Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 976
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 428

Scotch Allison Winn - Jillian Westfield wyszła za mąż(2)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Scotch Allison Winn - Jillian Westfield wyszła za mąż(2).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

Scotch Allison Winn Jillian Westfield wyszła za mąż Trzydziestoletnia Jillian Westfield wiedzie życie wzorowej pani domu. Ma śliczną córeczkę, kochającego i zapracowanego męża i dom w eleganckiej dzielnicy. Jednak w głębi duszy wciąż snuje fantazje: co by było gdyby? Gdyby nie poślubiła Henry?ego? Gdyby nie rzuciła kariery? Gdyby nie zerwała z Jacksonem?Pewnego ranka Jillian odkrywa, że cofnęła się w czasie o siedem lat. Jest niezamężna, pracuje w nowojorskiej agencji reklamowej i wciąż jest z Jacksonem.Jak Jillian wykorzysta drugą szansę? Czy zmieni swoje życie?

ROZDZIAŁ 1 Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Gdzieś w głębi lewego ucha słyszę, jak samochód alarmuje, że zostawiłam otwarte drzwi. Mózg przyjmuje wiadomość, lecz ja postanawiam ją zignorować. Dźwięk nie ustaje, ale już go nie słyszę - to tak, jakby ktoś szczypał i szczypał mnie w ramię, wciąż w to samo miejsce, aż w końcu straciłam w nim czucie. Przesuwam dłońmi po chłodnej drewnianej powierzchni kierownicy i śliskim skórzanym siedzeniu, na moment wsuwam je pod spocone uda. Broszura reklamowa naszego samochodu przedstawiała zdjęcie pary tak bardzo przypominającej Barbie i Kena, że moja córka pokazała na nich palcem, oznajmiając: „Barbie", co przyjęliśmy z mężem z dzikim entuzjazmem (ludzie w salonie wyciągali szyje, by zobaczyć, co się stało, czy dostaliśmy może darmowy samochód), a to dlatego, że malutka znała dotychczas siedemnaście słów, „Barbie" była więc kolejnym kamieniem milowym. Fotografia w broszurce miała sprawić, że uwierzymy w to, iż kupując samochód, kupujemy również życie pięknej pary na obrazku. Tak jakbyśmy mieli odtąd mknąć w każdy weekend górskimi drogami, przeprawiać się przez spienione rzeki bądź urządzać pikniki na świeżych, zielonych, pokrytych rosą łąkach, za plecami mając pola słoneczników.

Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Mama. Daj. Pies. Tata. Nie. Tak. Buzi. Mleko. Lala. Weź. Balon. Hej. Butla. Kubek. Pa. Puść. Spać. Przywołuję w myślach listę słów Katie. Potrafię, oczywiście, wy- recytować je z pamięci, ponieważ jestem matką, która wie takie rzeczy. Matką, która sumiennie zapisuje każdy postęp swojego malucha (Cztery miesiące i trzy tygodnie: Katie przewróciła się z pleców na brzuszek! Inne dzieci robią to dopiero w wieku sześciu miesięcy!), która karmiła go piersią dokładnie do czasu pierwszych urodzin, zgodnie z zaleceniem Amerykańskiego Stowarzyszenia Pediatrów (Szkoda, że to już koniec, mówiłam koleżankom, marszcząc czoło dla podkreślenia szczerości swoich intencji), i która, jak już wspomniałam, rejestruje każde nowe słówko, by się upewnić, że mała nie marnuje potencjału. Siedemnaście słów. Niesamowite. Które półtoraroczne dziecko tyle umie? A teraz jest jeszcze „Barbie". Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Plask. Mój wzrok natychmiast przenosi się na górny róg przedniej szyby, po której powoli spływa ptasia kupa w kolorze pleśni.

Świetnie, myślę. Po prostu zajebiście. Ciekawe, czemu w cholernej broszurce nie było słowa o ptasim gównie. Robię głęboki wdech, próbując się rozluźnić, tak jak uczył mnie instruktor pilatesu w każdy poniedziałek, środę i piątek między dziesiątą a jedenastą rano, czyli w czasie pomiędzy przybyciem niani a zakupami obiadowymi w spożywczaku. Czuję, jak powietrze wypełnia mi klatkę piersiową, która nadyma się niczym balon z helem. Liczę do pięciu, starając się powstrzymać odruch wymiotny. W końcu trudno oczyścić umysł, gdy z tylnego siedzenia dochodzi wstrętna woń zepsutego mleka. Wczoraj w drodze z placu zabaw Katie bez szczególnego powodu wylała sobie na głowę zawartość kubka niekapka, a ponieważ byłam już wykończona udawaniem, że zachwycam się innymi dziećmi, i wysłuchiwaniem śmiertelnie nudnych, ciągnących się w nieskończoność dyskusji pozostałych matek o pieluchach, nianiach i zapisach do przedszkola na kilka lat do przodu, postanowiłam nie zabierać się do czyszczenia jej fotelika. Pieprzyć to, pomyślałam, wyciągając moją najdroższą córeczkę z główką całą w sprężystych ciemnych loczkach z mokrego siedzenia i nazywając ją głuptaskiem. Pieprzyć to i już. Tak też zrobiłam. Dlatego właśnie mój range rover, który wciąż jeszcze powinien pachnieć mieszanką cytrynowego płynu do czyszczenia i pasty do butów, śmierdzi teraz jak zaschnięte wymiociny. Ptasie gówno zmierza powoli w stronę szczeliny pomiędzy szybą a bokiem samochodu, gdy zauważam panią Kwon machającą do mnie z okna pralni chemicznej. Macha jak oszalała, zaaferowana szczerzy zęby w uśmiechu, tak samo jak za każdym razem, gdy ją widzę. Czasem jej uśmiech bywa bardziej przebiegły niż entuzjastyczny, ale zawsze jest pełen zębów. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Ding. Dźwigam się z samochodu i z wysoka robię krok na chodnik. Odwracam się, by spojrzeć od tyłu na własne nogi: lśnią od potu

