Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Scott Amanda - Poręczenie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Scott Amanda - Poręczenie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 238 osób, 168 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

AMANDA SCOTT PORĘCZENIE

1 Granica szkocka, sierpień 1596 Poranna mżawka wzmagała posępny nastrój tego pochmurnego dnia w Liddesdale, gdy nagle, tuż przed świtem, angielska armia bez ostrzeżenia przystąpiła do ataku. Nie zapłonęła ani jedna pochodnia, nie rozległ się ani jeden krzyk. Wróg podkradł się niepostrzeżenie pod osłoną nocy z niezwykłą - jak na Anglików - skrytością. Szarżę rozpoczął sygnał rogu. Rozpętało się istne piekło. Dwa tysiące ciężkozbrojnych żołnierzy pod dowództwem Thomasa, lorda Scrope, wyznaczonego przez królową Elżbietę na strażnika zachodniego pogranicza, spadło na zaskoczonych mieszkańców Liddesdale. Większość nie miała możliwości obrony, gdy żołnierze w stalowych zbrojach taranowali drzwi ich domostw, bez litości siekając mieczami mężczyzn, kobiety i dzieci. Ci, którzy chcieli pobiec, by ostrzec sąsiadów, zostali zabici. Najeźdźcy spływali ze wzgórz niedającą się powstrzymać falą. Rozległy się odgłosy strzałów i uderzeń stali o stal, gdy mężczyznom - mieszkańcom doliny - w ostatniej chwili przed nieuniknioną śmiercią udało się pochwycić pistolet, miecz lub sztylet. Kobiety i dzieci krzyczały, podobnie jak umierający mężczyźni. Zdychające konie rżały przeraźliwie. Z początku napastnicy nie zwracali uwagi na żywy inwentarz. Kierowała nimi wyłącznie żądza ukarania mieszkańców, podpalali więc ich domostwa i zabijali bez litości, nie bacząc na to, czy ofiara jest mężczyzną, kobietą, dzieckiem czy też starcem. Dalej w dolinie, na porośniętym trawą wzgórzu obserwacyjnym położonym między Liddel i potokiem Tarras Burn, dziesięcioletni chłopiec pasł stado owiec. Ojciec powiedział mu, że zwierzętom nie zaszkodzi deszcz, lecz nie dbał o to, czy chłopcu spodoba się przebywanie na otwartej przestrzeni w czasie niepogody. Chcąc nie chcąc, mały Sym zagonił stado na pastwisko. Deszcz mu nie przeszkadzał, chociaż dla zasady ojcu powiedział co innego. Lubił samotność pośród swoich owiec. Mimo że Sym i towarzyszące mu dwa psy musieli pilnować stada, to mieli dużo czasu na o wiele ciekawsze zajęcia. Pierwszy sygnał o nadciągających kłopotach dały właśnie psy - o niewybrednych imionach Kum i Kuma. Oba zatrzymały się gwałtownie i postawiły uszu, spoglądając na południowy wschód. Chłopiec również stanął i zaczął nasłuchiwać. Z początku dobiegał go jedynie szum deszczu i beczenie owiec, lecz zmysły miał równie wyostrzone jak jego psy i po chwili rozróżnił wyraźny, dochodzący z oddali dźwięk rogu.

- Bierz ich, Kum! Bierz ich, Kuma! - rzucił komendy przez ramię i ruszył biegiem. Nie wątpił, że dobrze wytresowane owczarki collie usłuchają wydanego rozkazu i przypilnują stada. Bose stopy uderzały twardymi podeszwami w mokre trawiaste zbocze, gdy chłopiec pędził ku potokowi Tarras Burn. W pewnej chwili pośliznął się na błotnistej ścieżce i przejechał kawałek na plecach, lecz szybko wstał, by nie tracić cennego czasu. Nic, nawet ostre krawędzie otoczaków, nie spowolniły jego biegu. Znał tam każdą przeszkodę, więc pewnie i szybko stawiał stopy na ziemi. Na dole przebył strumień, przeskakując z kamienia na kamień. Teraz, w środku lata, było to dość bezpieczne, lecz w czasie wiosennych powodzi woda płynęła z taką szybkością, że łatwo się było w niej utopić - prąd przewróciłby i pozbawił przytomności dorosłego mężczyznę, zanim jeszcze ten poszedłby pod wodę. Teren w pobliżu potoku był raczej błotnisty, stanowił część cieszącego się złą sławą torfowiska Tarras. Razem z pobliskim dziewiczym lasem dobrze zabezpieczał mieszkańców po tej stronie gór przed angielskimi najeźdźcami. Jednak tu i tam chaty stały na wyżej położonej, suchej ziemi. Sym bezceremonialnie otworzył pokryte bydlęcą skórą drzwi pierwszej chałupy. W środku przy palenisku siedziała kobieta i troje dzieci. - Najeźdźcy! - krzyknął chłopiec. Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z powrotem na dwór i zobaczył dwóch mężczyzn, stojących w zagrodzie dla owiec, którzy mimo deszczu zajęci byli znakowaniem jagniąt. - Słychać rogi! Najeźdźcy w dolinie! - zawołał do nich. - Na koń, Will - rozkazał starszy z mężczyzn. - Jedź do Hermitage! - Ale tamtejszy pan jest teraz w Blackness! - zaprotestował Will. - Dowódca jego straży będzie wiedział, jak postąpić. Ja udaję się do Broadhaugh. Nie zwracając dłużej uwagi na ich rozmowę, Sym ruszył dalej. Wiedział już, co mężczyźni zrobią, dokąd pojadą. Nie po raz pierwszy w czasie swojego krótkiego życia był świadkiem ataku Anglików na Liddesdale i najbliższych sąsiadów. Spostrzegł więcej chat, stojących na błoniu w pobliżu jednej z wielu wież strażniczych, rozsianych wzdłuż szkockiego pogranicza. Czworokątna baszta stała na skalistej, wystającej podstawie nad strumieniem. Sym ujrzał mężczyzn, kobiety i dzieci. - Najeźdźcy! - zawołał. - Słychać trąby! Mieszkańcy wioski zareagowali w dający się przewidzieć sposób: kobiety wołały swoje dzieci i biegły do chat, by zabrać z nich niezbędne rzeczy, mężczyźni chwytali za broń, wyprowadzali konie.

