1.
W objęciach wiatru
Julián
Wiedziałem, co myśli moja córka, gdy tymi swoimi czarnymi, przenikliwymi, nieco
przestraszonymi oczyma przyglądała się, jak pakuję walizkę. Były takie jak jej matki, a wargi
wąskie jak moje, lecz w miarę jak dorastała, a jej ciało dojrzewało, robiła się coraz bardziej
podobna do matki. Kiedy porównywałem ją ze zdjęciami Raquel, gdy miała pięćdziesiąt lat, były
niczym dwie krople wody. Córka uważała, że jestem starym, nieuleczalnym wariatem, obsesyjnie
opętanym tą przeszłością, która nikogo już nie obchodzi, a z której nie potrafi zapomnieć nawet
jednego dnia, ani jednego szczegółu, ani jednej twarzy, ani jednego nazwiska, choćby było to
długie i trudne niemieckie nazwisko, a przecież często musi się bardzo wysilić, żeby
przypomnieć sobie tytuł jakiegoś filmu.
I chociaż starałem się robić dobrą minę do złej gry, nie potrafiłem oszczędzić jej bólu, gdyż
nie tylko jestem stary i szalony, ale mam zatkaną tętnicę szyjną, i mimo że kardiolog, starając się
mnie nie przestraszyć, powiedział, że krew poszuka alternatywnej drogi, omijając utraconą
arterię, nie robił mi złudzeń, że wrócę z podróży. Pocałowałem więc córkę, obdarzając ją tym, co
dla mnie było ostatnim pocałunkiem, starając się, i owszem, żeby nie zdała sobie z tego sprawy.
Kiedyś musi nastąpić ten moment, gdy ostatni raz będzie mnie widziała, a wolałem wtedy żyć i
pakować bagaż.
Prawdą jest, że w moim stanie nigdy nie przyszłoby mi do głowy podobne szaleństwo,
gdybym nie otrzymał listu od przyjaciela, Salvadora Castro, Salvy. Nie widziałem go od czasu,
kiedy obaj przeszliśmy na emeryturę w Centrum powołanym do ścigania nazistów rozsianych po
świecie. Samo Centrum także przechodziło na emeryturę, gdyż obiekty jego zainteresowania
osiągały granice starości i umierały, a tym samym te odchodzące potwory raz jeszcze się od nas
uwalniały. W większości przypadków to strach sprawiał, że mieli się na baczności, pomagał im
zbiec, zaś nas bali się dlatego, że ich nienawidziliśmy. Wystarczyło tylko, by nauczyli się
wyczuwać zapach naszej nienawiści, a już uciekali.
Kiedy w moim domu w Buenos Aires dotknąłem koperty i zobaczyłem, kto jest nadawcą,
odczułem wstrząs, który niemal mnie obezwładnił, a potem ogromne wzruszenie. Salvador był
jednym z moich bliskich, jedynym pozostałym na świecie który wiedział, kim naprawdę jestem,
skąd pochodzę i do czego jestem zdolny, żeby nie umrzeć i żeby się przeciwstawić. Poznaliśmy
się we wczesnej młodości, w wąskim korytarzu, jaki dzieli życie od śmierci, nazywanym przez
wierzących, a także przez takich niewierzących jak ja, piekłem. Miało ono swoją nazwę,
Mauthausen, i nigdy nie przyszło mi do głowy, by piekło mogło wyglądać inaczej czy być czymś
gorszym. Podczas gdy rozum raz jeszcze dokładał starań, by wyjść z piekła, przemierzaliśmy
niebo wśród białych chmur, a przechodzące obok mnie stewardesy pozostawiały przyjemny
zapach perfum, ja zaś siedziałem wygodnie rozparty w fotelu na wysokości ponad sześciu tysięcy
metrów, w objęciach wiatru.
Salva pisał mi, że od kilku lat mieszka w Alicante w domu starców. Bardzo dobrym domu,
słonecznym, wśród drzewek pomarańczowych, położonym kilka kilometrów od morza.
Początkowo wchodził do rezydencji i wychodził z niej, kiedy przychodziła mu ochota, czuł się
jak w hotelu, w pokoju z łazienką tylko dla siebie i jadłospisem do wyboru. Potem zaczął mieć
problemy ze zdrowiem (nie wyjaśnił mi jakie) i stał się zależny od innych, którzy zawozili go i
przywozili z miasteczka. Jednak mimo tych niedogodności nie przestał pracować, na swój sposób
i bez niczyjej pomocy. „Pewnych spraw nie można tak po prostu zostawić, prawda, drogi
Juliánie? To jedyne, co mogę zrobić, jeśli nie chcę myśleć o tym, co mnie czeka. Pamiętasz?
Kiedy tam wszedłem, byłem takim chłopcem jak wielu innych”.
Rozumiałem go niemal bezgranicznie i nie chciałem go stracić, jak nie chce się stracić ręki
czy nogi. Wiedzieliśmy dobrze, czym było „tam”, obozem zagłady, gdzie spotkaliśmy się
przypadkiem, pracując w kamieniołomie. Salva wiedział, co widziałem i przecierpiałem, a ja to,
co on widział. Czuliśmy się przeklęci. Po sześciu miesiącach od wyswobodzenia, budząc odrazę
swoim wyglądem, który staraliśmy się ukryć pod garniturami i kapeluszami, Salva już wiedział o
istnieniu różnych organizacji, których celem było wyśledzenie i dopadnięcie nazistów.
Poświęciliśmy się temu. Kiedy nas uwolniono, wstąpiliśmy do Centrum Pamięci i Czynu.
Byliśmy z Salvą dwoma z tysięcy hiszpańskich republikanów, którzy trafili do obozów, i nie
chcieliśmy, żeby ktokolwiek nam współczuł. Nie czuliśmy się jak bohaterowie, lecz raczej jak
zadżumieni. Byliśmy ofiarami, a nikt nie potrzebuje ani ofiar, ani przegranych. Inni mogli
jedynie milczeć i znosić strach, wstyd i poczucie winy tych, co przeżyli, ale my staliśmy się
myśliwymi; on bardziej niż ja. W głębi duszy dałem się ponieść jego wściekłości i poczuciu
wstydu.
To był jego pomysł. Kiedy stamtąd wyszliśmy, ja chciałem tylko być normalny, włączyć się
w zwykłe społeczeństwo. On jednak powiedział mi, że to niemożliwe i że muszę żyć dalej. I miał
rację, nigdy nie mogłem już brać prysznica przy zamkniętych drzwiach ani nie znosiłem zapachu
uryny, nawet własnej. W obozie Salva miał dwadzieścia trzy lata, a ja osiemnaście, byłem
silniejszy fizycznie od niego. Kiedy nas uwolniono, Salva ważył trzydzieści osiem kilogramów.
Był chudy i blady, melancholijny i bardzo inteligentny. Czasami musiałem dawać mu część z
tego, co tam nazywano jedzeniem, łupiny z ziemniaków zalane wrzącą wodą, trochę stęchłego
chleba; nie z litości, ale dlatego, że potrzebowałem Salvy, aby żyć dalej. Pamiętam, że pewnego
dnia powiedziałem mu, iż nie rozumiem, dlaczego walczymy o przeżycie, kiedy wiemy, że
umrzemy, na co on odparł, że wszyscy umrzemy, także ci, którzy przebywają w swoich domach,
siedząc w fotelu z kieliszkiem i cygarem w ręku. Kieliszek i cygaro były dla Salvy
wyobrażeniem dobrego życia, do jakiego musi dążyć każdy człowiek. A szczęście polega na
znalezieniu dziewczyny, która sprawi, że pofruniesz. I wierzył, że każda ludzka istota ma prawo
kiedyś w życiu pofrunąć.
Zamiast w celu pokonania przerażenia zamykać oczy i nie chcieć ani widzieć, ani wiedzieć,
Salva wolał mieć je szeroko otwarte i zbierać wszelkie możliwe informacje: nazwiska, twarze
strażników, stopnie, odwiedziny innych oficerów w obozie, organizację. Mówił mi, że
zapamiętuje wszystko, co może, gdyż później będziemy tego potrzebować. I prawdą było, że
kiedy staraliśmy się wszystko zapamiętać, trochę zapominaliśmy o strachu. Zdałem sobie sprawę,
że Salva jest przekonany, że nie skończy w tym kamieniołomie. Ani ja, jeśli z nim będę.
Kiedy otworzyły się bramy i mogliśmy wyjść, ja wybiegłem z płaczem, oszołomiony,
podczas gdy Salva wyszedł z misją. Nie mógł utrzymać się na nogach, ale miał misję. Udało mu
się zlokalizować i doprowadzić przed sądy dziewięćdziesięciu dwóch wysoko postawionych
nazistów; co do pozostałych nie mieliśmy innego wyjścia, jak ich porwać, osądzić i zlikwidować.
Ja nie byłem taki jak Salva, ze mną działo się coś przeciwnego. Nigdy nie potrafiłem z
powodzeniem zakończyć jakiegoś procesu i w rezultacie albo mi uciekali, albo łapał ich ktoś
inny. Miałem wrażenie, że los się ze mnie naśmiewa. Znajdowałem ich, śledziłem, osaczałem, a
kiedy byłem blisko, umykali mi, znikali; posiadali szósty zmysł pozwalający im się uratować.
W liście Salva wysłał mi wycinek z czasopisma wydawanego przez norweską kolonię na
Costa Blanca, na okładce którego widniała fotografia małżeństwa Christensenów. Fredrik miał
jakieś osiemdziesiąt pięć lat, a Karin kilka mniej. Łatwo było ich rozpoznać, gdyż zmiany
nazwiska nie uznali za konieczną. Według Salvy artykuł ich nie denuncjował, po prostu mówił o
urodzinowym przyjęciu, jakie ten staruszek o szacownym wyglądzie wydał w swoim domu, a na
które przybyło wielu jego rodaków. Poznałem jego orle oczy, jakby wpatrujące się w łup. To
oczy, które zapisują się człowiekowi w pamięci do końca życia. Zdjęcie nie było bardzo dobre.
Zrobiono mu je podczas przyjęcia i opublikowano, by sprawić mu przyjemność. I pomyśleć, że
był tam Salva, który je zobaczył. Fredrik był bezlitosny, miał na rękach krew wielu istnień
ludzkich, może dlatego, że nie będąc Niemcem, chociaż najczystszym Aryjczykiem, musiał
wykazać, że można mu ufać, musiał zyskać szacunek zwierzchników. Służył w różnych
oddziałach Waffen-SS i był odpowiedzialny za eksterminację setek norweskich Żydów.
Wyobrażałem sobie, jak musiał być okrutny, żeby stać się jedynym cudzoziemcem odznaczonym
złotym krzyżem.
Na fotografii małżonkowie siedzieli obok siebie na kanapie. Wielkie i kościste dłonie opierał
na kolanach. Nawet gdy siedział, widać było, że jest ogromny. Trudno było go nie zauważyć. Z
kolei ją bardzo trudno było rozpoznać. Starość bardziej ją zmieniła. Nie musiałem szukać w
pamięci, była jedną z wielu jasnowłosych dziewcząt o okrągłej i naiwnej twarzy, z uniesionym w
górę ramieniem, które znajdowały się w moim archiwum.
„Nie widzę dobrze, drżą mi dłonie, bardzo mi się przydasz, a więc jeśli nie masz nic lepszego
do roboty, czekam na ciebie. Kto wie, może i znajdziesz wieczną młodość” – pisał w liście do
mnie Salva. Z pewnością chodziło mu o słońce, kieliszek i cygaro. Nie zamierzałem go zawieść.
W końcu spotkało mnie to szczęście, że ożeniłem się z Raquel i założyłem rodzinę, podczas gdy
on całym ciałem i duszą oddał się sprawie. Raquel miała dar przemieniania zła w dobro, a ja fakt,
że zmarła przede mną, przyjąłem jako jeszcze jedną karę, jej dobre myśli zniknęły ze świata, a
pozostały moje. Jednak z upływem czasu zdałem sobie sprawę z tego, że Raquel nie całkiem
mnie opuściła – myślenie o niej przynosiło mi spokój i wypełniało mi umysł promieniami słońca.
Córka chciała mi towarzyszyć, bała się, że może zawieść mnie serce. Biedaczka myślała, że
w moim wieku wszystko sprawia trudność, i miała rację. Faktem było jednak i to, że wolałbym
umrzeć zajmując się tym, niż dręczyć się, że może mi się skoczyć cukier. Poza tym, może
przynajmniej raz wszystko się zmieni i tym razem to Fredrikowi Christensenowi wysiądzie serce
wcześniej niż mnie. Choćby nie wiem, jak był stary, zawsze mógł myśleć, że jeszcze trochę
pożyje, na pewno zmartwiłoby go, gdybyśmy pojawili się w jego życiu, i że w końcu, kiedy już
tak długo udawało mu się uciekać, napędzimy mu strachu.
Łudziłem się myślą, że podejdziemy z Salvą do kanapy na zdjęciu, a gdy tylko Fredrik nas
zobaczy, narobi w gacie.
Sandra
Siostra udostępniła mi swój dom na plaży, żebym spokojnie pomyślała o tym, co powinnam
zrobić, wyjść za mąż za ojca mojego dziecka czy nie. Byłam w piątym miesiącu ciąży i coraz
mniej jasno wiedziałam, czy chciałabym stworzyć rodzinę, chociaż prawdą było również, że
porzuciłam dotychczasową pracę jak zupełna idiotka, właśnie teraz, kiedy tak trudno było o
zajęcie, i że ciężko będzie zajmować się samej dzieckiem. Na razie chodziłam z dzieckiem w
brzuchu, ale potem... Do cholery! Czy wyjdę za mąż dla wygody? Kochałam Santiego, ale nie tak
bardzo, jak wiedziałam, że mogłabym kochać. Santi był o krok, tylko o krok, od wielkiej miłości.
Chociaż może wielka miłość istniała tylko w moim umyśle, jak niebo, piekło, raj, ziemia
obiecana, Atlantyda i to wszystko, czego się nie widzi i czego, co z góry wiemy, nigdy nie
zobaczymy.
Nie miałam ochoty podejmować żadnej definitywnej decyzji. Czułam się dobrze, myśląc
niezobowiązująco i bez presji o różnych możliwościach na razie nieosiągalnych jak chmury,
podczas gdy w lodówce było jedzenie, a dziecko jeszcze nie pojawiło się na świecie i o nic mnie
nie prosiło. Była to dość dobra sytuacja, która niestety miała potrwać niedługo, ponieważ siostra
już znalazła najemcę na listopad.
Był koniec września i nadal jeszcze można się było kąpać i opalać. W połowie miesiąca
sąsiednie domy zamknięto już do przyszłego lata, a miano z nich korzystać tylko czasami w
weekendy i długie okresy wolnych dni. Przez cały rok funkcjonowały jedynie niektóre, jak nasz –
nocą, jako że były tak nieliczne i rozproszone, okazywały się okropnie odosobnione. Podobało
mi się to wrażenie, aż tęskniłam za kimś, z kim mogłabym porozmawiać, albo kto byłby tam,
hałasując, a wtedy przypominałam sobie o Santim. Były to chwile słabości, owe chwile służące
temu, by pary długo ze sobą wytrzymały, jak moi rodzice. Samo myślenie o nich dawało mi
odwagę stawienia czoła chwilom samotności. Wiedziałam, że jeśli nie skonfrontuję się z nimi
teraz, nie zrobię tego do końca życia.
Udając się na piaszczystą plażę, musiałam wsiąść na motorynkę Vespino, którą, jak raz po
raz napominali mnie siostra, szwagier i siostrzeńcy, miałam zawsze parkować, zakładając
łańcuch. Kiedy zjadłam śniadanie i podlałam rośliny (jeden z obowiązków przydzielonych mi
przez siostrę), wrzuciłam do plastikowej torby Calvina Kleina stare czasopismo zabrane z
wiklinowego koszyka, butelkę wody, czapkę z daszkiem i ręcznik, i pojechałam poleżeć na
piasku. W słońcu troski znikały. Turystów praktycznie już nie było. Niemal zawsze spotykałam
tych samych ludzi na odcinku plaży, jaki miałam zwyczaj obiegać wzrokiem, kiedy zmęczyłam
się leżeniem: pani z dwoma pieskami, kilku wędkarzy siedzących obok zarzuconych wędek,
Murzyn w dżelabie, który pewnie nie miał dokąd pójść, ludzie biegający wzdłuż plaży i para
zagranicznych emerytów pod parasolką w wielkie kwiaty, z którymi już wymieniałam powitalne
spojrzenia.
I dzięki nim nie straciłam owego ranka przytomności i nie padłam jak długa na piasek, tylko
uklękłam i zwymiotowałam. Było zbyt gorąco, jeden z tych dni, kiedy temperatura na
termometrze szybuje w górę, jakby się zepsuł. Czapka z daszkiem dawała niewiele cienia, a
zapomniałam butelki z wodą. Czasami ludzie, którzy twierdzili, że jestem ofiarą losu, mieli rację.
Słyszałam to od wszystkich, którzy mieli do mnie trochę zaufania. Mówili mi to przedtem,
mówili później, jesteś ofiarą losu, a jeśli wszyscy ci to mówią przez całe życie, musi być ku temu
jakiś powód. Kiedy wstałam z ręcznika, poczułam mdłości, kręciło mi się w głowie, ale i tak
zdołałam dojść, zataczając się, nad brzeg morza, żeby się odświeżyć, i wtedy właśnie już nie
wytrzymałam i dostałam torsji. Za dużo zjadłam na śniadanie, a odkąd zaszłam w ciążę, strach
przed zasłabnięciem kazał mi jeść do oporu. Wtedy właśnie para cudzoziemskich emerytów
podbiegła do mnie tak szybko, jak byli w stanie biec po gorącym piasku starzy ludzie. Dotarcie
do mnie zajęło im całą wieczność, a ja zagłębiałam ręce w wilgotnym piasku, starając się go
uczepić, podczas gdy on raz po raz się rozpływał.
Boże, nie pozwól mi umrzeć, myślałam, kiedy jakieś wielkie i kościste dłonie mnie
podtrzymywały. Potem poczułam świeżość wody w ustach. Czyjaś dłoń ocierała mi czoło i
przesuwała się po moich włosach. Słyszałam słowa staruszków, dziwne i obce, niczego nie
rozumiejąc. Posadzili mnie na piasku i zorientowałam się, że to ta para cudzoziemców.
Mężczyzna przyniósł parasolkę w wielkie kwiaty, pod którą zawsze się chronili i którą oznaczali
swój teren. Najwyraźniej łatwiej im było przynieść tutaj parasolkę, niż mnie zanieść pod nią.
– Dobrze się czujesz? – brzmiały ich pierwsze słowa po hiszpańsku.
Przytaknęłam.
– Możemy zawieźć cię do szpitala.
– Nie, dziękuję, zaszkodziło mi śniadanie.
Kobieta miała małe niebieskie oczy, wzrok zatrzymała na moim brzuchu, trochę pękatym i
okrągłym, wystającym z bikini. Nie pozwoliłam, żeby ona zapytała.
– Jestem w ciąży. Czasami jedzenie mi nie służy.
– Teraz odpocznij – powiedziała, wachlując mnie reklamowym wachlarzem, na którym
zobaczyłam podwójną nazwę Nordic Club. – Chcesz jeszcze wody?
Wypiłam jeszcze trochę, a oni nie spuszczali ze mnie oczu, jakby podtrzymywali mnie
swoimi spojrzeniami.
Po chwili, kiedy musiało się im już bardziej kręcić w głowach niż mnie, postarali się
odprowadzić mnie do motorynki, po czym podążyli za mną samochodem, obawiając się, że mogę
zemdleć na drodze. Jechaliśmy tak powoli, że wszyscy na nas gwizdali. Kiedy wjechałam na
szosę, gdzie po lewej stronie dom mojej siostry wydawał się być wciśnięty niczym łyżką do
butów, nacisnęłam klakson i pomachałam im ręką na pożegnanie.
Może powinnam poprosić ich, żeby weszli i czegoś się napili, posiedzieli chwilę na ganku,
na którym zwykle wiała dość przyjemna bryza. Nienawidziłam samej siebie, że nie okazałam
większej uprzejmości, że zepsułam im poranek na plaży, chociaż z pewnością fakt, że ktoś
zakłócił monotonię tej parze staruszków, którzy spędzali dzień na kontemplacji, także im nie
zaszkodzi. Polałam się wodą z węża ogrodowego i położyłam na hamaku w cieniu. Odpędzałam
myśli o atmosferze na plaży, gdyż nie chciałam poczuć się słaba, od teraz będę musiała bardziej
uważać, gdyż faktycznie moje ciało nie było już takie samo jak dotychczas i mnie zaskakiwało.
Julián
Dręczyło mnie, że musiałem wydać część oszczędności na miejsce w klasie biznes, ale
zrobiłem to, żeby uspokoić córkę, a także dlatego, że miałem interes w tym, by dotrzeć na
miejsce przeznaczenia w możliwie najlepszej formie, a podróż nie okazała się daremna.
Ograniczyłem się więc do wypicia do posiłku bezalkoholowego piwa, a potem w miarę
możliwości postarałem się odegnać od siebie demony i spać jak dziecko, podczas gdy pozostali
pasażerowie bez przerwy wlewali w siebie whisky z lodem.
Nie liczyłem na to, że Salva przyjedzie po mnie na lotnisko w Alicante, gdyż nawet nie
odpisał na list, w którym powiadomiłem go o dniu przylotu. Jak będzie teraz wyglądał? Może
nawet go nie rozpoznam. Ani, oczywiście, on mnie. W każdym razie spojrzałem na tablice, jakie
cierpliwie trzymali ludzie czekający za bramkami bezpieczeństwa, i jak tylko możliwe,
pokazywałem się w nadziei, że Salva nagle podejdzie do mnie i mnie uściska. Po mniej więcej
kwadransie postanowiłem pójść na dworzec autobusowy i wsiąść do takiego autobusu, który
zawiezie mnie do Denii, miasta odległego o jakieś sto kilometrów, gdzie zarezerwowałem pokój
w hotelu i w którego okolicy mieszkali Christensenowie, i nieco dalej Salva w domu opieki.
Nie poszedłem od razu do hotelu. Kiedy wysiadłem z autobusu, wziąłem taksówkę i
poprosiłem kierowcę, żeby zawiózł mnie do domu opieki Tres Olivos, a następnie ponownie do
centrum miasta.
Umieściłem walizkę w bagażniku i pośród zapachu rozgrzanych pinii ruszyliśmy w stronę
interioru, a po chwili zdziwiony taksówkarz zapytał mnie, czy nie zostaję w domu opieki. Nie
zadałem sobie trudu, żeby mu odpowiedzieć, udawałem pochłoniętego oglądaniem krajobrazu, co
też było prawdą. Zmierzchało, a widoki wydawały mi się cudowne. Czerwona ziemia, zagajniki,
winnice, sady i ptaki, które obniżały lot, żeby dziobać. Przypomniałem sobie, że kiedy byłem
dzieckiem, podczas wakacji rodzice zabierali nas na plażę. Sprawdziłem kieszenie, żeby
sprawdzić, czy nie zostawiłem czegoś w samolocie lub autobusie. Zacząłem się martwić, że
zmęczenie sprawi, iż nie zdając sobie z tego sprawy, stracę refleks.
Dom opieki miał ogród mniejszy, niż kazał mi sobie to wyobrazić Salva, lecz stał w
szczerym polu, a to wydało mi się dobre, chociaż kiedy się starzejemy, wolimy widzieć ludzi, nie
drzewa. Nie trzeba było naciskać dzwonka, brama była otwarta, więc wszedłem do jadalni, gdzie
zaczynano nakrywać stoły do kolacji. Zapytałem kelnerkę o Salvę, powiedziałem jej, że
przyjechałem z bardzo daleka, żeby się z nim zobaczyć, a ona, spojrzawszy na mnie ze
zdziwieniem, skierowała mnie do niewielkiego biura, gdzie wielka i silna kobieta o
barbarzyńskiej witalności powiedziała mi, że mój przyjaciel umarł. A kiedy pokazałem jej list,
który otrzymałem, wyjaśniła mi, że on sam poprosił, by wrzucono go do skrzynki pocztowej
zaraz po jego zejściu. Zejście, co za słowo. Poddano go kremacji, a ubrania przesłano do pewnej
parafii, może zechce je jakiś biedak. Zmarł na ogólną niewydolność, jego organizm powiedział
dość.
Poinformowała mnie, chociaż jej o to nie spytałem, że nie cierpiał.
Pospacerowałem chwilę po ogrodzie, wyobrażając sobie tam Salvę, słabego i
przygarbionego, trwającego, spoglądającego w niebo kilka razy, kiedy myślał o tym, co ma w
rękach, nietracącego z oczu swoich celów. Od wielu lat nie mieliśmy kontaktu, od chwili, gdy w
Centrum przestano uważać nas za przydatnych, a ja wolałem poświęcić się rodzinie, na własny
rachunek robiąc drobne poszukiwania, które nigdy nie przyniosły żadnych rezultatów. Bez
żadnego powodzenia starałem się zamknąć pewne niedokończone wątki sprawy Ariberta Heima,
najbardziej poszukiwanego na świecie hitlerowskiego zbrodniarza, oraz Adolfa Eichmanna. Z
trudem mogłem uwierzyć, że w tym samym czasie Salva przestał pracować, bez wątpienia zbierał
materiał i przekazywał go innym na tacy, by to oni okryli się chwałą. A teraz padło na mnie.
Zostawił mi swoje ostatnie odkrycie, które tylko wtedy będzie miało znaczenie, jeśli będę w
stanie je ujawnić. Kiedy już wiedział, że umrze, pomyślał o mnie, przypomniał sobie o mnie i
zostawił zatrutą spuściznę, jaką musiało być wszystko, co wyszło z naszych udręczonych dusz.
Tak bardzo chciałbym z nim porozmawiać, zobaczyć go po raz ostatni. Nie został mi już nikt, kto
wiedział o mnie wszystko, kto znał piekło, jakie przeżyłem. Teraz srebrzysty, pozbawiony blasku
kolor gasił popołudnie.
Wsiadłem ponownie do taksówki, a powiedziawszy kierowcy, że jedziemy do hotelu „Costa
Azul”, musiałem wyjąć z kieszeni chusteczkę i wytrzeć nos. Widok domu opieki, coraz
mniejszego, gdzie Salva napisał do mnie ostatni list, sprawił, że do oczu napłynęły mi łzy,
pojedyncze łzy, które tylko zmoczyły okolice oczu, lecz oznaczały, że żyję. Niechętnie przeżyłem
Salvę, jak ku memu żalowi przeżyłem Raquel.
