Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Sanderson Gill - Noc fajerwerków

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :612.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Sanderson Gill - Noc fajerwerków.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

Gill Sanderson Noc fajerwerków

PROLOG Petra od razu pomys´lała, z˙e to doprawdy idiotyczna historia. Nie spodziewała sie˛, z˙e kto´regos´ dnia karetka zawiezie ja˛ do szpitala, w kto´rym pracuje jako piele˛g- niarka. Głupi był ro´wniez˙ wypadek, kto´ry do tego dopro- wadził. Włas´ciwie to zabrakło jej zdrowego rozsa˛dku. Ale pogoda zache˛cała do wyjs´cia i Petra postanowiła zrobic´ zakupy przed godzinami szczytu. A potem, gdy przekładała cie˛z˙ka˛ torbe˛ z re˛ki do re˛ki, jak na złos´c´ zakre˛ciło jej sie˛ w głowie. Szcze˛s´cie, z˙e nie stała na najwyz˙szym stopniu kamiennych schodo´w. Bo ostat- nimi czasy los nie był dla niej zbyt łaskawy. A wie˛c upadła, wypus´ciła z re˛ki torbe˛ i rune˛ła na ziemie˛ jak upuszczona lalka. Uderzyła głowa˛ o pod- łoge˛, pojawiła sie˛ krew. Na moment straciła przytom- nos´c´, to dlatego była potem taka zdezorientowana. Po´z´niej odzyskała s´wiadomos´c´. Wo´wczas dotarło do niej, z˙e odniosła wie˛cej obra- z˙en´. Przycisne˛ła swo´j wyde˛ty brzuch... Od wielu tygodni dziecko stanowiło najwaz˙niejsza˛ wartos´c´ w jej z˙yciu. Czuła jego pierwsze nies´miałe ruchy, widziała jego drobne ciałko podczas badania USG. Podejmuja˛c jaka˛kolwiek decyzje˛, musiała brac´ pod uwage˛ wpływ, jaki wywrze ona na dziecko. Przez cały czas mys´lała o nim – czy tez˙ o niej. Wieczorami

lez˙ała w ło´z˙ku i obejmowała brzuch, us´miechaja˛c sie˛ do istoty, kto´ra sie˛ w niej poruszała. To be˛dzie silne dziecko, mys´lała. Z˙ycie Petry nie obfitowało w miłos´c´. Zdumiewało ja˛, z˙e tkwi w niej taki potencjał owego uczucia. Kiedy jej dziecko przyjdzie na s´wiat, poła˛czy ich miłos´c´, kto´- rej istnienia nawet nie podejrzewała. A teraz to dziecko cierpi. Upadaja˛c, Petra uderzyła o balustrade˛ schodo´w. No i bardzo ja˛bolało gdzies´ głe˛- boko, w brzuchu. – Moje dziecko, co sie˛ stało z moim dzieckiem? Piele˛gniarz z karetki s´cisna˛ł jej re˛ke˛. – Zaraz be˛dziesz w szpitalu, kochana. Wszystko be˛dzie dobrze. Dobrze? Zamilkła. Nie wiedziała, z˙e ma tak wielka˛ siłe˛, by powstrzymac´ krzyk. Ale panika moz˙e zaszko- dzic´ dziecku. Najpierw zawiedziono ja˛ na urazo´wke˛. Bała sie˛ nawet cichutko zaszlochac´. Piele˛gniarka natychmiast ja˛ obejrzała i zadzwoniła po lekarza dyz˙urnego. Petre˛ umieszczono w oddzielonym parawanem boksie, roze- brano, a po kro´tkim badaniu, przede wszystkim głowy, usłyszała, jak lekarz wzdycha z ulga˛. – Ani s´ladu złamania. Nic powaz˙nego. Oboje mieli jednak s´wiadomos´c´, z˙e istnieje inny kłopot. – Kto´ry to tydzien´, Petro? – spytał lekarz. – Były jakies´ trudnos´ci do tej pory? – Owina˛ł jej ramie˛ ten- sometrem. – Trzydziesty drugi – wydusiła. – Dota˛d było wszystko w porza˛dku. Ale czuje˛, z˙e cos´... cos´ jest nie tak.

Podniosła wzrok i spojrzała lekarzowi w oczy. W lot zrozumiała, z˙e pojawił sie˛ powaz˙ny problem. – Co z cis´nieniem? – zapytała. – Nie denerwuj sie˛, zostaw to nam. – Mam podwyz˙szone cis´nienie, tak? Sa˛dzi pan, z˙e to rzucawka porodowa? – Z˙arty sie˛ skon´czyły. Lekarz delikatnie pogłaskał jej ramie˛. – Lez˙ spokojnie i pozwo´l nam działac´. Wys´lemy cie˛ teraz na połoz˙niczy, tam ktos´ juz˙ na ciebie czeka. Petra znała wie˛kszos´c´ personelu z połoz˙nictwa i ginekologii, gdyz˙ odbywała tam staz˙. Ale trafic´ do nich w roli pacjentki to zupełnie inna historia. Lekarz konsultant jak zwykle miał na twarzy pogodny us´miech, a jednak Petra wyczuwała pewien dystans. W tej chwili nie była kolez˙anka˛ z pracy, lecz jego podopieczna˛. Przygla˛dała mu sie˛ uwaz˙nie, kiedy ja˛badał i słuchał bicia serca dziecka. – Trzydziesty drugi tydzien´ – mrukna˛ł. – No co´z˙, nie powinno byc´ bardzo z´le. Na skutek upadku pe˛kł worek owodniowy i przecieka. Poza tym nie podoba mi sie˛ serce dziecka. Ono juz˙ chce wyjs´c´ na s´wiat. Nie- stety, nie ma czasu, z˙eby zdac´ sie˛ na siły natury, mu- simy zrobic´ cesarskie cie˛cie. – Czy dziecku nic nie jest? – Na razie chyba nie, ale czas nas goni. Przygotuje- my cie˛ do zabiegu, podpiszesz papiery i jazda na operacyjna˛. – Posłał jej uspokajaja˛cy us´miech. – Sama wiesz, z˙e mamy tu doskonała˛ opieke˛. A ty na dodatek masz przyjacio´ł, kto´rzy dołoz˙a˛ staran´. Ba˛dz´ dobrej mys´li, prosze˛. Ilez˙ razy sama powtarzała te słowa zdenerwowanym 5GILL SANDERSON