i odbiła się na nich faktura siedzenia, co tworzy idealne złudzenie błyszczącego cellulitu. Zatrzaskuję drzwi samochodu. Nagle zapada cisza. Nie słyszę już pikania. Tylko że teraz słyszę tę ciszę. * - Nie wygląda dobrze - mówi do mnie pani Kwon. Rząd ubrań pod sufitem zbliża się w naszą stronę, aż pani Kwon zatrzymuje go gwałtownie, naciskając guzik. Chwyta za drążek, którym ściąga koszule Henryego, mojego męża. - Pani nie śpi? Bo niedobrze wygląda, naprawdę. Zaciskam wargi, układając twarz w coś przypominającego uśmiech. Czuję, jak pogłębiają mi się dołki w ściśniętych policzkach. - Rzeczywiście - mówię, kręcąc głową. - Ostatnio chyba niezbyt dobrze sypiam. - Co nie tak? - pyta pani Kwon, mocując się z koszulami. - Nic. - Wzruszam ramionami. Mięśnie twarzy zaczynają mi drżeć pod naciskiem wymuszonego uśmiechu. - Nic, zupełnie. - Pani nieprawdę mówi - karci mnie pani Kwon. - Jak nie śpi, zawsze coś nie tak. - Ciska koszule na kontuar. Tak wyobrażam sobie rybaka ciskającego na pokład swój połów. Nie odpowiadam. Zamiast tego zaczynam grzebać w torebce w poszukiwaniu portfela. - Mówiła o tym z mężem? - nie daje za wygraną pani Kwon. -Pani zawsze przychodzi po rzeczy, a jego nigdy nie widzę. Czemu? Gdzie jest? Czemu nie przychodzi po swoje koszule? - Mój mąż pracuje - odpowiadam. - E tam. Mężczyźni zawsze pracują. A kobiety to co? -Wskazuje za siebie. - Mój myśli, że skoro ja żona, to mam sprzątać, gotować i prowadzić pralnię. A co on robi? Nic! - emocjonuje się, wymachując rękami jeszcze bardziej żywiołowo niż zwykle.

Uśmiecham się z nadzieją, że udało mi się w ten sposób okazać zrozumienie, i czekam na resztę, podczas gdy ona w ferworze otwiera kasę. - Pani wie, co potrzeba? - pyta. Szufladka kasy wyskakuje gwałtownie. - Więcej seksu. - Czuję, jak oblewam się purpurowym rumieńcem, co ona natychmiast zauważa. - Pani nie wstydzi! Każdej kobiecie trzeba więcej seksu. Lepiej się śpi. Lepsze małżeństwo. Od seksu wszystko lepsze. - Cóż, niestety - mówię, usiłując przełknąć zażenowanie wynikające z faktu, że osoba, która pierze moje koszule, zaczęła udzielać mi porad w sprawach łóżkowych - Henry jest w Londynie. I zostanie tam jeszcze co najmniej przez tydzień. - Nie wspominam o tym, że Henry prawie zawsze jest Londynie, San Francisco lub Hongkongu, albo jeszcze gdzieś indziej, rzadko natomiast bywa na naszym zacisznym, uroczym i lekko staroświeckim przedmieściu pięćdziesiąt kilometrów od Manhattanu, na które ludzie migrują z miasta jak zbiegowie niepewni tego, przed czym właściwie uciekają. Wieczne podróże Henryego to cena, jaką zapłaciliśmy za jego sukces jako najmłodszego partnera w banku inwestycyjnym. - O, to niedobrze. - Pani Kwon mruży oczy. - Widać, że pani trzeba dobrego seksu. - Wzrusza ramionami i znów błyska zębami. - Może za tydzień pani wygląda lepiej! Może, myślę, ciężkimi krokami zmierzając w stronę mojego krzyczącego: „Uczynię twoje życie lepszym!", samochodu. Ale z drugiej strony, może wcale nie. * Tutaj, prawie wyjęczałam na głos. Tak, mocniej w tym miejscu. Garland musiał wyczuć moje napięcie, ponieważ dokładnie w tej samej chwili poczułam, jak jego palce wbijają się w moje barki niczym palce piekarza w ciasto na chleb. - Masz tu skurcz - słyszę jego szept wśród dźwięków piosenki Enyi. Czuję, jak moje mięśnie napinają się mimowolnie, jakby

w proteście przeciwko uldze, którą chcę im przynieść. - Cały ten fragment pleców jest skurczony i napięty - powtarza. - Będziemy dziś musieli ostro nad nim popracować. Stękam i tak układam twarz na poduszce, by po skończonym masażu nie wyglądać jak kosmitka. Nie, żeby Garland nie widział mnie w niepożądanych chwilach: kiedyś zdarzyło mi się wybuchnąć spazmatycznym szlochem, podczas gdy on przesuwał mi dłońmi po tułowiu, wyzwalając, jak to określił, mój „wewnętrzny niepokój". Mimo to wolałabym, żeby nie widywał mnie w takim stanie zbyt często. Zwłaszcza biorąc pod uwagę informacje pochodzące od koleżanek z pilatesu, że Garlandowi, który ma muskularne przedramiona i włosy koloru espresso, co jakiś czas zdarza się dotykać klientek w miejscach, co do których jego szefostwo mogłoby mieć zastrzeżenia. W przeciwieństwie do samych klientek. Przychodzę jednak do niego co dwa tygodnie od prawie czterech miesięcy i ani razu nie zaszło nic niestosownego. Właściwie cieszy mnie to. Henry i ja poznaliśmy się, gdy mieliśmy po dwadzieścia siedem lat, i przez ostatnie siedem lat nie liczył się dla mnie nikt inny. Nie chcę tego zmieniać. Jestem żoną, dobrą żoną, a dobra żona nie fantazjuje na temat swojego masażysty ani nikogo innego. Kiedy trzeba, biorę udział w przyjęciach organizowanych przez firmę Henry'ego. W każdą sobotę piorę naszą adamaszkową pościel barwy kości słoniowej. Prasuję kraciaste sukienki Katie, aż są idealnie gładkie. Oczywiście zdarza się, że wbrew moim staraniom podświadomość sprawia, iż zapuszczam się w rewiry, nad którymi świadomość nie ma kontroli. Tak więc podczas gdy Garland ugniata mnie swymi magicznymi palcami, nie mogę zapanować nad fantazjami o tym, co bym czuła, gdyby owe palce zawędrowały w rejony niedopuszczalne przez kodeks masażysty. Słyszę, jak naciera ręce olejkiem eukaliptusowym; nerwy wzdłuż kręgosłupa eksplodują mi pod jego dotykiem.