Taksówkarz spojrzał na mnie we wstecznym lusterku. Jak daleko była jego młodość od mojej
starości. Bez sensu było opowiadać mu cokolwiek, cokolwiek wyjaśniać, bez sensu było
powiedzieć mu, że mój przyjaciel zmarł, gdyż chłopak pomyślałby, że w naszym wieku śmierć
jest naturalną rzeczą. Nic jednak nie było naturalne, ponieważ gdyby takie było, nie wydawałoby
się nam dziwne i niezrozumiałe. Czy jestem godny tego, by nadal widzieć te piękne srebrzyste
pola? Raquel z pewnością by mnie złajała za takie myślenie, nazwałaby mnie masochistą i
dziwakiem. W końcu nie widzieliśmy się z Salvą przez długi czas, odkąd zamieszkałem z Raquel
w Buenos Aires, a on wiódł swoje życie tu i tam, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że schroni
się w domu opieki. Sam mawiał, nie tylko my umrzemy, wszyscy umrą, cała ludzkość, toteż nie
ma innej rady, jak stawić temu czoło.
Po przyjeździe do hotelu zająłem się rozpakowywaniem walizki i umieszczaniem ubrań w
szafie, a następnie studiowaniem mapy, usiłowałem znaleźć dom Fredrika i Karin Christensenów
w położonej wysoko lesistej okolicy o nazwie Tosalet. Jako że nie chciałem położyć się zbyt
szybko, żeby nadal przezwyciężać skutki zmiany czasu, zszedłem do hotelowego baru, by popić
wieczorne pastylki szklanką ciepłego mleka. Barmanka w czerwonej kamizelce, która
żonglowała kieliszkami i kostkami lodu, zapytała mnie, czy chcę odrobinę koniaku do mleka.
Odpowiedziałem, czemu nie, i kiedy mi go nalewała, zabawiałem się, przyglądając się jej, a ona
odpowiedziała mi promiennym i pięknym uśmiechem. Z pewnością miała dziadka, którego od
czasu do czasu trzeba było podnieść na duchu. Kiedy już zacząłem czuć się niewyraźnie z
powodu zmęczenia, poprosiłem w recepcji, żeby mi wyjaśnili pewne wątpliwości odnośnie do
mapy, i wynająłem na następny dzień samochód. Nie zdziwiło mnie, że zapytano, czy mam
ważne prawo jazdy, gdyż ostatnio często mi się to zdarzało. Gdybym miał czas, poczułbym się
obrażony, lecz miałem na głowie inne, ważniejsze sprawy niż bycie starym i to, że traktuje się
mnie jako takiego, musiałem wypełnić misję Salvy.
Pokój nie był okazały. Wychodził na ulicę, a przez zasłonki widać było kilka oświetlonych
barów. Padłem na łóżko, od dawna już nie czułem się tak odprężony. Wróciłem do dawnego
zwyczaju niemówienia komukolwiek o tym, co naprawdę robię, z tą różnicą, że teraz na nic nie
czekałem, gdyż po tym niczego więcej nie będzie.
Co z tego, że wszyscy mieli więcej sił ode mnie i mniej lat. Miałem ogromną przewagę, że
niczego się nie spodziewam. Czułem się... czułem się, jak to wyjaśnić?, czułem się pogodzony.
Kiedy zdałem sobie sprawę, że zaraz zasnę, rozebrałem się, włożyłem piżamę, wyłączyłem
klimatyzację, wyjąłem szkła kontaktowe i założyłem okulary, których używałem do czytania w
łóżku, o szkłach grubych jak dno butelki, przynajmniej miałem stałe zęby. Jakież to były czasy,
kiedy potrzebowałem tylko siebie, żeby bez przeszkód przemieszczać się z miejsca na miejsce.
Zamknąłem oczy i poleciłem się Raquel i Salvie.
Obudziły mnie promienie słońca wpadające przez firanki. Wziąłem prysznic i ogoliłem się
elektryczną maszynką, którą córka niechętnie wrzuciła mi do walizki, gdyż uważała, że
niekorzystanie z hotelowego zestawu do golenia to głupota. Moja twarz była po tym gładka,
nawet kiedy chory leżałem w szpitalu, nie przestałem się golić, nawet w najtrudniejszych
chwilach mego życia. Moja żona mawiała, że pedantyczne golenie się jest moją cechą
charakterystyczną, i może miała rację. Zjadłem na śniadanie więcej niż zwykle, gdyż szwedzki
stół był wliczony w cenę pokoju, a tym samym w południe będę musiał tylko coś przekąsić, a
potem zjem wczesną kolację.
Wynajęty samochód miano mi podstawić dopiero o dwunastej, więc poszedłem na spacer w
stronę portu, a w kiosku na Paseo Marítimo kupiłem sobie kosztującą dwadzieścia euro panamę,
dającą mi więcej cienia niż czapka z daszkiem, którą miałem na głowie. Córka upierała się,
żebym nie brał tylu rzeczy, jakie będę mógł kupić wszędzie tutaj, lecz mnie zostawienie ich
wydawało się marnotrawstwem, żeby potem nikt nie wiedział, co z nimi zrobić. Chociaż było
dość upalnie, musiałem włożyć marynarkę, na szczęście lekką, gdyż potrzebowałem kieszeni, w
których nosiłem okulary na wypadek, gdyby wypadła mi soczewka (okulary słoneczne wyjąłem i
włożyłem do kieszeni koszuli), portfel z pieniędzmi i kartami kredytowymi, notes do robienia
zapisków i pudełeczko z tabletkami. Kiedy byłem młody, wkładałem do nich także paczkę
marlboro i zapalniczkę. Na szczęście komórkę mogłem zostawić w hotelu, gdyż tuż po przelocie
nad Atlantykiem przestała działać. Lubiłem nosić wszystko rozłożone po kieszeniach,
równoważąc ciężar. Raz córka kupiła mi plecak, lecz leżał gdzieś zapomniany, nie sprawiał
bowiem wrażenia, jakby do mnie należał. Zawsze, kiedy mogłem, wkładałem garnitur, skromne
spodnie i marynarkę innego typu, a zimą beżowy wełniany płaszcz do połowy łydki, i prawdą
jest, że nie umiałbym żyć bez tych drobnych zwyczajów.
Usiadłem w jakimś ogródku, żeby napić się kawy i zabić czas, ponownie studiując mapę.
Kawa była jedynym szkodliwym nałogiem, którego nie rzuciłem i nie zamierzałem tego zrobić,
odmawiałem przejścia na zieloną herbatę, jak robili nieliczni przyjaciele, jacy mi zostali.
Najgorszą rzeczą w starości jest to, że człowiek zostaje sam i zmienia się w kogoś obcego na
planecie, gdzie wszyscy są młodzi. Ja miałem jednak jeszcze w sobie żonę, a córka powinna
przeżyć życie nieobarczona moim i całym złem, jakie przez nie przeszło. Na mojej wadze
nienawiść bardzo ciążyła, ale także, dzięki Bogu, była tam miłość, chociaż z żalem muszę
przyznać, że nienawiść zabrała miłości wiele miejsca.
Pomyślałem, pijąc kawę w tym ogródku – dość dobre espresso, to prawda – że kiedy poznało
się zło, niewiele się wie o dobru. Zło jest narkotykiem, zło sprawia przyjemność, dlatego też ci
rzeźnicy unicestwiali coraz więcej ludzi, stając się coraz większymi sadystami, i nigdy nie mieli
dosyć. Zerwałem etykietę z kapelusza, włożyłem go na głowę, a czapkę schowałem do kieszeni.
Gdyby Raquel jeszcze żyła, jej także kupiłbym kapelusz. Było jej do twarzy w każdym
kapeluszu, potem kobiety przestały je nosić i straciły elegancję. Niedawno pewien lekarz
powiedział mi, że w moim wieku pamięć jest skrystalizowana, co znaczy, że lepiej się pamięta
odległe wydarzenia niż niedawne. To prawda, teraz z całym bogactwem szczegółów
przypomniałem sobie kapelusz, jaki miała Raquel, gdy braliśmy ślub, hen, w latach
pięćdziesiątych, w świetlisty wiosenny poranek.
Sandra
Następnego dnia nie zaryzykowałam jazdy na plażę, nie miałam ochoty wsiadać na
motorower, więc pogodziłam się z tym, że pójdę do niewielkiego marketu, który znajdował się w
odległości pięciuset metrów; wystarczająco daleko, żeby się przejść i kupić jakieś soki. Miałam
cały dzień, żeby przygotować sobie zdrowy posiłek, czytać i spędzać spokojnie czas. Drzewka
cytrynowe i pomarańczowe nadawały niewielkiemu ogrodowi rajski wygląd, a ja byłam Ewą. Raj
i ja. Siostra zostawiła mi sterty brudnych rzeczy, żebym stopniowo je prała. Rankiem i o
zmierzchu miałam podlewać, wkładać brudy do pralki, wieszać pranie, a następnie je zbierać i
składać, a jeśli dam radę, prasować. Jeślibym jej posłuchała, mogłabym spędzić cały czas na
pracy, skąd wzięła całe to pranie? Sądzę, że pozwoliła mi zamieszkać w domku, żeby zmusić
mnie do zrobienia czegoś w jej mniemaniu przydatnego. Być może nawet spędziła kilka dni na
brudzeniu ubrań. Lubiła rządzić w taki sposób, żeby nie wydawało się, że to robi. Zabrało mi
lata, nim zdałam sobie sprawę, że mną dyryguje, i nie zdawałam sobie sprawy, że zmusza mnie
do robienia czegoś, czego robić nie chciałam.
Właśnie kończyłam podlewać o zmierzchu, po sjeście, kiedy usłyszałam odgłos samochodu
zatrzymującego się tuż przed bramą wjazdową. Usłyszałam zamykanie drzwi samochodu i
powolne kroki, aż wreszcie ich zobaczyłam. To byli oni, staruszkowie, którzy pomogli mi na
plaży. Chyba się ucieszyli, że mnie widzą, ja też byłam zadowolona, od zbyt dawna przeżywałam
wszystko w samotności. Zakręciłam dopływ wody w wężu i podeszłam do nich.
– Ależ niespodzianka! – powiedziałam.
– Cieszymy się, widząc, że odzyskałaś siły – powiedział on.
Bardzo dobrze mówili w moim języku, chociaż z obcym akcentem. Nie angielskim ani nie
francuskim. Także nie niemieckim.
– Tak, odpoczywałam, prawie stąd nie wychodziłam.
Zaprosiłam ich, żeby weszli i usiedli na ganku.
– Nie chcemy przeszkadzać.
Podałam im herbatę w ładnym miedzianym czajniku, który moja siostra trzymała w
imitującej antyk serwantce. Nic im nie powiedziałam o kawie, gdyż nie znalazłam żadnego
dzbanka do kawy.
Pili małymi łyczkami, kiedy ja zwierzałam się im, że nie mam pewności, czy jestem
zakochana, czy nie, w ojcu mojego dziecka, i że nie wiem, czy chcę rozpoczynać ten nowy etap
mojego życia, robiąc głupstwo. Słuchali z wielkim zrozumieniem, a mnie nie obchodziło, że
dowiedzieli się o mnie wszystkiego, przynajmniej tego, co najbardziej zaprzątało mi głowę, nie
dbałam o to, ponieważ byli nieznajomymi. Przypominało to mówienie w próżnię.
– Wątpliwości młodości – powiedział on, ujmując dłoń żony. Można było zauważyć, że był
bardzo zakochany, a teraz nie może bez niej żyć. Ona stanowiła zagadkę.
Nie był mężczyzną, który się uśmiecha, lecz miał tak dobre maniery, iż wydawało się, że to
robi. Jego ogromna postura sprawiała, że wiklinowy fotel wydawał się meblem dla lalek. Był
bardzo szczupły, miał wydatne kości policzkowe, kości ciemieniowe i wszystkie inne były
wyraźnie widoczne. Był bardzo wytworny, ubrany w szare letnie spodnie i białą koszulę z
krótkim rękawem.
– Jeśli chcesz, możemy jutro przyjechać po ciebie, zabierzemy cię na plażę, a potem
odwieziemy tutaj – powiedział.
– Będzie to dla nas urozmaicenie – stwierdziła ona, szczerze się uśmiechając, a jej małe
niebieskie oczy, niegdyś może ładne, teraz były brzydkie.
Zamiast odpowiedzieć, nalałam im jeszcze herbaty. Rozważałam sytuację. Nigdy nie brałam
pod uwagę zaprzyjaźnienia się z dwójką staruszków. W moim normalnym życiu jedyne starsze
osoby, z którymi łączyły mnie jakieś związki, były krewnymi, nigdy przyjaciółmi.
Spojrzeli po sobie, mówiąc do siebie wzrokiem, i zerwali się, żeby unieść filiżanki.
– Przyjedziemy o dziewiątej, to ani za wcześnie, ani za późno – powiedział on, po czym
wstali.
Ona sprawiała wrażenie zadowolonej, bardzo ożywiły się jej oczy. To z pewnością ona
nadawała ton w tym związku. To ona wpadała na pomysły, co robić, to ona miała kaprysy. Może
ja byłam kaprysem tej kobiety, co z początku nie było ani dobre, ani złe.
Położyła mi rękę na ramieniu, przytrzymała mnie, jakby chciała uniemożliwić mi ucieczkę.
– Nie musisz niczego zabierać, wszystkim się zajmę. Mamy przenośną lodówkę.
– Fredrik i Karin – powiedział on, wyciągając rękę.
Ja także ją wyciągnęłam i pocałowałam Karin w geście zarazem wesołym i gorzkim. Do tej
pory nie znałam ich imion i nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ich nie znam, może dlatego, że
dotychczas mnie nie obchodzili, byli całkiem obcy, byli ludźmi, jakich mija się na ulicy.
– Sandra – powiedziałam.
Nigdy nie poznałam własnych dziadków, umarli, kiedy byłam mała, a teraz życie mi to
rekompensowało, dając tych dwoje, i nie miałabym nic przeciwko, gdybym została ich ulubioną,
a raczej jedyną wnuczką, depozytariuszką całej ich miłości i... całego ich majątku, tego
bajecznego majątku, o który nie trzeba walczyć ani nawet go pragnąć, gdyż należy się
człowiekowi zaraz po urodzeniu. Może to, czego nie dały mi więzy krwi, dawał los.
Julián
Tak czy siak aż do pierwszej nie zdołałem uruchomić samochodu. Otworzyłem okno,
ponieważ wolałem powietrze z ulicy niż z klimatyzacji. Musiałem zatrzymać się na stacji
benzynowej i przy kiosku, żeby zapytać o Tosalet. Znalazłem się na długiej krętej szosie, gdzie
nikogo nie można było o nic zapytać, po czym wjechałem w lesisty obszar z domami na wpół
zanurzonymi w wysokie na piętnaście metrów drzewa, gdzie co najwyżej słychać było
szczekanie jakiegoś psa. Może dlatego, że z wiekiem utraciłem refleks, dużo trudu kosztowało
mnie znalezienie ulicy, przy której przypuszczalnie mieszkał Fredrik Christensen. W końcu
jednak ją znalazłem, jak i willę o niezbyt oryginalnej nazwie w tych szerokościach
geograficznych – Willa pod Słońcem.
Dom wyglądał jak bunkier, praktycznie nie było widać nic, co znajduje się w środku, a nie
chciałem, żeby sąsiedzi przyłapali mnie na węszeniu, ponieważ fakt, że ja ich nie widziałem, nie
oznaczał, iż oni nie widzą mnie. Panowała cisza i czuć było ciężki zapach kwiatów. Co to miało
wspólnego z cierpieniem, upokorzeniem, nieszczęściem i bezgranicznym okrucieństwem?
Podobnie jak w czasopiśmie, tak i na skrzynce na listy ich imiona nie były ukryte. Widniało na
niej Fredrik i Karin Christensen.
Bramy były metalowe, pomalowane na ciemnozielony kolor, zarówno brama wjazdowa dla
samochodu, jak mała furtka dla osób, i wyglądało na to, że porastający wokół bluszcz niebawem
je zasłoni. Udawałem, że podziwiam pnącza, spodziewając się usłyszeć jakiś hałas, jakiś ruch
wewnątrz, po czym wróciłem do samochodu. Był zaparkowany w szerszej części, jaką znalazłem
dwie czy trzy ulice wyżej, a która, jak się teraz zorientowałem, mogła posłużyć mi za punkt
obserwacyjny. Jako że ulica była jednokierunkowa, obowiązkowo musieliby tamtędy wyjechać.
Może jednak odłożę to na później albo na następny dzień. Zrobiło się wpół do czwartej, pora,
żeby coś zjeść i wziąć leki, i na chwilę się położyć, nie chciałem już pierwszego dnia roztrwonić
niewielkiego zasobu energii.
Z trudem zaparkowałem w pobliżu hotelu, a kiedy mi się to udało, było mniej więcej
kwadrans po czwartej. Zamówiłem w jakimś barze francuski omlet i sok z pomarańczy, a na
zakończenie wypiłem kawę z odrobiną mleka. Odczuwałem swoistą euforię, byłem zadowolony i
zatelefonowałem do córki. Uspokoiłem ją, powiedziałem jej, że czuję się lepiej niż kiedykolwiek,
dobrze służy mi zmiana powietrza, że rozszerza mi płuca. Nie poinformowałem jej, że mój
przyjaciel Salva nie żyje.
Powiedziałem jej, że znaleźliśmy już dom Christensenów i że zaraz zaczniemy ich śledzić.
Córce wcale nie podobało się to, co mówiłem, wszystko to miało dla niej posmak obsesji,
sprawiało, że mówiła „No, jasne!”, więc zmieniłem temat i powiedziałem jej, że jest to doskonałe
miejsce do spędzenia wakacji, z licznymi koloniami starszych cudzoziemców. I dodałem coś, co,
jak wiedziałem, jej się spodoba: skorzystam z okazji, żeby obejrzeć domy do wynajęcia i na
sprzedaż, białe domy z gankiem i małym ogrodem, gdzie mógłbym zamieszkać, a ona
przyjeżdżać i spędzać tyle czasu, ile by chciała.
– A za co? – zapytała, co robiła, kiedy jakiś pomysł przypadł jej do gustu.
Może byłem bardzo egoistyczny w stosunku do Raquel i niestety nadal taki byłem wobec
naszej córki. Nie dawałem jej odetchnąć, nie pozwalałem zapomnieć o złu. Bez przerwy jej o nim
przypominałem, ścigając demony. Ona cały czas powtarzała, że nie ma czasu na naprawianie
świata i że chce być normalną osobą, taką, której nie przydarzyło się to, co zdarzyło się jej
rodzinie, że przynajmniej ma do tego prawo, czyż nie?
A ja zadawałem sobie pytanie, czy to sprawiedliwe, by Fredrik i Karin żyli otoczeni
kwiatami i niewinnością.
Po przyjściu do hotelowego pokoju położyłem się na łóżku w ubraniu, trochę okryłem się
kołdrą i włączyłem telewizor. Nie chciałem zasnąć, lecz zapadłem w głęboki sen, a kiedy
otworzyłem oczy, zapadała noc, ja zaś wyczułem pod ręką ucisk pilota. Odpocząłem, lecz także
czułem się zamroczony, poszedłem więc do łazienki, zataczając się, jakbym był pijany. Ponieważ
nie wyjąłem soczewek, piekły mnie oczy. Wyszedłem z hotelu, idąc aż do portu, żeby odetchnąć
naprawdę świeżym powietrzem. Droga do Tosalet była pełna zakrętów, dlatego nie miałem
najmniejszej ochoty prowadzić samochodu po nocy, chciałem poczekać do następnego dnia,
mając wielkie poczucie straconego czasu. Nie byłem tutaj na wakacjach, nie miałem na nie czasu.
Wakacje są dla młodych, dla ludzi, którzy mają przed sobą całe życie, mnie bowiem czekał za
rogiem długi odpoczynek.
Piękne portowe światła nic nie znaczyły w porównaniu ze światłami, jakie może zapalały się
w ogrodzie Christensenów. Tamte światła miały znaczenie, były znakami pasującymi do mojego
świata i prowadziły mnie ku utraconemu piekłu. Obmyślając plan działania, spacerowałem w
górę i dół Paseo Marítimo, przy którym nadal otwarty był kiosk, gdzie kupiłem kapelusz. Jutro
wcześnie zjem śniadanie i pojadę do Tosalet. Poczekam, aż Fredrik wyjdzie i podążę za nim.
Zanotuję, co robi. W ciągu dwóch lub trzech dni będę miał pojęcie, jakie ma zwyczaje. Chociaż
chodzi o odznaczonego oficera SS, mistrza w ucieczkach z kraju do kraju, w przeprowadzkach z
domów, miast, nie może uciec przed starością, a starość składa się z nawyków i na nich się
opiera.
Nie miałem jeszcze pewności, jak wykorzystam zebrane informacje, ale wiedziałem, że w
końcu to zrobię. Poznanie czyichś obyczajów i osób, z którymi ma związki, jest niczym poznanie
drzwi i okien do jego domu, w końcu dostrzega się, jak można do niego wejść. Co jednak zrobię,
gdy potwierdzę tożsamość Fredrika? Pojmę go i zawiodę przed sąd, oskarżając o tak potworne
zbrodnie, że to niemożliwe, by popełniła je istota ludzka? Ten czas minął, już nie osądzano
starych nazistów. Najwyżej czekano, aż umrą, a wraz z nimi umrze problem konieczności ich
ekstradycji, sądzenia, osadzenia w więzieniu i ponownego poruszania tego czarnego i
cuchnącego gówna. I pomyślałem, patrząc w gwiazdy, że chociaż jesteśmy tak starzy i u kresu
życia, jeszcze żyjemy, Fredrik i ja, i możemy unieść głowę i podziwiać piękno gwiazd. I przyszło
mi do głowy, że jeszcze można sprawić, by tej świni zadrżały nogi, a ja będę mógł umrzeć ze
spokojnym sumieniem, że wypełniłem swój obowiązek. I wiem, że Raquel zapytałaby mnie,
kogo chcę oszukać, powiedziałaby, że robię to z czystej przyjemności i dla własnej satysfakcji, i
może miałaby rację, lecz czy to nie wszystko jedno, jak się nazwie to, co się czuje?
2.
Dziewczyna o rudych włosach
Sandra
Na plaży było mi więc bardzo wygodnie. Fredrik od czasu do czasu przynosił nam lody,
napój orzeźwiający, padał na nas cień jego szerokich i kościstych ramion. Karin lubiła mówić o
Norwegii, o prześlicznym domu, jaki mieli nad fiordem, a który kiedyś był folwarkiem. Już nie
jeździli tam z powodu klimatu, wilgoć wnikała w kości. Tęskniła jednak za śniegiem, czystym
powietrzem niebieskawego śniegu. Karin nie była tak koścista jak jej mąż. W młodości musiała
być szczupła, tęga w dojrzałym wieku, a teraz była mieszanką obu tych stanów, zniekształconą
mieszanką. Jej spojrzenie miało tak trudny do określenia wyraz, po części wesoły, po części
nieufny, nie było wiadomo, co naprawdę myśli. Lub raczej, że to, co mówi, musi być jedną
tysięczną tego, co myśli, jak u wszystkich starych ludzi, którzy wiele przeżyli, by w końcu
cieszyć się drobiazgami. Nierzadko Karin nosiła w swoim słomkowym koszyku jakąś powieść,
na okładce której całowali się mężczyzna i kobieta. Bardzo lubiła romantyczne historie i czasami
opowiadała mi jakąś, rozgrywającą się między szefem a sekretarką lub profesorem i uczennicą,
bądź też między lekarzem i pielęgniarką, czy między dwojgiem ludzi, którzy poznali się w barze.
Nigdy żadna z tych historii nie była podobna do mojej i Santiego.
Bardzo miło było ulec staruszkom. Spacerowałam brzegiem morza, od parasolki pary
Norwegów do kamienistego uskoku i od kamienistego uskoku do parasolki. Nie zwymiotowałam
drugi raz, mieliśmy tyle świeżej wody, ile potrzebowaliśmy w przenośnej lodówce, bardzo dobrej
lodówce, której nie było na hiszpańskim rynku. Niemal żadna z używanych przez nich rzeczy nie
była tutejsza, z wyjątkiem jej plażowych pareo kupionych na jakimś straganie na plaży.
Przede wszystkim byli spokojni. Poruszali się powoli, nie mówili głośno, niemal się nie
spierali, co najwyżej wymieniali poglądy. Nie mieli żadnej wspólnej cechy z moimi rodzicami,
którzy potopiliby się w szklance wody przy najmniejszej sprzeczce. Nawet nie powiedziałam
rodzicom, że jestem w ciąży, nie czułam się na siłach znieść jednego z ich dramatów.
Wykorzystywali każdą okazję, by wybuchnąć, żeby się wściec. Może dlatego związałam się z
Santim, po prostu dlatego, że miał dobry charakter, był cierpliwy i zrównoważony. A jednak, jak
widać, nawet bez ciąży to nie funkcjonowało. Po półgodzinie przebywania z Santim ogarniało
mnie nieznośne poczucie straty czasu, co było głównym powodem, że nie wyobrażałam sobie
siebie z nim za rok czy dwa lata.
Jeździliśmy z Norwegami na plażę co kilka dni, dlatego też zbytnio mnie nie krępowali.
Kiedy odwozili mnie do domu, czasami nawet nie wysiadali z samochodu. Żegnali się ze mną
przez okno i zostawiali mnie w spokoju.
Julián
Chciałem coś zjeść przed powrotem do hotelu, zawsze miałem wrażenie, że zjedzenie czegoś
w hotelu jest droższe niż na ulicy. Wzgardziłem napotykanymi restauracjami, gdyż nie chciałem
strawić dwóch godzin, spożywając bez chęci kolację. Wszedłem zatem do baru i poprosiłem o
porcję sałatki i jogurt, a także dużą butelkę wody, którą chciałem zabrać do hotelu. Córka z
uporem przestrzegała mnie, żebym nie pił wody z kranu, toteż picie butelkowanej wody było
niemal przejawem lojalności w stosunku do niej.
W hotelowej recepcji nadal pracował ten sam konsjerż, którego widziałem po przybyciu. Na
prawym policzku miał wielkiego piega, nadającego mu malowniczość i sprawiającego, że się go
nie zapominało. Natychmiast wrył mi się w pamięć, jak zdarzało mi się to w młodości, kiedy w
automatyczny sposób archiwizowałem twarze, nigdy nie myląc ich ze sobą. Kiedy podawał mi
klucz do pokoju, zapytałem, czy nie kończy już swojej zmiany. Sprawiał wrażenie zdziwionego
faktem, że zwracam na niego uwagę.
– Za godzinę – odparł.
Miał jakieś trzydzieści pięć lat. Zerknął na butelkę.
– Jeśli pan czegoś potrzebuje, kawiarnia jest otwarta do dwunastej, czasami dłużej.
Odwróciłem się, szukając jej wokół wzrokiem.
– W głębi – powiedział.
