych słów, ale własny lęk ją ekscytował, wtulała się więc wstarca mocniej i mówiła: „Trzymaj moją głowę, gdy wypełniaszją swoimi kłamstwami”. Tkwiła w nim głęboka, melancholijna zadra, był bowiem człowiekiem pokonanym, przegrawszy wielką bitwę swego życia z nieżyjącym już Persem, Al-Ghazalim z Tus, adwersarzem martwym od osiemdziesięciu pięciu lat. Sto lat wcześniej Al-Ghazali napisał dzieło zatytułowane Rozproszenie filozofów, w którym atakował Greków takich jak Arystoteles, neoplatończyków i ich zwolenników, wielkichprekursorówIbn Ruszda: IbnSinę i Al-Farabiego. W pewnymmomencie Al-Ghazali przeżył kryzys wiary, później jednak odzyskał ją i został największym krytykiem filozofii w historii świata. Filozofia, szydził, nie jest w stanie ani udowodnić istnienia Boga, ani wykazać niemożliwości istnienia dwóch bóstw. Filozofia wierzy w nieuchronność przyczyny i skutku, co osłabia potęgę Boga, który, gdyby tylko chciał, mógłby swobodnie zainterweniować i zmienić skutki, a przyczyny pozbawić skuteczności. – Co się dzieje – Ibn Ruszd spytał Dunię, gdy noc spowiła ich ciszą i mogli już rozmawiać o rzeczachzakazanych– gdy płonący patyk styka się zkulką bawełny? – To oczywiste, bawełna zaczyna się palić – odpowiedziała. – A dlaczego zaczyna się palić? – Bo tak już się dzieje – rzekła – gdy płomień liźnie bawełnę, bawełna zajmuje się ogniem, tak jużjest. – Prawa natury – podsunął – są przyczyny i są skutki. Kiwała głową pod gładzącą ją dłonią. – On się z tymnie zgadzał – rzekł Ibn Ruszd, a Dunia wiedziała, że ma na myśli swego wroga, Al- Ghazalego, tego, który go pokonał. – Twierdził, że bawełna zaczyna się palić, bo doprowadził do tego Bóg, bo wboskimwszechświecie jedynymprawemjest wola Boga. – Więc gdyby Bóg zechciał, żeby bawełna zgasiła ogień, gdyby zechciał, żeby ogień zajął się

bawełną, mógłby tego dokonać? – Tak – odparł IbnRuszd. – Ztego, co Al-Ghazali pisze wswoimdziele, wynika, że Bóg potrafiłby tego dokonać. Myślała przezchwilę. – Idiotyzm – skwitowała w końcu. Nawet w ciemności wyczuła, jak jego brodatą twarz rozciąga krzywy, pełenrezygnacji uśmiech, uśmiechwyrażający nie tylko ból, ale i cynizm. – Powiedziałby – odrzekł – że na tym polega prawdziwa wiara i że nieprzyznanie mu racji byłoby... nielogiczne. – A więc wszystko może się zdarzyć, jeśli tak zadecyduje Bóg – powiedziała. – Na przykład czyjeś stopy mogłyby oderwać się od ziemi i tenktoś zacząłby się unosić wpowietrzu. – Cud – wyjaśnił Ibn Ruszd – to zmiana przez Boga reguł, według których zwykle gra, a jeśli tego nie rozumiemy, to dlatego, że Bóg ostatecznie jest niewysłowiony, co znaczy, że nasz rozum nie jest wstanie go zgłębić. Znówzamilkła. – Załóżmy, że założę – powiedziała wkońcu– że być może Bóg nie istnieje. Załóżmy, że pozwolisz mi założyć, iż w „rozumie”, „logice” i „nauce” zawiera się magia, która czyni Boga zbędnym. Czy wogóle można założyć, że możliwe jest takie założenie? – Poczuła, jak jego ciało sztywnieje. Teraz onprzestraszył się jej słów, pomyślała, i to wjakiś dziwny sposób przyniosło jej satysfakcję. – Nie – odpowiedział zbyt ostro. – To naprawdę byłoby głupie założenie. Napisał własne dzieło, Rozproszenie rozproszenia, przesyłając swoją odpowiedź Al-Ghazalemu poprzez sto lat i tysiąc mil, ale mimo chwytliwego tytułu wpływy nieżyjącego Persa pozostawały wciąż silne i to Ibn Ruszd popadł w niełaskę i jego książki rzucano w ogień, który trawił papier, ponieważ tak właśnie w tym momencie postanowił Bóg – że powinien pozwolić na to płomieniom. We wszystkich swoich pismach Ibn Ruszd starał się pogodzić słowa „rozum”, „logika” i „nauka” ze słowami „Bóg”, „wiara” i „Koran”, ale nie udała mu się ta sztuka, mimo iż z wielką subtelnością stosował argument odwołujący się do dobroci, demonstrując za pomocą koranicznych cytatów, iż Bóg musi istnieć, stworzył bowiem dla ludzkości ogród ziemskich rozkoszy: Spuściliśmy z deszczowych chmur wodę obfitą i sprawiliśmy, iż dzięki niej wyrosły ziarna i rośliny oraz bujne ogrody[**]. Sambył wwolnymczasie zapalonymogrodnikiemi argument odwołujący się do boskiej dobroci wjego odczuciu dowodził zarówno istnienia Boga, jak i jego łaskawej wzasadzie i liberalnej natury, jednak to zwolennicy surowszego Boga wzięli górę. Teraz więc dzielił łoże, tak mu się przynajmniej wydawało, z nawróconą żydówką, którą uchronił przed prostytucją i która najwyraźniej potrafiła wejrzeć wjego sny, gdzie spierał się z Al-Ghazalimjęzykiemnieprzejednania, językiemskrajności, pójścia na całość, który na jawie skazałby go na śmierć zręki kata. Gdy Dunia wypełniała się dziećmi, a potem zaludniała nimi ich mały dom, robiło się coraz mniej