Prawda jest taka, że pani Kwon ma trochę racji. W mój związek z Henrym wkradła się rutyna. Nie chcieliśmy tego, ale atmosfera panująca w naszym małżeństwie straciła świeżość, jak torebka ciastek, którą ktoś niechcący zostawił otwartą. Kiedy ostatnio się kochaliśmy?, myślę, zupełnie zapominając o dłoniach Garlanda. Przebiegam pamięcią ostatnie tygodnie. W końcu przypominam sobie wesele znajomych w Berkshires dwa miesiące temu. - Musimy to zrobić - powiedziałam do Henry'ego, gdy leżeliśmy w świeżej pościeli w hotelowym łóżku; oboje wolelibyśmy już spać. - Naprawdę, Hen, przeczytałam niedawno w „Redbooku" artykuł o tym, że pary, które uprawiają seks, znacznie lepiej się rozumieją i dłużej pozostają razem. - A co z parami, które wolą spać? - Spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czy nie ma dla nich ratunku? - O tym nie napisali - ucięłam i odwróciłam się tyłem. - Żartuję, Jill, żartuję. - Usłyszałam szelest prześcieradła i poczułam, jak Henry obejmuje mnie od tyłu, po czym powoli zaczyna rozpinać mi koszulę. W porządku, dwa miesiące to całkiem nieźle, mówię sobie, poprawiając się na poduszce. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że Henryego nigdy nie ma. A trzeba to wziąć pod uwagę. Ciągle gdzieś wyjeżdża. Oczywiście nie zawsze tak było. Gdy się poznaliśmy, rzucaliśmy się na siebie z pasją dzikich bestii. Chociaż może z tą dzikością to przesada, no i nie byliśmy do końca jak bestie, zwłaszcza że Henry wyjątkowo nie lubił seksu oralnego, bez wątpienia jednak łączyła nas żarliwość cechująca każdy nowy związek. I nawet jeśli seks nie był tak namiętny jak z moim poprzednim chłopakiem Jacksonem, połączyło mnie z Henrym coś niewyjaśnionego, instynktownego, jakby to, że jesteśmy ze sobą - Henry, guru finansowy o sylwetce pływaka i umyśle jak brzytwa, i ja, specjalistka od reklamy, autorka najpopularniejszego sloganu roku („Coke - czysta

radośśść"), z wyćwiczonymi za pomocą jogi mięśniami brzucha - podkreśliło jakoś niedostatki wszystkich moich poprzednich chłopaków. Henry mnie pociągał, wyzwalał i pod wieloma względami był dla mnie ocaleniem. Gdy poznaliśmy się pewnej nocy, tuż przed ostatnim dzwonkiem w pewnym obskurnym barze w East Village, byłam zaplątana w zmierzający nieuchronnie ku końcowi związek z Jacksonem, z którym spotykałam się od końca studiów. Kiedyś nasze życie wyglądało inaczej, myślę po raz kolejny. W tle umilkła Enya, zastąpiła ją następna wokalistka w stylu New Age, której nie rozpoznaję. Co zrobić, żeby odzyskać nasz związek? W „Redbooku" są dziesiątki artykułów na ten temat, jednak żaden z nich nie okazał się pomocny. W którym momencie się pogubiliśmy? A może nie był to konkretny moment, tylko seria wydarzeń, która sprawiła, że problem, choć nieuchwytny, narastał jak tocząca się po zboczu śnieżna kula, coraz szybciej, aż nie byliśmy już w stanie jej zatrzymać? Istniała jedna rzecz, o której nie myślałam i której w ogóle n i e dopuszczałam do siebie. Chodziło o to, że Ainsley - moja dawna koleżanka z uczelni, która mieszkała teraz niedaleko mnie i prowadziła z własnego garażu absurdalnie lukratywny interes polegający na sprzedawaniu na eBayu prezentów dla niemowląt opatrzonych imieniem obdarowanego dziecka - dostała właśnie zaproszenie na ślub Jacksona, z którym rozstałam się siedem lat temu, kiedy stanowczo i na zawsze odeszłam od niego, by związać się z Henrym. Sama przed sobą nie chciałam przyznać, że te zaręczyny i nadchodzący ślub nie dawały mi spokoju. - Mam nowiny o Jacku, mogę ci powiedzieć? - zagadnęła Ainsley, gdy dwa dni temu maszerowałyśmy przed siebie, popychając nasze pociechy w aerodynamicznych wózkach. - Jasne! - machnęłam lekceważąco ręką, ale nie odwróciłam się, by spojrzeć jej w oczy. - Wciąż pracuje w „Esquire"? - Aha - wymamrotała. To do niego podobne, pomyślałam, że wciąż wykonuje pracę, do której nie ma serca, ze zwykłej inercji.

I że nigdy nie zabierze się na dobre do pisania tej swojej powieści. - Żeni się - oświadczyła w końcu Ainsley, a ja poczułam, jak zalewa mnie fala goryczy. Powinnam była zareagować. Prawdopodobnie dziesięć sekund milczenia, które upłynęły, zanim odpowiedziałam, sprawiło, że mnie przejrzała. W ciągu tych dziesięciu sekund powtarzałam sobie w kółko, że przecież go, do cholery, kocham. Przypomniałam sobie naszą pierwszą randkę w zatłoczonym barze studenckim, gdzie musieliśmy krzyczeć do siebie w ogólnym zgiełku, choć wcale nam to nie przeszkadzało, tak dużo mieliśmy sobie do powiedzenia. A potem nasze ostatnie spotkanie w China Fun, kiedy już wszystko zostało powiedziane. Myślałam o tym, że nawet mimo spełnienia, jakie dawał mi związek z Henrym, czasem nawiedza mnie pragnienie, by znów być z Jacksonem, i wspomnienia jego spontaniczności, entuzjazmu i umiejętności kroczenia przez życie bez sprecyzowanej listy rzeczy do zrobienia. Henry nigdy tego nie potrafił. W mózgu wyświetlały mi się kadry z dawnego życia -jak w filmach, gdy główny bohater ma za chwilę umrzeć: cudowne towarzystwo w agencji reklamowej; leniwe sobotnie przedpołudnia, kiedy Jack wybierał się z laptopem do pobliskiego baru, by bez specjalnych sukcesów pracować nad swoją powieścią, ja zaś miałam czterdzieści pięć minut spokoju, które mogłam wykorzystać na powolne popijanie kawy i gapienie się przez okno; ferie świąteczne z czasów, gdy go jeszcze nie znałam, kiedy Ainsley i ja zarezerwowałyśmy last minutę do Paryża i noc przed sylwestrem spędziłyśmy na całowaniu się z nieznajomymi Francuzami. Tęskniłam za tyloma rzeczami z czasów przed Henrym, przed Katie, przed tym wszystkim. Jack był tylko jedną z nich. - Nie martw się, wszystko w porządku - wyszczebiotałam jednym tchem, trochę z powodu tempa naszego marszu, a trochę z powodu tego, co właśnie usłyszałam. - W końcu, na litość boską, minęło siedem lat. - Masz prawo być zdenerwowana. - Ainsley wzruszyła ramionami. - To zupełnie normalna reakcja.