Pewnie była to ta sama, w której wypiłem szklankę mleka. Nie wiem dlaczego powiedziałem
mu, żeby nie uległ pokusie usunięcia piega, ponieważ ta plama może pomóc mu wybić się w
życiu. Przypomniała mi się blizna w kształcie litery V, jaką Aribert Heim miał w prawym kąciku
ust, a która z wiekiem ukryła się wśród zmarszczek. W ciągu lat zacząłem mieć tak wielką
obsesję na jej punkcie, że gdy tylko widziałem jakiegoś osiemdziesięcioletniego czy
dziewięćdziesięcioletniego staruszka z czymś, co wyglądało na bliznę w okolicy ust, ruszałem za
nim. Mimo jednak tak rzucającej się w oczy postury i tego znamienia, udawało mu się ukrywać
przed naszym wzrokiem raz po raz, raz po raz. Upodobnił się do takich jak on i czasami myliło
się go z innymi olbrzymimi i długowiecznymi nazistami, jak sam Fredrik Christensen, który był
do niego bardzo podobny. Podczas pięciu tygodni, jakie spędził w Mauthausen między
październikiem a listopadem 1941 r., zajmował się przeprowadzaniem amputacji bez
znieczulenia i bez żadnej konieczności, tylko po to, żeby stwierdzić, do jakiego stopnia człowiek
może znosić ból. Jego eksperymenty obejmowały także wstrzykiwanie trucizny do serca i
obserwowanie wyników, które pieczołowicie notował w zeszytach o czarnych okładkach, a
wszystko to robił, nie tracąc manier ani uśmiechu. Na szczęście ani Salva, ani ja nie natknęliśmy
się na niego w obozie. Inni rodacy nie mogli powiedzieć tego samego. Nazywali go bez przesady
Rzeźnikiem, a najpewniej Rzeźnik teraz opala się i kąpie w takim miejscu jak to. On i jemu
podobni korzystali z tego, co nie było takie samo jak oni, z tego, czego nie uczynili na swój obraz
i podobieństwo. Salva miał odwagę nie chcieć o niczym zapomnieć.
– Co za dzień! Jestem trochę zmęczony – powiedziałem, pozbywając się kapelusza i obrazu
dwóch zszytych ze sobą plecami Żydów, krzyczących z bólu i błagających, by ich od razu zabito.
Kto to zrobił? Ktoś, na kim ich krzyki bólu robiły takie wrażenie, jak na nas piski świni w ubojni
lub myszy złapanej w pułapkę. Niemożliwy był powrót do chwili, kiedy jeszcze się czegoś
takiego nie widziało. Można było udawać, że jest się takim jak inni, lecz to, co się widziało,
pozostawało. Ten stary upiór w mojej głowie pewnie mnie postarzył, gdyż recepcjonista
powiedział, przybierając dość poważną minę:
– Już panu powiedziałem, jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę bez wahania mnie
wezwać.
Na znak potwierdzenia pomachałem na wpół zmiętym kapeluszem.
W rzeczywistości nie byłem zmęczony, ale przywykłem do bycia zmęczonym i mówienia
tego, że to powiedziałem. Bycie zmęczonym bardziej pasowało do mojego profilu niż coś innego.
Po wiadomym rytuale, który zajmował mi trzy kwadranse, położyłem się do łóżka. Trochę
pooglądałem telewizję, po czym zgasiłem światło i zacząłem wizualizować w myślach ulicę i
dom Fredrika, zdjęcie z czasopisma i to, co o nim wiedziałem. Jego fotografie z młodości,
których w moich archiwum w gabinecie miałem tylko dwie, i jeszcze jedną w moim archiwum
pamięci, wystarczały, żeby przypomnieć sobie, jaki był w rzeczywistości, potwór który jak
Aribert Heim wierzył, iż posiada władzę nad życiem i śmiercią. Podobnie jak Heim miał też
jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kanciastą twarz i jasne oczy. W młodości arogancja jest
bardziej widoczna, tkwi w ciele, w chodzie, w dłuższej szyi, a zatem w wyżej uniesionej głowie,
w bardziej niewzruszonym spojrzeniu. Na starość zniedołężniałe ciała pokrywają podłość
dobrocią, a ludzie mają zwyczaj uważać ich za niegroźnych, lecz ja także jestem stary i mnie
wiekowy Fredrik Christensen nie może oszukać. Zachowam siły, jakie mi zostały, dla starego
Fredrika, reszta świata będzie musiała radzić sobie beze mnie, powiedziałem do siebie, zadając
sobie pytanie, co pomyślałaby Raquel o tym wszystkim, chociaż wyobrażałem to sobie.
Powiedziałaby mi, że zmarnuję resztę życia, jakie mi zostało.
Obudziłem się o szóstej rano. Nie czułem się źle, spałem nieprzerwanie. Wziąłem prysznic,
ogoliłem się bez pośpiechu, słuchając wiadomości w radiu z budzikiem znajdującym się obok
telefonu; zaznajomiłem się z miejscową polityką i wysiłkiem ekologów sprzeciwiających się
rozbudowie plaży.
Byłem jedną z pierwszych osób w jadalni i najadłem się do woli, zwłaszcza owoców,
praktycznie wszystkich, jakie potrzebowałem zjeść w ciągu dnia, z wyjątkiem jabłka, które
włożyłem do kieszeni marynarki. Opuściłem hotel i ruszyłem w stronę samochodu, wdychając
poranne powietrze, już dość chłodne w tej dekadzie września.
Pojechałem do Tosalet, wymijany przez jadące szybciej samochody, z pewnością w drodze
do pracy. Ja w pewnym sensie także jechałem do pracy, chociaż niepłatnej. Można nazwać pracą
wszystko, co pociąga za sobą obowiązek narzucony samemu sobie lub przez innych, na mnie
praca czekała na małym placyku, na który wychodziło kilka ulic, a jedną z nich była ulica
Fredrika. Zaparkowałem w miejscu, z którego mogłem z daleka obserwować gęsty bluszcz jego
domu, praktycznie zasłaniający nazwę – Willa pod Słońcem. Jako że Christensen nigdy w życiu
mnie nie widział, nie będę musiał zbytnio się ukrywać, tylko wykonywać naturalne ruchy w
wypadku, gdybyśmy się na siebie natknęli.
I miało się tak stać, gdyż mniej niż po godzinie czekania z Willi pod Słońcem wyłonił się
przód oliwkowego terenowego forda. Serce mi podskoczyło, czego tak obawiała się moja córka, i
niemal nie miałem czasu na zajęcie miejsca odpowiedniego do śledzenia samochodu. Kończyłem
wykonywać manewr, kiedy powoli mnie minęło, niczym jakaś zjawa, coś w rodzaju czołgu,
prowadzone przez Fredrika Christensena. Obok niego siedziała kobieta, którą musiała być Karin.
Wjechałem za nimi na główną szosę. Po około pięciu kilometrach skręciliśmy w prawo. Nie
musiałem się martwić, że mnie zobaczą, dla nich byłem sąsiadem pokonującym własną trasę, a to
dawało mi pewną swobodę, bez ryzyka, że ich zgubię.
Po przejechaniu kilku kilometrów z letniego domku wyszła młoda dziewczyna i wsiadła do
ich samochodu. Jechali dalej w stronę plaży, a ja za nimi. Czasami pozwalałem, żeby jakiś
samochód wepchnął się między nas, tak aby nie zwrócili na mnie uwagi. Nie chciałem jednak
ryzykować, że ich zgubię, nie chciałem być zmuszony do wykonywania nagłych czy
niezwykłych manewrów. On również się nie popisywał.
Przez jakieś dziesięć minut krążyliśmy po uliczkach równoległych do plaży, aż Fredrik
skręcił w prawo i zaparkował na ulicy, u wylotu której widać było morze, kawałek oślepiającego
błękitu. Jak piekło i raj mogły się znajdować tak blisko siebie? Fale, jeśli ktoś uważnie się w nie
wpatrzył, były dziełem jakiejś cudownej wyobraźni.
Wysiedli z samochodu, a ja, bojąc się, że zbytnio się podniecę, oddychałem tak głęboko, że
dostałem ataku kaszlu. To był on, nadal wysoki, szeroki w ramionach, o długich nogach i rękach,
chudy. Otworzył bagażnik i wyjął parasolkę, lodówkę i składane leżaki. Jej z kolei nie
poznałbym. Odnosiło się wrażenie, że jej ciało utraciło właściwe proporcje, zniekształciło się,
chodziła sztywno i utyła. Zawiesiła na ramieniu plastikową torbę. Miała na sobie obszerną
plażową suknię w różowym kolorze, z otworami po bokach, a on krótkie spodnie, luźną koszulę i
sandały. Dziewczyna założyła koszulkę na strój kąpielowy, na głowę czapkę, ręcznik zawiesiła na
ramieniu, w ręku trzymała ładną plastikową torbę, nie z supermarketu. Powiedzmy, że od chwili,
kiedy ustawili parasolkę, miałem ich pod kontrolą, toteż zająłem się poszukiwaniem w okolicy
jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym pójść za potrzebą i napić się kawy. Nie było to łatwe, ale
przecież zostawiłem w samochodzie dwie butelki wody. Córka nigdy by mi nie wybaczyła,
gdybym zmarł z odwodnienia.
Zdjąłem skarpetki i buty, żeby pochodzić po piasku boso, co było bardzo miłe. Gdybym miał
czas, wykąpałbym się. Morze Śródziemne kazało myśleć o młodości i miłości, pięknych
kobietach, o braku trosk. Wzrokiem odnalazłem Fredrika i Karin pod parasolem. On patrzył na
morze, ona czytała, od czasu do czasu coś komentując. Głowy mieli pod parasolką, ciała poza
nią, w słońcu. Niewiele było kąpiących się typowych wakacyjnych niedobitków i niepracujących
jak oni cudzoziemców. Młoda dziewczyna już podeszła na brzeg morza. Tak skupiłem się na
parze Norwegów, że nie zdałem sobie sprawy, że coś się jej dzieje, aż Fredrik do niej podszedł.
Chyba fala zabrała czasopismo, które czytała, a ona podskoczyła, żeby je dosięgnąć. Zdjąłem
okulary słoneczne, żeby lepiej widzieć, lecz światło poraziło mi oczy i musiałem je zamknąć.
Kiedy je otworzyłem, Fredrik wracał, stawiając długie kroki, z pismem w ręku, starannie je
otworzył i rozpostarł na parasolu w słońcu. Następnie wyjął loda z lodówki i zaniósł go
dziewczynie. Siedziałem obok muru oddzielającego piasek od ostów, trzcin i zarośli, jakie
rozciągały się za moimi plecami, zaciekawiony i trochę senny.
Sprawiali wrażenie bardzo troskliwych i miłych dla tej dziewczyny, która nie pochodziła z tej
samej aryjskiej rasy. Patrzenie, jak czynią dobro, budziło strach. Zachowywali się tak, jakby
nigdy naprawdę nie mieli świadomości popełnienia zła. Na ogół w normalnym życiu dobro i zło
są dość pomieszane, lecz w Mauthausen zło było złem. Nigdy w życiu nie spotkałem się z
absolutnym dobrem, lecz owszem, przebywałem wewnątrz zła przez duże Z i jego
niszczycielskiej siły, i tam nie było śladu dobra. Ktokolwiek, kto ujrzałby w tej chwili Fredrika,
pomyślałby: ten mężczyzna był młody, trudził się w życiu, pracował, a następnie przeszedł na
emeryturę i odpoczywa. I nigdy by się nie dowiedział, że się myli, myląc się za każdym razem,
kiedy spotyka człowieka bez duszy.
Spędziliśmy tam około dwóch godzin. Kiedy zobaczyłem, że zaczynają składać parasol, a
dziewczyna strzepuje swój ręcznik, poszedłem do samochodu i zaczekałem. Po chwili pojawili
się wszyscy troje. Wsiedli do terenowego samochodu. Norwegowie siedzieli z przodu, a
dziewczyna na tylnym siedzeniu. Jechali w głąb lądu, gdzie domy miały bardziej wiejski
charakter, bardziej autentyczny i gdzie były sady i rosło wiele drzewek pomarańczowych.
Następnie skręcili w wąską drogę, skąd rankiem zabrali dziewczynę. Uznałem dalsze śledzenie
ich za zbyt ryzykowne, pojechałem dalej i zaczekałem za jakimś pagórkiem na pojawienie się
kwadratowej i wielkiej maski terenowego wozu Fredrika, a potem patrzyłem, jak się oddala. Z
pewnością wrócili do Tosalet, dokąd mogłem później podjechać. Teraz przyjrzę się uważniej
dziewczynie z plaży, chciałem wiedzieć, co mogło w niej zainteresować szczęśliwą parę.
Zaparkowałem więc trochę bardziej przepisowo i wysiadłem.
Rozglądałem się na lewo i prawo od drogi, wśród szczekania psów, które z wściekłością
przyciskały się do krat, jakby chciały mnie zagryźć. Znalazłem ją leżącą w hamaku obok krzewu
bugenwilli. Była młoda, zbliżała się do trzydziestki, o włosach ani ciemnych, ani jasnych,
kasztanowych, chociaż część była w kolorze granatu. Na kostce miała czarno-czerwony tatuaż
przypominający motyla, a drugi na plecach, jakieś chińskie lub japońskie litery, czarne. Leżała na
boku, więc na drugim mogła mieć więcej tatuaży. Ogród był mały, prócz bugenwilli rosły tam
drzewko pomarańczowe i cytrynowe, chociaż może rozciągał się jeszcze trochę z tyłu. Na
suszarce wisiały bikini, bielizna i ręcznik. Dziewczyna była sama. Doskonała ofiara dla
Christensenów. Może poznali ją na plaży i zwrócili na nią uwagę, by wyssać jej świeżą krew,
wyssać z niej energię, żeby zarazić się jej świeżością. Ludzie w gruncie rzeczy niewiele się
zmieniają, a dla Fredrika bliźni był osobą, którą trzeba wykorzystać, coś jej ukraść. Człowiek nie
zmienia się w dwa dni ani w ciągu czterdziestu lat, ja w głębi duszy się nie zmieniłem.
Co o tym wszystkim mogło wiedzieć to dziecko? Jak ta dziewczyna mogła odkryć zło w tych
dwojgu staruszków, którzy się o nią troszczyli? Nie chciałem jej przestraszyć, nie chciałem, żeby
ktoś pomyślał, że jestem sprośnym starcem, który zabawia się podglądaniem śpiącej, bezbronnej
dziewczyny, mimo wszystko zachowałem jeszcze trochę wstydu, chociaż nie obchodziło mnie,
co ludzie o mnie pomyślą. Przestałem ją podglądać i poszedłem dalej w dół, w stronę końca tej
ulicy, szukając reklam z napisem „Na sprzedaż” lub „Do wynajęcia”, by nie być całkiem
nieuczciwy w stosunku do córki. Okłamywanie jej w jednej, tak drobnej sprawie, oszukiwanie
jej, mówiąc, że szukałem domu, którego nie szukałem, wydawało mi się bardziej małostkowe niż
uczynienie tego w czymś ważnym, niebezpiecznym, czymś, co naprawdę zasługiwało na trud
ukrycia. Zatem, żeby okazać się konsekwentnym w stosunku do tego, co jej obiecałem, w
wolnych chwilach będę musiał zająć się poszukiwaniem ładnego domu dla nas, a nawet będę
musiał rozważyć myśl o przyjeździe i zamieszkaniu tutaj. Prócz tego nie chciałem okazać się
osobą gołosłowną, która swoim bliskim robi fałszywe złudzenia. Nie to.
Na końcu tej cienistej i krętej drogi, przy której mieszkała dziewczyna o rudych włosach,
znajdowało się jeszcze więcej uliczek z ciągnącymi się wzdłuż nich letnimi willami,
sprawiającymi, że dom dziewczyny wydawał się niemal domkiem z bajki. Jako że nie
zobaczyłem żadnego plakatu ani wyraźnego wyjścia w żadną stronę, postanowiłem wrócić do
samochodu, a ponownie przechodząc obok domu, rzuciłem okiem na bugenwillę, lecz
dziewczyny już tam nie było. Otworzyło się jakieś okno, bez wątpienia otwarte przez nią, a ja
poszedłem dalej. Nadeszła godzina zażycia pastylek i położenia się na chwilę.
Udałem się do tego samego baru, co poprzedniego dnia, a ponieważ w żołądku miałem
jeszcze śniadanie, zamówiłem tylko sok i kawę do popicia pastylek. Następnie poszedłem
odpocząć do pokoju. Pachniał środkiem czystości, świeżo, łóżko było doskonale zasłane, a drzwi
na niewielki balkon wychodzący na ulicę przymknięte. Nie mogłem się jednak rozerwać,
zrelaksować, przespać, jakbym był zwykłym emerytem korzystającym z ostatnich sił, jak mój
przyjaciel Leónidas, który wstaje wcześnie i kładzie się spać późno, by dłużej żyć, po czym
spędza dzień, drzemiąc. Niedługo nadejdzie chwila, kiedy nie będę już mógł prowadzić
samochodu ani sam polecieć samolotem, przyjdzie czas, kiedy nie będzie nawet żadnego
Fredrika Christensena. Życie sprawiło, że znalazłem się w świecie, którego nie chciałem, w
nieludzkim świecie, bez marzeń, a teraz ten świat zbliżał się do kresu jak kończący się film.
Sandra
W miarę upływu dni zostawało coraz mniej sąsiadów, prawdę mówiąc, nie było żadnego, dni
stawały się coraz krótsze i robiło się ciszej. Czasami cisza była tak wielka, że każdy drobny
szmer liści brzmiał, jakby zerwała się burza, a kiedy drogą jechał jakiś samochód, odnosiłam
wrażenie, że przebije mur i roztrzaska się o łóżko. Na szczęście po krótkim czasie odległości już
mnie nie zwodziły, a jeśli słyszałam kroplę spadającą na podłogę w korytarzu, wiedziałam, że w
rzeczywistości spada na ganek. Któregoś popołudnia po raz pierwszy poczułam kopnięcie
dziecka, a gdybym wiedziała, gdzie mieszkają Fred i Karin, pobiegłabym do nich, by im o tym
powiedzieć. Z pewnością nie obruszyliby się, gdybym nagle się u nich zjawiła. Oczywiście
pohamowałam pokusę zadzwonienia do Santiego, który uczepiłby się tego kopnięcia naszego
dziecka jak tonący brzytwy, żeby przyjechać zobaczyć się ze mną, a także pokusę
zatelefonowania do rodziców, którzy palnęliby mi kazanie na temat mojej samotności.
Wydawało mi się, że Norwegowie wspomnieli coś o Tosalet, lecz tam wille rozciągały się na
bardzo rozległym terenie porośniętym piniami i palmami, praktycznie stały w lesie, toteż
przypominałoby to szukanie igły w stogu siana. Leżałam więc z rękami pod głową, czekając na
następne kopnięcie. Nie mogłam już tego dłużej znieść, poczułam, że muszę podzielić się z kimś
tą chwilą. Zachmurzyło się i zanosiło na deszcz. Miałam przed sobą całe popołudnie i nie
mogłam pohamować impulsu do działania. Nie miałam nic innego do roboty, jak poszukać domu
Norwegów. I nie wiem dlaczego, w chwili, gdy wsiadłam na motorynkę w to szare popołudnie,
zdałam sobie sprawę, że nigdy nie zaprosili mnie do siebie. Nigdy nie dali mi adresu ani numeru
telefonu. Bardzo by się zdziwili, widząc mnie tam, gdyby udało mi się ich znaleźć, a ja wtedy
poczułabym się niezręcznie, jakbym przekroczyła jakąś niewidzialną linię nakreśloną wyłącznie
przez nich.
W każdym razie nie miałam nic przeciwko porządnemu spacerowi po tych spokojnych
ulicach Tosalet. Zapach ziemi i zwilżonych kwiatów, nawet nim zostały zwilżone, mieszał się z
wilgocią morza. Płuca mi się rozszerzały, oddychałam lepiej niż kiedykolwiek, co było bardzo
dobre dla dziecka. W końcu byłam jego drzwiami i oknami na świat, a niewiele do niego
docierało. Tlen, czasami muzyka, uderzenia mojego serca i prawdopodobnie moje smutek i
radość. Docierały do niego, chociaż nie zdawało sobie sprawy, że tak jest, i będzie nieść je za
sobą przez całe życie, nie wiedząc, że je niesie. Dlatego właśnie ludzie z takiego samego
środowiska mają bardzo podobne cechy charakteru, a teraz zastanawiałam się, jakie piętno
odciskam na charakterze mojego dziecka.
Jechałam z minimalną prędkością, przyglądając się domom, które pasowałyby do moich
nowych przyjaciół, i nazwiskom na skrzynkach na listy. To drugie było pewniejsze, gdyż co
miałam znaleźć? Norweskie gospodarstwo? Jeśli chodzi o domy, ludzie są dość zaskakujący. Są
tacy, którzy sprawiają wrażenie bardzo wytwornych, a potem okazuje się, że mają byle jaką
chałupę, i na odwrót. Na przykład moi rodzice zachowywali się w sposób straszny, gwałtowny,
szalony, a jednak mieli wielki porządek w papierach i rachunkach, a także w domu, gdzie
wszystko miało swoje miejsce, a jeśli przepaliła się jakaś żarówka, natychmiast ją wymieniano.
Dlatego nie byłam pewna, czy siedziba będzie wiernym odzwierciedleniem mieszkańców.
Wjechałam głębiej w osiedle i zaparkowałam na placyku, przypięłam motorynkę łańcuchem,
a kiedy podniosłam wzrok, przed sobą zobaczyłam zamkniętą restaurację, szkoda, gdyż tam
mogliby udzielić mi jakichś wskazówek. Tu i ówdzie spadły grube krople, lecz szłam dalej.
Gdyby nie moje myśli, chwila byłaby doskonała. Niemal wszystkie wille były ogrodzone ściśle
kamiennymi murkami z jednoskrzydłowymi metalowymi bramami, jakby mieszkańcy nie chcieli
ani widzieć, ani być widziani, jakby w środku mieli wszystko, czego może pragnąć człowiek.
Padał deszcz, teraz naprawdę padał, i po chwili ostro przybrał na sile. Przemokłam do suchej
nitki i nie wiedziałam, gdzie się schronić, nie było żadnego dachu ani występu, pod którym
mogłabym się schować.
Wtedy pewna kobieta w samochodzie, otwierając pilotem drzwi garażu, zapytała mnie, czy
chcę wejść, żeby poczekać, aż przestanie padać. Nie musiała mi tego powtarzać. Wepchnęłam się
do garażu, idąc obok samochodu w przemoczonych sandałach, a stamtąd wyszłam do ogrodu.
Znajdowała się tam altana i powiedziałam owej pani, cudzoziemce jak Karin, że na chwilę tam
usiądę.
Nim sama mogłam jej to wyjaśnić, kobieta pomyślała, że pewnie się zgubiłam. Odparłam, że
szukam domu pary Norwegów o imionach Fredrik i Karin. Doszłam do wniosku, że imiona te nic
jej nie mówiły, gdyż bez słowa podeszła do głównej bramy. Weszła pomiędzy stojące z obu stron
doryckie kolumny, podczas gdy ja otrzepywałam się z wody, jak mogłam, zadając sobie pytanie,
jak długo będę musiała przebywać na obcym terenie tej kobiety, najwyraźniej bez gustu, lecz ze
sporymi pieniędzmi. Minęło jakieś pięć minut, podczas których marzyłam o tym, co bym zrobiła
z tym terenem i jakbym starała się uratować fasadę domu, kiedy kobieta wróciła w towarzystwie
kilku rozszczekanych piesków, niosąc parasol. Teraz szła z uśmiechem, trzymając w ręku
ręcznik. Podała mi go, żebym się wytarła, lecz nie zrobiłam tego, gdyż był to ręcznik plażowy
noszący ślady tarzających się po nim różnych ciał, ograniczyłam się więc do trzymania go w
ręku, kiedy kobieta mówiła mi, że zatelefonowała do Karin, a Fredrik już po mnie jedzie.
– Biedna Karin – powiedziała – dzisiaj dokuczają jej stawy. Zmiany pogody ją dobijają.
Małe pieski zbliżyły się do moich kostek u nóg, szczekały i skakały wokół mnie. Pośród tej
wrzawy powiedziałam kobiecie, iż miałam prawdziwe szczęście, że zna moich przyjaciół...
– Tutaj wszyscy się znamy – odparła. – Mieszkają w odległości jakichś trzystu metrów.
Opuściła wzrok na mój brzuch i zatrzymała go tam przez chwilę, lecz nie wygłosiła żadnego
komentarza, nie chciała popełnić głupstwa, na wypadek gdyby odniosła mylne wrażenie. Wtedy
jeszcze nosiłam całkiem letnie ubrania, z pępkiem na wierzchu, koszulkę do pasa i spodnie
biodrówki. Czułam, jak woda chlupocze mi w sandałach na koturnach.
– Niedobrze, żebyś się zaziębiła, powinnaś się wytrzeć.
Pieski potrząsały swoimi długimi, ufryzowanymi włosami.
– Proszę się nie martwić – odparłam, podając jej ręcznik.
– Od dawna znasz Christensenów?
– Poznaliśmy się na plaży przed kilkoma dniami, mile razem spędzamy czas.
Kobieta wbiła zamknięty parasol w drewnianą ławkę stojącą pod pergolą. Miała na sobie
białą sukienkę do kostek, przez którą prześwitywały majtki. Chociaż była mniej więcej w wieku
Karin, widać było, że jest zwinna i niezbyt świadoma swoich lat. Uśmiechnęła się do mnie w
zamyśleniu.
Kiedy usłyszałyśmy klakson samochodu Fredrika, podeszłyśmy do bramy: młoda staruszka,
psy i ja. Jak przypuszczałam, Fred popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Zapytał mnie o motorynkę
i czy przyjechałam sama, a ja powiedziałam to, co się mówi w takich przypadkach, że
przejeżdżałam tamtędy, że przypomniałam sobie, że mówili, że mieszkają w Tosalet, i że... Kiedy
zmęczyłam się udzielaniem odpowiedzi, zamilkłam, ale nie na długo. Obok wejścia znajdowała
się bardzo ładna mozaika z numerem 50. Z jednej z kieszeni sukni młoda staruszka wyjęła
niewielki pakunek i podała go Fredrikowi.
– Dziękuję, Alice – powiedział. – Bardzo dziękuję.
Wsiadłam do samochodu z pewną obawą, że zmoczę tapicerkę.
– Karin przygotowuje herbatę, zaraz będziemy na miejscu – powiedział z radością, która z
pewnością nie była wywołana jedynie przeze mnie, skręcając to w jedną uliczkę, to w drugą, w
których cudem mieścił się wielki terenowy samochód, nie odnosząc żadnych zadrapań.
Na bramie domu, przez którą przejechaliśmy, widniała nazwa Willa pod Słońcem, po czym
po kilku schodach weszliśmy do hallu.