matkom! Dopiero teraz zyskała pewnos´c´, z˙e sa˛ nie- skuteczne. – Zrobicie zabieg w narkozie? – Raczej tak. W tym wypadku to lepsze rozwia˛za- nie. Kolejne marzenie rozwiało sie˛ jak dym. Petra prag- ne˛ła widziec´ narodziny własnego dziecka. A teraz to nie ona be˛dzie rodzic´, ktos´ zrobi to za nia˛. Co´z˙, byle tylko dziecko było zdrowe. Do duz˙ej sali operacyjnej przylegała mniejsza. W tej wie˛kszej wykonywano mniej lub bardziej skom- plikowane cesarskie cie˛cia, w mniejszej pracował zes- po´ł z oddziału noworodko´w, kto´ry natychmiast badał dziecko i w razie koniecznos´ci reanimował. Trzydzies- todwutygodniowy maluch powinien byc´ zdolny do sa- modzielnego z˙ycia. Dziecko zostało wyje˛te i połoz˙one w przenos´nym inkubatorze, nad kto´rym nachylił sie˛ pediatra, Chris Fielding. Nie czuł sie˛ zbyt komfortowo. Miał do czy- nienia z dzieckiem Petry Morgan, jednej ze swoich piele˛gniarek i bliskich znajomych. Jego zdaniem per- sonel nie powinien byc´ emocjonalnie zaangaz˙owany w sprawy pacjenta. Ale towarzyszyła mu tez˙ s´wiado- mos´c´, z˙e nie ma wyjs´cia. Z pocza˛tku wygla˛dało na to, z˙e wszystko jest w po- rza˛dku. Malen´ka dziewczynka została przeniesiona w inkubatorze na oddział wczes´niako´w. Tam przepro- wadzono dalsze badania, pobrano krew, niemal dzie- sia˛ta˛ cze˛s´c´ całej krwi dziecka. Tego wymagały bada- nia, mie˛dzy innymi na zawartos´c´ hemoglobiny, glu- koze˛ i elektrolity. Po otrzymaniu wyniko´w lekarz z oddziału zmarsz- 6 GILL SANDERSON

czył czoło i spojrzał na dziecko. Tak, sko´ra dziew- czynki ma z˙o´łte zabarwienie. Wiele wczes´niako´w choruje na z˙o´łtaczke˛. Zazwyczaj wystarcza im foto- terapia, wystawienie na jasne s´wiatło zainstalowane w inkubatorze. Lekarz powto´rnie zerkna˛ł na wyniki, po czym ruszył na poszukiwanie konsultanta. Chris zbadał niemowle˛ i przejrzał wyniki testo´w laboratoryjnych. Czuł zmiane˛ atmosfery na oddziale. Wszyscy wiedzieli, z˙e wies´ci sa˛ złe, wcia˛z˙ ktos´ za- gla˛dał do inkubatora. Martwili sie˛, poniewaz˙ było to dziecko ich kolez˙anki. Wniosek był oczywisty: – Poziom bilirubiny jest za wysoki. Ta mała tego nie przetrzyma – stwierdził Chris. – Podejrzewam, z˙e tylko całkowite przetoczenie krwi mogłoby uratowac´ jej z˙ycie. Jego młodszy kolega wskazał palcem na wyniki. – Musielibys´my uz˙yc´ krwi grupy 0 – oznajmił. – Idealnie byłoby dysponowac´ jej grupa˛, ale to AB, akurat najrzadziej wyste˛puja˛ca. Chris przekartkował druki z wynikami. – Matka ma inna˛ grupe˛ – zauwaz˙ył. – Wie˛c to pewnie grupa ojca. 7GILL SANDERSON

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ten dzien´ – a włas´ciwie wieczo´r – wstrza˛sna˛ł z˙y- ciem doktora Dominika Tate’a. Do tego dnia uwaz˙ał sie˛ za szcze˛s´liwego człowieka. Był silny, zdrowy, zadowolony. Znał swoja˛ wartos´c´, wiedział, ku czemu zmierza jego kariera zawodowa. Obecnie pracował na oddziale nagłych wypadko´w szpitala Princess Mary w Calthorpe. Zapowiadano tam zmiany i wkro´tce Dominik miał otrzymac´ awans. Tymczasem ten jeden dzien´ wszystko zmienił. Do- minik nie wiedział juz˙, czego chce, nie był pewien, czego od niego oczekuja˛. Odezwały sie˛ emocje, kto´- rych do tej pory nie znał. Ta sytuacja wzbudzała w nim niezadowolenie. Doktor Tate nie lubił u innych nie- zdecydowania. Ale z˙eby jeszcze samemu tego za- znac´... Do pewnego momentu dzien´ mijał normalnie. Do- minik zszył re˛ke˛ robotnikowi z farmy i zrobił mu wy- kład na temat koniecznos´ci terminowego szczepienia przeciw te˛z˙cowi. Potem załatwił kilka drobniejszych przypadko´w i nadeszła pora na kawe˛. To był dobry dzien´! Po przerwie karetka przywiozła starsza˛ kobiete˛, kto´ra potkne˛ła sie˛ podczas wieszania prania i złamała kos´c´ biodrowa˛. Bardzo cierpiała, a na dodatek roz- paczała z powodu me˛z˙a.