- Ale ja się nie denerwuję - odparłam. - Moje miejsce jest przy Henrym i Katie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Popychałyśmy dalej wózki, w ciszy słychać było tylko nasze szybkie oddechy i szum kółek. Czemu po prostu jej nie powiedziałam?, myślę teraz, podczas gdy palce Garlanda zagłębiają się w moich mięśniach nara-miennych. Czemu nie oświadczyłam: Ainsley, pomiędzy Henrym a mną coś się popsuło. Gdy nie ma go całe tygodnie, prawie nie zauważam różnicy, a czasami, kiedy jest w domu, patrzę na niego przez salon albo stół w jadalni i bezskutecznie usiłuję na nowo odnaleźć w jego twarzy to, co kiedyś mnie pociągało. Czemu jej nie powiedziałam, że dwa tygodnie temu, w sobotę, gdy Henry był w Los Angeles, a Katie z opiekunką, poszłam sama do kina na głupiutką komedię romantyczną z Orlandem Bloomem i Kate Hudson, a potem spędziłam cały wieczór, marząc o tym, by Orlando Bloom przybył uwolnić mnie z pułapki mojego pozbawionego nadziei małżeństwa. Orlando Bloom! Całkowicie pochłonęła mnie ta fantazja i wyobrażałam sobie odtąd, jak wpadam na niego w Tribece, ewentualnie podczas wakacji w Londynie albo gdziekolwiek indziej, byle nie tu. Gdy w poniedziałek wybrałam się po zakupy, ujrzałam jego twarz na okładce tabloi-du - paparazzi przyłapali go z jakąś supermodelką - i poczułam wyraźne, politowania godne ukłucie zazdrości. Orlando Bloom! Czemu nie powiedziałam Ainsley o Orlandzie Bloomie? Znalazłaby sposób, żeby całą sytuację przedstawić jako zabawną i tak naprawdę niepozbawioną sensu. Ale to, co czułam w przypadku Jacka, nie było ani zabawne, ani logicznie uzasadnione. Albo może owszem, było - aż za bardzo. Ainsley o tym wiedziała, ja również, i prawdopodobnie właśnie dlatego żadna z nas nie pociągnęła tematu, gdy tak kluczyłyśmy po okolicy, bezskutecznie usiłując zrzucić ostatnie kilka pozostałych po ciąży kilogramów. A teraz, gdy tak leżę otoczona zapachem olejku eukaliptusowego, wśród monotonnego szumu pieśni spirituals, i czuję na so-

bie magiczne dłonie Garlanda, nie ma już kogo okłamywać, a ja nie mogę przestać się zastanawiać, co by było gdyby. A gdybym wybrała Jacksona? A jeśli to nie Henry jest tym jedynym? Co, gdybym nigdy za niego nie wyszła? Napinam mięśnie i czuję, jak w odpowiedzi palce Garlanda naciskają mocniej. Wypuszczam powietrze i odpycham od siebie głupie myśli. N i e. Jestemszczęśliwa. Jestem kochającą żoną i mam piękną córeczkę, która zna całe, policzmy, całe osiemnaście słów, a mój mąż jest najjaśniejszą gwiazdą Wall Street i wciąż potrafi doprowadzić mnie do orgazmu, choć czasem wymaga to zastosowania przymusu (wobec niego, nie wobec mnie). Zaciskam powieki i odpycham od siebie zwątpienie. Ale ono tak łatwo nie kapituluje i wciska się w szczeliny mojego umysłu, wychylając się tylko na tyle, bym wiedziała, że nadal tam tkwi, niczym mikroskopijna drzazga w małym palcu u stopy, która zadaje ból przy każdym kroku. Garland ugniata mi pośladki jak plastelinę, a ja pozwalam, by moje myśli odpłynęły w niebyt. - Masz zablokowane chi - słyszę w lewym uchu jego szept. -Spróbuję je odblokować, ale poczujesz ucisk. - Dobrze - stękam. - Weź głęboki oddech - mówi. - Może zaboleć. Naciska dłońmi moje skronie, potem czuję palce przesuwające się po moim karku, aż nagle jego łokcie gwałtownie lądują w zagłębieniach tuż pod łopatkami. Wydaję stłumiony okrzyk sygnalizujący cienką granicę pomiędzy rozkoszą a bólem i na ułamek sekundy zapominam o Henrym, Jacksonie, zepsutym mleku na tylnym siedzeniu i tych pieprzonych, głupich osiemnastu słowach, i jedyne, co mogę zrobić, to zagryźć wargę, oddychać i marzyć, żeby każda chwila mojego niemądrego, pozbawionego znaczenia życia mogła być równie cudowna jak ta.

ROZDZIAŁ 2 Muszę wstać. Powtarzam to sobie od dobrych pięciu minut, a jednak nie mogę się ruszyć. Boli mnie głowa, jakby ktoś robił mi dziurę w mózgu za pomocą wiertarki udarowej, a w ustach czuję smak zgniłej mandarynki. Wiem, że na zewnątrz jest jasno, opaska do spania chroni mnie przed bezlitosnymi promieniami słońca, widzę tylko żółte błyski odbijające się pod powiekami. - Katie na pewno już nie śpi - mamroczę sama do siebie. -Siedzi w łóżeczku i bawi się brązowym pluszowym pieskiem, prezentem od matki Henryego. Pewnie jest głodna, więc rusz tyłek i idź do niej. Śniadanie. Na samą myśl żołądek robi fikołka i czuję, że zbiera mi się na wymioty. Podnoszę rękę, ciężką jak ze stali, do czoła i przesuwam palcami tuż pod linią włosów, ocierając warstwę zimnego potu. Wstawaj. Wstawaj, powtarzam w myślach. Nie zdejmując opaski z oczu, przerzucam kolana przez krawędź łóżka. - Cholera! - krzyczę, gwałtownie zdzierając opaskę. Uderzyłam kolanami w ścianę. Leżę skulona w pozycji płodowej, twarzą do białej gipsowej ściany, do której przysunięte jest łóżko.