Karin była w kuchni, która miała jakieś trzydzieści metrów kwadratowych powierzchni, była
umeblowana zniszczonymi i autentycznymi antykami, a nie żadnymi podróbkami, jak meble
mojej siostry. O nic mnie nie zapytała, ucieszyła się, że mnie widzi. Poruszała się z większą
trudnością niż w poprzednich dniach, a na jej twarzy pojawiły się kolejne dwie lub trzy
zmarszczki cierpienia.
– Dzisiaj całe ciało mnie boli – powiedziała.
– Tak, ta pani już mi powiedziała o twoim zapaleniu stawów.
– Ach, Alice! Ma wiele szczęścia, posiada końskie zdrowie. Chociaż może się to wydawać
niemożliwe, jest ode mnie starsza o rok.
Wtedy Fred wsunął jej do ręki niewielki pakunek, a oczy Karin rozbłysły.
– Zaraz wracam – powiedziała.
Wróciła po chwili z jedwabnym różowym szlafrokiem w ręku, zmusiła mnie do zdjęcia
mokrego ubrania i wejścia do niewielkiej łazienki, która znajdowała się obok schodów. Fredowi
kazała pójść do garażu, by poszukał mi jakichś sandałów. Z wyglądu Willa pod Słońcem bardziej
mi się podobała niż willa Alice. Była mniej pretensjonalna, bardziej osobista. Rosło tutaj więcej
kwiatów, architektura była typowa dla tych okolic, z fasadą w kolorze ochry, z dachem z
dachówek, z drewnianymi okiennicami o ciemnozielonej intarsji. Usiedliśmy w saloniku, w
którym pewnie głównie przebywali, gdyż pachniał perfumami Karin. Rozciągał się z niego
widok na ogród, był tam kominek, a w kącie stał fotel, który spodobał mi się od pierwszej chwili,
i w nim usiadłam. Fred podsunął mi ławeczkę, żebym oparła na niej stopy. Filiżanki miały złoty
brzeżek, podobnie jak talerzyki i czajnik.
– Za jakieś dwa tygodnie, po zmierzchu zaczniemy palić w kominku. W tej okolicy jest dużo
wilgoci.
– Przepraszam, że zjawiłam się tak nagle.
– To nieważne, kochana – odparła Karin. – Chcę ci coś pokazać, popatrz, robię sweterek dla
malucha.
Fred zaczął czytać jakieś czasopismo, a ja podeszłam do Karin. Nie mogłam uwierzyć, że
myśleli o mnie aż do tego stopnia.
– Dzisiaj kopnęło mnie, no, dwa razy kopnęło.
Karin uśmiechnęła się do mnie wśród swoich osobliwych zmarszczek, które sprawiały, że jej
uśmiech wydawał się nieco diaboliczny, jakby mówiła: jak musisz być samotna, kiedy o czymś
tak intymnym i ważnym opowiadasz całkiem nieznajomej osobie. Ponieważ jednak nic nie
powiedziała, nie mogłam odpowiedzieć, że jeśli opowiadam to nieznajomej, to dlatego, że chcę
opowiedzieć to nieznajomej. Prawdopodobnie musiałam o tym komuś opowiedzieć, ale
niekoniecznie komuś bliskiemu. Odłożyła druty i kłębek, gdyż z powodu bólu stawów nie mogła
teraz nic robić, złożyła ręce na kolanach, przytrzymując jedną dłoń drugą.
– Nienawidzę zimy – powiedziała. – Lubiłam ją, kiedy byliśmy młodzi, lśniący śnieg,
mroźne powietrze na twarzy. Wtedy zima mi nie przeszkadzała, mogłam wszystko, a teraz
potrzebuję słońca i jego ciepła, a takie dni jak dzisiejszy zasmucają mnie i skłaniają do myślenia.
I wiesz, co jest najgorsze? Myślenie. Jeśli myślisz o dobrych rzeczach, mniej za nimi tęsknisz, a
jeśli myślisz o złych, gorzkniejesz. Kiedy jest bardzo gorąco i jestem na plaży, o niczym nie
myślę.
Ze mną działo się mniej więcej to samo, na plaży, kiedy słońce paliło, znajdowałam się w
siódmym niebie.
– O nic się nie martw, kochanie, będziesz miała dużo czasu, żeby zapomnieć, jesteś taka
młoda...
Obie spoglądałyśmy na ogród, nic nie mówiąc, zamyślone, a krople spadały z dachu i drzew.
Zamknęłam oczy i zasnęłam, nie dlatego, że byłam senna, lecz dlatego, że było mi dobrze. O
czym zapomnieć? O Santim? To nic wielkiego. Chociaż nie chciałam wychodzić za mąż ani
dzielić się dzieckiem (nie przypadła mi do gustu myśl o chodzeniu do parku z nim i z dzieckiem),
darzyłam go uczuciem. Otworzyłam oczy i uniosłam się na fotelu, kiedy zaczęło mnie ogarniać
poczucie winy, że z Karin czuję się znacznie lepiej niż kiedykolwiek czułam się z matką, że wolę
przebywać pod tym samym dachem z Fredem kartkującym czasopismo niż z ojcem. Dawali mi
spokój. Wypiłam resztkę herbaty pozostałej w filiżance, już zimnej. Karin powiedziała, że jeśli
chcę, może mnie nauczyć, jak wydziergać ubranko dla dziecka.
Zachwyciła mnie myśl o tym, że mogę nauczyć się czegoś przydatnego, używania rąk,
równie miłe byłoby ugniatanie gliny w tym spokoju, w dni, kiedy nic się nie dzieje. Nie dałam się
prosić, kiedy o ósmej Fred oznajmił, że pora na kolację i że ma nadzieję, iż zjem ją z nimi.
Nakryłam do stołu, podczas gdy Fred przygotowywał dość lekką sałatkę. On pił piwo, a my
wodę. Po zebraniu serwetek, prawdopodobnie wyhaftowanych przez Karin, i talerzy z herbami
namalowanymi na dnie, Fred przyniósł talię kart, byśmy zagrali w pokera, w chwili, którą
mogłabym wykorzystać na to, by odejść. Zgodziłam się jednak jeszcze przez chwilę nie wracać
do własnego świata i w pełni zagłębić się w atmosferę domostwa Freda i Karin. Przecież lepiej
stopniowo dowiadywać się, co mnie czeka, gdyż później już nie będę mogła sobie pozwolić na
luksus nudy.
Karin trzymała karty pokręconymi palcami, rzucając mężowi przenikliwe spojrzenia. Według
niej Fred wygrał kilka turniejów pokerowych. Był bardzo dobry, najlepszy, lecz puchary zostały
w gospodarstwie w Norwegii, razem z tymi, które zdobył w strzelaniu do celu. Fred starał się nie
zmieniać wyrazu twarzy mimo pochwał, nie podnosił wzroku znad kart i pozwalał się chwalić.
Kiedy w końcu na nas spojrzał, oczy błyszczały mu jak u dziecka.
Przerwaliśmy partię tylko dlatego, że ktoś zadzwonił do drzwi.
Byli to dwaj chłopcy. Jeden ani wysoki, ani niski, krępy, z ogoloną głową i bardzo cienkimi
baczkami, które otaczały mu szczękę. Czarna koszulka bez rękawów opinała szeroką pierś.
Zwracali się do niego Martín. Martín spojrzał na mnie zaintrygowany, a Fred wziął go za ramię i
zaprowadził do pokoiku graniczącego z salonem. Drugi chłopak został obok drzwi. Był niemal
chudzielcem, można by powiedzieć, że w porównaniu z Martínem miał długie, jasnokasztanowe
włosy.
– Jesteś przyjaciółką Freda i Karin? – zapytał szeptem, wyciągając do mnie rękę. – Jestem
Alberto.
Ja również wyciągnęłam do niego rękę, kontakt był zbyt intensywny. Jego dłoń była bardzo
gorąca, a może moja taka była? Cofnęłam ją, jakbym się oparzyła, i wymknęłam się do kuchni.
Nie chciałam, żeby śledziły mnie jego błyszczące oczy, sprawiające wrażenie, jakby poruszały
się za warstwą oliwy. Nie sposób było powiedzieć, co myśli, podczas gdy u drugiego chłopaka
zauważyłam zaskoczenie, gdy mnie zobaczył. Ten niczego po sobie nie pokazywał, przypominał
węgorza.
Kiedy wyszłam z kuchni, już go nie było. Odszedł razem z Martínem.
Nie pozwolili mi wrócić do domu. Czy ktoś może na mnie czeka? Zrobiło się późno, kiedy
graliśmy w karty, a deszcz nie przestawał padać. Fred musiałby zawieźć mnie samochodem do
motorynki, po czym musiałabym w ulewie jechać w dół, wszystkimi tymi strasznymi zakrętami,
po co?, żeby spać samotnie u siebie?
– Mamy aż nadto pokoi – powiedziała Karin.
Fred nic nie mówił, co sprawiło, że miałam wątpliwości, aż w końcu Karin go szturchnęła.
– Powiedz coś – nakazała mu. – Nie zachowuj się jak gamoń.
– Jeśli spędzisz tutaj noc, jutro będziemy mogli razem pojechać na plażę albo może będziesz
wolała wykąpać się w basenie – zauważył.
Dałam się prosić przez kilka minut i zostałam, jeszcze trochę przedłużyliśmy wieczór, aż
zaprowadzili mnie do bardzo miłego pokoju, wytapetowanego w niebieskie kwiatki i
wyposażonego w białe półki.
– Fred je zrobił – powiedziała Karin, wskazując na nie.
Pomyślałam, że może moi rodzice byliby szczęśliwsi, gdyby matka podziwiała ojca jak
Karin męża. Musiało to jednak być w genach, gdyż ja także nie potrafiłam w ten sposób
podziwiać Santiego. Karin dała mi satynową koszulę w kolorze kości, która bajecznie opływała
ciało. Wyglądała jak suknia wieczorowa. Pewnie należała do epoki, kiedy Karin była wysoka i
szczupła i gdy wytwarzano materiały, które miały przetrwać całe życie. Świetnie na mnie
pasowała i żal mi było wchodzić w niej do łóżka i ją pognieść. Zwykle spałam w starym,
wygodnym podkoszulku i majtkach, nie potrzebowałam niczego więcej. Nie widziałam sensu w
tym, by wchodzić pod kołdrę ubrana, jakbym szła na wykwintne przyjęcie... aż do teraz, kiedy
jedwab lub satyna wirowała mi wokół ud i przylegała do piersi księżniczki. Może po to, żeby
moje dziecko urodziło się z dużym poczuciem własnej wartości i pewnie podążało przez przyszłe
życie, jego matka powinna spać w koszulach wampa.
Chociaż brakowało mi kilku starych czasopism mojej siostry i nie wiedziałam, co się dzieje u
księżniczki Iry de Fürstenberg, natychmiast zasnęłam, gdyż nie sposób było oprzeć się temu łożu.
Miałam jednak czas, by zadać sobie pytanie, co robię w tym pokoju, w tym łóżku, wśród tylu
niebieskich kwiatuszków i w tej koszuli.
Jak we wszystkie noce od kilku miesięcy musiałam wstać do toalety co najmniej raz czy
dwa. Obudziłam się trochę zdezorientowana, niejasno przypominając sobie, że w korytarzu jest
łazienka. Kiedy jej szukałam, nie mogłam nie usłyszeć tego odgłosu, jakie wydają łóżka,
kiedy…, a od czasu do czasu jakiś jęk. Czyżby tacy starszy ludzie...? Kochali się? Nie
wiedziałam, która może być godzina, a wracając do łóżka, nadal słyszałam odległy szmer, teraz
odgłos pojedynczych słów, jakby komentowali, jak im poszło, więc niemal zakryłam głowę
poduszką, wstydząc się, że mimowolnie ich usłyszałam. Nie zdziwiłam się więc, kiedy rano
usłyszałam, że wybija dziesiąta. Zaraz, gdy tylko wstałam, początkowo pomyślałam, że to ja
jestem leniem, gdyż nie było słychać żywej duszy, lecz widząc, że drzwi na ulicę nadal są
zaryglowane, doszłam do wniosku, że gospodarze nadal śpią. Rozsunęłam zasłony w salonie i
otworzyłam drzwi. Był cudowny dzień, słońce wydobywało blask z wilgotnych liści, a w
powietrzu ptaki śpiewały pełną piersią. Zrobiłam sobie kawę z mlekiem i piłam ją na ganku,
kiedy pojawili się, ziewając, Karin w koszuli nocnej, a Fred w krótkich spodniach i ogromnej
koszulce polo z rękawami do łokcia. Byli zadowoleni. Zapytali mnie, czy odpoczęłam, a Karin
sprawiała wrażenie żwawszej niż poprzedniego dnia.
– Przygotuję śniadanie – powiedział Fred.
Nie dał mi czasu, by powiedzieć, że jest już trochę późno i że muszę iść. Karin pospiesznie
położyła haftowane serwetki na stole na ganku. A kiedy się ubierałam, Fred wycisnął dla mnie
sok z pomarańczy i oczywiście zaparzył herbatę. Dobrze, powiedziałam sobie, kiedy skończymy,
odejdę, by kontynuować lekturę w odcinkach o życiu Iry. Nie miałam nic wielkiego do zrobienia,
lecz tutaj odnosiłam wrażenie, że porzucam obowiązki, że wszystko, czego nie robię, jest bardzo
ważne.
Byli bardzo ożywieni, mówili o serialach telewizyjnych, które obejrzeli, opowiedzieli mi całe
odcinki. Ja wtrącałam kilka słów na temat czegokolwiek, co mi przyszło do głowy, lecz nagle,
kiedy mówiłam, z zaskoczeniem zauważyłam, że patrzą na mnie bardzo poważnie, jakby mieli
się na mnie rzucić i mnie pożreć. Czy nieświadomie powiedziałam jakieś głupstwo? Trwało to
pół sekundy, po czym popatrzyli po sobie w ten sam sposób, by w następnej sekundzie wszystko
wróciło do normy. Ich twarze ponownie stały się miłe. Było to jedno z tych przywidzeń, na które
nawet nie zwraca się uwagi. Kiedy wstaliśmy, Karin zaproponowała, żebyśmy odpoczęli na
hamakach w słońcu. Pomyślałam, że skoro powiedziało się „a”, trzeba powiedzieć „b”, że w
końcu lepiej jeszcze chwilę poczekać i odpocząć, nim znowu wsiądę na motorynkę.
Leżałyśmy razem z Karin, patrząc w słońce, po czym zamknęłyśmy oczy. Nie chciałam
znowu zasnąć, po prostu myślałam o tym, jak wygodne są hamaki, i o tym, że siostra mogłaby
takie kupić, a wyrzucić obecne, na których nie mogłam wytrzymać pół godziny.
Mimo swoich lat Fred się nie męczył. Zebrał talerze ze stołu i umył je, potem się gdzieś
zamknął, żeby popracować. Około czwartej przygotował herbatę i ciastka, których tylko ja
spróbowałam, i pojechał na zakupy do centrum handlowego, gdyż zjedliśmy chyba wszystko, co
było w lodówce. Pomyślałam, że mógłby mnie zabrać i podwieźć do motorynki, ale kiedy
chciałam to zaproponować, on już opuścił garaż. Wróciłyśmy z Karin na hamaki. Karin mniej
dokuczał ból stawów, nawet palce miała bardziej wyprostowane i mogła dość zwinnie podnieść
się z hamaka, jak to właśnie zrobiła w tej chwili. Wróciła z motkiem wełny, drutami oraz drugim
takim zestawem dla mnie.
– Jeśli masz ochotę, możesz się wykąpać – powiedziała. – Nieważne, że nie masz stroju
kąpielowego, tutaj nikt cię nie zobaczy.
Woda była chłodna, nie był to już czas na kąpiel w basenie, chociaż słońce mocno grzało,
lecz poczułam się dobrze, odprężyłam się i mogłam opalać praktycznie naga, korzystając z
nieobecności Freda. Chciałam okazać szacunek dla jego wieku i obyczajów, lecz po tym, co
słyszałam w nocy, trochę wstydziłam się myśleć o jego zwyczajach. Kiedy zorientowałam się, że
może już wracać, ubrałam się i wzięłam druty. Karin pokazała mi, jak robić oczka. Miło było
robić postępy i sprawiać, że ściągacz jest coraz szerszy, chociaż oczka jeszcze nie wychodziły mi
równe. To miał być żółty sweterek. Pomyślałam, że mogłabym na zmianę czytać pismo, robić
sweterek, spacerować, jeść, czułabym się spełniona.
Julián
Przez kilka dni śledziłem Fredrika i obserwowałem jego dom. Niemal co rano jechali z Karin
na plażę lub na zakupy do centrum handlowego, większego niż w pobliżu ich willi. Wydaje mi
się, że Karin chodziła na jakąś rehabilitację, gdyż w niektóre popołudnia szli do sali
gimnastycznej i tam spędzała godzinę, podczas gdy on wykorzystywał ten czas, by zatankować
samochód i umyć go lub pojechać do Nordic Clubu. Można by powiedzieć, że wiedli normalne i
spokojne życie.
On przystosował się (miał na to wiele lat) do pchania wózka na zakupy i czytania etykiet na
produktach, z pewnością po to, by upewnić się, że nie zawierają cukru czy tłuszczy. Był
uprzejmy w stosunku do ludzi i chyba nie przeszkadzała mu mnogość ras kłębiących się wokół
niego, istot niższych, które z pewnością go przeżyją i zawładną planetą. Jakże musiał mu się
skręcać żołądek na ich widok, to odrzucenie nosił w sobie, gdyż sukces, jaki odniósł w życiu, był
związany z faktem, iż odrzucał część ludzkości, i z pewnością potrzebował, prócz Karin,
pokrewnych mu istot, z którymi dzielił odczucia. Czy byli tutaj im podobni, czy też byli sami?
Jakbym miał inne oczy niż pozostali ludzie, gdyż tam, gdzie oni widzieli jedynie parę
staruszków, ja widziałem młodą pielęgniarkę Karin.
Była o cztery lata młodsza od Fredrika i tworzyli dobraną parę, chociaż teraz byli dwoma
truposzami. Ładna twarz, ładne ciało, falujące jasne włosy, dość wysoka, by u jego boku nie
sprawiać wrażenia karlicy, typowa przedstawicielka nordyckiej rasy, jednak nie o urodzie
zapierającej dech w piersiach. Poznali się jako studenci i to chyba ona namówiła go do
wstąpienia do partii nazistowskiej i robienia w niej kariery. Zgodnie z informacją, jaką miałem w
posiadaniu, to Karin była mózgiem, ona sterowała mężem i wykorzystała jego mierne i sztywne
poglądy, pchając go, a równocześnie sama wdrapując się na wyżyny. Historia jak wiele innych,
tyle że po drodze znaczona tyloma zniszczonymi żywotami. Fredrik był sportowcem. Grał w
hokeja na lodzie, podobnie jak jego przyjaciel Aribert Heim. Poza tym jeździł konno, pływał,
uprawiał narciarstwo, był zdrowym mężczyzną. W każdym razie nie były to osoby, którym
poświęciłbym wiele czasu, wystarczająco, by wiedzieć, kim są, może dlatego, że spędziłem
najlepsze lata życia, biegając z jednego miejsca w drugie w poszukiwaniu Rzeźnika z
Mauthausen, za Martinem Bormannem, za Léonem Degrelle’em, Adolfem Eichmannem i innymi
tego rodzaju. A czasami, jak się mawia, drzewa nie pozwalają dostrzec lasu, i nie poświęciłem
Fredrikowi uwagi, na jaką zasługiwał, uważałem go za drugorzędnego nazistę, aż do teraz, kiedy
ponownie wyciągnąłem z mojego archiwum tak postarzałą, pożółkłą informację jak on sam i jak
ja, i zdałem sobie sprawę, że wszystko, co dotychczas robiłem, prowadziło mnie do tego miejsca
i do niego.
Tego popołudnia nie mogłem się uspokoić. Czasami my, ludzie starzy, robimy się
niecierpliwi, jakby znużenie ogarniało nasze ciało, lecz nie mózg. Mózg ma wiele do zrobienia, a
te sflaczałe, pozbawione sił mięśnie podrywały mnie, gdy starałem zagłębić się w łóżku, jak tylko
mogłem, żeby materac wykonał swoje regeneracyjne zadanie. Toteż po godzinnym odpoczynku,
podczas którego drzemałem przez kwadrans, byłem w stanie wjechać na placyk w Tosalet i
pilnować Willi pod Słońcem. Wcześniej czy później nadejdą goście, przy odrobinie szczęścia
tacy goście jak oni, towarzysze z piekieł, którzy jednoczyli się, by czuć się pewniej. Szalałem z
niecierpliwości, żeby dowiedzieć się więcej.
Wziąłem lornetkę przywieziona z Buenos Aires, która według córki miała głupio zwiększyć
ciężar mojej walizki, lecz była to stara lornetka firmy Canon, jakiej już się nie produkuje.
Używałem jej przez tak długi czas, że praktycznie sama dostosowywała się do mojego wzroku, a
za nic na świecie nie zamierzałem ponosić niepotrzebnych wydatków, kupując tutaj inną. Był to
profesjonalny sprzęt do obserwowania rzeczy ważnych, doniosłych. Nigdy nie użyłbym tego
przyrządu do wnikania w cudze życie, żeby zobaczyć coś, czego nie powinienem widzieć. A w
obozie miałem wystarczająco dużo bliskości. W baraku spaliśmy upchani na trzypoziomowych
pryczach i musiałem zaciskać oczy, żeby nie widzieć tego, czego nie powinienem widzieć. Od
tamtej pory nie znosiłem być świadkiem intymnych scen w kinie. To było coś innego, moja
lornetka skupiała się jedynie na wrogu. Moja lornetka cały czas była na wojnie. Miałem również
niewielki aparat fotograficzny, nierobiący hałasu, prezent od córki, która, chociaż z jednej strony
starała się, żebym zapomniał, równocześnie rozumiała, że są rzeczy, które stanowią część mnie.
Poza tym mój sposób funkcjonowania był bardzo rzemieślniczy, nie miałem ani czasu, ani ochoty
na nowinki.
W samochodzie trzymałem ponadto kilka półtoralitrowych butelek wody, dwa notesy, dwa
długopisy i jabłka, które zabierałem podczas śniadania ze szwedzkiego stołu, na wypadek,
gdybym się nudził albo dopadł mnie głód. Wsunąłem mały aparat fotograficzny do kieszeni.
Wszystkie moje marynarki w końcu się deformowały, niemal zawsze niszczyła się podszewka w
prawej kieszeni, a rozcięcia były nierówne. Z tym wyposażeniem skierowałem się na mój
posterunek na placyku w Tosalet, skąd obserwowałem Willę pod Słońcem. Nie musiałem jednak
dotrzeć aż tam, ponieważ ledwie zacząłem pokonywać zakręty, minąłem się z oliwkowym
terenowym wozem Fredrika. Zjeżdżał powoli, zajmując całą jezdnię. Takie żarłoczne osoby jak
Fredrik zabierały także każdy centymetr przestrzeni.
Ta nagła zmiana sytuacji przyprawiła mnie o szybsze bicie serca. Pilnie musiałem zmienić
kierunek jazdy i podążyć za nim. Do licha, co za droga, zaryzykowałem życie, kiedy dostrzegłem
okazję i przestrzeń, żeby wykonać nagły skręt. Tam z góry Raquel powiedziała mi, że jestem
wariatem, że narażałem także życie innej osoby, z którą mogłem się zderzyć. Raquel powiedziała
mi, że nikt nie powinien płacić za winy Christensena czy kogokolwiek innego. Nigdy nie
zgadzaliśmy się w tej kwestii. Mówiłem, że się tym nie przejmuję, że nie będę tracił więcej
czasu, ponieważ ci dranie w końcu wymrą, jak wszyscy, a od tego nie mogą się uwolnić, staną się
szkieletem lub prochami, skończą się, znikną. I kiedy wyznawałem jej, że chcę, by cierpieli w
tym życiu, że właśnie nie chcę, żeby poszli na drugi świat, umknąwszy przede mną i moją
nienawiścią, tak jak ja nie mogłem przed nimi uciec, od ludzi, którzy nie mieli powodu mnie
nienawidzić, wówczas twierdziła, że oddaję zbyt wiele siebie, jakbym nigdy nie wyszedł z obozu,
i że nawet nienawiść jest czymś, czego mnie pozbawili. Tak bardzo tęskniłem za Raquel.
Prowadziłem jak szaleniec, żeby go nie zgubić, i faktycznie kiedy zjechałem na dół i
znalazłem się na prostym odcinku, dostrzegłem go w oddali. Przyspieszyłem w miarę
możliwości, aż znalazłem się o dwa lub trzy samochody za nim. Dobre w odniesieniu do
samochodu terenowego jest to, że widać go z daleka. Uspokoiłem się, kiedy zdałem sobie
sprawę, że zmierza w stronę centrum handlowego. Gwałtowne bicie serca tak nagle się
uspokoiło, że omal nie zasłabłem.
W centrum handlowym miałem go cały czas w zasięgu wzroku, gdyż mimo że chodziło o
bardzo wielką powierzchnię z wieloma działami, głowa Fredrika co rusz wystawała w jakimś
miejscu. Z kolei na parkingu terenowy wóz nie był od razu widoczny. Nie było to ważne, gdyż
musiałem tylko pomyśleć, co ja musiałbym kupić, żeby wiedzieć, czego będą potrzebować Karin
i on. Butelkowana woda, jogurty wzbogacone wapniem, owoce i ryby, coś innego by im
zaszkodziło. Mógłbym go również spotkać przy półkach z naparami i w drogerii, kupującego żel
pod prysznic, jednorazowe maszynki do golenia i papier toaletowy. Szybkim krokiem obszedłem
teren, aż dostrzegłem go pośrodku centrum rozmawiającego z innym mężczyzną w podobnym
wieku, w marynarskiej czapce na głowie.
Obaj byli w krótkich spodniach, Fredrik, ukazując swoje długie i chude nogi, kończące się w
masywnych nike’ach, a drugi krótsze, silne, lub które raczej były silne w innych czasach, a teraz
były grube. Fredrik był tak wytworny i czysty, że stojący przy nim mężczyzna sprawiał wrażenie
prostego i niechlujnego. Obaj opierali się na rączce wózka. Gruby facet, którego twarzy nie udało
mi się wyraźnie zobaczyć z powodu czapki, jaką miał na głowie, i z powodu moich soczewek,
zachodzących mgłą w zamkniętych pomieszczeniach, wskazał ręką na prawo i obaj tam poszli.