Sym biegł dalej. Teraz widział innych ludzi, po drugiej stronie potoku, którzy rozpierzchli się, by zaalarmować sąsiadów. Mimo mżawki na szczytach wzgórz zapłonęły pochodnie, zrobione z drewna nasączonego baranim sadłem. Zapasowe łuczywa czekały na swoją kolej pod przykryciem, chroniącym je przed deszczem. Chłopiec dyszał ciężko, lecz nie mógł się zatrzymać, by odpocząć. Musiał pędzić dalej. Przy następnej chacie zdołał jedynie zawołać: - ...waga... jeźdźcy! Otworzyły się drzwi. Ludzie, spojrzawszy na niego, rzucili się z powrotem do wnętrza, by po chwili pojawić się z dziećmi, z najcenniejszymi rzeczami, gotowi uciekać na wzgórza i do pobliskiego lasu Tarras. Sym zobaczył przed sobą kryjący się w szarej mgle ponury gąszcz lasu. Ruszył w tamtą stronę i wtedy daleko w dolinie usłyszał głuchy odgłos, przypominający grom, oraz krzyki ludzi. Najeźdźcy dotarli na szczyt wzgórza i rzucili się w dolinę. Czuł ból w piersi, jednak nie zatrzymał się, by zaczerpnąć tchu. Miał nadzieję, że pod osłoną drzew uda mu się niezauważenie dotrzeć do kolejnych chat położonych w centralnej części, że nie pognają za nim konni żołnierze. Jeśli dopisze mu szczęście, napastnicy, którzy puszczą się w pościg, ugrzęzną w jednym z wielu bagien. Sym znał te miejsca od najmłodszych lat i z łatwością znajdywał drogę w tym pełnym niebezpieczeństw labiryncie. Wreszcie wybiegł spomiędzy drzew i znalazł się na polanie. Popędził trawiastym zboczem do pierwszej z trzech kamiennych chałup. - Tato! Dougald! Najeźdźcy! Drzwi otworzyły się i ku wielkiej uldze chłopca ukazał się w nich ojciec - wysoki i wymizerowany mężczyzna. Nim jeszcze Sym zdołał zaczerpnąć powietrza, ujrzał, jak Davy Elliot zadziera głowę i nasłuchuje w taki sam sposób jak poprzednio owczarki. Chłopiec wreszcie się zatrzymał, pochylił i opierając dłonie na kolanach, próbował zaczerpnąć tchu. Z wnętrza chaty dobiegły go czyjeś głosy i krzyki. Gdy w końcu podniósł głowę, ojciec już wychodził z drugiego domku, gdzie mieszkał wuj Syma, a potem natychmiast pobiegł do trzeciego, do babci i dziadka chłopca. Kuzynka Anna o jasnych jak słoma włosach już gnała po kuce. Kiedy Sym podszedł do chaty rodziców, by pomóc matce przy malcach, ujrzał stojącą w wejściu znajomą młodą, ciemnowłosą kobietę. - Laurie! - zawołał. - Nie stój jak słup. Najeźdźcy będą tu lada chwila. Bierz kuca i pędź do domu!

- Twoja matka trzyma dziecko, Sym - odparła spokojnie. - Chodź i zabierz małego Fergusa, dobrze? Bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie, chociaż nadal z trudem chwytał powietrze. Laurie była wyjątkową przyjaciółką. Po pierwsze, miała na tyle pogodne usposobienie, by włóczyć się po okolicy tak jak on. A po drugie, nazywała go po prostu Sym, nie zaś mały Sym, jak czyniła to rodzina. W obecności innych ludzi wołała na chłopca Sym Davy'ego, podobnie jak jego ojca zwano: Davy Syma. Chłopiec nosił imię po dziadku, a ponieważ tak wielu członków rodzin Elliotów i Halliotów miało takie same imiona, łatwiej było ich odróżnić, odwołując się do imion ich najbliższych. Pełne imię chłopca brzmiało więc Sym Davy'ego Syma; tak mówili ci, którym chciało się wypowiedzieć te wszystkie słowa jednym ciągiem. Jeśli nie liczyć Laurie, w większości ludzie zwracali się doń mały Sym i tak będzie, dopóki nie dokona jakiegoś chwalebnego czynu i tym sposobem nie zasłuży sobie na bardziej znakomite imię. Laurie Halliot przerwała potok jego myśli. - Dasz radę utrzymać małego Fergusa, jeśli wsadzę was na mego kuca? - Jasne - odparł, wciąż dysząc. - Ale co ty wtedy zrobisz? On nie udźwignie całej trójki na swoim grzbiecie. - Twój ojciec mi pomoże. A teraz pośpiesz się! Gdy jednak ponownie wyszli na dwór i Laurie szykowała się, by pomóc Symowi wsiąść na kuca, Davy Elliot powstrzymał ją. Podbiegł do niej szybko wraz ze swoim bratem imieniem Dougald. - Nie możemy zabrać twego kuca. Sama będziesz go potrzebować. - Wcale nie, jeśli się uda wam posadzić mnie wysoko na drzewo w lesie - odrzekła stanowczo. - No tak, to mogę zrobić od razu, lecz jeśli nie będzie ci potrzebny kuc, pojedzie na nim Lucy i dziecko. Mamy dość koni dla starszych, to znaczy dla Anny i Dougalda, i dla nas, ale chłopak będzie musiał gonić na piechotę. - Wobec tego nie zgadzam się - zaprotestowała. - Widzisz sam, że ledwie zipie. Zostanie ze mną, by bronić mnie przed napastnikami. Możesz to zrobić, Sym? Chłopiec kiwnął głową, gotów strzec jej przed każdym niebezpieczeństwem. - Wyślij innych do jaskini, Davy - podjęła rzeczowo Laurie. - A gdy już wsadzisz nas na drzewo, sam musisz podążyć ich śladem i dobrze pilnować. Będziesz im potrzebny, kiedy najeźdźcy w końcu opuszczą naszą ziemię.