Odwracam głowę. To nie mój pokój. Zdecydowanie nie mój. A jednak w głębi duszy czuję, że skądś go znam. Podnoszę się z wysiłkiem i czuję ścisk w żołądku. Mam kaca. Tak, to z pewnością kac. Próbuję przypomnieć sobie wczorajszy dzień, ale nie potrafię. Nic nie pamiętam poza swoim zablokowanym chi i łokciami Garlanda, za których sprawą mój organizm eksplodował. Zrywam się z łóżka z czerwoną pościelą w kratkę i wezgłowiem z sosnowego drewna; mebel z pewnością pochodzi z Ikei. Nagle przypomina mi się wizyta w sklepie meblowym, gdy krążyliśmy po dziale z łóżkami, aż wreszcie wybraliśmy właśnie to. M y. Ogarnia mnie panika. Czuję mdłości. Biegnę do łazienki, instynkt podpowiada mi, że jest na prawo od sypialni. Wymiotuję. My. Jackson i ja. Niemożliwe. Znów zamykam oczy i sięgam po papier toaletowy, żeby otrzeć usta. Dźwigam się z podłogi i na miękkich nogach wlokę do umywalki. W łagodnym świetle lampek nad lustrem (jedna jest przepalona) spoglądam na swoje odbicie. Odgarniam z twarzy brązowe włosy z pasemkami, sięgające niżej linii łopatek - gdy je ostatni raz widziałam, były równo obcięte na wysokości karku i co najmniej o dwa odcienie ciemniejsze. Nadal wpatruję się w lustro. Zniknęły delikatne zmarszczki wokół oczu. Pieprzyk, który usunęłam, ponieważ zaczął się powiększać, wciąż tkwi po prawej stronie nosa. W uchu zaś lśnią obok siebie dwa kolczyki, które matka Jacksona określiła kiedyś przy kolacji jako „odrobinę declasse". Jestem młodszą wersją samej siebie. Tyle że to niemożliwe. Obracam się gorączkowo i pędzę do sypialni, gwałtownie otwieram drzwi garderoby. Jest pełna, wypchana moimi ciuchami z czasów studenckich. Żadnych praktycznych ubrań młodej mamy na wierzchu i bardziej eleganckich strojów do pracy ukrytych pod spodem, ułożonych według koloru i częstotliwości używania.

Zataczając się, z przystankiem na rzyganie w łazience, wpadam do salonu i na gzymsie kominka widzę fotografię, na której świętujemy z Jacksonem moje dwudzieste siódme urodziny - bardzo trudno zmieścić na torcie dekoracje plus ponad dwa tuziny świeczek. W kolejnej ramce zdjęcie Ainsley, mojej przyjaciółki z liceum Megan i moje, zrobione w sylwestra 1999. Natychmiast przychodzi mi do głowy piosenka Princea, która odtwarzana w kółko wiodła nas w stronę przełomowej nocy rozpoczynającej nową dekadę. Dzwoni telefon, podskakuję na dobre pół metra. Dopiero w tej chwili spostrzegam, że jestem naga. Nigdy nie śpię nago. W każdym razie już nie. Zwykle sypiam w jedwabnych piżamach kupowanych hurtowo na letnich wyprzedażach w Nordstrom (jednocześnie robię roczny zapas bielizny) - jest tak od czasu, gdy zamieszkałam z Henrym. On nigdy nie spał nago i cóż, po prostu byłoby dziwne, gdybym tylko ja to robiła. Włącza się sekretarka. „Cześć, tu Jillian i Jackson - rozlega się mój głos. - Nie możemy odebrać, ale na pewno oddzwonimy! Pozdrawiamy!" Rozlega się długi sygnał. „Jill, to ja. Próbowałam dzwonić do pracy, ale jeszcze cię nie było. Chodzi o nasze plany. Odezwij się". Megan. Mój Boże, cholerna Megan. Podchodzę do sekretarki i ponownie odtwarzam wiadomość, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Niemożliwe. Nie ma mowy. Trzy lata temu Megan, prowadząc w nocy samochód, zjechała z drogi i uderzyła w stalowy słup. Wracała ze spotkania służbowego w Kalifornii i zasnęła za kierownicą. W każdym razie tak podejrzewała policja. Nie znaleziono śladów poślizgu ani żadnych świadków, usłyszeliśmy więc tylko: „Bardzo nam przykro". Mężowi Megan Tylerowi wręczono portfel, pierścionek zaręczynowy i obrączkę, wszystko umazane krwią, i na tym się skończyło. Policjanci dodali jeszcze, że według wszelkich poszlak Meg zginęła na miejscu. Pamiętam, jak podczas pogrzebu ściskałam Henry'ego za rękę w strugach październikowego deszczu. Wkrótce potem z drzew opadły ostatnie liście.

Osuwam się na tanią beżową kanapę, tę samą, która drapała w plecy, w związku z czym, jęcząc, prosiłam i błagałam Jacksona, by ją wyrzucił. Bez skutku. Powiedział tylko: „Kochanie, wiesz, że źle reaguję na zmiany. Kocham tę kanapę, mam ją od czasów studenckich, więc daj spokój, jakoś przeżyjesz". Rozglądam się dookoła. Bez wątpienia wróciłam. Wróciłam do świata, o którym ostatnio tyle myślałam, zastanawiając się, co by było gdyby. Co by było, gdybym nie odrzuciła tego życia, uważając, że już mi się nie przyda, że któregoś dnia nie okaże się dla mnie ratunkiem? A może gdybym tylko dostała drugą szansę, wszystko zrobiłabym inaczej? Co wtedy? Najwyraźniej jednak obecnie ważniejsze jest pytanie: co teraz? * Na stoliku w przedpokoju leży gazeta z czwartku 13 lipca 2000. Nagłówki trąbią o wyścigu do Białego Domu: czy rekordowe wyniki Georgea Busha w Teksasie wystarczą, by zapewnić mu zwycięstwo, i czy kandydat wybrany przez Ala Gorea na stanowisko wiceprezydenta przysporzy mu zwolenników. W dziale rozrywka entuzjastyczne zapowiedzi filmu X-Men, który następnego dnia ma wejść do kin. Wiem już, że wyniesie on niezbyt znanego australijskiego aktora Hugh Jackmana na sam szczyt (kochałam się w nim na zabój jesienią 2003 roku) i doczeka się co najmniej dwóch kontynuacji. Rzucam gazetę na podłogę, biegnę do biurka w salonie i podnoszę słuchawkę bezprzewodowego telefonu. 1-914-555-2973. Wystukuję swój domowy numer. Może Nancy, niania Katie, podniesie słuchawkę. - Proszę, odbierz - szepczę gorączkowo. W słuchawce słyszę piskliwy głos z taśmy: „Nie ma takiego numeru. Sprawdź numer i spróbuj ponownie". Ciskam telefon na biurko i gapię się w przestrzeń za oknem. Kurwa mać. Nie wiem, co robić.