miejsca na wyklęte „kłamstwa” Ibn Ruszda. Chwile intymności między nimi zdarzały się coraz rzadziej i problemem stały się pieniądze. „Prawdziwy mężczyzna stawia czoło konsekwencjom swoich działań – oznajmiła – zwłaszcza ten, który wierzy w przyczyny i skutki”. Ale zarabianie pieniędzy nigdy nie należało do jego mocnych stron. W handlu końmi, zdradliwej branży, w której roiło się od rzezimieszków, zbierał mizerne dochody. Konkurencję na rynkusprzedawcówtinaja miał dużą, ceny były więc niskie. „Żądaj więcej od swoich pacjentów – radziła mu, nieco poirytowana. – Powinieneś zarabiać na swojej dawnej reputacji, choć jest tak zszargana. To jedyne, co masz. Nie wystarczy być dzieciorobem. Płodzisz dzieci, dzieci się rodzą, dzieci trzeba karmić. To jest «logika». To jest «racjonalność»”. Wiedziała, które słowa wykorzystać przeciw niemu. „A jeśli się tego nie robi – wołała triumfalnie – to jest dopiero nielogiczność!” (Dżinny mają upodobanie do błyskotek, złota, klejnotówi tym podobnych i często ukrywają całe ich sterty w podziemnych grotach. Dlaczego dżinnińska księżniczka nie zawołała Otwórz się przy wejściudo takiego sezamui jednymruchemnie rozwiązała ichproblemówfinansowych? Dlatego, że wybrała życie człowiecze jako „człowiecza” partnerka w człowieczym związku z mężczyzną, i ten wybór ją ograniczał. Wyjawienie kochankowi swej prawdziwej natury po tak długim czasie oznaczałoby przyznanie się do pewnego rodzaju zdrady, kłamstwa leżącego u samych podstaw ich relacji. Zachowywała więc milczenie w obawie, że mógłby ją porzucić. Ostatecznie jednak i tak odszedł; zwłasnych, człowieczychpowodów). Istniała pewna perska książka pod tytułem Hezar Efsane, czyli Tysiąc opowieści, którą przetłumaczono na język arabski. W wersji arabskiej opowieści było mniej niż tysiąc, ale akcję rozciągnięto na tysiąc nocy lub – ponieważliczby parzyste uważano za brzydkie – tysiąc i jedną noc. Nie widział tej książki, ale na dworze słyszał kilka z tych historii. Spodobała mu się ta o dżinnie i rybaku, nie tyle z uwagi na jej elementy fantastyczne (dżinn z lampy, zaklęte gadające ryby, zaczarowany młodzieniec, w połowie człowiek, w połowie marmur), lecz na jej strukturę, sposób, w jaki jedne historie wplecione były w inne i zawierały, ukryte w sobie, kolejne historie, tak więc opowieść ta stawała się prawdziwym zwierciadłem rzeczywistości – pomyślał Ibn Ruszd – gdzie wszystkie nasze historie zawierają historie innych i same stanowią część większych, szerszych narracji, historii naszych rodzin, ojczyzn lub religii. Jeszcze piękniejsza od historii w historiach była opowieść o ich autorce, księżniczce zwanej Szahrazad lub Szeherezadą, która opowiadała historie swemu mężowi mordercy, aby uniknąć własnej egzekucji. Opowieści snute w cieniu śmierci, aby ucywilizować barbarzyńcę. I w nogach małżeńskiego łoża siedziała siostra Szeherezady, jej idealna widownia, i domagała się jeszcze jednej historii, a potem kolejnej i jeszcze jednej. Od imienia tejże siostry Ibn Ruszd wziął imię, które nadawał hordom dzieci dobywających się z lędźwi Duni, jej siostra bowiem, tak się składało, miała na imię Dunjazada, „a przecież tym, co zapełnia ten dom bez światła i zmusza mnie do narzucania pacjentom, chorym i niedomagającym mieszkańcom

Luceny niebotycznych stawek, jest pojawienie się Dunia-zatu, czyli plemienia Duni, rasy duniańskiej, Dunianów, wtłumaczeniu– «luduświata»”. Dunia czuła się głęboko urażona. „Chcesz przez to powiedzieć – spytała – że skoro nie jesteśmy małżeństwem, nasze dzieci nie mogą nosić nazwiska ojca?” Posłał jej swój smutny, krzywy uśmiech. „Lepiej będzie, jeśli staną się Duniazatem – odparł – imię to zawiera bowiem w sobie świat i nie jest przezeń osądzane. Jako Ruszdowie wkroczyłyby w historię ze znamieniem na czole”. Zaczęła mówić o sobie jak o siostrze Szeherezady, bezustannie dopominającej się opowieści, tylko że jej Szeherezadą był mężczyzna, kochanek, nie brat, a niektóre z jego historii mogłyby sprowadzić na nich śmierć, gdyby słowa te przez