– Henry nie moz˙e zostac´ sam w domu – powtarzała. – Starzeje sie˛ i czasem ro´z˙ne rzeczy zapomina. – Kaz˙demu to sie˛ zdarza. Nie ma pani sa˛siado´w, kto´rzy mogliby do niego zajrzec´? A moz˙e ktos´ z ro- dziny? Dominik wzia˛ł od pacjentki numery telefono´w do jej znajomego oraz co´rki i obiecał, z˙e natychmiast oboje zawiadomi. Zamierzał takz˙e zatelefonowac´ do pomocy społecznej – był z nimi w dobrej komity- wie. Po´z´niejszym popołudniem nie było juz˙ tak lekko. Niedaleko szpitala znajdował sie˛ kemping dla przy- czep turystycznych. Rodzina letniko´w korzystała z do- brej pogody i zdecydowanie przesadziła z opalaniem nad odkrytym basenem. Matka, ojciec i jedenastoletnia Mary cierpieli na tak zwane znuz˙enie cieplne. Dominik uspokoił ich, ale surowo nakazał odpoczynek w cieniu i picie duz˙ej ilos´ci płyno´w. Za to os´mioletni Adam był bardzo ospały i głos´no oddychał. Miał zawroty głowy, nudnos´ci i chciał tylko jednego – przytulic´ sie˛ do mamy. Sko´ra chłopca była sucha i rozpalona. W odro´z˙nieniu od reszty rodziny dostał udaru cieplnego. Dominik przyja˛ł chłopca na oddział i polecił, z˙eby ochładzano jego ciało oraz co dziesie˛c´ minut mierzono mu temperature˛. – Jez˙eli jeszcze wzros´nie, prosze˛ mnie natychmiast zawiadomic´ – polecił. Zerkna˛ł na zegarek – do kon´ca dyz˙uru zostało jeszcze duz˙o czasu. – Udane wakacje – mrukna˛ł do Susie Cash, od- 9GILL SANDERSON

działowej piele˛gniarek. – Czy ludzie kiedys´ zrozumie- ja˛, z˙e słon´ce moz˙e byc´ zabo´jca˛? – Nie, nigdy – odparła – bo to ludzie, a nie roboty. Nie jestes´my tacy doskonali jak ty. Dominik us´miechna˛ł sie˛ do niej. – Jestem lekarzem, wie˛c musze˛ byc´ doskonały. Susie spojrzała na niego z namysłem. – Dzisiaj jestes´ super doskonały – stwierdziła. – Działasz szybciej niz˙ kiedykolwiek. Moz˙na by pomys´- lec´, z˙e niecierpliwie na cos´ czekasz. Zaplanowałes´ so- bie miły wieczo´r? Dominik ponownie posłał us´miech swojej starszej, pie˛c´dziesie˛ciopie˛cioletniej kolez˙ance. – Mam randke˛ z idealna˛ kobieta˛ – oznajmił. – Ku- piłem nowa˛ koszule˛, z˙eby ja˛ ols´nic´. Zabieram ja˛ na kolacje˛ do Fisherman’s Rest, a potem na spacer brze- giem rzeki. Be˛de˛ ja˛ trzymał za re˛ke˛, usia˛dziemy na ławce i be˛dziemy podziwiac´ zacho´d słon´ca. A potem... kto wie? – Mam nadzieje˛, z˙e ona wie. Przynajmniej tyle, jaki z ciebie ptaszek. Kto jest tym ideałem? – Melanie Bright. Znasz ja˛, pracuje na geriatrii. Susie s´cia˛gne˛ła brwi. – Znam – odparła. – Wysoka i chuda, dosyc´ pewna siebie. Za dwa miesia˛ce wyjez˙dz˙a do Południowej Afryki. – No i włas´nie dlatego – podja˛ł Dominik – jest idealna. Susie obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem. – Nie sa˛dzisz, z˙e juz˙ najwyz˙sza pora, z˙ebys´... – Doktorze! – Zarumieniona młoda piele˛gniarka biegła korytarzem. – Dostalis´my wiadomos´c´, z˙e był 10 GILL SANDERSON

wypadek motocyklowy. Kierowca i pasaz˙er sa˛ ranni, karetka be˛dzie tu za jakies´ pie˛c´ minut. Chyba cos´ powaz˙nego. Dominik popatrzył na Susie. – Wyjdz´my im naprzeciw. Po chwili pospiesznie wyniesiono z karetki dwo´ch me˛z˙czyzn w czarnych sko´rach. Jeden poje˛kiwał, drugi nawet nie wydobył z siebie głosu. Dominik słuchał zwie˛złego raportu piele˛gniarza. – Zapewne jechali za szybko i stracili kontrole˛ na zakre˛cie. Uderzyli w krawe˛z˙nik. Kierowca walna˛ł głowa˛ i ramieniem w latarnie˛. Pasaz˙er spadł na droge˛ i przeturlał sie˛ dalej. Obu załoz˙ylis´my kołnierze i unie- ruchomilis´my kre˛gosłup. U kierowcy te˛tno zwolnione i niero´wne, u pasaz˙era przyspieszone. – Zabieram kierowce˛ – os´wiadczył Dominik. Jego wspo´łpracownicy ruszyli do akcji, tak jak robili to wczes´niej niezliczona˛ ilos´c´ razy. Rannych rozebrano, zapewniono im oddychanie, podła˛czono kroplo´wki. Dominik rozpocza˛ł wste˛pne ogle˛dziny. Dos´c´ szybko doszedł do przekonania, z˙e jego wysi- łek po´jdzie na marne. Pacjent oddychał coraz płyciej, te˛tno było niero´wne i urywane. Z ucha sa˛czyła sie˛ przezroczysta wydzielina. Rentgen czaszki wykazał liczne złamania i głe˛bokie uszkodzenia. Koniec nadszedł szybko, zgodnie z przewidywa- niami. Siły obronne organizmu nie dały rady, serce stane˛ło. Pro´bowali jeszcze zastrzyko´w, defibrylacji, wszystkich moz˙liwych s´rodko´w. Na darmo. Młody człowiek zmarł. – A jak pasaz˙er? – Dominik spytał doktor Molly Grey. 11GILL SANDERSON