- Ty też zmieścisz się w jaskini razem z nami - rzekł Davy, chociaż w jego głosie zabrzmiało powątpiewanie. - Nie. Sami ledwie się tam pomieścicie. A teraz szybko. Wszyscy już czekają. Sym, podaj Fergusa wujowi Dougaldowi i chodź ze mną. - Podciągnęła długie spódnice i ruszyła przed nimi biegiem po mokrej trawie pod górkę, kierując się w stronę lasu. Sym już zupełnie opadł z sił, lecz gdy oddał Fergusa wujowi, ojciec - ku wielkiej uldze chłopca - wziął go na barana. Sym chwycił Davy'ego za długie, ciemne włosy, a ten ruszył szybko za Laurie. Niebawem dziewczyna zatrzymała się przed wysokim bukiem i spojrzała za siebie. - Ten będzie dobry - powiedziała cicho, lecz wyraźnie. - Dolne gałęzie są za wysoko, by ktokolwiek wspiął się na nie bez pomocy. Nikt nie będzie nas tu szukał. Siedzący na ramionach ojca Sym spojrzał na nią z góry, unosząc brwi. - A jeśli oni podpalą drzewa? - Są zbyt zielone i mokre od deszczu - odparła. - Jeśli zechcą cokolwiek podpalić, to wezmą się za chaty. Szybciej, Davy! Słyszę w oddali męskie okrzyki. W okamgnieniu Davy postawił chłopca na ziemi i splótł dłonie, tworząc oparcie. Gdy Laurie włożyła w nie prawą stopę, uniósł ją wysoko, a ona wspięła się niczym kotka, nie przejmując się zupełnie faktem, że ojciec i syn mogli przypadkowo zobaczyć wszystko, co chowała pod spódnicą. Kiedy siedziała już bezpiecznie na najniższym konarze, wyciągnęła rękę po Syma. Ojciec niemalże rzucił jej chłopca, a kiedy wciągnęła go na gałąź, oboje zaczęli wspinać się wyżej. - Biegnij z powrotem, Davy - ponagliła go. - Wciąż was widzę. - Więc pójdziemy wyżej. Uciekaj stąd, na litość boską! Bez słowa sprzeciwu Davy pobiegł, by zająć się resztą rodziny. - Wdrap się wyżej, Sym - powiedziała Laurie. - Tak wysoko, jak możesz, tylko uważaj, żebyś nie spadł. Ja pójdę tuż za tobą. Zaczął się wspinać, lecz po chwili stanął i szepnął przez ramię: - Są już blisko... Z trudem usłyszała jego słowa, lecz zrozumiała ich sens, bo w tej właśnie chwili do jej uszu dotarł cichy odgłos końskich kopyt na mokrych liściach leśnego poszycia. Zrozumiała, że zbliża się dwóch jeźdźców.

Nie mogła wspiąć się wyżej, nie zmuszając Syma, by ruszył pierwszy. Jednak znajdujące się nad nim gałęzie były cieńsze, a więc mniej bezpieczne, a poza tym oboje bali się poruszyć, by nie wywołać hałasu. Laurie pocieszała się, że gęste liście niemal zupełnie skryły ich przed wzrokiem napastników, jednak, gdyby unieśli głowy w odpowiedniej chwili, mogli ją spostrzec. Nie ważąc się odezwać, objęła mocno konar i podwinąwszy pod siebie fałdy spódnic, próbowała się skurczyć. Zewnętrzna spódnica była zielona, przypominająca barwą liście drzewa, więc trudno ją było zauważyć, jednak pod spodem Laurie miała czerwoną flanelę. Dziewczyna modliła się w duchu, by jej rąbek nie wystawał na zewnątrz. W takim szarym dniu nawet skrawek czerwieni zwracałby na siebie taką samą uwagę jak iskra w ciemnej jaskini Davy'ego. Jeźdźcy byli już blisko. Za zdziwieniem stwierdziła, że dotarli aż tutaj, nie zbaczając w bagna. Jechali w milczeniu. Laurie zorientowała się, że nasłuchują odgłosów uciekających, zaalarmowanych atakiem ludzi. Jeśli wiedzieli o trzech chatach znajdujących się na polanie, z pewnością chcieli zaskoczyć niespodziewąjących się napaści mieszkańców. Po chwili zobaczyła ich połyskujące stalowe hełmy i pancerze. Jeden z żołnierzy był wysoki, szeroki w barach i jechał na ciemnobrązowym koniu, o wiele większym od tych, jakie zwykle oglądała. Drugi dosiadał kasztanowego deresza. Był niższy od swojego towarzysza, bardziej kanciasty - w talii i pasie był niemal tak szeroki jak w ramionach. W ręce trzymał halabardę - angielską broń, będącą połączeniem włóczni i topora. Jego kompan miał u boku miecz, a także łuk przymocowany na plecach w taki sposób, że mógł łatwo po niego sięgnąć. W gołej ręce trzymał złowieszczo gotowy do strzału pistolet. Wiedziała, że znajdujący się nad nią chłopiec nie poruszy się, więc ledwie oddychając, zaniosła ku niebu modlitwę. Chociaż Anglicy podobno zabijali kobiety, nawet tak znaczne jak ona, nie bała się o swoje życie tak bardzo jak o Syma. Najeźdźcy nie zadawali pytań, nie wdawali się w rozmowę z ofiarami, lecz od razu siekli je mieczami. Mimo to czuła się dziwnie spokojna. Gdyby las nagle zaroił się od jezdnych, być może wtedy odczuwałaby większy strach, jednak tych dwóch milczących żołnierzy nie stwarzało wielkiego zagrożenia - oczywiście pod warunkiem, że żadnemu z nich nie zechce się spojrzeć do góry. W każdym razie, gdyby ją złapali, zrobiłaby wszystko, żeby ocalić chłopca. Kiedy jeźdźcy zatrzymali konie niemal dokładnie pod drzewem, na którym ukrywali się zbiegowie, Laurie wstrzymała oddech. Poczuła, jak wzdłuż kręgosłupa wbijają się w nią lodowate szpilki. Zadrżała, uświadamiając sobie, że przeceniła swe opanowanie. Mężczyzna trzymający halabardę odezwał się grubym głosem:

- Przed nami dwie czy trzy chaty. Mieszkańcy pewnie niczego nie słyszeli, więc łatwo ich weźmiemy. Drugi jeździec otarł czoło obleczonym w skórę ramieniem, po czym oparł pistolet na udzie i zdjął stalowy hełm, odsłaniając kędzierzawe rude włosy, pół tonu ciemniejsze od starannie przystrzyżonej, jasnorudej brody. Przeczesując palcami włosy, odchylił głowę do tyłu. Przez jedną straszną chwilę zatrzymał wzrok na przerażonych oczach Laurie. - Brackengill? - rzucił ostro jego towarzysz z halabardą. Rudowłosy odwrócił głowę w jego kierunku. - Tak? - Jeśli skończyłeś czesać swe śliczne loczki, to mamy jeszcze robotę. - A więc bierzmy się do niej - odparł rudy z kamienną twarzą. Gdy z powrotem nałożył hełm, uniósł pistolet i ruszył stępa naprzód, ku swojej wielkiej uldze Laurie uznała, że gęste listowie jednak ukryło ich przed wzrokiem żołnierza.