przypadek opuściły mroki sypialni. Był zatem swego rodzaju anty-Szeherezadą, przekonywała Dunia, dokładnym przeciwieństwem narratorki Księgi tysiąca i jednej nocy: jej opowieści ratowały życie, gdy on narażał własne na niebezpieczeństwo. Potem jednak kalif Abu Jusuf Jakub zatriumfował podczas wojny, odnosząc swoje największe militarne zwycięstwo nad chrześcijańskim królem Kastylii, Alfonsem VIII, pod Alarcos nad rzeką Gwadianą. Po bitwie, w której jego siły zgładziły sto pięćdziesiąt tysięcy kastylijskich żołnierzy, połowę chrześcijańskiej armii, kalif nadał sobie miano Al-Mansur, Zwycięski, i z pewnością siebie triumfatora położył kres władzy fanatycznych Berberów, a następnie sprowadził na dwór Ibn Ruszda. Z czoła starego filozofa zmazano znamię wstydu, jego banicja dobiegła końca, został zrehabilitowany, wrócił do łask i odzyskał z honorami dawne stanowisko nadwornego medyka w Kordobie – dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem dni i nocy od rozpoczęcia wygnania, inaczej mówiąc tysiąc i jeden dni i nocy później; Dunia zaś oczywiście znowu była w ciąży, on oczywiście się z nią nie ożenił, nigdy oczywiście nie dał swego nazwiska jej potomstwu i oczywiście nie zabrał jej ze sobą na dwór Almohadów, wyślizgnęła się więc z kart historii, którą zabrał ze sobą w dniu, kiedy odszedł, razem ze swoimi szatami, bulgoczącymi retortami, manuskryptami, częściowo obłożonymi, częściowo w zwojach, manuskryptami książek innych autorów, jego teksty bowiem spalono, choć wiele egzemplarzy przetrwało, jak ją poinformował, w innych miastach, wbibliotekach przyjaciół i wmiejscach, gdzie ukrył je na wypadek popadnięcia wniełaskę, mędrzec bowiem zawsze jest przygotowany na nieszczęścia, ale, jeśli jest dostatecznie skromny, dobry los może go zaskoczyć. Odszedł, nie dojadłszy śniadania, nie pożegnał się nawet, a ona nie próbowała mu grozić, nie ujawniła swej prawdziwej natury ani mocy drzemiącej wjej wnętrzu, nie powiedziała: Wiem, co mówisz na głos w swoich snach, kiedy zakładasz to, co głupotą byłoby założyć, kiedy przestajesz próbować godzić to, czego pogodzić się nie da, i głosisz straszną, śmiertelnie groźną prawdę. Pozwoliła, by opuściła ją historia, nie próbując jej zatrzymać, tak jak dzieci pozwalają przejść wielkiej paradzie, powierzając ją pamięci, czyniąc ją niezapomnianą, przywłaszczając ją sobie w ten sposób; i nadal go kochała, mimo że ot tak ją porzucił. Byłeś dla mnie wszystkim, chciała

powiedzieć, byłeś moim słońcem i księżycem, i kto teraz będzie przytrzymywał moją głowę, kto będzie całował moje usta, kto będzie ojcem naszych dzieci, dla niego jednak, wielkiego męża zmierzającego ku komnatom nieśmiertelnych, te rozwrzeszczane bachory były jedynie balastem, który zostawił za sobą. Pewnego dnia, wyszeptała do nieobecnego filozofa, długo po twojej śmierci, przyjdzie taka chwila, kiedy będziesz chciał odzyskać swoją rodzinę, i wtedy ja, twoja duchowa małżonka, spełnię twe życzenie, chociażzłamałeś mi serce. Uważa się, że jeszcze przez pewien czas Dunia pozostawała wśród istot ludzkich, może żywiąc mimo wszystko nadzieję na jego powrót, a on nie przestawał przesyłać jej pieniędzy, może od czasu do czasu ją odwiedzał, i że Dunia porzuciła handel końmi, natomiast nadal zajmowała się sprzedażą dzbanów, terazjednak, gdy słońce i księżyc historii zaszły dla niej na zawsze, jej losy stały się czymś wysnutymz cieni i tajemnic, może więc jest prawdą, jak mówili ludzie, że gdy Ibn Ruszd zmarł, jego duch do niej wrócił i spłodził jeszcze więcej dzieci. Mówiło się też, że Ibn Ruszd sprezentował jej lampę z dżinnemwśrodkui że ówdżinnbył ojcemdzieci, które urodziła, kiedy ją porzucił – widzimy zatem, jak łatwo w plotkach wszystko może się pomieszać! Mówiło się też, mniej życzliwie, że porzucona kobieta przyjmowała każdego chłopa, który zechciał zapłacić za nią czynsz, i każdy mężczyzna, którego przyjmowała, zostawiał ją z nowym dzieciakiem, toteż Duniazat, potomstwo Duni, tworzyły nie tylko bękarty Ibn Ruszda, część nimi nie była, może wiele z nich nimi nie było, a może stanowiły mniejszość; bo w oczach wielu ludzi historia jej życia stała się przerywaną linią, litery rozpływały się w pozbawione sensu kształty, niezdolne wyjawić, jak długo żyła ani jak żyła, gdzie i zkim, ani teżkiedy i jak – i czy wogóle – umarła. Nikt nie