Mogłem zrobić im zdjęcie moim miniaturowym aparatem, ale chociaż wydawało się, że nikt nie
zwraca na mnie uwagi, niewskazane było robienie zdjęć w zamkniętej przestrzeni, gdzie na
pewno znajdowały się kamery, więc ja również popchnąłem wózek w tamtą stronę. W
przeciwieństwie do nich, nie musiałem robić zakupów, gdyż mieszkałem w hotelu, byłem sam i
miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Po przejściu na emeryturę często chodziłem sam i w
towarzystwie Raquel do centrów handlowych, aż do chwili, kiedy znowu poczułem, że się różnię.
Ale wcześniej udawanie, że jestem jak inni, było bardzo przyjemne, być może były to
najszczęśliwsze chwile w moim życiu. Są ludzie, którzy wycierpieli znacznie więcej od nas,
mawiała Raquel, każdy cierpi na swój sposób. W głębi duszy bardzo ubolewałem, że Raquel
dokładała tylu starań, żebym był kimś, kim nie mogłem być. Robiła to z miłości, a ja tylko
dlatego udawałem, że zapomniałem.
Fredrik i ten drugi typ oglądali jakieś koszule w promocji. Trzy dżinsowe koszule w cenie
dwóch. Flaki mi się przewracały, kiedy widziałem, że rozmawiają o koszulach, przyglądają się
rozmiarom, oburzało mnie, że są ode mnie szczęśliwsi i że po tym wszystkim, co zrobił Fredrik,
nadal ma jeszcze Karin. Chodzili wśród swych ofiar, spotykali ludzi, których z przyjemnością
posłaliby do gazu.
1. W objęciach wiatru Julián Wiedziałem, co myśli moja córka, gdy tymi swoimi czarnymi, przenikliwymi, nieco przestraszonymi oczyma przyglądała się, jak pakuję walizkę. Były takie jak jej matki, a wargi wąskie jak moje, lecz w miarę jak dorastała, a jej ciało dojrzewało, robiła się coraz bardziej podobna do matki. Kiedy porównywałem ją ze zdjęciami Raquel, gdy miała pięćdziesiąt lat, były niczym dwie krople wody. Córka uważała, że jestem starym, nieuleczalnym wariatem, obsesyjnie opętanym tą przeszłością, która nikogo już nie obchodzi, a z której nie potrafi zapomnieć nawet jednego dnia, ani jednego szczegółu, ani jednej twarzy, ani jednego nazwiska, choćby było to długie i trudne niemieckie nazwisko, a przecież często musi się bardzo wysilić, żeby przypomnieć sobie tytuł jakiegoś filmu. I chociaż starałem się robić dobrą minę do złej gry, nie potrafiłem oszczędzić jej bólu, gdyż nie tylko jestem stary i szalony, ale mam zatkaną tętnicę szyjną, i mimo że kardiolog, starając się mnie nie przestraszyć, powiedział, że krew poszuka alternatywnej drogi, omijając utraconą arterię, nie robił mi złudzeń, że wrócę z podróży. Pocałowałem więc córkę, obdarzając ją tym, co dla mnie było ostatnim pocałunkiem, starając się, i owszem, żeby nie zdała sobie z tego sprawy. Kiedyś musi nastąpić ten moment, gdy ostatni raz będzie mnie widziała, a wolałem wtedy żyć i pakować bagaż. Prawdą jest, że w moim stanie nigdy nie przyszłoby mi do głowy podobne szaleństwo, gdybym nie otrzymał listu od przyjaciela, Salvadora Castro, Salvy. Nie widziałem go od czasu, kiedy obaj przeszliśmy na emeryturę w Centrum powołanym do ścigania nazistów rozsianych po świecie. Samo Centrum także przechodziło na emeryturę, gdyż obiekty jego zainteresowania osiągały granice starości i umierały, a tym samym te odchodzące potwory raz jeszcze się od nas uwalniały. W większości przypadków to strach sprawiał, że mieli się na baczności, pomagał im zbiec, zaś nas bali się dlatego, że ich nienawidziliśmy. Wystarczyło tylko, by nauczyli się wyczuwać zapach naszej nienawiści, a już uciekali. Kiedy w moim domu w Buenos Aires dotknąłem koperty i zobaczyłem, kto jest nadawcą, odczułem wstrząs, który niemal mnie obezwładnił, a potem ogromne wzruszenie. Salvador był jednym z moich bliskich, jedynym pozostałym na świecie który wiedział, kim naprawdę jestem, skąd pochodzę i do czego jestem zdolny, żeby nie umrzeć i żeby się przeciwstawić. Poznaliśmy się we wczesnej młodości, w wąskim korytarzu, jaki dzieli życie od śmierci, nazywanym przez wierzących, a także przez takich niewierzących jak ja, piekłem. Miało ono swoją nazwę, Mauthausen, i nigdy nie przyszło mi do głowy, by piekło mogło wyglądać inaczej czy być czymś gorszym. Podczas gdy rozum raz jeszcze dokładał starań, by wyjść z piekła, przemierzaliśmy niebo wśród białych chmur, a przechodzące obok mnie stewardesy pozostawiały przyjemny zapach perfum, ja zaś siedziałem wygodnie rozparty w fotelu na wysokości ponad sześciu tysięcy metrów, w objęciach wiatru. Salva pisał mi, że od kilku lat mieszka w Alicante w domu starców. Bardzo dobrym domu,
słonecznym, wśród drzewek pomarańczowych, położonym kilka kilometrów od morza. Początkowo wchodził do rezydencji i wychodził z niej, kiedy przychodziła mu ochota, czuł się jak w hotelu, w pokoju z łazienką tylko dla siebie i jadłospisem do wyboru. Potem zaczął mieć problemy ze zdrowiem (nie wyjaśnił mi jakie) i stał się zależny od innych, którzy zawozili go i przywozili z miasteczka. Jednak mimo tych niedogodności nie przestał pracować, na swój sposób i bez niczyjej pomocy. „Pewnych spraw nie można tak po prostu zostawić, prawda, drogi Juliánie? To jedyne, co mogę zrobić, jeśli nie chcę myśleć o tym, co mnie czeka. Pamiętasz? Kiedy tam wszedłem, byłem takim chłopcem jak wielu innych”. Rozumiałem go niemal bezgranicznie i nie chciałem go stracić, jak nie chce się stracić ręki czy nogi. Wiedzieliśmy dobrze, czym było „tam”, obozem zagłady, gdzie spotkaliśmy się przypadkiem, pracując w kamieniołomie. Salva wiedział, co widziałem i przecierpiałem, a ja to, co on widział. Czuliśmy się przeklęci. Po sześciu miesiącach od wyswobodzenia, budząc odrazę swoim wyglądem, który staraliśmy się ukryć pod garniturami i kapeluszami, Salva już wiedział o istnieniu różnych organizacji, których celem było wyśledzenie i dopadnięcie nazistów. Poświęciliśmy się temu. Kiedy nas uwolniono, wstąpiliśmy do Centrum Pamięci i Czynu. Byliśmy z Salvą dwoma z tysięcy hiszpańskich republikanów, którzy trafili do obozów, i nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek nam współczuł. Nie czuliśmy się jak bohaterowie, lecz raczej jak zadżumieni. Byliśmy ofiarami, a nikt nie potrzebuje ani ofiar, ani przegranych. Inni mogli jedynie milczeć i znosić strach, wstyd i poczucie winy tych, co przeżyli, ale my staliśmy się myśliwymi; on bardziej niż ja. W głębi duszy dałem się ponieść jego wściekłości i poczuciu wstydu. To był jego pomysł. Kiedy stamtąd wyszliśmy, ja chciałem tylko być normalny, włączyć się w zwykłe społeczeństwo. On jednak powiedział mi, że to niemożliwe i że muszę żyć dalej. I miał rację, nigdy nie mogłem już brać prysznica przy zamkniętych drzwiach ani nie znosiłem zapachu uryny, nawet własnej. W obozie Salva miał dwadzieścia trzy lata, a ja osiemnaście, byłem silniejszy fizycznie od niego. Kiedy nas uwolniono, Salva ważył trzydzieści osiem kilogramów. Był chudy i blady, melancholijny i bardzo inteligentny. Czasami musiałem dawać mu część z tego, co tam nazywano jedzeniem, łupiny z ziemniaków zalane wrzącą wodą, trochę stęchłego chleba; nie z litości, ale dlatego, że potrzebowałem Salvy, aby żyć dalej. Pamiętam, że pewnego dnia powiedziałem mu, iż nie rozumiem, dlaczego walczymy o przeżycie, kiedy wiemy, że umrzemy, na co on odparł, że wszyscy umrzemy, także ci, którzy przebywają w swoich domach, siedząc w fotelu z kieliszkiem i cygarem w ręku. Kieliszek i cygaro były dla Salvy wyobrażeniem dobrego życia, do jakiego musi dążyć każdy człowiek. A szczęście polega na znalezieniu dziewczyny, która sprawi, że pofruniesz. I wierzył, że każda ludzka istota ma prawo kiedyś w życiu pofrunąć. Zamiast w celu pokonania przerażenia zamykać oczy i nie chcieć ani widzieć, ani wiedzieć, Salva wolał mieć je szeroko otwarte i zbierać wszelkie możliwe informacje: nazwiska, twarze strażników, stopnie, odwiedziny innych oficerów w obozie, organizację. Mówił mi, że zapamiętuje wszystko, co może, gdyż później będziemy tego potrzebować. I prawdą było, że kiedy staraliśmy się wszystko zapamiętać, trochę zapominaliśmy o strachu. Zdałem sobie sprawę, że Salva jest przekonany, że nie skończy w tym kamieniołomie. Ani ja, jeśli z nim będę. Kiedy otworzyły się bramy i mogliśmy wyjść, ja wybiegłem z płaczem, oszołomiony, podczas gdy Salva wyszedł z misją. Nie mógł utrzymać się na nogach, ale miał misję. Udało mu się zlokalizować i doprowadzić przed sądy dziewięćdziesięciu dwóch wysoko postawionych nazistów; co do pozostałych nie mieliśmy innego wyjścia, jak ich porwać, osądzić i zlikwidować. Ja nie byłem taki jak Salva, ze mną działo się coś przeciwnego. Nigdy nie potrafiłem z powodzeniem zakończyć jakiegoś procesu i w rezultacie albo mi uciekali, albo łapał ich ktoś
inny. Miałem wrażenie, że los się ze mnie naśmiewa. Znajdowałem ich, śledziłem, osaczałem, a kiedy byłem blisko, umykali mi, znikali; posiadali szósty zmysł pozwalający im się uratować. W liście Salva wysłał mi wycinek z czasopisma wydawanego przez norweską kolonię na Costa Blanca, na okładce którego widniała fotografia małżeństwa Christensenów. Fredrik miał jakieś osiemdziesiąt pięć lat, a Karin kilka mniej. Łatwo było ich rozpoznać, gdyż zmiany nazwiska nie uznali za konieczną. Według Salvy artykuł ich nie denuncjował, po prostu mówił o urodzinowym przyjęciu, jakie ten staruszek o szacownym wyglądzie wydał w swoim domu, a na które przybyło wielu jego rodaków. Poznałem jego orle oczy, jakby wpatrujące się w łup. To oczy, które zapisują się człowiekowi w pamięci do końca życia. Zdjęcie nie było bardzo dobre. Zrobiono mu je podczas przyjęcia i opublikowano, by sprawić mu przyjemność. I pomyśleć, że był tam Salva, który je zobaczył. Fredrik był bezlitosny, miał na rękach krew wielu istnień ludzkich, może dlatego, że nie będąc Niemcem, chociaż najczystszym Aryjczykiem, musiał wykazać, że można mu ufać, musiał zyskać szacunek zwierzchników. Służył w różnych oddziałach Waffen-SS i był odpowiedzialny za eksterminację setek norweskich Żydów. Wyobrażałem sobie, jak musiał być okrutny, żeby stać się jedynym cudzoziemcem odznaczonym złotym krzyżem. Na fotografii małżonkowie siedzieli obok siebie na kanapie. Wielkie i kościste dłonie opierał na kolanach. Nawet gdy siedział, widać było, że jest ogromny. Trudno było go nie zauważyć. Z kolei ją bardzo trudno było rozpoznać. Starość bardziej ją zmieniła. Nie musiałem szukać w pamięci, była jedną z wielu jasnowłosych dziewcząt o okrągłej i naiwnej twarzy, z uniesionym w górę ramieniem, które znajdowały się w moim archiwum. „Nie widzę dobrze, drżą mi dłonie, bardzo mi się przydasz, a więc jeśli nie masz nic lepszego do roboty, czekam na ciebie. Kto wie, może i znajdziesz wieczną młodość” – pisał w liście do mnie Salva. Z pewnością chodziło mu o słońce, kieliszek i cygaro. Nie zamierzałem go zawieść. W końcu spotkało mnie to szczęście, że ożeniłem się z Raquel i założyłem rodzinę, podczas gdy on całym ciałem i duszą oddał się sprawie. Raquel miała dar przemieniania zła w dobro, a ja fakt, że zmarła przede mną, przyjąłem jako jeszcze jedną karę, jej dobre myśli zniknęły ze świata, a pozostały moje. Jednak z upływem czasu zdałem sobie sprawę z tego, że Raquel nie całkiem mnie opuściła – myślenie o niej przynosiło mi spokój i wypełniało mi umysł promieniami słońca. Córka chciała mi towarzyszyć, bała się, że może zawieść mnie serce. Biedaczka myślała, że w moim wieku wszystko sprawia trudność, i miała rację. Faktem było jednak i to, że wolałbym umrzeć zajmując się tym, niż dręczyć się, że może mi się skoczyć cukier. Poza tym, może przynajmniej raz wszystko się zmieni i tym razem to Fredrikowi Christensenowi wysiądzie serce wcześniej niż mnie. Choćby nie wiem, jak był stary, zawsze mógł myśleć, że jeszcze trochę pożyje, na pewno zmartwiłoby go, gdybyśmy pojawili się w jego życiu, i że w końcu, kiedy już tak długo udawało mu się uciekać, napędzimy mu strachu. Łudziłem się myślą, że podejdziemy z Salvą do kanapy na zdjęciu, a gdy tylko Fredrik nas zobaczy, narobi w gacie. Sandra Siostra udostępniła mi swój dom na plaży, żebym spokojnie pomyślała o tym, co powinnam zrobić, wyjść za mąż za ojca mojego dziecka czy nie. Byłam w piątym miesiącu ciąży i coraz mniej jasno wiedziałam, czy chciałabym stworzyć rodzinę, chociaż prawdą było również, że porzuciłam dotychczasową pracę jak zupełna idiotka, właśnie teraz, kiedy tak trudno było o
zajęcie, i że ciężko będzie zajmować się samej dzieckiem. Na razie chodziłam z dzieckiem w brzuchu, ale potem... Do cholery! Czy wyjdę za mąż dla wygody? Kochałam Santiego, ale nie tak bardzo, jak wiedziałam, że mogłabym kochać. Santi był o krok, tylko o krok, od wielkiej miłości. Chociaż może wielka miłość istniała tylko w moim umyśle, jak niebo, piekło, raj, ziemia obiecana, Atlantyda i to wszystko, czego się nie widzi i czego, co z góry wiemy, nigdy nie zobaczymy. Nie miałam ochoty podejmować żadnej definitywnej decyzji. Czułam się dobrze, myśląc niezobowiązująco i bez presji o różnych możliwościach na razie nieosiągalnych jak chmury, podczas gdy w lodówce było jedzenie, a dziecko jeszcze nie pojawiło się na świecie i o nic mnie nie prosiło. Była to dość dobra sytuacja, która niestety miała potrwać niedługo, ponieważ siostra już znalazła najemcę na listopad. Był koniec września i nadal jeszcze można się było kąpać i opalać. W połowie miesiąca sąsiednie domy zamknięto już do przyszłego lata, a miano z nich korzystać tylko czasami w weekendy i długie okresy wolnych dni. Przez cały rok funkcjonowały jedynie niektóre, jak nasz – nocą, jako że były tak nieliczne i rozproszone, okazywały się okropnie odosobnione. Podobało mi się to wrażenie, aż tęskniłam za kimś, z kim mogłabym porozmawiać, albo kto byłby tam, hałasując, a wtedy przypominałam sobie o Santim. Były to chwile słabości, owe chwile służące temu, by pary długo ze sobą wytrzymały, jak moi rodzice. Samo myślenie o nich dawało mi odwagę stawienia czoła chwilom samotności. Wiedziałam, że jeśli nie skonfrontuję się z nimi teraz, nie zrobię tego do końca życia. Udając się na piaszczystą plażę, musiałam wsiąść na motorynkę Vespino, którą, jak raz po raz napominali mnie siostra, szwagier i siostrzeńcy, miałam zawsze parkować, zakładając łańcuch. Kiedy zjadłam śniadanie i podlałam rośliny (jeden z obowiązków przydzielonych mi przez siostrę), wrzuciłam do plastikowej torby Calvina Kleina stare czasopismo zabrane z wiklinowego koszyka, butelkę wody, czapkę z daszkiem i ręcznik, i pojechałam poleżeć na piasku. W słońcu troski znikały. Turystów praktycznie już nie było. Niemal zawsze spotykałam tych samych ludzi na odcinku plaży, jaki miałam zwyczaj obiegać wzrokiem, kiedy zmęczyłam się leżeniem: pani z dwoma pieskami, kilku wędkarzy siedzących obok zarzuconych wędek, Murzyn w dżelabie, który pewnie nie miał dokąd pójść, ludzie biegający wzdłuż plaży i para zagranicznych emerytów pod parasolką w wielkie kwiaty, z którymi już wymieniałam powitalne spojrzenia. I dzięki nim nie straciłam owego ranka przytomności i nie padłam jak długa na piasek, tylko uklękłam i zwymiotowałam. Było zbyt gorąco, jeden z tych dni, kiedy temperatura na termometrze szybuje w górę, jakby się zepsuł. Czapka z daszkiem dawała niewiele cienia, a zapomniałam butelki z wodą. Czasami ludzie, którzy twierdzili, że jestem ofiarą losu, mieli rację. Słyszałam to od wszystkich, którzy mieli do mnie trochę zaufania. Mówili mi to przedtem, mówili później, jesteś ofiarą losu, a jeśli wszyscy ci to mówią przez całe życie, musi być ku temu jakiś powód. Kiedy wstałam z ręcznika, poczułam mdłości, kręciło mi się w głowie, ale i tak zdołałam dojść, zataczając się, nad brzeg morza, żeby się odświeżyć, i wtedy właśnie już nie wytrzymałam i dostałam torsji. Za dużo zjadłam na śniadanie, a odkąd zaszłam w ciążę, strach przed zasłabnięciem kazał mi jeść do oporu. Wtedy właśnie para cudzoziemskich emerytów podbiegła do mnie tak szybko, jak byli w stanie biec po gorącym piasku starzy ludzie. Dotarcie do mnie zajęło im całą wieczność, a ja zagłębiałam ręce w wilgotnym piasku, starając się go uczepić, podczas gdy on raz po raz się rozpływał. Boże, nie pozwól mi umrzeć, myślałam, kiedy jakieś wielkie i kościste dłonie mnie podtrzymywały. Potem poczułam świeżość wody w ustach. Czyjaś dłoń ocierała mi czoło i przesuwała się po moich włosach. Słyszałam słowa staruszków, dziwne i obce, niczego nie
rozumiejąc. Posadzili mnie na piasku i zorientowałam się, że to ta para cudzoziemców. Mężczyzna przyniósł parasolkę w wielkie kwiaty, pod którą zawsze się chronili i którą oznaczali swój teren. Najwyraźniej łatwiej im było przynieść tutaj parasolkę, niż mnie zanieść pod nią. – Dobrze się czujesz? – brzmiały ich pierwsze słowa po hiszpańsku. Przytaknęłam. – Możemy zawieźć cię do szpitala. – Nie, dziękuję, zaszkodziło mi śniadanie. Kobieta miała małe niebieskie oczy, wzrok zatrzymała na moim brzuchu, trochę pękatym i okrągłym, wystającym z bikini. Nie pozwoliłam, żeby ona zapytała. – Jestem w ciąży. Czasami jedzenie mi nie służy. – Teraz odpocznij – powiedziała, wachlując mnie reklamowym wachlarzem, na którym zobaczyłam podwójną nazwę Nordic Club. – Chcesz jeszcze wody? Wypiłam jeszcze trochę, a oni nie spuszczali ze mnie oczu, jakby podtrzymywali mnie swoimi spojrzeniami. Po chwili, kiedy musiało się im już bardziej kręcić w głowach niż mnie, postarali się odprowadzić mnie do motorynki, po czym podążyli za mną samochodem, obawiając się, że mogę zemdleć na drodze. Jechaliśmy tak powoli, że wszyscy na nas gwizdali. Kiedy wjechałam na szosę, gdzie po lewej stronie dom mojej siostry wydawał się być wciśnięty niczym łyżką do butów, nacisnęłam klakson i pomachałam im ręką na pożegnanie. Może powinnam poprosić ich, żeby weszli i czegoś się napili, posiedzieli chwilę na ganku, na którym zwykle wiała dość przyjemna bryza. Nienawidziłam samej siebie, że nie okazałam większej uprzejmości, że zepsułam im poranek na plaży, chociaż z pewnością fakt, że ktoś zakłócił monotonię tej parze staruszków, którzy spędzali dzień na kontemplacji, także im nie zaszkodzi. Polałam się wodą z węża ogrodowego i położyłam na hamaku w cieniu. Odpędzałam myśli o atmosferze na plaży, gdyż nie chciałam poczuć się słaba, od teraz będę musiała bardziej uważać, gdyż faktycznie moje ciało nie było już takie samo jak dotychczas i mnie zaskakiwało. Julián Dręczyło mnie, że musiałem wydać część oszczędności na miejsce w klasie biznes, ale zrobiłem to, żeby uspokoić córkę, a także dlatego, że miałem interes w tym, by dotrzeć na miejsce przeznaczenia w możliwie najlepszej formie, a podróż nie okazała się daremna. Ograniczyłem się więc do wypicia do posiłku bezalkoholowego piwa, a potem w miarę możliwości postarałem się odegnać od siebie demony i spać jak dziecko, podczas gdy pozostali pasażerowie bez przerwy wlewali w siebie whisky z lodem. Nie liczyłem na to, że Salva przyjedzie po mnie na lotnisko w Alicante, gdyż nawet nie odpisał na list, w którym powiadomiłem go o dniu przylotu. Jak będzie teraz wyglądał? Może nawet go nie rozpoznam. Ani, oczywiście, on mnie. W każdym razie spojrzałem na tablice, jakie cierpliwie trzymali ludzie czekający za bramkami bezpieczeństwa, i jak tylko możliwe, pokazywałem się w nadziei, że Salva nagle podejdzie do mnie i mnie uściska. Po mniej więcej kwadransie postanowiłem pójść na dworzec autobusowy i wsiąść do takiego autobusu, który zawiezie mnie do Denii, miasta odległego o jakieś sto kilometrów, gdzie zarezerwowałem pokój w hotelu i w którego okolicy mieszkali Christensenowie, i nieco dalej Salva w domu opieki. Nie poszedłem od razu do hotelu. Kiedy wysiadłem z autobusu, wziąłem taksówkę i poprosiłem kierowcę, żeby zawiózł mnie do domu opieki Tres Olivos, a następnie ponownie do