2 Sir Hugh Graham, strażnik pogranicza, zastępca lorda Scrope, dojrzał dziewczynę na drzewie. Widział ją tak dokładnie, że spostrzegł jej wyjątkowo ogromne oczy, które były niesamowicie ciemne, niemal czarne. Lecz poza nimi widział niewiele - jedynie małą, bladą, trójkątną twarzyczkę i mokre, ciemne, kręcone włosy. Pomyślał, że to twarz dziecka. Bez wątpienia oczy dziewczyny były tak wielkie z powodu ogarniającego ją przerażenia. Jadąc za Martinem Loderem, dowódcą oddziału Scrope'a, sir Hugh sam nie wiedział, dlaczego nie wydał dziewczyny. Doskonale zdawał sobie sprawę, tak jak wszyscy, że kobieta może być równie niebezpieczna jak mężczyzna. Wydawało mu się, że ta na drzewie trzymała pistolet gotowy do strzału. Wzdrygnął się. Była młoda i sprawiała wrażenie przerażonej, nie zaś przerażającej. W każdym razie całą duszą zbuntował się i nie powiedział o niej Loderowi. Jego kompan był bowiem okrutny, zawistny wobec lepszych od niego i za wszelką cenę pragnął zasłużyć się i przypodobać Scrope'owi. Co więcej, mając możliwość wyboru, Hugh nie walczył z kobietami i dziećmi. To, co zobaczył owego dnia, wystarczająco już zepsuło mu samopoczucie, mimo że miał reputację twardego rycerza. Czarę goryczy przepełnił widok żołnierzy, którzy zmusiwszy kobiety i dzieci, by zrzucili szaty, gnali ich, nagich, związanych parami przez dolinę. Ten obrazek wyzwolił w nim impuls, by udać się za Loderem do lasu Tarras. Odwaga Lodera - lub też jego skłonność do podejmowania ryzyka - zaskoczyła sir Hugh. Lord nie wiedział o obecności jadącego za nim rycerza, dopóki ten go nie zawołał. Sir Hugh uważał się za nieustraszonego wojownika, jednak nie odważyłby się wjechać samopas pomiędzy cieszące się złą sławą bagna. Rozumiał po części Scrope'a, który zamierzał dać nauczkę mieszkańcom Liddesdale, będącego siedliskiem rozbójników. Cała dolina była niedostępnym, posępnym miejscem, najeżonym wieżami strażniczymi. Otoczona nieprzyjaznymi górami, składała się głównie z bagnisk i dziewiczego lasu. Rozbójnicy grasowali na wszystkich mokradłach, lecz w Liddesdale każdy dorosły mężczyzna był rzezimieszkiem. Przed kilku miesiącami niewielki oddział wojowników z Liddesdale, a innych także bandytów - niewątpliwie działających na polecenie ich potężnego wodza, sir Waltera Scotta z

Beccleuch - dokonał najazdu na zamek Carlisle, by uwolnić jednego ze swoich ludzi. Forteca była jednym z ważnych punktów obronnych Scrope'a. Ośmieszyli angielską załogę zamku i musieli za to zapłacić. Sir Hugh rozumiał to od samego początku. Popierał Scrope'a, gdy ten zaraz po ataku na Carlisle zapragnął ukarać napastników i zorganizował przeciwko nim kilka wypraw z oficjalnym błogosławieństwem królowej i jej tajnej rady. Jednakże wyprawy te nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Beccleuch za każdym razem podejmował akcje odwetowe, a wynik był taki, że zwierzęta gospodarskie, które wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk i przekraczały linię graniczną, chudły w takim samym tempie, w jakim zyskiwały na wadze w okresie chwilowego spokoju. Okazało się, że wiele z nich bardzo osłabło i nie rokuje nadziei na przetrwanie zimy. Elżbieta, królowa Anglii, poczuła się tak samo obrażona jak jej strażnik pogranicza, gdy Szkoci uwolnili więźnia, a niechętni koronie mieszkańcy Beccleuch podejmowali kolejne wyprawy w głąb jej królestwa. Napisała przepełnione gniewem pismo do króla Szkocji Jakuba, żądając natychmiastowego poddania się jej rządom mieszkańców strefy nadgranicznej. Dotychczas król odmawiał spełnienia tych żądań. Hugh był pewien, że gdyby Jakub cieszył się taką samą wolnością jak niektórzy z jego poprzedników, odrzucałby wszelkie pretensje królowej. Jednakowoż teraz miał on nadzieję sięgnąć po śmierci Elżbiety po angielską koronę. Wiedząc o tym, że królowa w każdej chwili może jednym słowem rozwiać jego oczekiwania, obawiał się jej gniewu i ustępował. Ale nie padał przed nią na twarz. Po prostu wyznaczył Beccleuchowi służbę w zamku Blackness nad zatoką Firth of Forth, kilka mil od Edynburga. Jeśli wydawało mu się, że tym sposobem udobrucha Elżbietę, bardzo się pomylił. Królowa - tak jak wszyscy w Anglii i Szkocji - wkrótce usłyszała opowieści o luksusowym życiu w Blackness, o tym, jak Jakub i jego faworyt wspólnie biorą udział w polowaniach, grają w kości i szachy, a co gorsza razem śmieją się z bezsilnej złości Scrope'a. Jej żądania stały się jeszcze bardziej kategoryczne. Nalegała, by Jakub przekazał Beccleucha angielskim władzom. Beccleuch znajdował się w Edynburgu, Scrope tymczasem nasilił swoje akcje zbrojne. W ocenie Hugh, ta ostatnia wykraczała jednak poza granice rozsądku i dopuszczalności. Popierał wcześniejsze wyprawy, rozumiejąc - podobnie jak wszyscy żołnierze znajdujący się na pograniczu - potrzebę odwetu. Ale dość szybko zaczął podejrzewać, że Scrope'em nie kieruje poczucie obowiązku wobec królowej, lecz czysta żądza zemsty na Beccleuchu.