zauważył i nikt się tymnie przejął, gdy pewnego dnia stanęła bokiemi prześlizgnęła się przez szparę w świecie, by wrócić do Peristanu, drugiej rzeczywistości, świata marzeń, z którego sporadycznie wyłaniają się dżinny, ażeby dręczyć ludzkość lub zsyłać na nią błogosławieństwa. Dla mieszkańcówLuceny rozpłynęła się, być może wdym bez ognia. Od czasu, gdy Dunia opuściła nasz świat, podróżnicy ze świata dżinnów stali się mniej liczni, a potem długo w ogóle przestali się ukazywać i szczeliny wświecie zarosły niewyobrażalnymgąszczemkonwencji i ciernistymi krzewami tego, co nudne i materialne, aż wkońcu całkowicie się zasklepiły i naszym przodkom nie pozostało nic innego, jak radzić sobie najlepiej, jak potrafili, bezdobrodziejstwi przekleństwmagii. Za to dzieci Duni miały się świetnie. Tyle można powiedzieć. I niemal trzysta lat później, gdy wypędzono z Hiszpanii Żydów, nawet tych Żydów, którzy nie mogli powiedzieć, że są żydami, dzieci potomkówDuni weszły na pokład statkówwKadyksie i Palos de Moguer albo przeprawiły się przez Pireneje, albo odleciały na czarodziejskich dywanach lub gigantycznych urnach, jak przystało na krewnych dżinnów, przemierzały kontynenty, przepływały siedem mórz, wspinały się na szczyty gór, przedostawały się przez potężne rzeki, schodziły do głębokich dolin i znajdowały schronienie

i bezpieczeństwo, gdzie tylko mogły, i szybko zapominały jedno o drugim, albo pamiętały tak długo, jak to było możliwe, a potem zapominały, albo nigdy nie zapominały, stając się rodziną, która nie była już właściwie rodziną, plemieniem, które nie było już właściwie plemieniem; przyjmując, wiele z nich, każdą religię lub nie przyjmując żadnej, po stuleciach przechodzenia z wyznania na wyznanie, nieświadome swych nadprzyrodzonych korzeni, zapomniawszy o przymusowym nawróceniu żydów, niektóre maniakalnie pobożne, inne z pogardą odrzucające wiarę; rodzina bez miejsca, ale z rodziną w każdym miejscu, wioska bez przypisanego miejsca, ale meandrująca przezkażdy zakątek kuli ziemskiej, niczympozbawione korzeni rośliny: mchy, porosty lub pnące się orchidee, które muszą się o coś opierać, niezdolne stać o własnychsiłach. Historia nie jest łaskawa dla tych, których porzuca, i może być równie niełaskawa dla tych, którzy ją tworzą. Ibn Ruszd zmarł (konwencjonalnie, ze starości, tak się uważa) podczas pobytu w Marrakeszu ledwie rok po swej rehabilitacji i nie doczekał chwili, gdy jego sława się rozrosła, przekroczyła granice jego świata i zalała świat niewiernych, gdzie jego komentarze do Arystotelesa stały się fundamentami popularności jego wielkiego poprzednika, kamieniami węgielnymi bezbożnej filozofii niewiernych zwanej saecularis, którym to mianem określa się rodzaj idei pojawiającej się raz na saeculum, wiek świata, a może ideę na wieki, dokładny obraz i echo tego, o czym mówił tylko w swoich snach. Być może jako człowiek pobożny nie byłby zachwycony miejscem wyznaczonym mu przez historię, dziwny to bowiem los, gdy wierzący staje się inspiratorem idei, które nie potrzebują wiary, a jeszcze dziwniejszy, gdy czyjaś filozofia odnosi zwycięstwo poza granicami świata jej autora, w nim samym przegrywając, jako że w znanym mu świecie to dzieci jego nieżyjącego adwersarza, Al-Ghazalego, rozmnażały się i odziedziczyły królestwo, jego bękarcie potomstwo zaś rozsypało się po świecie, porzucając jego nazwisko, by zaludnić Ziemię. Wysoki odsetek tych, którzy przeżyli, trafił na wielki kontynent północnoamerykański, wielu innych z kolei na wielki subkontynent południowoazjatycki za sprawą zjawiska zwanego „skupianiem” stanowiącego część tajemniczej nielogiki rozproszenia losowego; i wielu z nich rozeszło się później na zachód i południe przez obie Ameryki oraz na północ i zachód od wielkiego czworokąta na południu Azji do wszystkich państw świata, bo o członkach Duniazatu można uczciwie powiedzieć, że nie usiedzą wjednym miejscu, nie wspominając o osobliwych uszach. Tak więc Ibn Ruszd nie żył, ale, jak się okaże, on i jego adwersarz toczyli spór zza grobu, gdyż dysputom wielkich myślicieli nie ma końca, sama zaś idea dysputy jest narzędziem doskonalenia umysłu, najostrzejszymze wszystkich, zrodzonymzumiłowania wiedzy, czyli filozofii. [*] Zgreckiego οντουνιάς. [**] Fragment LXXVIII sury Wieść, tłum. Józef Bielawski, Warszawa 2004, s. 707.