Bez uprzedzenia w oknie naprzeciwko, jakieś półtora metra ode mnie, pojawia się sąsiad. Macham do niego gwałtownie i dopiero w tym momencie uświadamiam sobie, że wciąż jestem całkiem naga. Biegnę do sypialni czymś się okryć. Szafa jest zapchana do granic możliwości skłębioną masą ciuchów i zaczynam się zastanawiać, jak to możliwe, że kiedyś żyłam w ten sposób - w stanie kontrolowanego chaosu - zaraz jednak przypominam sobie, że przez wiele lat ten chaos zapewniał mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedy moja matka nas zostawiła, to ja zabrałam się do przywracania ładu w naszym życiu - dosłownie i w przenośni. Sprzątałam pokój młodszego brata i porządkowałam kuchnię, żeby ojciec nie myślał o tym, że jego żona dała nogę, jakby poukładane rzeczy przekładały się na poukładane emocje. Gdy poszłam na studia i wreszcie wyrwałam się z dusznej domowej atmosfery, którą sama stworzyłam - w końcu ojciec nigdy nie prosił mnie o przejęcie kontroli - cały ten uporządkowany świat legł w gruzach. Nie dało się przejść przez mój pokój w akademiku, nie potykając się o pudełko z tygodniową pizzą, podręcznik do marketingu z zeszłego semestru albo stanik, który choć dawno powinien trafić do pralki, wystawał spod łóżka. Teraz więc, gdy otworzyłam drzwi szafy ze swojej przeszłości, wszystko wyglądało jak dawniej. T-shirty zwisały z półek, buty nie do pary leżały jeden na drugim, a kłąb tak modnych przez ostatnie lata kaszmirowych szali wciśnięty był w róg półki po lewej stronie. Podnoszę z podłogi bluzę i narzucam ją na siebie. Pachnie znajomo, potrząsam głową, starając się przypomnieć sobie, skąd znam ten zapach. Jackson. Bluza pachnie Jacksonem. Opuszczam wzrok i dostrzegam, że rzeczywiście należy do niego. A właściwie należała. A może wciąż należy? Gdybym tylko mogła zrozumieć, co się, do cholery, dzieje. W każdym

razie kiedyś była to moja ulubiona bluza. Spłowiała i jest wystrzępiona na nadgarstkach, z przodu, tuż nad pępkiem, ma plamę z puddingu czekoladowego, na piersi widnieje napis „XXX", a pod spodem znajduje się logo drużyny lekkoatletycznej Uniwersytetu Michigan - Jack grał w tej bluzie w studenckiej drużynie lacrosse. Przesuwam dłońmi po nadruku i obejmuję się ramionami. Trudno zaprzeczyć, że bluza kojarzy mi się z domem. * W salonie zegar pokazuje 10.27 rano. Jeśli więc naprawdę jest 13 lipca 2000 roku, to zgodnie z tym, co powiedziała Megan, powinnam być w tej chwili w pracy. Jestem w końcu (albo byłam) account managerem w DMP, czyli Dewey, Morris and Prince, wiodącej agencji reklamowej zajmującej się produktami konsumpcyjnymi. Mój wzrok pada na leżący na biurku kalendarz. Już ubrana, bez obawy, że sprezentuję sąsiadom przedpołudniowy seans peep-show, podchodzę do biurka i opadam na krzesło z kutego żelaza, które kupiliśmy z Jacksonem w Pier 1 w grudniu zeszłego roku, gdy postanowiliśmy razem zamieszkać. Przez trzy miesiące szukaliśmy mieszkania, aż trafiliśmy na tę kawalerkę w West Village, nowoczesną, ale jednocześnie na luzie, z przedwojennymi elementami. - Za nas - powiedział Jackson, unosząc kieliszek w Wigilię, tydzień po tym, jak wtaszczyliśmy do mieszkania choinkę. Cudem udało nam się wyjść zwycięsko z tego pojedynku, choć nie obyło się bez ran ciętych. Szczególnie ucierpiało czoło Jacksona i moje palce (przez trzy dni nie mogłam pisać na komputerze). - Za wspólne życie i za nas. Uśmiechnęłam się słodko, wspięłam na palce i pocałowałam go delikatnie w spierzchnięte usta. - Za nas.

- Jack i Jill - uśmiechnął się i poszedł do kuchni dolać sobie wina. - Wszyscy powtarzają, że jesteśmy dla siebie stworzeni. - Rzeczywiście, tak mówią - zgodziłam się, opadając na (drapiącą, głupią, znienawidzoną) sofę i czekając, aż on zrobi to samo, żebyśmy mogli zapomnieć o całym świecie przy powtórkach Ostrego dyżuru, udając, że nie żałujemy odrzucenia propozycji mojego ojca i jego dziewczyny, którzy chcieli zabrać nas na wspólny wypad do Belize. W Nowym Jorku panował klimat podbiegunowy, a tłumy turystów sprawiały, że trudno było oddychać. Biorę kalendarz do ręki i kartkuję go, aż trafiam na dzisiejszą datę. Pusto. Nada. Żadnej wskazówki podpowiadającej, co dokładnie powinnam w tej chwili robić. Patrzę na kolejną stronę. Aha. Notatka, że jutro mój zespół w DMP ma spotkanie z kierownictwem Coke. Przypominam sobie, że kiedyś (ostatnio?) spędzałam godziny, dnie, tygodnie, usiłując trafić w punkt, który wystrzeli mnie na trajektorię wiodącą do stratosfery branży reklamowej - tę samą trajektorię, którą porzuciłam na sam cień sugestii Henryego, że teraz, gdy jestem w trzecim miesiącu ciąży, powinniśmy przenieść się za miasto (prawdopodobnie użył jakiegoś o wiele bardziej entuzjastycznego określenia), by zapewnić więcej spokoju naszemu nienarodzonemu jeszcze dziecku. Katie! Nostalgiczne rozmyślania przerywa nagłe olśnienie. Katie! Jak sobie radzi beze mnie? Może jest głodna? Może leży w łóżeczku, ściskając w rączkach pluszowego pieska, i drze się wniebogłosy, ponieważ nie dostała porannej owsianki? Tatuś wyjechał do Londynu, a mama utknęła w mieszkaniu swojego narzeczonego w 2000 roku! Katie! Oczy zachodzą mi łzami, a krew pulsuje mocno pod skórą wilgotnej od potu szyi. Znów sięgam po telefon, by zadzwonić do Nancy, mojej niani, ale uświadamiam sobie, że to bez sensu. I nagle dociera to do mnie, brutalnie i znienacka: skoro jestem tutaj, skoro utknęłam na tej ziemi jałowej roku 2000, ozna-