Odbicie więźnia mocno zraniło jego dumę, a teraz mścił się na mieszkańcach Liddesdale w stopniu o wiele większym, niż na to zasługiwali. Hugh przypomniał sobie, że Beccleuch zdobył zamek Carlisle podstępem, a jego oddział liczył zaledwie stu łudzi. Wielu z nich nie było nawet mieszkańcami Liddesdale, lecz podkomendnymi Rabbiego Czerwonego Płaszcza - człowieka, którego pojmał Scrape. Przynajmniej tak się Hugh wydawało. Po prawdzie mieli powód, by dokonać napaści. Więźniem Scrope'a był w rzeczywistości sir Quinton Scott, kuzyn Beccleucha i strażnik pogranicza, bezprawnie uprowadzony w okresie rozejmu przez Francisa Musgrave'a, kuzyna sir Hugh. Scrope jednak nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Zignorował także fakt, że w czasie akcji odbicia więźnia nikt nie ucierpiał, gdyż nie stawiono żadnego oporu. Z biegiem czasu pałał coraz większą żądzą zemsty, której kulminacją była wyprawa do Liddesdale. Hugh wiedział, że Scrope działa pod wpływem rozgoryczenia, i tym bardziej nim wzgardzał. - Wygląda na to, że tchórze uciekli - rzekł Loder, przerywając bieg myśli Hugh. Dojechali do polany. Hugh poczuł ulgę, gdyż wokół chat nie było widać śladu życia. Czyżby stawał się sentymentalny? Scrope z pewnością wydałby taki osąd, gdyby się dowiedział o dziewczynie na drzewie. - Spalmy te domy - odezwał się Loder. - Zostaw - uciął ostro Hugh. - Spłoną tylko strzechy i drzwi, a dym zwabi naszych ludzi. Wejdą głęboko w las i wielu z nich może zginąć w bagnach albo z rąk Szkotów ukrytych na drzewach. Nie wiem, jaka siła cię tu przywiodła ani też jak znalazłeś bezpieczną drogę pośród moczarów, będę jednak szczęśliwy, jeśli uda się nam bezpiecznie wydostać z tego miejsca. - Znam drogę. - Loder rzucił swemu towarzyszowi spojrzenie, po czym odwrócił wzrok. - Gdy byłem mały, miałem tu kuzynów. Nie powiedział nic więcej, Hugh domyślił się więc, że ci kuzyni nie należeli teraz do jego przyjaciół. Taka była rzeczywistość na obszarach przy granicy. Oczekiwał sporu w sprawie spalenia chat, jednak Loder nie forsował swojego zdania, zaproponował tylko, by zajrzeć do ich wnętrza i upewnić się, że mieszkańcy uciekli, nie pozostawiając po sobie nic wartościowego. - Sam to sprawdź - powiedział Hugh. - Ja będę pilnował tutaj na wypadek zasadzki. Przynajmniej deszcz przestał już padać. Loder kiwnął głową, podjechał do pierwszej chaty i zsiadł z konia.

Hugh trzymał pistolet w gotowości. Obecność dziewczyny na drzewie oznaczała, że w pobliżu znajdują się ludzie, jednak doświadczenie zdobyte przez lata służby podpowiadało mu, że niebezpieczeństwa nie ma. Rozglądał się uważnie, podczas gdy Loder, nie śpiesząc się, przeszukał pierwszą chatę i uspokojony wszedł do następnej. Nie robili wiele hałasu; było ich w końcu tylko dwóch. Jeśliby pośród drzew ukrywali się uzbrojeni mężczyźni, z pewnością już by ich spostrzegli lub usłyszeli jakieś dźwięki. A wtedy Hugh i Loder bez wątpienia byliby już martwi. Mimo że potrafili się bronić, mieliby niewielkie szanse przeżycia. Hugh ponownie zastanowił się, dlaczego jego towarzysz tak chętnie samopas wjechał do lasu. Loder nie był mu przyjacielem. Nie krył się z przekonaniem, że Hugh uzyskał stanowisko zastępcy strażnika pogranicza tylko ze względu na znakomite koneksje w Londynie. Głośno mówił, że on, Loder, byłby o wiele lepszy w tej roli. Gdyby dojrzał dziewczynę, z pewnością powiadomiłby Scrope'a o tym, że Hugh też ją widział i próbował ocalić. Zrobiłby to z czystej złośliwości, Hugh wiedział jednak, że Scrope przyjąłby donie- sienie z całą powagą. Nie ufał żadnemu z ludzi Scrope'a. Większość stanowili najemnicy, którzy za pieniądze wykonaliby każdy rozkaz dowódcy. Nie obchodził ich los ludzi mieszkających po obu stronach granicy. Hugh głęboko wierzył, że jego podkomendni mają podobny stosunek do obecnej akcji zbrojnej jak on, zwłaszcza co do palenia zbiorów i domostw, a także terroryzowania kobiet i dzieci. Palenie glinianych chat nie miało aż takiego znaczenia, właściciele mogli je bowiem łatwo odbudować, zwykle w ciągu jednego dnia. Kamienne wieże bez trudu można było naprawić, uciekający mieszkańcy zaś bez wątpienia zdołali zabrać ze sobą cały dobytek - tak samo jak ci na polanie w lesie. A co do bydła i pozostałego inwentarza, to Hugh zdawał sobie sprawę, że ta strata będzie dla poszkodowanych jedynie czasowym zmartwieniem, bo wcześniej, czy później mieszkańcy Liddersdale okradną innych, by odnowić swoje stada. Zbiory to już zupełnie inna sprawa, albowiem pozbawieni żywności ludzie będą przymierali z głodu i właśnie dlatego Scrope'owi tak bardzo zależało na zniszczeniu ziarna. Ludzie mieszkający po obu stronach granicy potępiali spalanie zbiorów i to od czasu, gdy sto lat wcześniej ich ziemia stała się areną walki. Kiedy książę Hertfordt był strażnikiem pogranicza, pewnego razu musiał nająć Irlandczyków, by ci spalili rosnące na szkockich polach zboża, ponieważ mieszkający w tym rejonie Anglicy odmówili zniszczenia plonów sąsiadów.