Zgórą osiemset lat później, a teraz już przeszło tysiąc lat temu, w miejscu oddalonym o ponad trzy i pół tysiąca mil, na miasto naszych przodków spadła niczym bomba wielka nawałnica. Ich dzieciństwo ześlizgnęło się do wody i tam przepadło, a razem z nim pomosty ze wspomnień, na których kiedyś jedli słodycze i pizzę, i promenady pożądania, gdzie kryli się przed letnim słońcem i wymieniali pierwsze pocałunki. Dachy domów fruwały po nocnym niebie jak zdezorientowane nietoperze, odsłoniwszy przed żywiołami strychy, gdzie przechowywano przeszłość, ażwszystko, kim kiedyś byli, jak się zdawało, zostało pochłonięte przez żarłoczne niebo. Ich tajemnice utonęły wzalanychpiwnicachi nie mogli jużsobie ichprzypomnieć. Wyłączono prąd. Zapadły ciemności. Zanimprzestał płynąć prąd, telewizory pokazywały obrazy potężnej białej spirali obracającej się na niebie niczym atakujący statek kosmiczny obcej cywilizacji. Potem rzeka wystąpiła z brzegów i zalała elektrownie, drzewa pozrywały linie energetyczne i przygniotły budki, w których mieściły się generatory awaryjne, i nadszedł czas apokalipsy. Puściły cumy, które związywały naszych przodków z rzeczywistością, i gdy w ich uszach zawodziły żywioły, łatwo było im dojść do przekonania, że szczeliny świata na nowo się otworzyły, pieczęcie popękały, na niebie ukazali się roześmiani czarodzieje, a pędzące chmury ujeżdżali szatańscy jeźdźcy. Przez trzy dni i trzy noce nikt nic nie mówił, albowiem istniał jedynie język burzy, a nasi przodkowie nie umieli się posługiwać tą straszliwą mową. Potem w końcu nawałnica ucichła i jak dzieci, które nie chcą uwierzyć w kres dzieciństwa, zapragnęli, żeby wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Ale gdy światło znowu zaświeciło, wydawało się odmienione. Było to białe światło, którego wcześniej nie widzieli, ostre jak lampa podczas przesłuchania, nierzucające cienia, bezlitosne, i nie było przed nimucieczki. Strzeżcie się, zdawało się mówić, przybywambowiem, aby palić i sądzić. I wtedy rozpoczęły się dziwowiska. Trwały dwa lata, osiemmiesięcy i dwadzieścia osiemnocy. Wtakiej formie zachowała się do naszychczasówta tysiącletnia historia, jako opowieść wwiększymlub mniejszym stopniu przesycona legendą. Tak właśnie o niej teraz myślimy, jak gdyby była zatartym wspomnieniemlub snemo dalekiej przeszłości. Jeśli jestnieprawdziwa lub częściowo nieprawdziwa, jeśli do zapisków wkradły się elementy zmyślone, jest za późno, żeby coś na to poradzić. Oto opowieść o naszych przodkach w kształcie, w jakim chcemy ją przekazać, a zatem, rzecz jasna, także opowieść o nas samych. W środę po wielkiej nawałnicy Mr Geronimo po raz pierwszy zauważył, że jego stopy oderwały się od ziemi. Obudził się jak zwykle godzinę przed świtaniem, na wpół pamiętając dziwny sen, wktórym

jakaś kobieta, przyciskając usta do jego piersi, szemrała coś niesłyszalnie. Nos miał zatkany, zaschło mu w ustach, bo oddychał przez nie w nocy, zdrętwiał mu kark, jako że miał w zwyczaju podkładać pod głowę zbyt wiele poduszek, a krosty na lewej kostce aż się prosiły o podrapanie. Ogólnie rzecz biorąc, jego ciało dostarczało mu znajomą porcję bolączek: innymi słowy nic, na co mógłby narzekać. Tym bardziej że stopy wyjątkowo mu nie dokuczały. Mr Geronimo przez większość życia miał z nimi kłopoty, tego dnia jednak były dla niego łaskawe. Od czasu do czasu cierpiał na platfusowe bóle, mimo iż pieczołowicie tuż przed pójściem spać i zaraz po przebudzeniu wykonywał ćwiczenia na zaciskanie i rozciąganie palców, nosił wkładki do butów, a po schodach, w górę i w dół, stąpał na palcach. Do tego dochodziły boje z podagrą oraz lekarstwa, które wywoływały biegunkę. Bóle nękały go okresowo, a ongodził się znimi, pocieszając się czymś, czego się dowiedział za młodu: płaskostopie pozwala wymigać się od służby wojskowej. I chociaż Mr Geronimo dawno już nie był w wieku poborowym, świadomość ta nadal dodawała mu otuchy. A podagra ostatecznie była chorobą królów. Ostatnio na piętach tworzyły mu się spękane zgrubienia, które wymagały pielęgnacji, ale był zbyt zajęty, żeby się wybrać do podiatry. Potrzebował swych stóp, całe dnie był na nogach. Poza tym zaznały kilku dni odpoczynku, bo podczas burzy takiej jak ta ostatnia o pracy w ogrodzie nie było mowy, więc może teraz, tego ranka, nagradzały go, postanowiwszy, że nie będą mu dokuczać. Przerzucił nogi z łóżka na podłogę i wstał. Już wtedy poczuł się jakoś inaczej. Faktura wypolerowanych desek podłogowych w jego sypialni była mu dobrze znana, ale z jakiegoś powodu w tę środę rano nie wyczuwał jej. Pod jego stopami rozwinął się nowy rodzaj miękkości, swoista kojąca nicość. Może stracił czucie w podeszwach przez pogrubiające