centrum miasta. Umieściłem walizkę w bagażniku i pośród zapachu rozgrzanych pinii ruszyliśmy w stronę interioru, a po chwili zdziwiony taksówkarz zapytał mnie, czy nie zostaję w domu opieki. Nie zadałem sobie trudu, żeby mu odpowiedzieć, udawałem pochłoniętego oglądaniem krajobrazu, co też było prawdą. Zmierzchało, a widoki wydawały mi się cudowne. Czerwona ziemia, zagajniki, winnice, sady i ptaki, które obniżały lot, żeby dziobać. Przypomniałem sobie, że kiedy byłem dzieckiem, podczas wakacji rodzice zabierali nas na plażę. Sprawdziłem kieszenie, żeby sprawdzić, czy nie zostawiłem czegoś w samolocie lub autobusie. Zacząłem się martwić, że zmęczenie sprawi, iż nie zdając sobie z tego sprawy, stracę refleks. Dom opieki miał ogród mniejszy, niż kazał mi sobie to wyobrazić Salva, lecz stał w szczerym polu, a to wydało mi się dobre, chociaż kiedy się starzejemy, wolimy widzieć ludzi, nie drzewa. Nie trzeba było naciskać dzwonka, brama była otwarta, więc wszedłem do jadalni, gdzie zaczynano nakrywać stoły do kolacji. Zapytałem kelnerkę o Salvę, powiedziałem jej, że przyjechałem z bardzo daleka, żeby się z nim zobaczyć, a ona, spojrzawszy na mnie ze zdziwieniem, skierowała mnie do niewielkiego biura, gdzie wielka i silna kobieta o barbarzyńskiej witalności powiedziała mi, że mój przyjaciel umarł. A kiedy pokazałem jej list, który otrzymałem, wyjaśniła mi, że on sam poprosił, by wrzucono go do skrzynki pocztowej zaraz po jego zejściu. Zejście, co za słowo. Poddano go kremacji, a ubrania przesłano do pewnej parafii, może zechce je jakiś biedak. Zmarł na ogólną niewydolność, jego organizm powiedział dość. Poinformowała mnie, chociaż jej o to nie spytałem, że nie cierpiał. Pospacerowałem chwilę po ogrodzie, wyobrażając sobie tam Salvę, słabego i przygarbionego, trwającego, spoglądającego w niebo kilka razy, kiedy myślał o tym, co ma w rękach, nietracącego z oczu swoich celów. Od wielu lat nie mieliśmy kontaktu, od chwili, gdy w Centrum przestano uważać nas za przydatnych, a ja wolałem poświęcić się rodzinie, na własny rachunek robiąc drobne poszukiwania, które nigdy nie przyniosły żadnych rezultatów. Bez żadnego powodzenia starałem się zamknąć pewne niedokończone wątki sprawy Ariberta Heima, najbardziej poszukiwanego na świecie hitlerowskiego zbrodniarza, oraz Adolfa Eichmanna. Z trudem mogłem uwierzyć, że w tym samym czasie Salva przestał pracować, bez wątpienia zbierał materiał i przekazywał go innym na tacy, by to oni okryli się chwałą. A teraz padło na mnie. Zostawił mi swoje ostatnie odkrycie, które tylko wtedy będzie miało znaczenie, jeśli będę w stanie je ujawnić. Kiedy już wiedział, że umrze, pomyślał o mnie, przypomniał sobie o mnie i zostawił zatrutą spuściznę, jaką musiało być wszystko, co wyszło z naszych udręczonych dusz. Tak bardzo chciałbym z nim porozmawiać, zobaczyć go po raz ostatni. Nie został mi już nikt, kto wiedział o mnie wszystko, kto znał piekło, jakie przeżyłem. Teraz srebrzysty, pozbawiony blasku kolor gasił popołudnie. Wsiadłem ponownie do taksówki, a powiedziawszy kierowcy, że jedziemy do hotelu „Costa Azul”, musiałem wyjąć z kieszeni chusteczkę i wytrzeć nos. Widok domu opieki, coraz mniejszego, gdzie Salva napisał do mnie ostatni list, sprawił, że do oczu napłynęły mi łzy, pojedyncze łzy, które tylko zmoczyły okolice oczu, lecz oznaczały, że żyję. Niechętnie przeżyłem Salvę, jak ku memu żalowi przeżyłem Raquel. Taksówkarz spojrzał na mnie we wstecznym lusterku. Jak daleko była jego młodość od mojej starości. Bez sensu było opowiadać mu cokolwiek, cokolwiek wyjaśniać, bez sensu było powiedzieć mu, że mój przyjaciel zmarł, gdyż chłopak pomyślałby, że w naszym wieku śmierć jest naturalną rzeczą. Nic jednak nie było naturalne, ponieważ gdyby takie było, nie wydawałoby się nam dziwne i niezrozumiałe. Czy jestem godny tego, by nadal widzieć te piękne srebrzyste pola? Raquel z pewnością by mnie złajała za takie myślenie, nazwałaby mnie masochistą i
dziwakiem. W końcu nie widzieliśmy się z Salvą przez długi czas, odkąd zamieszkałem z Raquel w Buenos Aires, a on wiódł swoje życie tu i tam, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że schroni się w domu opieki. Sam mawiał, nie tylko my umrzemy, wszyscy umrą, cała ludzkość, toteż nie ma innej rady, jak stawić temu czoło. Po przyjeździe do hotelu zająłem się rozpakowywaniem walizki i umieszczaniem ubrań w szafie, a następnie studiowaniem mapy, usiłowałem znaleźć dom Fredrika i Karin Christensenów w położonej wysoko lesistej okolicy o nazwie Tosalet. Jako że nie chciałem położyć się zbyt szybko, żeby nadal przezwyciężać skutki zmiany czasu, zszedłem do hotelowego baru, by popić wieczorne pastylki szklanką ciepłego mleka. Barmanka w czerwonej kamizelce, która żonglowała kieliszkami i kostkami lodu, zapytała mnie, czy chcę odrobinę koniaku do mleka. Odpowiedziałem, czemu nie, i kiedy mi go nalewała, zabawiałem się, przyglądając się jej, a ona odpowiedziała mi promiennym i pięknym uśmiechem. Z pewnością miała dziadka, którego od czasu do czasu trzeba było podnieść na duchu. Kiedy już zacząłem czuć się niewyraźnie z powodu zmęczenia, poprosiłem w recepcji, żeby mi wyjaśnili pewne wątpliwości odnośnie do mapy, i wynająłem na następny dzień samochód. Nie zdziwiło mnie, że zapytano, czy mam ważne prawo jazdy, gdyż ostatnio często mi się to zdarzało. Gdybym miał czas, poczułbym się obrażony, lecz miałem na głowie inne, ważniejsze sprawy niż bycie starym i to, że traktuje się mnie jako takiego, musiałem wypełnić misję Salvy. Pokój nie był okazały. Wychodził na ulicę, a przez zasłonki widać było kilka oświetlonych barów. Padłem na łóżko, od dawna już nie czułem się tak odprężony. Wróciłem do dawnego zwyczaju niemówienia komukolwiek o tym, co naprawdę robię, z tą różnicą, że teraz na nic nie czekałem, gdyż po tym niczego więcej nie będzie. Co z tego, że wszyscy mieli więcej sił ode mnie i mniej lat. Miałem ogromną przewagę, że niczego się nie spodziewam. Czułem się... czułem się, jak to wyjaśnić?, czułem się pogodzony. Kiedy zdałem sobie sprawę, że zaraz zasnę, rozebrałem się, włożyłem piżamę, wyłączyłem klimatyzację, wyjąłem szkła kontaktowe i założyłem okulary, których używałem do czytania w łóżku, o szkłach grubych jak dno butelki, przynajmniej miałem stałe zęby. Jakież to były czasy, kiedy potrzebowałem tylko siebie, żeby bez przeszkód przemieszczać się z miejsca na miejsce. Zamknąłem oczy i poleciłem się Raquel i Salvie. Obudziły mnie promienie słońca wpadające przez firanki. Wziąłem prysznic i ogoliłem się elektryczną maszynką, którą córka niechętnie wrzuciła mi do walizki, gdyż uważała, że niekorzystanie z hotelowego zestawu do golenia to głupota. Moja twarz była po tym gładka, nawet kiedy chory leżałem w szpitalu, nie przestałem się golić, nawet w najtrudniejszych chwilach mego życia. Moja żona mawiała, że pedantyczne golenie się jest moją cechą charakterystyczną, i może miała rację. Zjadłem na śniadanie więcej niż zwykle, gdyż szwedzki stół był wliczony w cenę pokoju, a tym samym w południe będę musiał tylko coś przekąsić, a potem zjem wczesną kolację. Wynajęty samochód miano mi podstawić dopiero o dwunastej, więc poszedłem na spacer w stronę portu, a w kiosku na Paseo Marítimo kupiłem sobie kosztującą dwadzieścia euro panamę, dającą mi więcej cienia niż czapka z daszkiem, którą miałem na głowie. Córka upierała się, żebym nie brał tylu rzeczy, jakie będę mógł kupić wszędzie tutaj, lecz mnie zostawienie ich wydawało się marnotrawstwem, żeby potem nikt nie wiedział, co z nimi zrobić. Chociaż było dość upalnie, musiałem włożyć marynarkę, na szczęście lekką, gdyż potrzebowałem kieszeni, w których nosiłem okulary na wypadek, gdyby wypadła mi soczewka (okulary słoneczne wyjąłem i włożyłem do kieszeni koszuli), portfel z pieniędzmi i kartami kredytowymi, notes do robienia zapisków i pudełeczko z tabletkami. Kiedy byłem młody, wkładałem do nich także paczkę marlboro i zapalniczkę. Na szczęście komórkę mogłem zostawić w hotelu, gdyż tuż po przelocie
nad Atlantykiem przestała działać. Lubiłem nosić wszystko rozłożone po kieszeniach, równoważąc ciężar. Raz córka kupiła mi plecak, lecz leżał gdzieś zapomniany, nie sprawiał bowiem wrażenia, jakby do mnie należał. Zawsze, kiedy mogłem, wkładałem garnitur, skromne spodnie i marynarkę innego typu, a zimą beżowy wełniany płaszcz do połowy łydki, i prawdą jest, że nie umiałbym żyć bez tych drobnych zwyczajów. Usiadłem w jakimś ogródku, żeby napić się kawy i zabić czas, ponownie studiując mapę. Kawa była jedynym szkodliwym nałogiem, którego nie rzuciłem i nie zamierzałem tego zrobić, odmawiałem przejścia na zieloną herbatę, jak robili nieliczni przyjaciele, jacy mi zostali. Najgorszą rzeczą w starości jest to, że człowiek zostaje sam i zmienia się w kogoś obcego na planecie, gdzie wszyscy są młodzi. Ja miałem jednak jeszcze w sobie żonę, a córka powinna przeżyć życie nieobarczona moim i całym złem, jakie przez nie przeszło. Na mojej wadze nienawiść bardzo ciążyła, ale także, dzięki Bogu, była tam miłość, chociaż z żalem muszę przyznać, że nienawiść zabrała miłości wiele miejsca. Pomyślałem, pijąc kawę w tym ogródku – dość dobre espresso, to prawda – że kiedy poznało się zło, niewiele się wie o dobru. Zło jest narkotykiem, zło sprawia przyjemność, dlatego też ci rzeźnicy unicestwiali coraz więcej ludzi, stając się coraz większymi sadystami, i nigdy nie mieli dosyć. Zerwałem etykietę z kapelusza, włożyłem go na głowę, a czapkę schowałem do kieszeni. Gdyby Raquel jeszcze żyła, jej także kupiłbym kapelusz. Było jej do twarzy w każdym kapeluszu, potem kobiety przestały je nosić i straciły elegancję. Niedawno pewien lekarz powiedział mi, że w moim wieku pamięć jest skrystalizowana, co znaczy, że lepiej się pamięta odległe wydarzenia niż niedawne. To prawda, teraz z całym bogactwem szczegółów przypomniałem sobie kapelusz, jaki miała Raquel, gdy braliśmy ślub, hen, w latach pięćdziesiątych, w świetlisty wiosenny poranek. Sandra Następnego dnia nie zaryzykowałam jazdy na plażę, nie miałam ochoty wsiadać na motorower, więc pogodziłam się z tym, że pójdę do niewielkiego marketu, który znajdował się w odległości pięciuset metrów; wystarczająco daleko, żeby się przejść i kupić jakieś soki. Miałam cały dzień, żeby przygotować sobie zdrowy posiłek, czytać i spędzać spokojnie czas. Drzewka cytrynowe i pomarańczowe nadawały niewielkiemu ogrodowi rajski wygląd, a ja byłam Ewą. Raj i ja. Siostra zostawiła mi sterty brudnych rzeczy, żebym stopniowo je prała. Rankiem i o zmierzchu miałam podlewać, wkładać brudy do pralki, wieszać pranie, a następnie je zbierać i składać, a jeśli dam radę, prasować. Jeślibym jej posłuchała, mogłabym spędzić cały czas na pracy, skąd wzięła całe to pranie? Sądzę, że pozwoliła mi zamieszkać w domku, żeby zmusić mnie do zrobienia czegoś w jej mniemaniu przydatnego. Być może nawet spędziła kilka dni na brudzeniu ubrań. Lubiła rządzić w taki sposób, żeby nie wydawało się, że to robi. Zabrało mi lata, nim zdałam sobie sprawę, że mną dyryguje, i nie zdawałam sobie sprawy, że zmusza mnie do robienia czegoś, czego robić nie chciałam. Właśnie kończyłam podlewać o zmierzchu, po sjeście, kiedy usłyszałam odgłos samochodu zatrzymującego się tuż przed bramą wjazdową. Usłyszałam zamykanie drzwi samochodu i powolne kroki, aż wreszcie ich zobaczyłam. To byli oni, staruszkowie, którzy pomogli mi na plaży. Chyba się ucieszyli, że mnie widzą, ja też byłam zadowolona, od zbyt dawna przeżywałam wszystko w samotności. Zakręciłam dopływ wody w wężu i podeszłam do nich. – Ależ niespodzianka! – powiedziałam.
– Cieszymy się, widząc, że odzyskałaś siły – powiedział on. Bardzo dobrze mówili w moim języku, chociaż z obcym akcentem. Nie angielskim ani nie francuskim. Także nie niemieckim. – Tak, odpoczywałam, prawie stąd nie wychodziłam. Zaprosiłam ich, żeby weszli i usiedli na ganku. – Nie chcemy przeszkadzać. Podałam im herbatę w ładnym miedzianym czajniku, który moja siostra trzymała w imitującej antyk serwantce. Nic im nie powiedziałam o kawie, gdyż nie znalazłam żadnego dzbanka do kawy. Pili małymi łyczkami, kiedy ja zwierzałam się im, że nie mam pewności, czy jestem zakochana, czy nie, w ojcu mojego dziecka, i że nie wiem, czy chcę rozpoczynać ten nowy etap mojego życia, robiąc głupstwo. Słuchali z wielkim zrozumieniem, a mnie nie obchodziło, że dowiedzieli się o mnie wszystkiego, przynajmniej tego, co najbardziej zaprzątało mi głowę, nie dbałam o to, ponieważ byli nieznajomymi. Przypominało to mówienie w próżnię. – Wątpliwości młodości – powiedział on, ujmując dłoń żony. Można było zauważyć, że był bardzo zakochany, a teraz nie może bez niej żyć. Ona stanowiła zagadkę. Nie był mężczyzną, który się uśmiecha, lecz miał tak dobre maniery, iż wydawało się, że to robi. Jego ogromna postura sprawiała, że wiklinowy fotel wydawał się meblem dla lalek. Był bardzo szczupły, miał wydatne kości policzkowe, kości ciemieniowe i wszystkie inne były wyraźnie widoczne. Był bardzo wytworny, ubrany w szare letnie spodnie i białą koszulę z krótkim rękawem. – Jeśli chcesz, możemy jutro przyjechać po ciebie, zabierzemy cię na plażę, a potem odwieziemy tutaj – powiedział. – Będzie to dla nas urozmaicenie – stwierdziła ona, szczerze się uśmiechając, a jej małe niebieskie oczy, niegdyś może ładne, teraz były brzydkie. Zamiast odpowiedzieć, nalałam im jeszcze herbaty. Rozważałam sytuację. Nigdy nie brałam pod uwagę zaprzyjaźnienia się z dwójką staruszków. W moim normalnym życiu jedyne starsze osoby, z którymi łączyły mnie jakieś związki, były krewnymi, nigdy przyjaciółmi. Spojrzeli po sobie, mówiąc do siebie wzrokiem, i zerwali się, żeby unieść filiżanki. – Przyjedziemy o dziewiątej, to ani za wcześnie, ani za późno – powiedział on, po czym wstali. Ona sprawiała wrażenie zadowolonej, bardzo ożywiły się jej oczy. To z pewnością ona nadawała ton w tym związku. To ona wpadała na pomysły, co robić, to ona miała kaprysy. Może ja byłam kaprysem tej kobiety, co z początku nie było ani dobre, ani złe. Położyła mi rękę na ramieniu, przytrzymała mnie, jakby chciała uniemożliwić mi ucieczkę. – Nie musisz niczego zabierać, wszystkim się zajmę. Mamy przenośną lodówkę. – Fredrik i Karin – powiedział on, wyciągając rękę. Ja także ją wyciągnęłam i pocałowałam Karin w geście zarazem wesołym i gorzkim. Do tej pory nie znałam ich imion i nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ich nie znam, może dlatego, że dotychczas mnie nie obchodzili, byli całkiem obcy, byli ludźmi, jakich mija się na ulicy. – Sandra – powiedziałam. Nigdy nie poznałam własnych dziadków, umarli, kiedy byłam mała, a teraz życie mi to rekompensowało, dając tych dwoje, i nie miałabym nic przeciwko, gdybym została ich ulubioną, a raczej jedyną wnuczką, depozytariuszką całej ich miłości i... całego ich majątku, tego bajecznego majątku, o który nie trzeba walczyć ani nawet go pragnąć, gdyż należy się człowiekowi zaraz po urodzeniu. Może to, czego nie dały mi więzy krwi, dawał los.
Julián Tak czy siak aż do pierwszej nie zdołałem uruchomić samochodu. Otworzyłem okno, ponieważ wolałem powietrze z ulicy niż z klimatyzacji. Musiałem zatrzymać się na stacji benzynowej i przy kiosku, żeby zapytać o Tosalet. Znalazłem się na długiej krętej szosie, gdzie nikogo nie można było o nic zapytać, po czym wjechałem w lesisty obszar z domami na wpół zanurzonymi w wysokie na piętnaście metrów drzewa, gdzie co najwyżej słychać było szczekanie jakiegoś psa. Może dlatego, że z wiekiem utraciłem refleks, dużo trudu kosztowało mnie znalezienie ulicy, przy której przypuszczalnie mieszkał Fredrik Christensen. W końcu jednak ją znalazłem, jak i willę o niezbyt oryginalnej nazwie w tych szerokościach geograficznych – Willa pod Słońcem. Dom wyglądał jak bunkier, praktycznie nie było widać nic, co znajduje się w środku, a nie chciałem, żeby sąsiedzi przyłapali mnie na węszeniu, ponieważ fakt, że ja ich nie widziałem, nie oznaczał, iż oni nie widzą mnie. Panowała cisza i czuć było ciężki zapach kwiatów. Co to miało wspólnego z cierpieniem, upokorzeniem, nieszczęściem i bezgranicznym okrucieństwem? Podobnie jak w czasopiśmie, tak i na skrzynce na listy ich imiona nie były ukryte. Widniało na niej Fredrik i Karin Christensen. Bramy były metalowe, pomalowane na ciemnozielony kolor, zarówno brama wjazdowa dla samochodu, jak mała furtka dla osób, i wyglądało na to, że porastający wokół bluszcz niebawem je zasłoni. Udawałem, że podziwiam pnącza, spodziewając się usłyszeć jakiś hałas, jakiś ruch wewnątrz, po czym wróciłem do samochodu. Był zaparkowany w szerszej części, jaką znalazłem dwie czy trzy ulice wyżej, a która, jak się teraz zorientowałem, mogła posłużyć mi za punkt obserwacyjny. Jako że ulica była jednokierunkowa, obowiązkowo musieliby tamtędy wyjechać. Może jednak odłożę to na później albo na następny dzień. Zrobiło się wpół do czwartej, pora, żeby coś zjeść i wziąć leki, i na chwilę się położyć, nie chciałem już pierwszego dnia roztrwonić niewielkiego zasobu energii. Z trudem zaparkowałem w pobliżu hotelu, a kiedy mi się to udało, było mniej więcej kwadrans po czwartej. Zamówiłem w jakimś barze francuski omlet i sok z pomarańczy, a na zakończenie wypiłem kawę z odrobiną mleka. Odczuwałem swoistą euforię, byłem zadowolony i zatelefonowałem do córki. Uspokoiłem ją, powiedziałem jej, że czuję się lepiej niż kiedykolwiek, dobrze służy mi zmiana powietrza, że rozszerza mi płuca. Nie poinformowałem jej, że mój przyjaciel Salva nie żyje. Powiedziałem jej, że znaleźliśmy już dom Christensenów i że zaraz zaczniemy ich śledzić. Córce wcale nie podobało się to, co mówiłem, wszystko to miało dla niej posmak obsesji, sprawiało, że mówiła „No, jasne!”, więc zmieniłem temat i powiedziałem jej, że jest to doskonałe miejsce do spędzenia wakacji, z licznymi koloniami starszych cudzoziemców. I dodałem coś, co, jak wiedziałem, jej się spodoba: skorzystam z okazji, żeby obejrzeć domy do wynajęcia i na sprzedaż, białe domy z gankiem i małym ogrodem, gdzie mógłbym zamieszkać, a ona przyjeżdżać i spędzać tyle czasu, ile by chciała. – A za co? – zapytała, co robiła, kiedy jakiś pomysł przypadł jej do gustu. Może byłem bardzo egoistyczny w stosunku do Raquel i niestety nadal taki byłem wobec naszej córki. Nie dawałem jej odetchnąć, nie pozwalałem zapomnieć o złu. Bez przerwy jej o nim przypominałem, ścigając demony. Ona cały czas powtarzała, że nie ma czasu na naprawianie świata i że chce być normalną osobą, taką, której nie przydarzyło się to, co zdarzyło się jej rodzinie, że przynajmniej ma do tego prawo, czyż nie?
A ja zadawałem sobie pytanie, czy to sprawiedliwe, by Fredrik i Karin żyli otoczeni kwiatami i niewinnością. Po przyjściu do hotelowego pokoju położyłem się na łóżku w ubraniu, trochę okryłem się kołdrą i włączyłem telewizor. Nie chciałem zasnąć, lecz zapadłem w głęboki sen, a kiedy otworzyłem oczy, zapadała noc, ja zaś wyczułem pod ręką ucisk pilota. Odpocząłem, lecz także czułem się zamroczony, poszedłem więc do łazienki, zataczając się, jakbym był pijany. Ponieważ nie wyjąłem soczewek, piekły mnie oczy. Wyszedłem z hotelu, idąc aż do portu, żeby odetchnąć naprawdę świeżym powietrzem. Droga do Tosalet była pełna zakrętów, dlatego nie miałem najmniejszej ochoty prowadzić samochodu po nocy, chciałem poczekać do następnego dnia, mając wielkie poczucie straconego czasu. Nie byłem tutaj na wakacjach, nie miałem na nie czasu. Wakacje są dla młodych, dla ludzi, którzy mają przed sobą całe życie, mnie bowiem czekał za rogiem długi odpoczynek. Piękne portowe światła nic nie znaczyły w porównaniu ze światłami, jakie może zapalały się w ogrodzie Christensenów. Tamte światła miały znaczenie, były znakami pasującymi do mojego świata i prowadziły mnie ku utraconemu piekłu. Obmyślając plan działania, spacerowałem w górę i dół Paseo Marítimo, przy którym nadal otwarty był kiosk, gdzie kupiłem kapelusz. Jutro wcześnie zjem śniadanie i pojadę do Tosalet. Poczekam, aż Fredrik wyjdzie i podążę za nim. Zanotuję, co robi. W ciągu dwóch lub trzech dni będę miał pojęcie, jakie ma zwyczaje. Chociaż chodzi o odznaczonego oficera SS, mistrza w ucieczkach z kraju do kraju, w przeprowadzkach z domów, miast, nie może uciec przed starością, a starość składa się z nawyków i na nich się opiera. Nie miałem jeszcze pewności, jak wykorzystam zebrane informacje, ale wiedziałem, że w końcu to zrobię. Poznanie czyichś obyczajów i osób, z którymi ma związki, jest niczym poznanie drzwi i okien do jego domu, w końcu dostrzega się, jak można do niego wejść. Co jednak zrobię, gdy potwierdzę tożsamość Fredrika? Pojmę go i zawiodę przed sąd, oskarżając o tak potworne zbrodnie, że to niemożliwe, by popełniła je istota ludzka? Ten czas minął, już nie osądzano starych nazistów. Najwyżej czekano, aż umrą, a wraz z nimi umrze problem konieczności ich ekstradycji, sądzenia, osadzenia w więzieniu i ponownego poruszania tego czarnego i cuchnącego gówna. I pomyślałem, patrząc w gwiazdy, że chociaż jesteśmy tak starzy i u kresu życia, jeszcze żyjemy, Fredrik i ja, i możemy unieść głowę i podziwiać piękno gwiazd. I przyszło mi do głowy, że jeszcze można sprawić, by tej świni zadrżały nogi, a ja będę mógł umrzeć ze spokojnym sumieniem, że wypełniłem swój obowiązek. I wiem, że Raquel zapytałaby mnie, kogo chcę oszukać, powiedziałaby, że robię to z czystej przyjemności i dla własnej satysfakcji, i może miałaby rację, lecz czy to nie wszystko jedno, jak się nazwie to, co się czuje?