Liczebność oddziałów Scrope'a uniemożliwiała jakiekolwiek nieposłuszeństwo, ludzie Hugh nie śmieli więc sprzeciwić się rozkazom dowódcy. Wiedzieli, że Grahamowie są podejrzewani przez Scrope'a o udzielenie pomocy Beccleuchowi podczas jego wyprawy do Carlisle. Przeklinał ich tak samo gorąco jak samego Beccleucha i pragnął ukarać wszystkich, których uda mu się schwytać i skazać. A jednak, pomyślał Hugh, to zupełnie co innego nakazać żołnierzom ścigać złodziei bydła lub też dokonać słusznej akcji odwetowej. Lecz Grahamowie - podobnie jak inne klany, których członkowie mieszkali po obu stronach granicy - niechętnie wyprawiali się, aby z zimną krwią dręczyć sąsiadów, z którymi mogli być przecież powiązani poprzez małżeństwo. Życie zwyczajnych ludzi po obu stronach granicy w zasadzie wyglądało tak samo. Najemnicy Scrope'a przejawiali pewną ostrożność, wkraczając do Liddesdale. Byli posłuszni rozkazom swego dowódcy, jednak Hugh wiedział, że boją się i nienawidzą tej ziemi. Dolina roiła się od wszelkiej maści łotrów, lecz żołnierzy najbardziej przerażały lasy i bagniska, stanowiące schronienie miejscowych rzezimieszków. Najemnicy doskonale wiedzieli, że bezpieczne ścieżki - jeśli nie zostały zablokowane powalonymi drzewami - są zupełnie niewidoczne dla niewytrenowanego oka. Najeźdźcy byli więc narażeni na ryzyko ugrzęźnięcia czy nawet utonięcia w śmierdzącym bagnie, a dodatkowo w każdej chwili groziły im zasadzki. Ta myśl niepokoiła Hugh. Przypomniał sobie jeszcze raz dziewczynę schowaną na drzewie. Na innych drzewach mogły się kryć dziesiątki mężczyzn. Z ulgą zobaczył, jak Loder wychodzi z trzeciej chaty i kręcąc głową wsiada na konia. Patrząc na niego, słysząc jedynie odgłos kropli spadających z liści, Hugh zastanawiał się, czy ta z takim rozmachem przeprowadzona wyprawa przyniesie jakiekolwiek pozytywne rezultaty. Wielu żołnierzy po cichu komentowało słabe rozeznanie Scrope'a, który zorganizował tak wielką ekspedycję. Zwykle usprawiedliwiał to chęcią zdobycia łupów, lecz dzisiaj sytuacja wyglądała inaczej. Strażnik pogranicza, zgodnie z prawem, mógł ścigać człowieka, któremu należało wymierzyć sprawiedliwość, miał jednak obowiązek ogłosić obławę, a ta musiała się odbyć w ciągu sześciu dni od popełnienia przestępstwa. Trudno było podciągnąć pod tę definicję militarną inwazję, odbywającą się kilka miesięcy później. Scrope w tym wypadku stwierdził, że działalność pewnego człowieka o szkockim nazwisku tak bardzo dała się Anglikom we znaki, że sankcjonuje surowy odwet w postaci

spalenia Liddesdale i wymordowania mieszkańców wioski. Nawet taki pretekst nie wytrzymywał krytyki, ścigany znajdował się bowiem w Blackness. - Nadal uważam, że powinniśmy spalić chaty - rzekł Loder, zbliżając się do Hugh. - W środku na paleniskach tli się jeszcze torf, a mokra jest tylko zewnętrzna warstwa strzechy. Widziałeś, jak łatwo zajęły się ogniem te chałupy w dolinie, mimo że padał deszcz. - Zostaw - powtórzył Hugh. Loder wzruszył ramionami i zawrócił konia, ruszając w drogę powrotną. Hugh chciał zaproponować inną trasę, biegnącą z dala od miejsca, gdzie na drzewie ukrywała się dziewczyna, nie śmiał jednak powiedzieć tego na głos. Inna droga mogłaby się okazać bardziej niebezpieczna, a poza tym nie chciał, by jego towarzysz zaczął coś podejrzewać. Wjechali pomiędzy drzewa. - Zobacz - usłyszał nagle. W lesie panował półmrok, lecz Hugh pomyślał, że Loder spostrzegł dziewczynę na konarze, patrzył bowiem w tę właśnie stronę. Ale w tym właśnie momencie usłyszał chrząknięcie i ujrzał czarnego dzika, który ze złością grzebał w ziemi pod wysokim bukiem. Hugh miał niemal pewność, że na tym właśnie drzewie siedziała uciekinierka, zdjął więc łuk i złożył się do strzału. Celował tak, by nie zabić zwierzęcia, lecz go zranić. - Mierny strzał - odezwał się Loder, gdy dzik rzucił się i rzężąc, znikł w zaroślach. Hugh szybko posłał za nim drugą strzałę i już opierał na cięciwie trzecią, gdy rzężenie ustało. - Trafiłeś go! - zakrzyknął Loder. - Zabierzemy mięso dla jego lordowskiej mości. - Sprawdźmy, czy uda się nam go zabrać, nie wpadając w bagno - rzekł Hugh. - Nie sądziłem, że go dosięgniesz. - W głosie Lodera zabrzmiał podziw. - To wcale nie było takie trudne. Pierwszy strzał oddałem zbyt szybko, ot i wszystko. Loder pomyślał o soczystej pieczeni z dzika, spiął konia ostrogami i ruszył naprzód. Hugh podążył za nim stępa. Przejeżdżając pod bukiem, zerknął do góry, ale nie zobaczył już nikogo.

3 Kiedy obaj jeźdźcy oddalili się, Laurie poczuła tak ogromną ulgę, że aż osłabła i w każdej chwili mogła spaść z drzewa. Słyszała, jak mężczyźni zatrzymują się, by związać dzika, i w tym momencie ogarnęło ją przerażenie, lecz po chwili Anglicy odjechali. Przez kilka minut jej uszu dobiegał jedynie szmer płynącego w pobliżu strumyka oraz odgłos kropli deszczu opadających z drzew na ściółkę. Dopiero gdy odezwała się wiewiórka, a ptaki zaczęły świergotać, powiedziała cicho: - Wszystko dobrze, Sym? - Jasne - odparł z góry chłopiec, siedzący na gałęzi niebezpiecznie wyginającej się pod jego niewielką wagą. - Dziwne, że nie trafił zwierza, gdy ten stał nieruchomo, a udało mu się dosięgnąć go strzałą w biegu. Mój tata mówi, że to najtrudniejszy strzał, zwłaszcza gdy cel ukryty jest w tak gęstych zaroślach. - Słyszałeś, co powiedział. Pierwszy strzał oddał zbyt szybko. Przebywanie w naszym lesie zapewne nadszarpnęło mu nerwy. - Tak, wspomniał o tym - zgodził się chłopiec. - Anglicy - dodał z pogardą. - Jednak odnaleźli drogę do naszej polany. Niewielu ludzi mieszkających po tej stronie granicy potrafiłoby tego dokonać. Nigdy nie wolno nie doceniać Anglików. - Przynajmniej nie spalili naszych chat - stwierdził rzeczowo Sym. - Myślisz, że możemy już zejść? - Tak, dzisiaj pewnie już tu nie wrócą. - Dasz radę zeskoczyć na ziemię bez pomocy? - A ty? - Uśmiechnęła się. - Jasne - rzekł z oburzeniem w głosie. - Więc zejdę pierwsza. - Będziesz musiała - zgodził się. - Nie mógłbym cię ominąć. Dopiero gdy się poruszyła, stwierdziła, jak bardzo zesztywniało jej ciało skulone na konarze. Kiedy jeźdźcy wjechali na polanę, Laurie i Sym wspięli się nieco wyżej, aż liście buku całkowicie przesłoniły im poszycie lasu. Potem dzik ruszył w kierunku drzewa - pewnie zwabiony ich zapachem lub może wiedziony swoją niespokojną naturą - i w tym momencie Laurie sądziła, że już po nich. Żołnierze z pewnością podjechaliby do drzewa, by sprawdzić, czego szukał tam dzik.