cza to, że nie ma Katie. Jeszcze nie. Może nigdy jej nie będzie. Nie turla się w swoim łóżeczku, nie natęża się, by wydusić z siebie dziewiętnaste nowe słowo, ani nie wpatruje się pustym wzrokiem w Teletubisie śpiewające swoje (wkurzające i kretyńskie) piosenki. Moja córka jest teraz tylko wspomnieniem uwięzionym w mojej głowie, ulotnym, nieuchwytnym przebłyskiem kierunku, w jakim powinnam zmierzać. Tylko że teraz, patrząc na swoje dawne życie, nie jestem pewna, w którą stronę się zwrócić.

ROZDZIAŁ 3 Dzwoni telefon, a ja nie mogę go znaleźć. Przetrzepałam brązowy polarowy koc, który pokrywa naszą (obrzydliwą) sofę. Pobiegłam do kuchni i spenetrowałam wszystkie blaty, a teraz przeszukuję torebkę, którą znalazłam na jednym z wiklinowych foteli w jadalni (również kupionych w Pier i, razem z biurowym krzesłem). Pamiętam tę torebkę! Uwielbiałam ją! Dostałam ją w prezencie od ojca, gdy rozpoczęłam wakacyjny staż w DMP po pierwszym roku studiów biznesowych. Co, do cholery, się z nią stało? Może wyrzuciłam ją w czasie przeprowadzki? Zastanawiając się nad tym, trafiam w końcu ręką na wibrującą komórkę, która wydzwania melodyjkę przeboju N'Sync. It ain't no lie, baby, bye, bye bye - nucę pod nosem, otwierając klapkę telefonu i podnosząc go do ucha. - Halo? - rzucam, po czym z wahaniem dodaję: - Ee, tu Jillian. - Nieruchomieję, jakby przyłapano mnie na jakimś zabronionym czynie. Mój oddech rozbrzmiewa mi w uszach głośno i wyraźnie. - Hm, Jill? Tu Gene. Gdzie jesteś? - szepcze w słuchawkę stażysta z DMP, który od czasu do czasu udaje również mojego asystenta. - Tutaj jestem. Tut aj! - powtarzam z naciskiem.

- Ee, wszystko w porządku? Masz... dziwny głos. - W tle słyszę dzwonek biurowego telefonu. - Tak, jasne! Wszystko dobrze! A ty gdzie jesteś, Gene? Gdzie jesteś? - Otwieram frontowe drzwi i wyglądam na zewnątrz, jakby Gene miał się wyłonić zza rogu. Nikogo jednak nie widzę, więc cofam się z powrotem do środka. - Tu jestem, Jill. W pracy! - Mówi powoli, jakby uważał, że nie rozumiem po angielsku. - Nie ma cię, a tu burza mózgów przed jutrzejszym spotkaniem z Coke, martwiłem się. Wszyscy o ciebie pytają. - Och - odpowiadam. - Ee, niezbyt dobrze się dziś czuję. -Myśli galopują mi jak szalone. - Dopiero się obudziłam i zapomniałam zadzwonić. Przepraszam! - Nic nie szkodzi - mówi Gene z wahaniem. - To na pewno nic poważnego? Chciałabym mu zadać tyle pytań, tyle z niego wyciągnąć. Właśnie mam zacząć, kiedy słyszę szczęk otwieranego zamka. - Tak! Tak - syczę. - Później do ciebie zadzwonię! - Zatrzaskuję klapkę telefonu i rzucam go na sofę, odbija się od poduszek. Odwracam się gwałtownie, dokładnie w momencie, kiedy Jackson przekracza próg. Mój kręgosłup prostuje się nagle, jakby mnie ktoś podłączył do ośmiowoltowej baterii. Widok Jacksona dosłownie zapiera mi dech w piersiach. Wyraźnie czuję ucisk w klatce piersiowej. Wilgoć w lipcowym powietrzu sprawiła, że blond grzywka przy-kleiła mu się do czoła, wygląda prawie jak namalowana, błękitne oczy są podkrążone, mimo to jest przystojny, dziewczyny oglądają się za nim. Jest na tyle przystojny, że gdy spotkaliśmy się na studenckiej imprezie dwa lata temu, bez wahania dałam mu - nie - wcisnęłam mu swój numer telefonu, mimo że oboje byliśmy kompletnie pijani i ani mnie, ani jemu nie w głowie było robić na kimkolwiek wrażenie. - Cześć - mówi, rzucając torbę na podłogę. Podnosi na mnie wzrok. Stoję z szeroko otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, nie mogę wykrztusić słowa.