się odciski. Mężczyzna jego pokroju, człowiek starszy mający przed sobą dzień ciężkiej fizycznej pracy, nie zawracał sobie głowy takimi drobiazgami. Mężczyzna jego pokroju, postawny, sprawny i silny, lekceważył błahostki i stawiał czoło kolejnemudniu. Wciąż nie było prądu i brakowało wody, chociaż obiecywano, że jedno i drugie popłynie następnego dnia. Mr Geronimo był pedantem i bolał nad tym, że nie może dokładnie umyć zębów ani się wykąpać. Część wody, która została mu w wannie (napełnił ją na wszelki wypadek przed rozpętaniem się burzy), wykorzystał do spłukania muszli klozetowej. Włożył robocze ogrodniczki i wysokie buty, a następnie, nie zważając na zepsutą windę, wypuścił się na zrujnowane ulice. Mając ponad sześćdziesiąt lat, powtarzał sobie, a więc osiągnąwszy wiek, w którym większość mężczyzn mościłaby się wygodnie w fotelach, był sprawny i aktywny jak zawsze. Zawdzięczał to życiu wybranemu dawno temu. Oddaliło go ono od ojcowskiego kościoła cudownych uzdrowień, zawodzących kobiet wstających z wózków inwalidzkich pod wpływem mocy Chrystusa, a także od architektonicznej praktyki stryja, wktórej mógł spędzić długie, niewidzialne lata za stołem, kreśląc niedoceniane wizje owego dobrotliwego jegomościa, projekty rozczarowań, frustracji i gdybań. Mr

Geronimo, zostawiwszy za sobą Jezusa i stoły kreślarskie, wyszedł na otwartą przestrzeń. W zielonympikapie, na którego bokach widniały nazwa Mr Geronimo–Ogrodnik, numer telefonu i adres strony internetowej, wymalowane na żółto ze szkarłatnymi obwódkami, nie czuł pod sobą fotela – popękana zielona skóra, która zwykle wcinała się kojąco wprawy półdupek, tego dnia nie oddziaływała na niego tak jak zawsze. Zdecydowanie nie był sobą. Dostrzegł ogólne złagodzenie bodźców. To go zaniepokoiło. W jego wieku i wwybranej przezeń branży musiał zwracać uwagę na drobne słabości ciała, musiał je przezwyciężyć, ażeby powstrzymać ewentualne poważniejsze problemy ze zdrowiem. Powinien się przebadać, ale nie teraz; w tym momencie, tuż po burzy, lekarze wszpitalach mieli większe zmartwienia. Pedał gazu i hamulec wydawały się dziwnie oporne pod jego obutą stopą, jak gdyby tego ranka potrzebowały z jego strony odrobinę większego nacisku. Burza najwyraźniej namieszała w umysłach nie tylko ludzi, ale i pojazdów mechanicznych. Pod oknami bez szyb stały smętnie, pod dziwnymi kątami, porzucone auta, leżał też na boku posępny żółty autobus. Główne drogi jednak były przejezdne i most George’a Washingtona został ponownie otwarty dla ruchu. Na stacjach kończyło się paliwo, on jednak zgromadził własne zapasy i szacował, że powinny mu na jakiś czas wystarczyć. Mr Geronimo lubił chomikować paliwo, maski gazowe, latarki, koce, lekarstwa, żywność wpuszkach, wodę wlekkich kanistrach; był człowiekiem, który spodziewa się kryzysów; który przewiduje, że materia społeczeństwa zacznie się pruć i rozchodzić; który wie, że rozcięcia można zlepić superklejem, i nie wierzy, że natura ludzka potrafi budować solidnie i porządnie. Był kimś, kto spodziewa się najgorszego. Był również człowiekiem przesądnym, wykonawcą zabobonnych gestów– wiedział na przykład, że wAmeryce złośliwe duchy mieszkają w drzewach, przepłoszenie ich wymaga zatem stuknięcia w drewno, z kolei brytyjskie duchy drzewne (był wielbicielem brytyjskiej prowincji) są istotami życzliwymi, toteż aby skorzystać z ich dobroczynnego działania, należy dotknąć drewna. Ważne było, aby orientować się w tym wszystkim. Ostrożności nigdy nie za wiele. Jeśli odchodzi się od Boga, może lepiej nie narażać się Fortunie. Dostosowując się do potrzeb pikapa, przejechał na północ wschodnią stroną wyspy i dalej, przez most George’a Washingtona. Naturalnie radio miał nastawione na stację ze starymi przebojami. Yesterday’s gone, wczorajszy dzieńprzeminął, śpiewały przebrzmiałe gwiazdy. Dobra rada, pomyślał. Rzeczywiście przeminął. A jutro nigdy nie nadejdzie; zostaje więc dzisiaj. Rzeka wróciła do swego naturalnego biegu, ale wszędzie na jej brzegach Mr Geronimo dostrzegał ślady zniszczeń i czarne błoto, zatopioną przeszłość miasta ekshumowaną wczarnej mazi, z której jak peryskopy wystawały kominy statków rzecznych, udręczone szczerbate limuzyny pokryte zaschniętym błotem i mroczniejsze sekrety, szkielet Kipsy, legendarnego potwora rzecznego, i czaszki zamordowanych irlandzkich dokerów zanurzone w czarnym błocku, w radiu podawano też dziwną wiadomość – czarne błoto wypchnęło ze swychgłębin szańce indiańskiego fortu Nipinichsen, a przemoczone futra