– Przez˙yje. Ma złamany obojczyk, otarcia sko´ry na piersi i nogach, moz˙e byc´ potrzebny przeszczep sko´ry. Ale wyjdzie z tego, odesłałam go na chirurgie˛. Kaz˙dy wypadek to loteria – cia˛gne˛ła Molly. – Motocyklis´cie po prostu nie dopisało szcze˛s´cie. Gdyby mina˛ł latarnie˛, wyla˛dowałby na polu pszenicy. – Sam dokonał wyboru, kiedy przekroczył dozwo- lona˛ pre˛dkos´c´ – warkna˛ł Dominik, udaja˛c, z˙e nie zauwaz˙a zszokowanej miny kolez˙anki. Gdyby przez jej re˛ce przewine˛ło sie˛ juz˙ tyle ofiar wypadko´w moto- cyklowych, co przez jego, mys´lałaby podobnie. Teraz czeka go z˙mudna robota papierkowa, jak zawsze po zgonie pacjenta. Potem policja i koroner. Dominik dowiedział sie˛, z˙e dwaj młodzi me˛z˙czyz´ni pochodza˛ z Hastings, co oznacza, z˙e nie be˛dzie zmu- szony rozmawiac´ z ich rodzicami. W kaz˙dym razie nie od razu. Jak zwykle, kiedy tracił pacjenta, nie był w nastroju do filozofowania. Ale nic juz˙ nie mo´gł zrobic´, opro´cz tego, by pchac´ do przodu własne z˙ycie. I musi jeszcze przetrwac´ godzine˛, kto´ra dzieli go od chwili, kiedy ma podjechac´ po Melanie. Poszedł do swojego małego słuz˙bowego mieszka- nia, gdzie trafił na kolejny problem. Otrzymał e-maila od adwokata z pros´ba˛o dalszy cia˛g raportu w sprawie wypadku, kto´ry miał miejsce przed miesia˛cem na jednej z okolicznych farm. Raport był potrzebny na- tychmiast, poniewaz˙ naste˛pnego dnia zaplanowano wste˛pne przesłuchania. Zazwyczaj Dominik trzymał sie˛ z daleka od or- gano´w prawa i z˙a˛dan´ o odszkodowanie. Był w kon´cu lekarzem, a nie agentem ubezpieczeniowym. Pracow- 12 GILL SANDERSON

nik z farmy, kto´rego przywieziono ze zgnieciona˛ klat- ka˛ piersiowa˛, potrzebował jednak wsparcia lekarza. Me˛z˙czyzna miał szcze˛s´cie, z˙e nie zgina˛ł na miejscu, poniewaz˙ spadła na niego cze˛s´c´ niewłas´ciwie prze- chowywanej maszyny rolniczej. Przy okazji wyszło na jaw, z˙e zarza˛dzaja˛cy farma˛ lekcewaz˙ył wszelkie przepisy dotycza˛ce bezpieczen´stwa pracy. Farma by- ła prawdziwa˛ s´miertelna˛ pułapka˛. Odnalezienie danych pacjenta w komputerze nie zabrało Dominikowi wiele czasu, jeszcze mniej zaje˛ło mu przygotowanie raportu, o kto´ry go proszono. Bez zwłoki wysłał go poczta˛ elektroniczna˛. Wreszcie jest wolny! Wieczo´r był pie˛kny, powietrze nasycone zapachami lata. To moz˙e byc´ wieczo´r godny zapamie˛tania. Dominik połoz˙ył na ło´z˙ku nowa˛ koszule˛ oraz letni garnitur i poszedł wzia˛c´ prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, owinie˛ty tylko re˛cznikiem, ktos´ zadzwonił do drzwi. Kto to moz˙e byc´? Gos´cie byli niemile widziani o tej porze. Nie zawracał sobie głowy wkłada- niem szlafroka, tylko ruszył prosto do drzwi. Otworzył je i rzucił zniecierpliwiony: – Tak? Na korytarzu stał wysoki, szczupły me˛z˙czyzna o chłopie˛cej urodzie, w okularach. Patrzył na Domini- ka wyraz´nie zdenerwowany. – Nazywam sie˛ Simon Bradley. Jestem lekarzem na pediatrii w szpitalu Wolds w Denham. Moge˛ zamie- nic´ z panem słowo? Szpital Wolds był siostrzana˛ instytucja˛ szpitala Princess Mary. Niedługo – w cia˛gu kilku miesie˛cy – Princess Mary miał zostac´ zamknie˛ty, a jego oddział 13GILL SANDERSON

nagłych wypadko´w poła˛czony z bliz´niaczym oddzia- łem w Denham. – Skon´czyłem na dzisiaj prace˛, doktorze Bradley. Czy to nie mogłoby poczekac´? – Nie, to nie moz˙e czekac´. Jakims´ cudem Simon Bradley wkre˛cił sie˛ do miesz- kania i zamkna˛ł za soba˛drzwi. Był to człowiek opano- wany i uparty. W Dominiku wzbudził irytacje˛. – Wie˛c o co chodzi? – Chciał jak najszybciej po- zbyc´ sie˛ młodego lekarza, i wcale tego nie krył. Simon wyrzucił z siebie jak w gora˛czce: – Potrzebuje˛ pana, to znaczy jest pan potrzebny. Musi pan szybko pojechac´ na oddział wczes´niako´w i oddac´ krew. – Prosze˛ wybaczyc´ – rzekł Dominik, kto´ry wcale nie wygla˛dał na kogos´, komu jest przykro – ale od- dałem krew trzy tygodnie temu. Nagły wypadek, wy- cia˛gnie˛to mnie z tego powodu z pracy. Przez pie˛c´ naj- bliz˙szych miesie˛cy nie be˛de˛ tego robił. To niemoz˙liwe, z˙eby w Denham do tego stopnia brakowało krwi, z˙ebys´cie potrzebowali jej akurat ode mnie. Simon patrzył na niego w milczeniu, a Dominikowi zrobiło sie˛ nieswojo. W spojrzeniu gos´cia było cos´ dziwnego. Chyba nie litos´c´? – Zechce pan usia˛s´c´, doktorze Tate? Tak be˛dzie lepiej. – Wcale niebe˛dzie lepiej,i nie zamierzam siadac´. Za chwile˛ wychodze˛, wie˛c prosze˛ sie˛ streszczac´. I nie pojade˛ do Denham. Niech sami naprawiaja˛swoje błe˛dy. – Błe˛dy – powto´rzył Simon. – Tak, ktos´ popełnił bła˛d. Prosze˛ usia˛s´c´, bardzo prosze˛. W kon´cu Dominik go posłuchał. Teraz dopiero 14 GILL SANDERSON