- Cześć - powtarza, podchodząc bliżej, w końcu jest już całkiem blisko i całuje mnie w czoło. - Dzwoniłem do pracy, nikt nie wiedział, gdzie jesteś, więc spróbowałem na komórkę, ale nie odbierałaś. Pomyślałem, że zajrzę do domu sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wciąż nie mogę mówić, wydaję tylko z siebie niezrozumiały pisk. Jack cofa się o krok i spogląda mi prosto w oczy. - Jill, poważnie mówię. Coś się stało? - Niezbyt dobrze się czuję - wyrzucam z siebie w końcu. -Rozchorowałam się. - Czuję, jakbym miała w gardle lep na muchy. Siadam na jednym z naszych (ohydnych) wiklinowych foteli. - Wyglądasz... - Jack przekrzywia głowę i przygląda mi się bacznie. - Wyglądasz, jakbyś była na haju. - Zatroskany marszczy czoło. - Co się dzieje? - Jestem chora, po prostu chora - powtarzam. - Wzięłam day-quil. Może dlatego tak wyglądam. - Mamy dayąuil? Myślałem, że z zasady nie bierzesz leków. -Jack idzie do łazienki sprawdzić. Cholera, ma rację. Rzeczywiście. Mój zespół pracował ostatnio dla producenta leków naturopatycznych, który twierdził, że każdą znaną ludzkości chorobę można wyleczyć tym, co się ma w spiżarce. Sprawiło to, że za jednym zamachem pozbyłam się całej zawartości apteczki. - Ee, nie, zmieniłam zdanie. Mam prawo! - Przygryzam skórkę na kciuku. - Pobiegłam rano do apteki. Jack z powrotem zjawia się w salonie. - Faktycznie, kiedy się obudziłem, byłaś cała spocona. Miałaś mokrą poduszkę. Chyba wczoraj wypiłaś jedną kolejkę za dużo. Przepraszam. Moja wina. - Ze śmiechem całuje mnie w czoło. Nie mam pojęcia, o jakiej imprezie mówi - Jack i ja zawsze kursowaliśmy między jedną a drugą - kiwam więc tylko głową jak papuga, z nadzieją, że wygląda to przekonująco.

- Więc... kiedy obudziłeś się rano, leżałam obok? - pytam tonem, jakim detektyw mógłby sondować podejrzanego. - Skarbie, lepiej wracaj do łóżka. Majaczysz. Każdego ranka leżysz obok mnie. Nieżywa dla świata, póki za piętnaście ósma nie zadzwoni budzik, ale leżysz. - Ciekawe - mamroczę bardziej do siebie niż do niego. - Dobra, skoro naprawdę jesteś chora, dzwonię do Megan i Tylera odwołać kolację. Nie dasz rady, nie ma mowy. Kolacja. Kolacja z Megan i Tylerem. Usiłuję sobie przypomnieć, po kryjomu sięgam po kalendarz. Zgadza się! Megan wchodzi dzisiaj w ósmy tydzień ciąży. „Za wcześnie, by to ogłaszać, ale wam musieliśmy powiedzieć", oświadczy. Sześć dni później poroni i to do mnie zadzwoni po ratunek. - Nie, nie - mówię do Jacka, wstając, by go pocałować, jakby to miało go przekonać, że wkrótce będę całkiem zdrowa. Jackson cofa się przed moim kwaśnym oddechem. - Nic nie odwołuj. Przypomnisz mi, gdzie się umówiliśmy? - W Cafe Largo? Sama wybrałaś. Wkurzyłaś się, kiedy zasugerowałem, żebyśmy poszli gdzie indziej... - Jackson cichnie. - Na pewno nic się nie stało? Staram się przypomnieć sobie kłótnię o wybór restauracji. Wspomnienie wraca, choć niewyraźne. Jack kipiący cichą wściekłością, ponieważ świadomie wybrałam lokal, którego nie znosił, i ja krzycząca, że powinien był zaproponować inne miejsce, gdy go o to prosiłam, ale jak zwykle zrzucił na mnie cały ciężar decyzji - na co usłyszałam, że to przecież tylko pieprzona r e z e r w a c j a, nic ważnego, po czym rozległ się trzask zamykanych drzwi od sypialni, a ja zaczęłam się zastanawiać, jak mogłam kiedykolwiek wyobrażać sobie nasze współistnienie pod jednym dachem. Teraz - po latach życia w świadomości, na czym polegały nasze prawdziwe problemy, po latach spędzonych z mężczyzną, który kochał, lecz nie namiętnie, racjonalnym i inteligentnym, ale niezbyt spontanicznym, po tym jak przez lata niedostrzegalnie

wycofywałam się ze związku z osobą, z którą przysięgałam być do końca swoich dni, po latach poczucia, że zagubiłam siebie w jego cieniu i jego celach - kłótnie o to, do której restauracji pójść albo czyja kolej na wyniesienie śmieci, zdawały się jałowe i niemądre, i o niebo łatwiejsze do pokonania niż przeszkody, na jakie mieliśmy jeszcze natrafić z Henrym. - Przykro mi, że tam idziemy - mówię cicho, głaszcząc go po szorstkim policzku. - Wiem, że nie cierpisz tego miejsca. - Nie pamiętam, czemu tyle lat temu nalegałam na Cafe Largo, podejrzewam jednak, że zrobiłam to z zemsty. Tak właśnie funkcjonowaliśmy. Jak ty mnie, tak ja tobie. Oko za oko, i tak dalej. - E tam, nie przejmuj się. Już to przedyskutowaliśmy. - Wciąż wpatruje się we mnie badawczym wzrokiem pełnym zakłopotania i niepokoju. - No dobrze, muszę wracać do pracy, ale ty poleź jeszcze trochę... nie wyglądasz najlepiej. Bierze mnie za ramię i prowadzi do sypialni, zamaszystym gestem odkrywa kołdrę i patrzy, jak gramolę się do łóżka. Pochyla się, by mnie pocałować. - Do zobaczenia wieczorem. Kocham cię. Przygryzam wargę. Co niby mam mu na to odpowiedzieć? Spędziłam ostatnie siedem lat, usiłując pozbyć się jakichkolwiek resztek emocjonalnego stosunku do Jacksona, upewniając się, że moje ciało nie jest wciąż pokryte jego odciskami palców, że po odejściu od niego niczego nie żałuję, nie pragnę powrotu ani nie patrzę wstecz. I nagle proszę: Jackson. Z całą swoją miłością do mnie, nadzieją i, owszem, niedoskonałościami, które za kilka miesięcy, jeśli wszystko potoczy się tak jak poprzednim razem, zamienię na miłość i nadzieję innego mężczyzny, równie niedoskonałego, choć w zupełnie inny sposób. Zamiast więc zmienić tę chwilę w coś, czym nie była, odpowiadam po prostu tak samo, jak bym odpowiedziała siedem lat temu, w czasach kiedy młodsza wersja mnie naprawdę go kochała i zanim ta starsza przestała pozwalać sobie na zastanawianie się, czy przypadkiem wciąż go nie kocha, no