dawnychholenderskichkupcóworazoryginalna szkatułka zawierająca błyskotki warte sześćdziesiąt guldenów, te same, za które niejaki Peter Minuit kupił pagórkowatą wyspę od Indian Lenape, znalazły się na południowym krańcu Mannahatty, w Inwood Hill Park, jak gdyby burza chciała powiedzieć: Pierdolcie się, odkupuję tę wyspę. Zaśmieconymi po burzy, popękanymi drogami kierował się do La Incoerenzy, posiadłości Blissów. Poza miastem burza szalała jeszcze gwałtowniej. Błyskawice niczym gigantyczne zygzakowate filary łączyły La Incoerenzę z niebiosami i porządek, który – jak ostrzegał Henry James – jest jedynie marzeniem człowieka o wszechświecie, rozpadał się pod naporem chaosu będącego prawem natury. Nad główną bramą posiadłości dyndał niebezpiecznie przewód pod napięciem, ze śmiercią na koniuszku. Gdy dotykał bramy, na jej prętach trzeszczała niebieska błyskawica. Stare domostwo stało pewnie, ale rzeka, przelewając się przez brzegi, powstała niczym gigantyczny minóg morski, cała z błota i zębów, i połknęła teren posiadłości jednym haustem. Woda opadła, zostawiła jednak za sobą ślady dewastacji. Mr Geronimo, oglądając te spustoszenia, miał wrażenie, że jest świadkiem śmierci własnej wyobraźni, że stoi w miejscu, gdzie zamordowały ją czarne błoto i niezniszczalne łajno przeszłości. Możliwe nawet, że zapłakał. I tam, na zadbanych niegdyś trawnikach, ukrytych teraz pod czarnym błotem wezbranej rzeki Hudson, gdy pochlipując cicho, oglądał ruinę ponad dziesięciu lat wytężonej pracy: kamienne spirale będące echem celtyckich budowli z epoki żelaza, ogród botaniczny, który przyćmiewał swego kuzyna, Sunken GardenzFlorydy, analemmatyczny zegar słoneczny, replika tego z Greenwich, las rododendronów, labirynt z grubym kamiennym Minotaurem pośrodku, tajemne zakamarki wśród żywopłotów, to wszystko zaginęło i przepadło pod czarnym błotem historii, z korzeniami drzew wystającymi z czarnego błota jak ręce tonących – tam właśnie Geronimo uzmysłowił sobie, że jego stopy ujawniły niebagatelną nową przypadłość. Otóż wszedł w błoto i jego buty nie przylgnęły do niego ani nie zachlupotały. Zdezorientowany postawił jeszcze dwa lub trzy kroki wrozciągającej się przed nimczerni, obejrzał się i zauważył, że jego stopy nie zostawiły śladów. „Cholera”, zawołał głośno w konsternacji. Do jakiego świata cisnęła go ta nawałnica? Mr Geronimo nie uważał siebie za kogoś, kogo łatwo przestraszyć, ale zaginione ślady stóp napędziły mu stracha. Próbował tupnąć mocno, lewą nogą, prawą, znowu lewą. Podskoczył i jak najciężej opadł z powrotem. Błoto pozostawało nienaruszone. Czyżby za dużo wypił? Nie, choć czasami potrafił przebrać miarę, co się zdarza samotnym mężczyznom, i czemuż by nie, ale tym razem alkohol nie wchodził w grę. Czyżby wciąż spał i przyśniła mu się La Incoerenza zalana morzem błota? Niewykluczone, ale to mu nie wyglądało na sen. Czy to jakiś niespotykany muł z dna rzeki, jakiś monstrualny szlam nieznany wcześniej naukowcom, któremu zaczerpnięta z głębin tajemna właściwość dawała moc opierania się ciężarowi podskakującego mężczyzny? Albo – i wydawało się, że jest to najbardziej prawdopodobny, a zarazemnajbardziej zatrważający scenariusz – może zaszła

jakaś zmiana w nim samym? Jakieś niewytłumaczalne osłabienie grawitacyjne jego osoby. Jezu, pomyślał, i natychmiast stanął mu przed oczami ojciec marszczący brwi na dźwięk bluźnierstwa, ojciec gromiący jego dziecięce „ja” z odległości pół metra, jak gdyby groził z ambony wiernym cotygodniową dawką ognia i siarki, Jezu! Teraznaprawdę te stopy musi obejrzeć lekarz. Mr Geronimo był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, nie przyszło mu więc do głowy, że oto rozpoczął się nowy wiek irracjonalności i że grawitacyjna aberracja, której padł ofiarą, będzie tylko jednymz wielujej zadziwiającychprzejawów. Nie domyślał się nawet, jakie jeszcze czekają go niespodzianki w jego własnej narracji. Nie uświadamiał sobie na przykład, że w niedalekiej przyszłości będzie się kochał z czarodziejską księżniczką. Jego myśli nie absorbowała też transformacja globalnej rzeczywistości. Nie wyciągał szerszych wniosków ze swojej ubolewania godnej sytuacji. Nie wyobrażał sobie rychłego powrotu do oceanów morskich potworów wystarczająco wielkich, żeby zamknąć w paszczy cały statek, ani pojawienia się mężczyzn wystarczająco silnych, żeby podnieść dorosłego słonia, ani ukazania się w chmurach nad ziemią czarowników przemykających po nieboskłonie z nadzwyczajną prędkością na napędzanych czarami urnach. Nie przypuszczał, że mógł na niego rzucić urok potężny i złośliwy dżinn. Był jednak z natury pedantyczny, tak więc, bez wątpienia zaniepokojony swym stanem, sięgnął do kieszeni znoszonej ogrodniczej kurtki i znalazł w niej złożoną kartkę, rachunek od dostawcy energii elektrycznej. Prąd wyłączono, ale rachunki wciąż domagały się terminowego opłacania. Taka