ogarna˛ł go powaz˙ny niepoko´j – cała ta sytuacja wygla˛- dała podejrzanie. Byc´ moz˙e nie powinien przemawiac´ tak autorytatywnie. – Wie˛c o co chodzi? Powtarzam, z˙e nie pojade˛ do Denham. Dlaczego chcecie krew akurat ode mnie? – W zasadzie z˙ywimy tylko nadzieje˛, z˙e pan´ska krew sie˛ nada. Najpierw musimy to sprawdzic´. Mamy na oddziale wczes´niaka z grupa˛ AB i pan jest nasza˛ najwie˛ksza˛ nadzieja˛. – Najwie˛ksza˛ nadzieja˛? Dlaczego ja? – Dominik zas´miał sie˛ z niedowierzaniem. – Poniewaz˙ jest pan ojcem tego dziecka. Zapadła cisza, słowa zawisły w powietrzu. Po chwili Dominik wybuchna˛ł histerycznym s´mie- chem. – Pan oszalał. Moge˛ pana zapewnic´, z˙e nie jestem niczyim ojcem. Chyba wiedziałbym cos´ na ten temat, prawda? – Jak widac´, nie wie pan – rzekł Simon z pewnym niesmakiem. – Prosze˛ posłuchac´. Pamie˛ta pan noworo- czne przyje˛cie w klubie szpitala w Denham? Poznał pan tam dziewczyne˛ o imieniu Petra. Nagle Dominikowi zacze˛ło brakowac´ powietrza. Wzia˛ł głe˛boki oddech, potem drugi. Potarł kark, zacis- na˛ł powieki, jakby pragna˛ł wymazac´ cos´ z pamie˛ci. A mimo to wspomnienia nie znikne˛ły. – Pamie˛tam, poznałem dziewczyne˛ o imieniu Petra – stwierdził. Doskonale czuł, z˙e w jego głosie słychac´ zdenerwowanie. – Petra Morgan – dodał Simon – piele˛gniarka z od- działu noworodko´w. Spokojna dziewczyna z kro´tki- mi ciemnymi włosami i niebieskimi oczami. 15GILL SANDERSON

– Tak, pamie˛tam. I co z tym jej dzieckiem? – Dzis´ rano urodziła co´reczke˛, wczes´niaka. Prze- wro´ciła sie˛ i musielis´my zrobic´ cesarskie. Dziecko ma trzydzies´ci dwa tygodnie. Sa˛dzilis´my z pocza˛tku, z˙e da sobie rade˛, ale ma z˙o´łtaczke˛. Wyniki wykazały bardzo wysoki poziom bilirubiny, wa˛troba sobie z tym nie poradzi. Jez˙eli bilirubina pozostanie we krwi, dotrze do mo´zgu i rozwinie sie˛ z˙o´łtaczka ja˛der podkorowych. I mała pewnie umrze. Potrzebuje krwi. Krew matki nie wystarczy. – A ona twierdzi, z˙e to ja jestem ojcem? Dominik widział złos´c´ w oczach Simona, kto´ry po- wiedział jedynie: – Co´z˙, jez˙eli nie jest pan ojcem, albo jest pan i odmo´wi, dziecko umrze. Ta mała ma grupe˛ AB. – Ja tez˙, to rzadka grupa. Zazwyczaj oddaje˛ krew za pos´rednictwem stacji krwiodawstwa, a nie na prywatne z˙yczenie. Jaki jest pana zwia˛zek z ta˛ sprawa˛? – Jestem lekarzem, zajmuje˛ sie˛ ta˛ dziewczynka˛. I jestem przyjacielem Petry. – Tylko przyjacielem? Simon zbladł. Dominik spostrzegł, z˙e traci cierp- liwos´c´. – Moz˙e to pana zainteresuje, doktorze Tate, ale dota˛d Petra odmawiała zdradzenia nazwiska ojca dziec- ka. Ono padło dopiero wtedy, kiedy os´wiadczylis´my, z˙e krew ojca to najwie˛ksza szansa na uratowanie jej co´rki. Dominik siedział bez słowa. Simonowi pewnie zrobiło sie˛ go z˙al, bo znalazł droge˛ do kuchni i przy- nio´sł mu stamta˛d szklanke˛ wody. Dominik pił małymi łykami, w głowie miał wielki me˛tlik. Ledwie dziesie˛c´ minut temu z˙ył sobie szcze˛s´liwy, 16 GILL SANDERSON