Jakimś cudownym zrządzeniem losu pierwszy strzał Anglika okazał się niecelny, dzięki czemu zwierzę odbiegło od drzewa! - Uważaj - powiedział z góry Sym, podczas gdy Laurie ostrożnie schodziła na niższy gruby konar, ten, na który podsadził ją Davy. - Aha. - Teraz odległość od ziemi wydawała się jej większa niż wtedy, gdy pod drzewem stał Davy. Nabrała głęboko powietrza i dla zachowania równowagi objęła gałąź bosymi stopami, po czym zsunęła się i zawisła na niej, zaciskając dłonie na szorstkiej korze. Zaczęła się kołysać, by nie spaść prosto na wystający korzeń, i w końcu puściła konar. Jej spódnica podwinęła się do góry, jednak, skoncentrowana na bezpiecznym lądowaniu, nie zwracała na to uwagi. Ugięła nogi w kolanach i wylądowała niezręcznie na czworakach, lecz natychmiast wstała z zadowoleniem. - Teraz ty - powiedziała. - Jasne - mruknął chłopiec, spoglądając na nią z powątpiewaniem. - Spadłbym z trochę większej wysokości. - Dasz radę - odparła pewnym siebie głosem. - Pomogę ci, jak będę mogła, ale jesteś za duży, bym mogła cię chwycić, więc ląduj delikatnie. - Pewnie, jak małe piórko - warknął Sym. Bez namysłu zwiesił się z gałęzi, podobnie jak ona, i nie zastanawiając się dłużej, by oszczędzić sobie myślenia o niebezpieczeństwie, skoczył: Laurie złapała go za cienki nadgarstek, by złagodzić mu upadek, lecz chłopiec okazał się tak ciężki, że w rezultacie oboje wylądowali na ziemi - Laurie pod spodem, a Sym na niej. Ze śmiechem zepchnęła go na bok i wstała, wyciągając doń rękę. Leżąc na plecach, chłopak patrzył na nią z uśmiechem. - Piękny widok. - Zgadzam się, jestem piękna. - Zmarszczyła nos. Poczuła jakiś niemiły zapach w momencie lądowania na ziemi, lecz dopiero teraz zorientowała się, skąd pochodzi. - Obawiam się, że ta pierwsza strzała podziałała na dzika jak środek przeczyszczający, a ja wpadłam prosto w jego odchody. Wstaniesz czy się potłukłeś? - Wstaję - odparł, wcielając w czyn swoje słowa. Odsunął się od Laurie i leżącego między nimi na ziemi paskudztwa. - To obrzydliwe. Ruszajmy stąd. Trzeba odszukać mojego ojca i całą resztę. - Sam ich odszukasz, a ja powinnam wrócić do domu. Z pewnością oczekują mnie tam.

- Tak, wracaj. - Krytycznym spojrzeniem obrzucił jej postać od głowy aż po ubrudzone bose stopy. - Ale nie możesz wyruszyć, póki nie przyprowadzę twego kuca. Powinienem też oczyścić ci odzienie, nim ujrzy cię twoja pani. I nim cię powącha. Laurie nie mogła zaprzeczyć, że to ze wszech miar słuszna rada. Nie tylko śmierdziała łajnem dzika, ale miała też brudne stopy. Deszcz i wspinaczka na drzewo nie poprawiły wyglądu jej spódnicy; cały przód był poplamiony błotem i podarty. - Zrobię, co mogę, ale chyba nie zdołam doprowadzić się do porządku ku zadowoleniu lady Halliot - rzekła, podnosząc z ziemi garść mchu i mokrych liści, którymi spróbowała zetrzeć nieczystości ze spódnicy. - Przynajmniej tym razem mogę zrzucić część winy na Anglików. - Jasne, powiedz jej, że musiałaś się schować przed nimi w wychodku - poradził chłopak. Minęły ponad dwie godziny, zanim Laurie i Sym dołączyli do ukrytych w jaskini pozostałych członków rodziny, przekonali ich, że w lesie jest znowu bezpiecznie, i powrócili z nimi do chat na polanie. Dopiero wtedy dziewczyna mogła wyruszyć do domu. Deszcz przestał już padać. Laurie zapewniła Davy'ego Elliota, iż nie potrzebuje asysty, jednak on i jego brat Dougald nalegali, że odstawią ją do domu. Sym również wybłagał swój udział w eskorcie. Kiedy cała czwórka stanęła u stóp wzgórza Aylewood, na zachodnim brzegu górnego biegu potoku Tarras Burn, szarość deszczowego poranka ustąpiła miejsca błękitowi południowego nieba, na którym widniały przesuwające się leniwie obłoki. Piękna tęcza widniała wysoko ponad kwadratową wieżą, wyrastającą z grzbietu wzniesienia. - Stąd sama dojedziesz, panienko - rzekł Davy. - Na pewno nas już zobaczyli. - Nie powinniście przyjeżdżać aż tutaj - odparła Laurie. - Po Anglikach nie ma ani śladu. Z pewnością nie mieli powodu, by zapędzić się tak daleko w górę potoku. Być może nawet wrócili już tam, skąd przyszli. - Nie wydaje mi się, by opuścili już Liddesdale, lecz odjeżdżając, na pewno pozostawią po sobie zniszczenia — powiedział ostro Dany. - No cóż, nasz pan każe im zapłacić za nikczemność, gdy powróci z Blackness. - Ale któż może wiedzieć, kiedy to nastąpi? - Laurie westchnęła. Wiedziała, że miał na myśli sir Waltera Scotta z Beccleuch, strażnika Liddesdale oraz znajdującej się tam królewskiej twierdzy, zamku Hermitage. - Podobno przyjemnie spędza czas, piastując swoją godność - mruknął Dougald. - Ponoć bierze udział w polowaniach z naszym królem Jakubem, grywa z nim w kości i w szachy.