2. Dziewczyna o rudych włosach Sandra Na plaży było mi więc bardzo wygodnie. Fredrik od czasu do czasu przynosił nam lody, napój orzeźwiający, padał na nas cień jego szerokich i kościstych ramion. Karin lubiła mówić o Norwegii, o prześlicznym domu, jaki mieli nad fiordem, a który kiedyś był folwarkiem. Już nie jeździli tam z powodu klimatu, wilgoć wnikała w kości. Tęskniła jednak za śniegiem, czystym powietrzem niebieskawego śniegu. Karin nie była tak koścista jak jej mąż. W młodości musiała być szczupła, tęga w dojrzałym wieku, a teraz była mieszanką obu tych stanów, zniekształconą mieszanką. Jej spojrzenie miało tak trudny do określenia wyraz, po części wesoły, po części nieufny, nie było wiadomo, co naprawdę myśli. Lub raczej, że to, co mówi, musi być jedną tysięczną tego, co myśli, jak u wszystkich starych ludzi, którzy wiele przeżyli, by w końcu cieszyć się drobiazgami. Nierzadko Karin nosiła w swoim słomkowym koszyku jakąś powieść, na okładce której całowali się mężczyzna i kobieta. Bardzo lubiła romantyczne historie i czasami opowiadała mi jakąś, rozgrywającą się między szefem a sekretarką lub profesorem i uczennicą, bądź też między lekarzem i pielęgniarką, czy między dwojgiem ludzi, którzy poznali się w barze. Nigdy żadna z tych historii nie była podobna do mojej i Santiego. Bardzo miło było ulec staruszkom. Spacerowałam brzegiem morza, od parasolki pary Norwegów do kamienistego uskoku i od kamienistego uskoku do parasolki. Nie zwymiotowałam drugi raz, mieliśmy tyle świeżej wody, ile potrzebowaliśmy w przenośnej lodówce, bardzo dobrej lodówce, której nie było na hiszpańskim rynku. Niemal żadna z używanych przez nich rzeczy nie była tutejsza, z wyjątkiem jej plażowych pareo kupionych na jakimś straganie na plaży. Przede wszystkim byli spokojni. Poruszali się powoli, nie mówili głośno, niemal się nie spierali, co najwyżej wymieniali poglądy. Nie mieli żadnej wspólnej cechy z moimi rodzicami, którzy potopiliby się w szklance wody przy najmniejszej sprzeczce. Nawet nie powiedziałam rodzicom, że jestem w ciąży, nie czułam się na siłach znieść jednego z ich dramatów. Wykorzystywali każdą okazję, by wybuchnąć, żeby się wściec. Może dlatego związałam się z Santim, po prostu dlatego, że miał dobry charakter, był cierpliwy i zrównoważony. A jednak, jak widać, nawet bez ciąży to nie funkcjonowało. Po półgodzinie przebywania z Santim ogarniało mnie nieznośne poczucie straty czasu, co było głównym powodem, że nie wyobrażałam sobie siebie z nim za rok czy dwa lata. Jeździliśmy z Norwegami na plażę co kilka dni, dlatego też zbytnio mnie nie krępowali. Kiedy odwozili mnie do domu, czasami nawet nie wysiadali z samochodu. Żegnali się ze mną przez okno i zostawiali mnie w spokoju. Julián Chciałem coś zjeść przed powrotem do hotelu, zawsze miałem wrażenie, że zjedzenie czegoś w hotelu jest droższe niż na ulicy. Wzgardziłem napotykanymi restauracjami, gdyż nie chciałem
strawić dwóch godzin, spożywając bez chęci kolację. Wszedłem zatem do baru i poprosiłem o porcję sałatki i jogurt, a także dużą butelkę wody, którą chciałem zabrać do hotelu. Córka z uporem przestrzegała mnie, żebym nie pił wody z kranu, toteż picie butelkowanej wody było niemal przejawem lojalności w stosunku do niej. W hotelowej recepcji nadal pracował ten sam konsjerż, którego widziałem po przybyciu. Na prawym policzku miał wielkiego piega, nadającego mu malowniczość i sprawiającego, że się go nie zapominało. Natychmiast wrył mi się w pamięć, jak zdarzało mi się to w młodości, kiedy w automatyczny sposób archiwizowałem twarze, nigdy nie myląc ich ze sobą. Kiedy podawał mi klucz do pokoju, zapytałem, czy nie kończy już swojej zmiany. Sprawiał wrażenie zdziwionego faktem, że zwracam na niego uwagę. – Za godzinę – odparł. Miał jakieś trzydzieści pięć lat. Zerknął na butelkę. – Jeśli pan czegoś potrzebuje, kawiarnia jest otwarta do dwunastej, czasami dłużej. Odwróciłem się, szukając jej wokół wzrokiem. – W głębi – powiedział. Pewnie była to ta sama, w której wypiłem szklankę mleka. Nie wiem dlaczego powiedziałem mu, żeby nie uległ pokusie usunięcia piega, ponieważ ta plama może pomóc mu wybić się w życiu. Przypomniała mi się blizna w kształcie litery V, jaką Aribert Heim miał w prawym kąciku ust, a która z wiekiem ukryła się wśród zmarszczek. W ciągu lat zacząłem mieć tak wielką obsesję na jej punkcie, że gdy tylko widziałem jakiegoś osiemdziesięcioletniego czy dziewięćdziesięcioletniego staruszka z czymś, co wyglądało na bliznę w okolicy ust, ruszałem za nim. Mimo jednak tak rzucającej się w oczy postury i tego znamienia, udawało mu się ukrywać przed naszym wzrokiem raz po raz, raz po raz. Upodobnił się do takich jak on i czasami myliło się go z innymi olbrzymimi i długowiecznymi nazistami, jak sam Fredrik Christensen, który był do niego bardzo podobny. Podczas pięciu tygodni, jakie spędził w Mauthausen między październikiem a listopadem 1941 r., zajmował się przeprowadzaniem amputacji bez znieczulenia i bez żadnej konieczności, tylko po to, żeby stwierdzić, do jakiego stopnia człowiek może znosić ból. Jego eksperymenty obejmowały także wstrzykiwanie trucizny do serca i obserwowanie wyników, które pieczołowicie notował w zeszytach o czarnych okładkach, a wszystko to robił, nie tracąc manier ani uśmiechu. Na szczęście ani Salva, ani ja nie natknęliśmy się na niego w obozie. Inni rodacy nie mogli powiedzieć tego samego. Nazywali go bez przesady Rzeźnikiem, a najpewniej Rzeźnik teraz opala się i kąpie w takim miejscu jak to. On i jemu podobni korzystali z tego, co nie było takie samo jak oni, z tego, czego nie uczynili na swój obraz i podobieństwo. Salva miał odwagę nie chcieć o niczym zapomnieć. – Co za dzień! Jestem trochę zmęczony – powiedziałem, pozbywając się kapelusza i obrazu dwóch zszytych ze sobą plecami Żydów, krzyczących z bólu i błagających, by ich od razu zabito. Kto to zrobił? Ktoś, na kim ich krzyki bólu robiły takie wrażenie, jak na nas piski świni w ubojni lub myszy złapanej w pułapkę. Niemożliwy był powrót do chwili, kiedy jeszcze się czegoś takiego nie widziało. Można było udawać, że jest się takim jak inni, lecz to, co się widziało, pozostawało. Ten stary upiór w mojej głowie pewnie mnie postarzył, gdyż recepcjonista powiedział, przybierając dość poważną minę: – Już panu powiedziałem, jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę bez wahania mnie wezwać. Na znak potwierdzenia pomachałem na wpół zmiętym kapeluszem. W rzeczywistości nie byłem zmęczony, ale przywykłem do bycia zmęczonym i mówienia tego, że to powiedziałem. Bycie zmęczonym bardziej pasowało do mojego profilu niż coś innego. Po wiadomym rytuale, który zajmował mi trzy kwadranse, położyłem się do łóżka. Trochę
pooglądałem telewizję, po czym zgasiłem światło i zacząłem wizualizować w myślach ulicę i dom Fredrika, zdjęcie z czasopisma i to, co o nim wiedziałem. Jego fotografie z młodości, których w moich archiwum w gabinecie miałem tylko dwie, i jeszcze jedną w moim archiwum pamięci, wystarczały, żeby przypomnieć sobie, jaki był w rzeczywistości, potwór który jak Aribert Heim wierzył, iż posiada władzę nad życiem i śmiercią. Podobnie jak Heim miał też jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kanciastą twarz i jasne oczy. W młodości arogancja jest bardziej widoczna, tkwi w ciele, w chodzie, w dłuższej szyi, a zatem w wyżej uniesionej głowie, w bardziej niewzruszonym spojrzeniu. Na starość zniedołężniałe ciała pokrywają podłość dobrocią, a ludzie mają zwyczaj uważać ich za niegroźnych, lecz ja także jestem stary i mnie wiekowy Fredrik Christensen nie może oszukać. Zachowam siły, jakie mi zostały, dla starego Fredrika, reszta świata będzie musiała radzić sobie beze mnie, powiedziałem do siebie, zadając sobie pytanie, co pomyślałaby Raquel o tym wszystkim, chociaż wyobrażałem to sobie. Powiedziałaby mi, że zmarnuję resztę życia, jakie mi zostało. Obudziłem się o szóstej rano. Nie czułem się źle, spałem nieprzerwanie. Wziąłem prysznic, ogoliłem się bez pośpiechu, słuchając wiadomości w radiu z budzikiem znajdującym się obok telefonu; zaznajomiłem się z miejscową polityką i wysiłkiem ekologów sprzeciwiających się rozbudowie plaży. Byłem jedną z pierwszych osób w jadalni i najadłem się do woli, zwłaszcza owoców, praktycznie wszystkich, jakie potrzebowałem zjeść w ciągu dnia, z wyjątkiem jabłka, które włożyłem do kieszeni marynarki. Opuściłem hotel i ruszyłem w stronę samochodu, wdychając poranne powietrze, już dość chłodne w tej dekadzie września. Pojechałem do Tosalet, wymijany przez jadące szybciej samochody, z pewnością w drodze do pracy. Ja w pewnym sensie także jechałem do pracy, chociaż niepłatnej. Można nazwać pracą wszystko, co pociąga za sobą obowiązek narzucony samemu sobie lub przez innych, na mnie praca czekała na małym placyku, na który wychodziło kilka ulic, a jedną z nich była ulica Fredrika. Zaparkowałem w miejscu, z którego mogłem z daleka obserwować gęsty bluszcz jego domu, praktycznie zasłaniający nazwę – Willa pod Słońcem. Jako że Christensen nigdy w życiu mnie nie widział, nie będę musiał zbytnio się ukrywać, tylko wykonywać naturalne ruchy w wypadku, gdybyśmy się na siebie natknęli. I miało się tak stać, gdyż mniej niż po godzinie czekania z Willi pod Słońcem wyłonił się przód oliwkowego terenowego forda. Serce mi podskoczyło, czego tak obawiała się moja córka, i niemal nie miałem czasu na zajęcie miejsca odpowiedniego do śledzenia samochodu. Kończyłem wykonywać manewr, kiedy powoli mnie minęło, niczym jakaś zjawa, coś w rodzaju czołgu, prowadzone przez Fredrika Christensena. Obok niego siedziała kobieta, którą musiała być Karin. Wjechałem za nimi na główną szosę. Po około pięciu kilometrach skręciliśmy w prawo. Nie musiałem się martwić, że mnie zobaczą, dla nich byłem sąsiadem pokonującym własną trasę, a to dawało mi pewną swobodę, bez ryzyka, że ich zgubię. Po przejechaniu kilku kilometrów z letniego domku wyszła młoda dziewczyna i wsiadła do ich samochodu. Jechali dalej w stronę plaży, a ja za nimi. Czasami pozwalałem, żeby jakiś samochód wepchnął się między nas, tak aby nie zwrócili na mnie uwagi. Nie chciałem jednak ryzykować, że ich zgubię, nie chciałem być zmuszony do wykonywania nagłych czy niezwykłych manewrów. On również się nie popisywał. Przez jakieś dziesięć minut krążyliśmy po uliczkach równoległych do plaży, aż Fredrik skręcił w prawo i zaparkował na ulicy, u wylotu której widać było morze, kawałek oślepiającego błękitu. Jak piekło i raj mogły się znajdować tak blisko siebie? Fale, jeśli ktoś uważnie się w nie wpatrzył, były dziełem jakiejś cudownej wyobraźni. Wysiedli z samochodu, a ja, bojąc się, że zbytnio się podniecę, oddychałem tak głęboko, że
dostałem ataku kaszlu. To był on, nadal wysoki, szeroki w ramionach, o długich nogach i rękach, chudy. Otworzył bagażnik i wyjął parasolkę, lodówkę i składane leżaki. Jej z kolei nie poznałbym. Odnosiło się wrażenie, że jej ciało utraciło właściwe proporcje, zniekształciło się, chodziła sztywno i utyła. Zawiesiła na ramieniu plastikową torbę. Miała na sobie obszerną plażową suknię w różowym kolorze, z otworami po bokach, a on krótkie spodnie, luźną koszulę i sandały. Dziewczyna założyła koszulkę na strój kąpielowy, na głowę czapkę, ręcznik zawiesiła na ramieniu, w ręku trzymała ładną plastikową torbę, nie z supermarketu. Powiedzmy, że od chwili, kiedy ustawili parasolkę, miałem ich pod kontrolą, toteż zająłem się poszukiwaniem w okolicy jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym pójść za potrzebą i napić się kawy. Nie było to łatwe, ale przecież zostawiłem w samochodzie dwie butelki wody. Córka nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym zmarł z odwodnienia. Zdjąłem skarpetki i buty, żeby pochodzić po piasku boso, co było bardzo miłe. Gdybym miał czas, wykąpałbym się. Morze Śródziemne kazało myśleć o młodości i miłości, pięknych kobietach, o braku trosk. Wzrokiem odnalazłem Fredrika i Karin pod parasolem. On patrzył na morze, ona czytała, od czasu do czasu coś komentując. Głowy mieli pod parasolką, ciała poza nią, w słońcu. Niewiele było kąpiących się typowych wakacyjnych niedobitków i niepracujących jak oni cudzoziemców. Młoda dziewczyna już podeszła na brzeg morza. Tak skupiłem się na parze Norwegów, że nie zdałem sobie sprawy, że coś się jej dzieje, aż Fredrik do niej podszedł. Chyba fala zabrała czasopismo, które czytała, a ona podskoczyła, żeby je dosięgnąć. Zdjąłem okulary słoneczne, żeby lepiej widzieć, lecz światło poraziło mi oczy i musiałem je zamknąć. Kiedy je otworzyłem, Fredrik wracał, stawiając długie kroki, z pismem w ręku, starannie je otworzył i rozpostarł na parasolu w słońcu. Następnie wyjął loda z lodówki i zaniósł go dziewczynie. Siedziałem obok muru oddzielającego piasek od ostów, trzcin i zarośli, jakie rozciągały się za moimi plecami, zaciekawiony i trochę senny. Sprawiali wrażenie bardzo troskliwych i miłych dla tej dziewczyny, która nie pochodziła z tej samej aryjskiej rasy. Patrzenie, jak czynią dobro, budziło strach. Zachowywali się tak, jakby nigdy naprawdę nie mieli świadomości popełnienia zła. Na ogół w normalnym życiu dobro i zło są dość pomieszane, lecz w Mauthausen zło było złem. Nigdy w życiu nie spotkałem się z absolutnym dobrem, lecz owszem, przebywałem wewnątrz zła przez duże Z i jego niszczycielskiej siły, i tam nie było śladu dobra. Ktokolwiek, kto ujrzałby w tej chwili Fredrika, pomyślałby: ten mężczyzna był młody, trudził się w życiu, pracował, a następnie przeszedł na emeryturę i odpoczywa. I nigdy by się nie dowiedział, że się myli, myląc się za każdym razem, kiedy spotyka człowieka bez duszy. Spędziliśmy tam około dwóch godzin. Kiedy zobaczyłem, że zaczynają składać parasol, a dziewczyna strzepuje swój ręcznik, poszedłem do samochodu i zaczekałem. Po chwili pojawili się wszyscy troje. Wsiedli do terenowego samochodu. Norwegowie siedzieli z przodu, a dziewczyna na tylnym siedzeniu. Jechali w głąb lądu, gdzie domy miały bardziej wiejski charakter, bardziej autentyczny i gdzie były sady i rosło wiele drzewek pomarańczowych. Następnie skręcili w wąską drogę, skąd rankiem zabrali dziewczynę. Uznałem dalsze śledzenie ich za zbyt ryzykowne, pojechałem dalej i zaczekałem za jakimś pagórkiem na pojawienie się kwadratowej i wielkiej maski terenowego wozu Fredrika, a potem patrzyłem, jak się oddala. Z pewnością wrócili do Tosalet, dokąd mogłem później podjechać. Teraz przyjrzę się uważniej dziewczynie z plaży, chciałem wiedzieć, co mogło w niej zainteresować szczęśliwą parę. Zaparkowałem więc trochę bardziej przepisowo i wysiadłem. Rozglądałem się na lewo i prawo od drogi, wśród szczekania psów, które z wściekłością przyciskały się do krat, jakby chciały mnie zagryźć. Znalazłem ją leżącą w hamaku obok krzewu bugenwilli. Była młoda, zbliżała się do trzydziestki, o włosach ani ciemnych, ani jasnych,
kasztanowych, chociaż część była w kolorze granatu. Na kostce miała czarno-czerwony tatuaż przypominający motyla, a drugi na plecach, jakieś chińskie lub japońskie litery, czarne. Leżała na boku, więc na drugim mogła mieć więcej tatuaży. Ogród był mały, prócz bugenwilli rosły tam drzewko pomarańczowe i cytrynowe, chociaż może rozciągał się jeszcze trochę z tyłu. Na suszarce wisiały bikini, bielizna i ręcznik. Dziewczyna była sama. Doskonała ofiara dla Christensenów. Może poznali ją na plaży i zwrócili na nią uwagę, by wyssać jej świeżą krew, wyssać z niej energię, żeby zarazić się jej świeżością. Ludzie w gruncie rzeczy niewiele się zmieniają, a dla Fredrika bliźni był osobą, którą trzeba wykorzystać, coś jej ukraść. Człowiek nie zmienia się w dwa dni ani w ciągu czterdziestu lat, ja w głębi duszy się nie zmieniłem. Co o tym wszystkim mogło wiedzieć to dziecko? Jak ta dziewczyna mogła odkryć zło w tych dwojgu staruszków, którzy się o nią troszczyli? Nie chciałem jej przestraszyć, nie chciałem, żeby ktoś pomyślał, że jestem sprośnym starcem, który zabawia się podglądaniem śpiącej, bezbronnej dziewczyny, mimo wszystko zachowałem jeszcze trochę wstydu, chociaż nie obchodziło mnie, co ludzie o mnie pomyślą. Przestałem ją podglądać i poszedłem dalej w dół, w stronę końca tej ulicy, szukając reklam z napisem „Na sprzedaż” lub „Do wynajęcia”, by nie być całkiem nieuczciwy w stosunku do córki. Okłamywanie jej w jednej, tak drobnej sprawie, oszukiwanie jej, mówiąc, że szukałem domu, którego nie szukałem, wydawało mi się bardziej małostkowe niż uczynienie tego w czymś ważnym, niebezpiecznym, czymś, co naprawdę zasługiwało na trud ukrycia. Zatem, żeby okazać się konsekwentnym w stosunku do tego, co jej obiecałem, w wolnych chwilach będę musiał zająć się poszukiwaniem ładnego domu dla nas, a nawet będę musiał rozważyć myśl o przyjeździe i zamieszkaniu tutaj. Prócz tego nie chciałem okazać się osobą gołosłowną, która swoim bliskim robi fałszywe złudzenia. Nie to. Na końcu tej cienistej i krętej drogi, przy której mieszkała dziewczyna o rudych włosach, znajdowało się jeszcze więcej uliczek z ciągnącymi się wzdłuż nich letnimi willami, sprawiającymi, że dom dziewczyny wydawał się niemal domkiem z bajki. Jako że nie zobaczyłem żadnego plakatu ani wyraźnego wyjścia w żadną stronę, postanowiłem wrócić do samochodu, a ponownie przechodząc obok domu, rzuciłem okiem na bugenwillę, lecz dziewczyny już tam nie było. Otworzyło się jakieś okno, bez wątpienia otwarte przez nią, a ja poszedłem dalej. Nadeszła godzina zażycia pastylek i położenia się na chwilę. Udałem się do tego samego baru, co poprzedniego dnia, a ponieważ w żołądku miałem jeszcze śniadanie, zamówiłem tylko sok i kawę do popicia pastylek. Następnie poszedłem odpocząć do pokoju. Pachniał środkiem czystości, świeżo, łóżko było doskonale zasłane, a drzwi na niewielki balkon wychodzący na ulicę przymknięte. Nie mogłem się jednak rozerwać, zrelaksować, przespać, jakbym był zwykłym emerytem korzystającym z ostatnich sił, jak mój przyjaciel Leónidas, który wstaje wcześnie i kładzie się spać późno, by dłużej żyć, po czym spędza dzień, drzemiąc. Niedługo nadejdzie chwila, kiedy nie będę już mógł prowadzić samochodu ani sam polecieć samolotem, przyjdzie czas, kiedy nie będzie nawet żadnego Fredrika Christensena. Życie sprawiło, że znalazłem się w świecie, którego nie chciałem, w nieludzkim świecie, bez marzeń, a teraz ten świat zbliżał się do kresu jak kończący się film. Sandra W miarę upływu dni zostawało coraz mniej sąsiadów, prawdę mówiąc, nie było żadnego, dni stawały się coraz krótsze i robiło się ciszej. Czasami cisza była tak wielka, że każdy drobny szmer liści brzmiał, jakby zerwała się burza, a kiedy drogą jechał jakiś samochód, odnosiłam
wrażenie, że przebije mur i roztrzaska się o łóżko. Na szczęście po krótkim czasie odległości już mnie nie zwodziły, a jeśli słyszałam kroplę spadającą na podłogę w korytarzu, wiedziałam, że w rzeczywistości spada na ganek. Któregoś popołudnia po raz pierwszy poczułam kopnięcie dziecka, a gdybym wiedziała, gdzie mieszkają Fred i Karin, pobiegłabym do nich, by im o tym powiedzieć. Z pewnością nie obruszyliby się, gdybym nagle się u nich zjawiła. Oczywiście pohamowałam pokusę zadzwonienia do Santiego, który uczepiłby się tego kopnięcia naszego dziecka jak tonący brzytwy, żeby przyjechać zobaczyć się ze mną, a także pokusę zatelefonowania do rodziców, którzy palnęliby mi kazanie na temat mojej samotności. Wydawało mi się, że Norwegowie wspomnieli coś o Tosalet, lecz tam wille rozciągały się na bardzo rozległym terenie porośniętym piniami i palmami, praktycznie stały w lesie, toteż przypominałoby to szukanie igły w stogu siana. Leżałam więc z rękami pod głową, czekając na następne kopnięcie. Nie mogłam już tego dłużej znieść, poczułam, że muszę podzielić się z kimś tą chwilą. Zachmurzyło się i zanosiło na deszcz. Miałam przed sobą całe popołudnie i nie mogłam pohamować impulsu do działania. Nie miałam nic innego do roboty, jak poszukać domu Norwegów. I nie wiem dlaczego, w chwili, gdy wsiadłam na motorynkę w to szare popołudnie, zdałam sobie sprawę, że nigdy nie zaprosili mnie do siebie. Nigdy nie dali mi adresu ani numeru telefonu. Bardzo by się zdziwili, widząc mnie tam, gdyby udało mi się ich znaleźć, a ja wtedy poczułabym się niezręcznie, jakbym przekroczyła jakąś niewidzialną linię nakreśloną wyłącznie przez nich. W każdym razie nie miałam nic przeciwko porządnemu spacerowi po tych spokojnych ulicach Tosalet. Zapach ziemi i zwilżonych kwiatów, nawet nim zostały zwilżone, mieszał się z wilgocią morza. Płuca mi się rozszerzały, oddychałam lepiej niż kiedykolwiek, co było bardzo dobre dla dziecka. W końcu byłam jego drzwiami i oknami na świat, a niewiele do niego docierało. Tlen, czasami muzyka, uderzenia mojego serca i prawdopodobnie moje smutek i radość. Docierały do niego, chociaż nie zdawało sobie sprawy, że tak jest, i będzie nieść je za sobą przez całe życie, nie wiedząc, że je niesie. Dlatego właśnie ludzie z takiego samego środowiska mają bardzo podobne cechy charakteru, a teraz zastanawiałam się, jakie piętno odciskam na charakterze mojego dziecka. Jechałam z minimalną prędkością, przyglądając się domom, które pasowałyby do moich nowych przyjaciół, i nazwiskom na skrzynkach na listy. To drugie było pewniejsze, gdyż co miałam znaleźć? Norweskie gospodarstwo? Jeśli chodzi o domy, ludzie są dość zaskakujący. Są tacy, którzy sprawiają wrażenie bardzo wytwornych, a potem okazuje się, że mają byle jaką chałupę, i na odwrót. Na przykład moi rodzice zachowywali się w sposób straszny, gwałtowny, szalony, a jednak mieli wielki porządek w papierach i rachunkach, a także w domu, gdzie wszystko miało swoje miejsce, a jeśli przepaliła się jakaś żarówka, natychmiast ją wymieniano. Dlatego nie byłam pewna, czy siedziba będzie wiernym odzwierciedleniem mieszkańców. Wjechałam głębiej w osiedle i zaparkowałam na placyku, przypięłam motorynkę łańcuchem, a kiedy podniosłam wzrok, przed sobą zobaczyłam zamkniętą restaurację, szkoda, gdyż tam mogliby udzielić mi jakichś wskazówek. Tu i ówdzie spadły grube krople, lecz szłam dalej. Gdyby nie moje myśli, chwila byłaby doskonała. Niemal wszystkie wille były ogrodzone ściśle kamiennymi murkami z jednoskrzydłowymi metalowymi bramami, jakby mieszkańcy nie chcieli ani widzieć, ani być widziani, jakby w środku mieli wszystko, czego może pragnąć człowiek. Padał deszcz, teraz naprawdę padał, i po chwili ostro przybrał na sile. Przemokłam do suchej nitki i nie wiedziałam, gdzie się schronić, nie było żadnego dachu ani występu, pod którym mogłabym się schować. Wtedy pewna kobieta w samochodzie, otwierając pilotem drzwi garażu, zapytała mnie, czy chcę wejść, żeby poczekać, aż przestanie padać. Nie musiała mi tego powtarzać. Wepchnęłam się