była naturalna kolej rzeczy. Rozłożył rachunek na błocie. Potem stanął na nim, potupał i poskakał jeszcze trochę, próbując wgnieść kartkę w ziemię. Pozostała nietknięta. Schylił się i pociągnął za nią, a ona natychmiast wysunęła się spod jego stóp. Żadnego śladu w błocie. Wykonał drugą próbę i udało mu się przeciągnąć rachunek pod podeszwami obydwu butów. Przerwa między nima podłożembyła niewielka, lecz niezaprzeczalna. Aktualnie znajdował się stale ponad powierzchnią planety na grubość co najmniej arkusza papieru. Mr Geronimo wyprostował się z kartką w ręku. Dookoła leżały zatopione w błocie gigantyczne martwe drzewa. Filozofka, jego pracodawczyni i dziedziczka fortuny paszowej, panna Alexandra Bliss Fariña, obserwowała go przez tarasowe drzwi na parterze; po jej pięknej młodej twarzy płynęły łzy, i z jej oczu biło coś jeszcze, czego nie mógł dostrzec zdaleka. To mógł być strachalbo szok. To mogło nawet być pożądanie. Życie Geronima do tego momentu było podróżą z rodzaju tych, które nie dziwiły już nikogo w mobilnym świecie naszych przodków, gdzie ludzie z łatwością oddzielali się od miejsc, wierzeń, społeczności, państw, języków, a nawet od rzeczy jeszcze ważniejszych, takich jak honor, moralność, zdrowy rozsądek i prawda; gdzie, można powiedzieć, odrywali się od autentycznych historii swego życia i do samego końca usiłowali odkryć lub ukuć nowe, syntetyczne narracje własnego pomysłu. Urodził się jako Raphael Hieronymus Manezes w Bandrze na przedmieściach Bombaju, jako

nieślubny syn płomiennego katolickiego księdza ponad sześćdziesiąt lat przed wydarzeniami, które nas tutaj interesują, nosząc imiona wybrane na innym kontynencie w innej epoce przez człowieka (dawno już nieżyjącego), który z czasem stał mu się nie mniej obcy niż Marsjanie lub gady, chociaż więzy krwi czyniły zeń osobę mu najbliższą. Jego świątobliwy ojciec, ojciec Jerry, wielebny Jeremiah D’Niza, był według własnego opisu „potężnym ursusem”, „wielorybim Moby Dickiem”, pozbawionym małżowin usznych, ale obdarzonym w ramach rekompensaty głosem Stentora, herolda greckiej armii w wojnie z Troją, donośnym jak głos pięćdziesięciu mężów. Był czołowym swatem w swojej dzielnicy i jej oświeconym tyranem, konserwatystą właściwego typu, co do tego wszyscy się zgadzali. Jego dewiza życiowa, jak wprzypadku Cezara Borgii, brzmiała aut Caesar aut nullus: być albo cezarem, albo nikim, a że ksiądz Jerry zdecydowanie nie był nikim, wynikało ztego, że musi być cezarem, co więcej, cieszył się tak wielkimautorytetem, że nikt nie robił afery, gdy ukradkiem (co znaczy, że wszyscy o tym wiedzieli) wyswatał sam siebie ze stenografką o poważnymlicu, chucherkiem, które nazywało się Magda Manezes i wyglądało jak delikatna witka obok postawnego niczym rozległy banian duchownego. Wielebny szybko zaczął żyć w niepełnym celibacie i spłodził dorodnego syna, którego charakterystyczne uszy bezbłędnie wskazywały, kto jest ojcem. „Ani Habsburgowie, ani członkowie rodu D’Niza nie mogą się poszczycić wydatnymi małżowinami usznymi – lubił powtarzać ksiądzJerry. – Niestety cesarzami zostali nie ci, co trzeba”. (Urwisy z uliczek Bandry nie słyszały o Habsburgach. Mówiły, że brak małżowin u Raphaela to znak, iż nie można mu ufać, oznaka szaleństwa oraz tego, że jest się – i tu padało długie, ekscytujące słowo – psychopatą. Ale to rzeczjasna były tylko przesądy ignorantów. Chodził do kina jak wszyscy inni i widział, że psychopaci – szaleni mordercy, szaleni naukowcy, szaleni mogolscy książęta – posiadają wpełni rozwinięte małżowiny). Synowi księdza Jerry’ego naturalnie nie można było (należało zachować jakieś pozory przyzwoitości) nadać nazwiska ojca, przyjął więc nazwisko matki. Jeśli chodzi o imiona, dobry pasterz wybrał dla niego Raphael na cześć świętego patrona hiszpańskiej Kordoby oraz Hieronymus od Euzebiusza Sofroniusza ze Strydonu vel świętego Hieronima. A wśród urwisów grających w podwórkowego krykieta na rojących się od świętych katolickich ulicach Bandry – św. Lwa św. Aleksego św. Józefa św. Andrzeja św. Jana św. Rocha św. Sebastiana św. Marcina – znany był pod przezwiskiem „Rafi-Hiruś-księdza-synuś” do czasu, aż urósł zbyt wysoki i silny, żeby go przedrzeźniać; dla ojca pozostał wszak zawsze MłodymRaphaelemHieronymusemManezesem, bez skrótów, majestatycznie. Mieszkał z matką Magdą we wschodniej Bandrze, ale w niedziele mógł przechodzić na bardziej elegancką zachodnią stronę, by śpiewać wkościelnymchórze ojca i słuchać, jak najwyraźniej zupełnie nieświadomy własnej hipokryzji, wygłasza kazania o piekielnym potępieniubędącymnieuchronną konsekwencją grzechu. Prawdę mówiąc, Mr Geronimo w późniejszych latach miał kiepską pamięć i duża część jego