pełen nadziei, i oto ni sta˛d, ni zowa˛d jego z˙ycie wy- wro´ciło sie˛ do go´ry nogami. Nie miał poje˛cia, co robic´, co mys´lec´ i czuc´, i było mu z ta˛ niewiedza˛ wyja˛tkowo nieznos´nie. A moz˙e to jednak pomyłka? Nie, to mało praw- dopodobne. Opowies´c´ Simona brzmiała bardzo prze- konuja˛co. Oczywis´cie jedna rzecz nie ulega wa˛tpliwos´ci. Jez˙eli istnieje jakakolwiek szansa, z˙e jego krew uratuje z˙ycie tego dziecka, musi ja˛natychmiast oddac´. Potem przyj- dzie pora na roztrza˛sania, na planowanie przyszłos´ci, na decyzje zwia˛zane z jego samopoczuciem oraz tym, jak posta˛pic´. Na to wszystko be˛dzie czas po´z´niej. – Niech pan jedzie i przygotuje co trzeba – rzekł. – A ja ubiore˛ sie˛ i za moment pojade˛ za panem. – Dobrze. Musimy jednak na wszelki wypadek zbadac´ pan´ska˛ krew, a zaraz potem pobierzemy krew dla dziecka. Nie ma czasu na pełne badanie, musimy zaryzykowac´. Zadzwonie˛ do konsultanta, be˛dzie cze- kał. Przyjedzie pan, doktorze Tate, prawda? – Niech pan nie naciska. Powiedziałem, z˙e be˛de˛, to be˛de˛. Simon wyszedł. Dominik zatelefonował do Melanie z informacja˛, z˙e musza˛ przełoz˙yc´ kolacje˛ z powodu nieprzewidzianych okolicznos´ci. Melanie wyraziła niezadowolenie. Wielka szkoda. Dominik zostawił garnitur na ło´z˙ku i włoz˙ył swo´j codzienny letni stro´j: T-shirt i pło´cienne spodnie. Simon był goto´w. – Rozumie pan, z˙e pan´ska krew najlepiej posłuz˙y dziecku, jez˙eli faktycznie jest pan ojcem? 17GILL SANDERSON

– Co´z˙, nie wykluczam tego. Z ro´z˙nych powodo´w z˙adnemu z nich ta odpowiedz´ nie przypadła do gustu. Ale była to jedyna w pełni uczciwa odpowiedz´. – Zaczniemy od pro´bki do zbadania – poinformo- wał Simon. – Potem damy panu znac´. Dominik skina˛ł głowa˛. Sam bardzo cze˛sto przepro- wadzał podobne procedury. Nie musiał zbyt długo czekac´ w poczekalni. Simon wro´cił po chwili ze słowami: – Moz˙na s´miało powiedziec´, z˙e ma pan co´rke˛, dok- torze Tate. Dalsze przygotowania poszły ro´wnie szybko. Po od- daniu krwi Dominik oznajmił: – Chciałbym teraz zobaczyc´ Petre˛. – To nie jest dobry pomysł. Nie radziłbym panu. Zreszta˛, jest na s´rodkach uspokajaja˛cych. Dominik nie był zachwycony tym, z˙e jakis´ pocza˛t- kuja˛cy lekarz dyktuje mu, co ma robic´, mimo to mo´gł tylko przytakna˛c´. – Zamierzacie od razu przeprowadzic´ transfuzje˛? – Kaz˙da minuta jest na wage˛ złota. Chce pan byc´ obecny? Rozumiem, z˙e nie widział pan jeszcze dziec- ka. Zazwyczaj nie dopuszczamy rodzico´w do takich zabiego´w, ale pan jest w kon´cu lekarzem. – Wiem. I chce˛ byc´ przy tym obecny. Pan´skie dziecko, pan´ska co´rka. Ilekroc´ Dominik słyszał te słowa, przez˙ywał szok. Cia˛gle odnosił wra- z˙enie, z˙e los sprawił mu przykra˛ niespodzianke˛. Atmosfera na oddziale wczes´niako´w radykalnie sie˛ ro´z˙niła od atmosfery na nagłych wypadkach. Nie było tu słychac´ szybkiego tupotu sto´p, nie dzwoniły ner- 18 GILL SANDERSON

wowo telefony, nie czuło sie˛ paniki. Personel działał duz˙o spokojniej, a przy tym sprawnie, efektywnie i z pos´wie˛ceniem. Dominikowi przedstawiono Chrisa Fieldinga, spec- jaliste˛ z pediatrii, kto´ry us´cisna˛ł mu dłon´ z rezerwa˛, podzie˛kował za przybycie i zapytał: – Jest pan ojcem dziecka? – Najwyraz´niej tak. Chris skina˛ł głowa˛ bez komentarza. – Co´z˙, mała jest bardzo chora – podja˛ł. – Doktor Bradley chyba juz˙ pana poinformował. Jez˙eli wymie- nimy wie˛kszos´c´ jej krwi na pan´ska˛, poziom bilirubiny powinien znacza˛co spas´c´. Jeszcze raz dzie˛kuje˛ i mam nadzieje˛, z˙e wszystko ułoz˙y sie˛ pomys´lnie. Czy dobrze rozumiem, z˙e chciałby pan byc´ obecny podczas trans- fuzji? – Tak, owszem. – Rodzice sa˛ zawsze mile widziani. Dominik otrzymał fartuch ochronny i maske˛, po czym zaprowadzono go do niewielkiego pomieszcze- nia. W przezroczystym inkubatorze lez˙ała malen´ka is- totka, jego co´rka. Wydawała sie˛ jeszcze mniejsza na tle aparatury, do kto´rej była podła˛czona. Pierwsza˛ reakcja˛ Dominika była złos´c´. Dlaczego akurat jemu musiało sie˛ to przytrafic´? Nie chciał co´rki, nie prosił o co´rke˛, ona nie ma z nim nic wspo´lnego. W chwile˛ potem zdał sobie sprawe˛, z˙e cos´ ich jednak ła˛czy, czy mu sie˛ to podoba, czy nie. Połowa geno´w dziewczynki pochodzi od niego. Co´z˙, jej tez˙ nikt nie pytał, czy chce przyjs´c´ na s´wiat. I nagle poczuł nie- wyraz˙alna˛ wie˛z´ z ta˛ walcza˛ca˛ o z˙ycie istota˛. Sam wykonał w z˙yciu wiele transfuzji i wielokrotnie 19GILL SANDERSON