do garażu, idąc obok samochodu w przemoczonych sandałach, a stamtąd wyszłam do ogrodu. Znajdowała się tam altana i powiedziałam owej pani, cudzoziemce jak Karin, że na chwilę tam usiądę. Nim sama mogłam jej to wyjaśnić, kobieta pomyślała, że pewnie się zgubiłam. Odparłam, że szukam domu pary Norwegów o imionach Fredrik i Karin. Doszłam do wniosku, że imiona te nic jej nie mówiły, gdyż bez słowa podeszła do głównej bramy. Weszła pomiędzy stojące z obu stron doryckie kolumny, podczas gdy ja otrzepywałam się z wody, jak mogłam, zadając sobie pytanie, jak długo będę musiała przebywać na obcym terenie tej kobiety, najwyraźniej bez gustu, lecz ze sporymi pieniędzmi. Minęło jakieś pięć minut, podczas których marzyłam o tym, co bym zrobiła z tym terenem i jakbym starała się uratować fasadę domu, kiedy kobieta wróciła w towarzystwie kilku rozszczekanych piesków, niosąc parasol. Teraz szła z uśmiechem, trzymając w ręku ręcznik. Podała mi go, żebym się wytarła, lecz nie zrobiłam tego, gdyż był to ręcznik plażowy noszący ślady tarzających się po nim różnych ciał, ograniczyłam się więc do trzymania go w ręku, kiedy kobieta mówiła mi, że zatelefonowała do Karin, a Fredrik już po mnie jedzie. – Biedna Karin – powiedziała – dzisiaj dokuczają jej stawy. Zmiany pogody ją dobijają. Małe pieski zbliżyły się do moich kostek u nóg, szczekały i skakały wokół mnie. Pośród tej wrzawy powiedziałam kobiecie, iż miałam prawdziwe szczęście, że zna moich przyjaciół... – Tutaj wszyscy się znamy – odparła. – Mieszkają w odległości jakichś trzystu metrów. Opuściła wzrok na mój brzuch i zatrzymała go tam przez chwilę, lecz nie wygłosiła żadnego komentarza, nie chciała popełnić głupstwa, na wypadek gdyby odniosła mylne wrażenie. Wtedy jeszcze nosiłam całkiem letnie ubrania, z pępkiem na wierzchu, koszulkę do pasa i spodnie biodrówki. Czułam, jak woda chlupocze mi w sandałach na koturnach. – Niedobrze, żebyś się zaziębiła, powinnaś się wytrzeć. Pieski potrząsały swoimi długimi, ufryzowanymi włosami. – Proszę się nie martwić – odparłam, podając jej ręcznik. – Od dawna znasz Christensenów? – Poznaliśmy się na plaży przed kilkoma dniami, mile razem spędzamy czas. Kobieta wbiła zamknięty parasol w drewnianą ławkę stojącą pod pergolą. Miała na sobie białą sukienkę do kostek, przez którą prześwitywały majtki. Chociaż była mniej więcej w wieku Karin, widać było, że jest zwinna i niezbyt świadoma swoich lat. Uśmiechnęła się do mnie w zamyśleniu. Kiedy usłyszałyśmy klakson samochodu Fredrika, podeszłyśmy do bramy: młoda staruszka, psy i ja. Jak przypuszczałam, Fred popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Zapytał mnie o motorynkę i czy przyjechałam sama, a ja powiedziałam to, co się mówi w takich przypadkach, że przejeżdżałam tamtędy, że przypomniałam sobie, że mówili, że mieszkają w Tosalet, i że... Kiedy zmęczyłam się udzielaniem odpowiedzi, zamilkłam, ale nie na długo. Obok wejścia znajdowała się bardzo ładna mozaika z numerem 50. Z jednej z kieszeni sukni młoda staruszka wyjęła niewielki pakunek i podała go Fredrikowi. – Dziękuję, Alice – powiedział. – Bardzo dziękuję. Wsiadłam do samochodu z pewną obawą, że zmoczę tapicerkę. – Karin przygotowuje herbatę, zaraz będziemy na miejscu – powiedział z radością, która z pewnością nie była wywołana jedynie przeze mnie, skręcając to w jedną uliczkę, to w drugą, w których cudem mieścił się wielki terenowy samochód, nie odnosząc żadnych zadrapań. Na bramie domu, przez którą przejechaliśmy, widniała nazwa Willa pod Słońcem, po czym po kilku schodach weszliśmy do hallu. Karin była w kuchni, która miała jakieś trzydzieści metrów kwadratowych powierzchni, była umeblowana zniszczonymi i autentycznymi antykami, a nie żadnymi podróbkami, jak meble
mojej siostry. O nic mnie nie zapytała, ucieszyła się, że mnie widzi. Poruszała się z większą trudnością niż w poprzednich dniach, a na jej twarzy pojawiły się kolejne dwie lub trzy zmarszczki cierpienia. – Dzisiaj całe ciało mnie boli – powiedziała. – Tak, ta pani już mi powiedziała o twoim zapaleniu stawów. – Ach, Alice! Ma wiele szczęścia, posiada końskie zdrowie. Chociaż może się to wydawać niemożliwe, jest ode mnie starsza o rok. Wtedy Fred wsunął jej do ręki niewielki pakunek, a oczy Karin rozbłysły. – Zaraz wracam – powiedziała. Wróciła po chwili z jedwabnym różowym szlafrokiem w ręku, zmusiła mnie do zdjęcia mokrego ubrania i wejścia do niewielkiej łazienki, która znajdowała się obok schodów. Fredowi kazała pójść do garażu, by poszukał mi jakichś sandałów. Z wyglądu Willa pod Słońcem bardziej mi się podobała niż willa Alice. Była mniej pretensjonalna, bardziej osobista. Rosło tutaj więcej kwiatów, architektura była typowa dla tych okolic, z fasadą w kolorze ochry, z dachem z dachówek, z drewnianymi okiennicami o ciemnozielonej intarsji. Usiedliśmy w saloniku, w którym pewnie głównie przebywali, gdyż pachniał perfumami Karin. Rozciągał się z niego widok na ogród, był tam kominek, a w kącie stał fotel, który spodobał mi się od pierwszej chwili, i w nim usiadłam. Fred podsunął mi ławeczkę, żebym oparła na niej stopy. Filiżanki miały złoty brzeżek, podobnie jak talerzyki i czajnik. – Za jakieś dwa tygodnie, po zmierzchu zaczniemy palić w kominku. W tej okolicy jest dużo wilgoci. – Przepraszam, że zjawiłam się tak nagle. – To nieważne, kochana – odparła Karin. – Chcę ci coś pokazać, popatrz, robię sweterek dla malucha. Fred zaczął czytać jakieś czasopismo, a ja podeszłam do Karin. Nie mogłam uwierzyć, że myśleli o mnie aż do tego stopnia. – Dzisiaj kopnęło mnie, no, dwa razy kopnęło. Karin uśmiechnęła się do mnie wśród swoich osobliwych zmarszczek, które sprawiały, że jej uśmiech wydawał się nieco diaboliczny, jakby mówiła: jak musisz być samotna, kiedy o czymś tak intymnym i ważnym opowiadasz całkiem nieznajomej osobie. Ponieważ jednak nic nie powiedziała, nie mogłam odpowiedzieć, że jeśli opowiadam to nieznajomej, to dlatego, że chcę opowiedzieć to nieznajomej. Prawdopodobnie musiałam o tym komuś opowiedzieć, ale niekoniecznie komuś bliskiemu. Odłożyła druty i kłębek, gdyż z powodu bólu stawów nie mogła teraz nic robić, złożyła ręce na kolanach, przytrzymując jedną dłoń drugą. – Nienawidzę zimy – powiedziała. – Lubiłam ją, kiedy byliśmy młodzi, lśniący śnieg, mroźne powietrze na twarzy. Wtedy zima mi nie przeszkadzała, mogłam wszystko, a teraz potrzebuję słońca i jego ciepła, a takie dni jak dzisiejszy zasmucają mnie i skłaniają do myślenia. I wiesz, co jest najgorsze? Myślenie. Jeśli myślisz o dobrych rzeczach, mniej za nimi tęsknisz, a jeśli myślisz o złych, gorzkniejesz. Kiedy jest bardzo gorąco i jestem na plaży, o niczym nie myślę. Ze mną działo się mniej więcej to samo, na plaży, kiedy słońce paliło, znajdowałam się w siódmym niebie. – O nic się nie martw, kochanie, będziesz miała dużo czasu, żeby zapomnieć, jesteś taka młoda... Obie spoglądałyśmy na ogród, nic nie mówiąc, zamyślone, a krople spadały z dachu i drzew. Zamknęłam oczy i zasnęłam, nie dlatego, że byłam senna, lecz dlatego, że było mi dobrze. O czym zapomnieć? O Santim? To nic wielkiego. Chociaż nie chciałam wychodzić za mąż ani
dzielić się dzieckiem (nie przypadła mi do gustu myśl o chodzeniu do parku z nim i z dzieckiem), darzyłam go uczuciem. Otworzyłam oczy i uniosłam się na fotelu, kiedy zaczęło mnie ogarniać poczucie winy, że z Karin czuję się znacznie lepiej niż kiedykolwiek czułam się z matką, że wolę przebywać pod tym samym dachem z Fredem kartkującym czasopismo niż z ojcem. Dawali mi spokój. Wypiłam resztkę herbaty pozostałej w filiżance, już zimnej. Karin powiedziała, że jeśli chcę, może mnie nauczyć, jak wydziergać ubranko dla dziecka. Zachwyciła mnie myśl o tym, że mogę nauczyć się czegoś przydatnego, używania rąk, równie miłe byłoby ugniatanie gliny w tym spokoju, w dni, kiedy nic się nie dzieje. Nie dałam się prosić, kiedy o ósmej Fred oznajmił, że pora na kolację i że ma nadzieję, iż zjem ją z nimi. Nakryłam do stołu, podczas gdy Fred przygotowywał dość lekką sałatkę. On pił piwo, a my wodę. Po zebraniu serwetek, prawdopodobnie wyhaftowanych przez Karin, i talerzy z herbami namalowanymi na dnie, Fred przyniósł talię kart, byśmy zagrali w pokera, w chwili, którą mogłabym wykorzystać na to, by odejść. Zgodziłam się jednak jeszcze przez chwilę nie wracać do własnego świata i w pełni zagłębić się w atmosferę domostwa Freda i Karin. Przecież lepiej stopniowo dowiadywać się, co mnie czeka, gdyż później już nie będę mogła sobie pozwolić na luksus nudy. Karin trzymała karty pokręconymi palcami, rzucając mężowi przenikliwe spojrzenia. Według niej Fred wygrał kilka turniejów pokerowych. Był bardzo dobry, najlepszy, lecz puchary zostały w gospodarstwie w Norwegii, razem z tymi, które zdobył w strzelaniu do celu. Fred starał się nie zmieniać wyrazu twarzy mimo pochwał, nie podnosił wzroku znad kart i pozwalał się chwalić. Kiedy w końcu na nas spojrzał, oczy błyszczały mu jak u dziecka. Przerwaliśmy partię tylko dlatego, że ktoś zadzwonił do drzwi. Byli to dwaj chłopcy. Jeden ani wysoki, ani niski, krępy, z ogoloną głową i bardzo cienkimi baczkami, które otaczały mu szczękę. Czarna koszulka bez rękawów opinała szeroką pierś. Zwracali się do niego Martín. Martín spojrzał na mnie zaintrygowany, a Fred wziął go za ramię i zaprowadził do pokoiku graniczącego z salonem. Drugi chłopak został obok drzwi. Był niemal chudzielcem, można by powiedzieć, że w porównaniu z Martínem miał długie, jasnokasztanowe włosy. – Jesteś przyjaciółką Freda i Karin? – zapytał szeptem, wyciągając do mnie rękę. – Jestem Alberto. Ja również wyciągnęłam do niego rękę, kontakt był zbyt intensywny. Jego dłoń była bardzo gorąca, a może moja taka była? Cofnęłam ją, jakbym się oparzyła, i wymknęłam się do kuchni. Nie chciałam, żeby śledziły mnie jego błyszczące oczy, sprawiające wrażenie, jakby poruszały się za warstwą oliwy. Nie sposób było powiedzieć, co myśli, podczas gdy u drugiego chłopaka zauważyłam zaskoczenie, gdy mnie zobaczył. Ten niczego po sobie nie pokazywał, przypominał węgorza. Kiedy wyszłam z kuchni, już go nie było. Odszedł razem z Martínem. Nie pozwolili mi wrócić do domu. Czy ktoś może na mnie czeka? Zrobiło się późno, kiedy graliśmy w karty, a deszcz nie przestawał padać. Fred musiałby zawieźć mnie samochodem do motorynki, po czym musiałabym w ulewie jechać w dół, wszystkimi tymi strasznymi zakrętami, po co?, żeby spać samotnie u siebie? – Mamy aż nadto pokoi – powiedziała Karin. Fred nic nie mówił, co sprawiło, że miałam wątpliwości, aż w końcu Karin go szturchnęła. – Powiedz coś – nakazała mu. – Nie zachowuj się jak gamoń. – Jeśli spędzisz tutaj noc, jutro będziemy mogli razem pojechać na plażę albo może będziesz wolała wykąpać się w basenie – zauważył. Dałam się prosić przez kilka minut i zostałam, jeszcze trochę przedłużyliśmy wieczór, aż
zaprowadzili mnie do bardzo miłego pokoju, wytapetowanego w niebieskie kwiatki i wyposażonego w białe półki. – Fred je zrobił – powiedziała Karin, wskazując na nie. Pomyślałam, że może moi rodzice byliby szczęśliwsi, gdyby matka podziwiała ojca jak Karin męża. Musiało to jednak być w genach, gdyż ja także nie potrafiłam w ten sposób podziwiać Santiego. Karin dała mi satynową koszulę w kolorze kości, która bajecznie opływała ciało. Wyglądała jak suknia wieczorowa. Pewnie należała do epoki, kiedy Karin była wysoka i szczupła i gdy wytwarzano materiały, które miały przetrwać całe życie. Świetnie na mnie pasowała i żal mi było wchodzić w niej do łóżka i ją pognieść. Zwykle spałam w starym, wygodnym podkoszulku i majtkach, nie potrzebowałam niczego więcej. Nie widziałam sensu w tym, by wchodzić pod kołdrę ubrana, jakbym szła na wykwintne przyjęcie... aż do teraz, kiedy jedwab lub satyna wirowała mi wokół ud i przylegała do piersi księżniczki. Może po to, żeby moje dziecko urodziło się z dużym poczuciem własnej wartości i pewnie podążało przez przyszłe życie, jego matka powinna spać w koszulach wampa. Chociaż brakowało mi kilku starych czasopism mojej siostry i nie wiedziałam, co się dzieje u księżniczki Iry de Fürstenberg, natychmiast zasnęłam, gdyż nie sposób było oprzeć się temu łożu. Miałam jednak czas, by zadać sobie pytanie, co robię w tym pokoju, w tym łóżku, wśród tylu niebieskich kwiatuszków i w tej koszuli. Jak we wszystkie noce od kilku miesięcy musiałam wstać do toalety co najmniej raz czy dwa. Obudziłam się trochę zdezorientowana, niejasno przypominając sobie, że w korytarzu jest łazienka. Kiedy jej szukałam, nie mogłam nie usłyszeć tego odgłosu, jakie wydają łóżka, kiedy…, a od czasu do czasu jakiś jęk. Czyżby tacy starszy ludzie...? Kochali się? Nie wiedziałam, która może być godzina, a wracając do łóżka, nadal słyszałam odległy szmer, teraz odgłos pojedynczych słów, jakby komentowali, jak im poszło, więc niemal zakryłam głowę poduszką, wstydząc się, że mimowolnie ich usłyszałam. Nie zdziwiłam się więc, kiedy rano usłyszałam, że wybija dziesiąta. Zaraz, gdy tylko wstałam, początkowo pomyślałam, że to ja jestem leniem, gdyż nie było słychać żywej duszy, lecz widząc, że drzwi na ulicę nadal są zaryglowane, doszłam do wniosku, że gospodarze nadal śpią. Rozsunęłam zasłony w salonie i otworzyłam drzwi. Był cudowny dzień, słońce wydobywało blask z wilgotnych liści, a w powietrzu ptaki śpiewały pełną piersią. Zrobiłam sobie kawę z mlekiem i piłam ją na ganku, kiedy pojawili się, ziewając, Karin w koszuli nocnej, a Fred w krótkich spodniach i ogromnej koszulce polo z rękawami do łokcia. Byli zadowoleni. Zapytali mnie, czy odpoczęłam, a Karin sprawiała wrażenie żwawszej niż poprzedniego dnia. – Przygotuję śniadanie – powiedział Fred. Nie dał mi czasu, by powiedzieć, że jest już trochę późno i że muszę iść. Karin pospiesznie położyła haftowane serwetki na stole na ganku. A kiedy się ubierałam, Fred wycisnął dla mnie sok z pomarańczy i oczywiście zaparzył herbatę. Dobrze, powiedziałam sobie, kiedy skończymy, odejdę, by kontynuować lekturę w odcinkach o życiu Iry. Nie miałam nic wielkiego do zrobienia, lecz tutaj odnosiłam wrażenie, że porzucam obowiązki, że wszystko, czego nie robię, jest bardzo ważne. Byli bardzo ożywieni, mówili o serialach telewizyjnych, które obejrzeli, opowiedzieli mi całe odcinki. Ja wtrącałam kilka słów na temat czegokolwiek, co mi przyszło do głowy, lecz nagle, kiedy mówiłam, z zaskoczeniem zauważyłam, że patrzą na mnie bardzo poważnie, jakby mieli się na mnie rzucić i mnie pożreć. Czy nieświadomie powiedziałam jakieś głupstwo? Trwało to pół sekundy, po czym popatrzyli po sobie w ten sam sposób, by w następnej sekundzie wszystko wróciło do normy. Ich twarze ponownie stały się miłe. Było to jedno z tych przywidzeń, na które nawet nie zwraca się uwagi. Kiedy wstaliśmy, Karin zaproponowała, żebyśmy odpoczęli na
hamakach w słońcu. Pomyślałam, że skoro powiedziało się „a”, trzeba powiedzieć „b”, że w końcu lepiej jeszcze chwilę poczekać i odpocząć, nim znowu wsiądę na motorynkę. Leżałyśmy razem z Karin, patrząc w słońce, po czym zamknęłyśmy oczy. Nie chciałam znowu zasnąć, po prostu myślałam o tym, jak wygodne są hamaki, i o tym, że siostra mogłaby takie kupić, a wyrzucić obecne, na których nie mogłam wytrzymać pół godziny. Mimo swoich lat Fred się nie męczył. Zebrał talerze ze stołu i umył je, potem się gdzieś zamknął, żeby popracować. Około czwartej przygotował herbatę i ciastka, których tylko ja spróbowałam, i pojechał na zakupy do centrum handlowego, gdyż zjedliśmy chyba wszystko, co było w lodówce. Pomyślałam, że mógłby mnie zabrać i podwieźć do motorynki, ale kiedy chciałam to zaproponować, on już opuścił garaż. Wróciłyśmy z Karin na hamaki. Karin mniej dokuczał ból stawów, nawet palce miała bardziej wyprostowane i mogła dość zwinnie podnieść się z hamaka, jak to właśnie zrobiła w tej chwili. Wróciła z motkiem wełny, drutami oraz drugim takim zestawem dla mnie. – Jeśli masz ochotę, możesz się wykąpać – powiedziała. – Nieważne, że nie masz stroju kąpielowego, tutaj nikt cię nie zobaczy. Woda była chłodna, nie był to już czas na kąpiel w basenie, chociaż słońce mocno grzało, lecz poczułam się dobrze, odprężyłam się i mogłam opalać praktycznie naga, korzystając z nieobecności Freda. Chciałam okazać szacunek dla jego wieku i obyczajów, lecz po tym, co słyszałam w nocy, trochę wstydziłam się myśleć o jego zwyczajach. Kiedy zorientowałam się, że może już wracać, ubrałam się i wzięłam druty. Karin pokazała mi, jak robić oczka. Miło było robić postępy i sprawiać, że ściągacz jest coraz szerszy, chociaż oczka jeszcze nie wychodziły mi równe. To miał być żółty sweterek. Pomyślałam, że mogłabym na zmianę czytać pismo, robić sweterek, spacerować, jeść, czułabym się spełniona. Julián Przez kilka dni śledziłem Fredrika i obserwowałem jego dom. Niemal co rano jechali z Karin na plażę lub na zakupy do centrum handlowego, większego niż w pobliżu ich willi. Wydaje mi się, że Karin chodziła na jakąś rehabilitację, gdyż w niektóre popołudnia szli do sali gimnastycznej i tam spędzała godzinę, podczas gdy on wykorzystywał ten czas, by zatankować samochód i umyć go lub pojechać do Nordic Clubu. Można by powiedzieć, że wiedli normalne i spokojne życie. On przystosował się (miał na to wiele lat) do pchania wózka na zakupy i czytania etykiet na produktach, z pewnością po to, by upewnić się, że nie zawierają cukru czy tłuszczy. Był uprzejmy w stosunku do ludzi i chyba nie przeszkadzała mu mnogość ras kłębiących się wokół niego, istot niższych, które z pewnością go przeżyją i zawładną planetą. Jakże musiał mu się skręcać żołądek na ich widok, to odrzucenie nosił w sobie, gdyż sukces, jaki odniósł w życiu, był związany z faktem, iż odrzucał część ludzkości, i z pewnością potrzebował, prócz Karin, pokrewnych mu istot, z którymi dzielił odczucia. Czy byli tutaj im podobni, czy też byli sami? Jakbym miał inne oczy niż pozostali ludzie, gdyż tam, gdzie oni widzieli jedynie parę staruszków, ja widziałem młodą pielęgniarkę Karin. Była o cztery lata młodsza od Fredrika i tworzyli dobraną parę, chociaż teraz byli dwoma truposzami. Ładna twarz, ładne ciało, falujące jasne włosy, dość wysoka, by u jego boku nie sprawiać wrażenia karlicy, typowa przedstawicielka nordyckiej rasy, jednak nie o urodzie zapierającej dech w piersiach. Poznali się jako studenci i to chyba ona namówiła go do
wstąpienia do partii nazistowskiej i robienia w niej kariery. Zgodnie z informacją, jaką miałem w posiadaniu, to Karin była mózgiem, ona sterowała mężem i wykorzystała jego mierne i sztywne poglądy, pchając go, a równocześnie sama wdrapując się na wyżyny. Historia jak wiele innych, tyle że po drodze znaczona tyloma zniszczonymi żywotami. Fredrik był sportowcem. Grał w hokeja na lodzie, podobnie jak jego przyjaciel Aribert Heim. Poza tym jeździł konno, pływał, uprawiał narciarstwo, był zdrowym mężczyzną. W każdym razie nie były to osoby, którym poświęciłbym wiele czasu, wystarczająco, by wiedzieć, kim są, może dlatego, że spędziłem najlepsze lata życia, biegając z jednego miejsca w drugie w poszukiwaniu Rzeźnika z Mauthausen, za Martinem Bormannem, za Léonem Degrelle’em, Adolfem Eichmannem i innymi tego rodzaju. A czasami, jak się mawia, drzewa nie pozwalają dostrzec lasu, i nie poświęciłem Fredrikowi uwagi, na jaką zasługiwał, uważałem go za drugorzędnego nazistę, aż do teraz, kiedy ponownie wyciągnąłem z mojego archiwum tak postarzałą, pożółkłą informację jak on sam i jak ja, i zdałem sobie sprawę, że wszystko, co dotychczas robiłem, prowadziło mnie do tego miejsca i do niego. Tego popołudnia nie mogłem się uspokoić. Czasami my, ludzie starzy, robimy się niecierpliwi, jakby znużenie ogarniało nasze ciało, lecz nie mózg. Mózg ma wiele do zrobienia, a te sflaczałe, pozbawione sił mięśnie podrywały mnie, gdy starałem zagłębić się w łóżku, jak tylko mogłem, żeby materac wykonał swoje regeneracyjne zadanie. Toteż po godzinnym odpoczynku, podczas którego drzemałem przez kwadrans, byłem w stanie wjechać na placyk w Tosalet i pilnować Willi pod Słońcem. Wcześniej czy później nadejdą goście, przy odrobinie szczęścia tacy goście jak oni, towarzysze z piekieł, którzy jednoczyli się, by czuć się pewniej. Szalałem z niecierpliwości, żeby dowiedzieć się więcej. Wziąłem lornetkę przywieziona z Buenos Aires, która według córki miała głupio zwiększyć ciężar mojej walizki, lecz była to stara lornetka firmy Canon, jakiej już się nie produkuje. Używałem jej przez tak długi czas, że praktycznie sama dostosowywała się do mojego wzroku, a za nic na świecie nie zamierzałem ponosić niepotrzebnych wydatków, kupując tutaj inną. Był to profesjonalny sprzęt do obserwowania rzeczy ważnych, doniosłych. Nigdy nie użyłbym tego przyrządu do wnikania w cudze życie, żeby zobaczyć coś, czego nie powinienem widzieć. A w obozie miałem wystarczająco dużo bliskości. W baraku spaliśmy upchani na trzypoziomowych pryczach i musiałem zaciskać oczy, żeby nie widzieć tego, czego nie powinienem widzieć. Od tamtej pory nie znosiłem być świadkiem intymnych scen w kinie. To było coś innego, moja lornetka skupiała się jedynie na wrogu. Moja lornetka cały czas była na wojnie. Miałem również niewielki aparat fotograficzny, nierobiący hałasu, prezent od córki, która, chociaż z jednej strony starała się, żebym zapomniał, równocześnie rozumiała, że są rzeczy, które stanowią część mnie. Poza tym mój sposób funkcjonowania był bardzo rzemieślniczy, nie miałem ani czasu, ani ochoty na nowinki. W samochodzie trzymałem ponadto kilka półtoralitrowych butelek wody, dwa notesy, dwa długopisy i jabłka, które zabierałem podczas śniadania ze szwedzkiego stołu, na wypadek, gdybym się nudził albo dopadł mnie głód. Wsunąłem mały aparat fotograficzny do kieszeni. Wszystkie moje marynarki w końcu się deformowały, niemal zawsze niszczyła się podszewka w prawej kieszeni, a rozcięcia były nierówne. Z tym wyposażeniem skierowałem się na mój posterunek na placyku w Tosalet, skąd obserwowałem Willę pod Słońcem. Nie musiałem jednak dotrzeć aż tam, ponieważ ledwie zacząłem pokonywać zakręty, minąłem się z oliwkowym terenowym wozem Fredrika. Zjeżdżał powoli, zajmując całą jezdnię. Takie żarłoczne osoby jak Fredrik zabierały także każdy centymetr przestrzeni. Ta nagła zmiana sytuacji przyprawiła mnie o szybsze bicie serca. Pilnie musiałem zmienić kierunek jazdy i podążyć za nim. Do licha, co za droga, zaryzykowałem życie, kiedy dostrzegłem
okazję i przestrzeń, żeby wykonać nagły skręt. Tam z góry Raquel powiedziała mi, że jestem wariatem, że narażałem także życie innej osoby, z którą mogłem się zderzyć. Raquel powiedziała mi, że nikt nie powinien płacić za winy Christensena czy kogokolwiek innego. Nigdy nie zgadzaliśmy się w tej kwestii. Mówiłem, że się tym nie przejmuję, że nie będę tracił więcej czasu, ponieważ ci dranie w końcu wymrą, jak wszyscy, a od tego nie mogą się uwolnić, staną się szkieletem lub prochami, skończą się, znikną. I kiedy wyznawałem jej, że chcę, by cierpieli w tym życiu, że właśnie nie chcę, żeby poszli na drugi świat, umknąwszy przede mną i moją nienawiścią, tak jak ja nie mogłem przed nimi uciec, od ludzi, którzy nie mieli powodu mnie nienawidzić, wówczas twierdziła, że oddaję zbyt wiele siebie, jakbym nigdy nie wyszedł z obozu, i że nawet nienawiść jest czymś, czego mnie pozbawili. Tak bardzo tęskniłem za Raquel. Prowadziłem jak szaleniec, żeby go nie zgubić, i faktycznie kiedy zjechałem na dół i znalazłem się na prostym odcinku, dostrzegłem go w oddali. Przyspieszyłem w miarę możliwości, aż znalazłem się o dwa lub trzy samochody za nim. Dobre w odniesieniu do samochodu terenowego jest to, że widać go z daleka. Uspokoiłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, że zmierza w stronę centrum handlowego. Gwałtowne bicie serca tak nagle się uspokoiło, że omal nie zasłabłem. W centrum handlowym miałem go cały czas w zasięgu wzroku, gdyż mimo że chodziło o bardzo wielką powierzchnię z wieloma działami, głowa Fredrika co rusz wystawała w jakimś miejscu. Z kolei na parkingu terenowy wóz nie był od razu widoczny. Nie było to ważne, gdyż musiałem tylko pomyśleć, co ja musiałbym kupić, żeby wiedzieć, czego będą potrzebować Karin i on. Butelkowana woda, jogurty wzbogacone wapniem, owoce i ryby, coś innego by im zaszkodziło. Mógłbym go również spotkać przy półkach z naparami i w drogerii, kupującego żel pod prysznic, jednorazowe maszynki do golenia i papier toaletowy. Szybkim krokiem obszedłem teren, aż dostrzegłem go pośrodku centrum rozmawiającego z innym mężczyzną w podobnym wieku, w marynarskiej czapce na głowie. Obaj byli w krótkich spodniach, Fredrik, ukazując swoje długie i chude nogi, kończące się w masywnych nike’ach, a drugi krótsze, silne, lub które raczej były silne w innych czasach, a teraz były grube. Fredrik był tak wytworny i czysty, że stojący przy nim mężczyzna sprawiał wrażenie prostego i niechlujnego. Obaj opierali się na rączce wózka. Gruby facet, którego twarzy nie udało mi się wyraźnie zobaczyć z powodu czapki, jaką miał na głowie, i z powodu moich soczewek, zachodzących mgłą w zamkniętych pomieszczeniach, wskazał ręką na prawo i obaj tam poszli. Mogłem zrobić im zdjęcie moim miniaturowym aparatem, ale chociaż wydawało się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, niewskazane było robienie zdjęć w zamkniętej przestrzeni, gdzie na pewno znajdowały się kamery, więc ja również popchnąłem wózek w tamtą stronę. W przeciwieństwie do nich, nie musiałem robić zakupów, gdyż mieszkałem w hotelu, byłem sam i miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Po przejściu na emeryturę często chodziłem sam i w towarzystwie Raquel do centrów handlowych, aż do chwili, kiedy znowu poczułem, że się różnię. Ale wcześniej udawanie, że jestem jak inni, było bardzo przyjemne, być może były to najszczęśliwsze chwile w moim życiu. Są ludzie, którzy wycierpieli znacznie więcej od nas, mawiała Raquel, każdy cierpi na swój sposób. W głębi duszy bardzo ubolewałem, że Raquel dokładała tylu starań, żebym był kimś, kim nie mogłem być. Robiła to z miłości, a ja tylko dlatego udawałem, że zapomniałem. Fredrik i ten drugi typ oglądali jakieś koszule w promocji. Trzy dżinsowe koszule w cenie dwóch. Flaki mi się przewracały, kiedy widziałem, że rozmawiają o koszulach, przyglądają się rozmiarom, oburzało mnie, że są ode mnie szczęśliwsi i że po tym wszystkim, co zrobił Fredrik, nadal ma jeszcze Karin. Chodzili wśród swych ofiar, spotykali ludzi, których z przyjemnością posłaliby do gazu.