był ich s´wiadkiem, ale nigdy nie miał do czynienia z tak małym dzieckiem. Stał z tyłu i obserwował. Jakie to dziwne, mys´lał, wiedziec´, z˙e to jego własna krew wpływa do z˙ył tego malen´stwa. Wszyscy czujnie s´ledzili monitory, poniewaz˙ zbyt szybka infuzja krwi moz˙e wywołac´ szok i niewydol- nos´c´ serca. Była to mro´wcza praca, kto´ra zabrała im dwie godziny. W kon´cu medycy wydali pomruk zado- wolenia. Chris odwro´cił sie˛ i skina˛ł głowa˛. – Zrobilis´my, co w naszej mocy, jestem dos´c´ dobrej mys´li. Teraz wszystko zalez˙y od małej Morgan. Jes´li przetrzyma kolejnych kilka godzin... no co´z˙, wtedy po- czuje˛ sie˛ o wiele lepiej. Wie pan, z˙e pan´ska krew da jej najwie˛ksza˛ szanse˛ na przez˙ycie? – Doktor Bradley wytłumaczył mi to wielce prze- konuja˛co. Chris us´miechna˛ł sie˛ pod nosem. – Simon jest bardzo oddany pracy. To ja juz˙ ide˛, a i pan nie ma tu nic do roboty. Zostawi nam pan numer telefonu, z˙ebys´my dali panu znac´, jak wygla˛da sytua- cja? – A czy mo´głbym tu zostac´? – spytał Dominik, sam zaskoczony swoimi słowami. – Oczywis´cie. Jak mo´wiłem, rodzice sa˛ zawsze mile widziani. Powiem piele˛gniarkom, z˙e pan zostaje. Dominik podszedł do inkubatora i obja˛ł wzrokiem malen´stwo z zaz˙o´łcona˛ sko´ra˛ i pomarszczona˛ twarza˛, owinie˛te w wielka˛ pieluche˛. To jego dziecko? W gło- wie mu sie˛ to nie mies´ciło. Piele˛gniarka dyz˙urna miała na imie˛ Erica. Od czasu do czasu wpadał Simon i sprawdzał monitory. Po dwo´ch godzinach pulsuja˛cy punkt na ekranie pokazał, 20 GILL SANDERSON

z˙e spada poziom tlenu. Erica spojrzała na monitory, a potem na dziecko. – Takie wahania nie nalez˙a˛ do rzadkos´ci – oznaj- miła. – To wcale nie oznacza czegos´ złego. – Wiem, jestem lekarzem – odrzekł Dominik i zdał sobie sprawe˛, z˙e powiedział to z irytacja˛. – Przepra- szam. Po prostu nie jestem przyzwyczajony... Erica połoz˙yła mu re˛ke˛ na ramieniu. – W porza˛dku. Wiem, co czuja˛ rodzice. Kolejna osoba, kto´ra uz˙yła tego słowa... Poziom tlenu wkro´tce wzro´sł i zdawało sie˛, z˙e wszystko działa normalnie. Erica stwierdziła, z˙e mała Morgan dzielnie sobie poczyna. Przyniosła Dominiko- wi kawe˛ i zauwaz˙yła: – Jutro musi pan is´c´ do pracy. Prosze˛ juz˙ wracac´ do domu. Mam numer pana komo´rki, w razie czego za- dzwonie˛. Tak, uznał, to chyba rozsa˛dna propozycja. Ale miał przeciez˙ jeszcze inne zmartwienia. – A jak... jak matka? – Petra? Jest na oddziale połoz˙niczym, s´pi. Z tego, co ostatnio słyszałam, czuje sie˛ nie najgorzej. – Chciałbym sie˛ z nia˛ zobaczyc´. – W s´rodku nocy? Szczerze mo´wia˛c, nie sa˛dze˛, z˙e to dobry pomysł. A dlaczego chce sie˛ pan z nia˛ wi- dziec´? Nie miał zwyczaju tłumaczyc´ sie˛ nikomu, ale stwie- rdził, z˙e chyba musi do tego przywykna˛c´. – Nie wiem, naprawde˛. Widziałem dziecko, to chy- ba powinienem tez˙ zobaczyc´ matke˛. Nawet w jego uszach brzmiało to jak kompletny nonsens, a jednak Erica go zrozumiała. 21GILL SANDERSON

– No to zadzwonie˛ i uprzedze˛, z˙e wpadnie pan na moment. Wie pan, bardzo na nia˛uwaz˙amy. Petra ma tu mase˛ przyjacio´ł. – Tak, domys´lam sie˛. – Nie miał ochoty sie˛ spierac´. Na oddziale połoz˙niczym juz˙ go oczekiwano. Piele˛- gniarka powitała go raczej oboje˛tnym niz˙ przyjaznym tonem. Byc´ moz˙e pobrzmiewała w nim nawet nuta wrogos´ci. – Musze˛ z panem zostac´ – os´wiadczyła. – I bardzo prosze˛, tylko na minutke˛. Ona ma teraz odpoczywac´. – Oczywis´cie – odparł. – A tak ogo´lnie, co z nia˛? – Zabieg przeszedł bez problemu. To wstrza˛s dla organizmu, ale szybko dojdzie do siebie. Skoro dziec- ko jakos´ daje sobie rade˛, to ona tym bardziej. A potem, jak sobie poradzi jako samotna matka, tego juz˙ nie wiem. Dominik nie odpowiedział, chociaz˙ go korciło. Przypuszczał, z˙e wszyscy tutaj mys´la˛ o nim jak naj- gorzej. Wszedł do pokoju, w kto´rym Petra lez˙ała sama. Piele˛gniarka zapaliła przyciemnione s´wiatło, a on spus´cił wzrok i popatrzył na... na matke˛ swojego dziecka? Była bardzo blada i wygla˛dała zaskakuja˛co młodo. Jej błyszcza˛ce błe˛kitne oczy, kto´re stanowiły gło´wny element jej urody, były zamknie˛te. Dominik splo´tł ra- miona na piersi i dumał, dlaczego wiadomos´c´, z˙e został ojcem, dotarła do niego w tak szokuja˛cy sposo´b. Cie- kaw był, co mys´li o nim ta kobieta. Petra je˛kne˛ła przez sen i niespokojnie poruszyła sie˛ na ło´z˙ku. Piele˛gniarka dotkne˛ła re˛ki Dominika. – Niech pan juz˙ idzie – rzekła i dodała z nuta˛ 22 GILL SANDERSON

z˙yczliwos´ci, kto´rej dota˛d nie okazywała: – Moz˙e pan zajrzec´ w kaz˙dej chwili po´z´niej. Czyz˙bynaprawde˛ mo´głtam wro´cic´? Czy tego chce? I w jakim celu miałby wracac´? Jak dobrze jest wyjs´c´ na zewna˛trz i wcia˛gna˛c´ w no- zdrza czyste powietrze przesia˛knie˛te wonia˛ soli. Na wschodzie niebo pojas´niało, zapowiadaja˛c rychły s´wit, a z nim nowy dzien´. Dominik wiedział, z˙e jest bardziej zme˛czony, niz˙ mu sie˛ wydaje. Na oddziale miał do czynienia z ogrom- na˛ liczba˛ oso´b, kto´re zostawały ofiarami wypadko´w, poniewaz˙ nie zdawały sobie sprawy z własnego prze- me˛czenia. Do Calthorpe zatem wracał powoli. Nazajutrz – a włas´ciwie tego dnia – ma poranny dyz˙ur. Musi byc´ w pełnej formie. Powinien sie˛ jeszcze przespac´, lecz mimo wyczerpania czuł, z˙e nie zmruz˙y oka. Zjechał z gło´wnej drogi, wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku zamglonej linii wzgo´rz. Zerkna˛ł na zegarek. Mine˛ło ledwie siedem godzin od chwili, kiedy doktor Simon Bradley stana˛ł na progu jego domu i wywro´cił jego z˙ycie do go´ry nogami. Odnosił wraz˙e- nie, z˙e od tamtej pory upłyne˛ły całe wieki. Nigdy dota˛d nie uchylał sie˛ od odpowiedzialnos´ci za swoje czyny. A skoro został ojcem, dopilnuje, by jego dziecko miało dobra˛opieke˛. Istnieje jednak inny, wie˛kszy problem. Co z Petra˛? Spe˛dził z nia˛ zaledwie pare˛ godzin, i nawet zbyt dobrze ich nie pamie˛tał. Potrza˛sna˛ł głowa˛. Nie pomogło. Nie był w stanie mys´lec´ w tej chwili o Petrze, jeszcze na to za wczes´nie. Moz˙e z czasem. Prawde˛ mo´wia˛c, z czasem to be˛dzie nie do uniknie˛cia. 23GILL SANDERSON

Miał za soba˛ tylko jeden dłuz˙szy zwia˛zek, tylko jedna˛partnerke˛, kto´ra nauczyła go, z˙e kaz˙da tak bliska relacja pocia˛ga za soba˛ cierpienie. Ale teraz... teraz został ojcem. I co czuje? Wielkie poruszenie gdzies´ w okolicy serca, kto´rego nie potrafił dokładniej nazwac´. Z przera- z˙eniem stwierdził, z˙e pieka˛ go oczy. Czyz˙by miał zamiar płakac´? On, taki twardziel, były z˙ołnierz, kto´ry stawał twarza˛w twarz z kaz˙dym niebezpieczen´stwem? Nie wylał ani jednej łzy, odka˛d skon´czył dziewie˛c´ lat. Pojechał do swojego słuz˙bowego mieszkania, padł na ło´z˙ko i natychmiast zasna˛ł. 24 GILL SANDERSON

ROZDZIAŁ DRUGI Petra Morgan obudziła sie˛ przeraz˙ona. Gdzie jest? W głowie jej wirowało, bolał ja˛ brzuch... Tak, teraz sobie przypomniała. W panice zacze˛ła szukac´ przycis- ku, z˙eby wezwac´ piele˛gniarke˛. Siostra przybiegła po kilku sekundach. – Moje dziecko! – zawołała Petra. – Gdzie jest mo- je dziecko? – S´wietnie sobie radzi. Niecałe pie˛c´ minut temu dzwoniłam na oddział. Po´z´niej zawieziemy cie˛ na do´ł, z˙ebys´ zobaczyła co´rke˛. – Kobieta us´wiadomiła sobie, z˙e moz˙e przesadza z entuzjazmem. – Oczywis´cie – podje˛ła – niebezpieczen´stwo nie zostało do kon´ca za- z˙egnane, ale lekarze sa˛o wiele lepszej mys´li niz˙ wczo- raj wieczorem. Nie obeszło sie˛ bez krwi ojca. – Czy on...? Czy krew...? Rozumiem, z˙e znalazł sie˛ dawca. – Doktor Bradley wszystko załatwił. I chyba poszło dobrze. – Piele˛gniarka wiedziała, z˙e to nie jej interes, a jednak roznosiła ja˛ ciekawos´c´. – Ojciec... ojciec dziecka był tu w nocy. Oczywis´cie spałas´. Petra szybko to przemys´lała. – Gdyby jeszcze kiedys´ przyszedł, nie chce˛ go widziec´ – rzekła kategorycznie. – Prosze˛ go nie infor- mowac´ o moim stanie, jez˙eli zadzwoni. I prosze˛ nie przekazywac´ mi z˙adnych wiadomos´ci od niego.