- Tak - zgodził się Davy. - Do dziś dnia mieli dobry ubaw z gniewu Scrope'a. Co więcej, nasz pan, przebywając w Edynburgu, wywiera na wroga taki sam nacisk, jakby był tutaj. Wszyscy o tym wiemy. Założę się, że jego dowódca załogi z Hermitage już zbiera siły, by ruszyć za najeźdźcami. - Rabbie Czerwony Płaszcz też im odpłaci - stwierdziła Laurie. - Na pewno on i jego synowie nie dopuszczą, by lord Scrope uniknął odpowiedzialności za to, co zrobili dzisiaj jego ludzie. - Im mniej słów o Rabbiem, tym lepiej. - Davy rozejrzał się, jakby się spodziewał, że ujrzy wychylające się z zarośli ciekawskie uczy. - Nie pojawił się po drugiej stronie granicy od czasu wyprawy na zamek Carlisle. - Teraz się pojawi - stwierdziła dziewczyna pewnym siebie głosem. - Zobaczycie. - Być może, lecz teraz lepiej już jedź, panienko. Sir William i tak jest już pewnie niezadowolony. Wzruszyła ramionami, ukrywając niepokój, jaki wywołały w niej słowa Davy'ego. - Mój ojciec rzadko bywa mną zachwycony. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. - Tak, ale nie trzeba go rozdrażniać. Ruszaj. Podziękowała Elliotom za eskortę i ruszyła kłusem, nie oglądając się do tyłu. Głowę trzymała wysoko - wiedziała, że sponad wysokiego na trzy metry muru otaczającego zamek obserwują ją wartownicy. Opowiadając Davy'emu i członkom jego rodziny o dwóch angielskich żołnierzach, którzy niemal ich schwytali, wspomniała również o dziku - lecz nie dlatego, że musiała. Po prostu mimo jej wysiłków spódnica wciąż przesiąknięta była smrodem odchodów zwierzęcia. Koniowi również nie spodobała się przykra woń. Przypomniała sobie urodziwą twarz rudowłosego jeźdźca, który stał pod ich drzewem, lecz obraz ten szybko znikł i zastąpiło go surowe oblicze ojca. Davy miał rację: sir William nie będzie zadowolony. Gdy była już blisko, brama otworzyła się. Laurie kiwnęła głową dwóm uzbrojonym wartownikom, wjeżdżając na wybrukowany podwórzec, gdzie nie było widać żadnych oznak niepokoju. Tak jak przypuszczała, Anglicy nie zapuścili się w okolice górnego biegu potoku Tarras Burn. Impet ataku został skierowany na właściwą część Liddesdale, graniczącą z rzeką Liddel. Podbiegł do niej pachołek, by pomóc jej zsiąść z konia. - Ojciec oczekuje panienki - powiedział z kamienną twarzą. - Dziękuję, Willie. Czy naprawdę muszę iść do niego natychmiast, czy też mogę się najpierw doprowadzić do porządku? Anglicy przypuścili atak i... - Wiemy o tym, panienko. Czy panienka... To znaczy...

- Prawie ich nie widziałam - odparła szybko, by oszczędzić mu zażenowania. - Ostrzegł nas jeden z chłopców pasących owce. Ukryliśmy się. Dlatego wyglądam jak straszydło. - No... pan prosił, by panienka przyszła natychmiast, ale na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli panienka uczesze się i... i może zmieni najpierw suknię. - Gdzie jest teraz ojciec? - Pewnie w wielkiej sali. Tam kazał przysłać panienkę. - Wobec tego wejdę przez kuchnię. - Przebiegła przez podwórze, oddalając się od głównego wejścia w wysokiej, kwadratowej wieży, mieszczącej wielką salę na parterze i dwa piętra sypialni. Przeszła do nowej części, w której znajdowała się kuchnia, a nad nią buduar. Drzwi do kuchni i piekarni były ledwie uchylone, lecz przemknęła bezgłośnie między nimi i po kamiennej posadzce dobiegła do schodów, prowadzących na wyższe piętra. Komnata Laurie, a także ta zajmowana przez jej dwie młodsze siostry, znajdowały się dwa poziomy nad wielką salą, lecz by tam dotrzeć, musiała się przedostać przez południowo - wschodni narożnik bawialni. Wiedziała, że może polegać na służących, którzy z własnej inicjatywy nie zawiadomiliby ojca o jej powrocie, mimo to śpieszyła się, bezgłośnie stąpając bosymi stopami po kamiennej nawierzchni. Gdy zbliżyła się do bocznych drzwi bawialni, zwolniła, nasłuchując, czy z wnętrza dochodzi jakiś dźwięk. Nie mogła zajrzeć bezpośrednio do środka, gdyż widok przesłaniał jej załom ściany, oddzielającej pomieszczenie od garderoby i bocznych schodów. Podtrzymując fałdy spódnicy, ruszyła na czubkach palców po schodach. Drugą ręką trzymała się sznurowej poręczy. Zdołała zrobić zaledwie trzy kroki, gdy zatrzymał ją znajomy głos. - Więc zakradasz się do domu jak złodziej nocą? Założę się, że znowu coś nabroiłaś. Odwróć się, chcę cię dokładnie obejrzeć. Usłuchała i niechętnie odwróciła się do macochy. Blanche, lady Halliot, stała z rękami splecionymi na wysokości talii. Na jej obliczu malowała się powaga i surowość. Przewyższała Laurie o głowę, była pełną godności, elegancką kobietą. Nosiła prosty francuski czepek w kształcie półksiężyca, odsunięty na tył głowy, do którego przyszyto półkolistą woalkę. Szara suknia z perłową lamówką była idealnie dopasowana do jej figury i leżała bez najmniejszej fałdki czy zagięcia, gorset zaś ściągnięty był tak mocno ponad szeroką spódnicą, że gdy kobieta chodziła, wyglądało to tak, jakby poruszała się jedynie od pasa w dół, reszta zaś pozostawała nieruchoma.

Podobnie jak większość szlachetnie urodzonych dam mieszkających na pograniczu, lady Halliot nosiła dużo biżuterii - kilka złotych łańcuchów i bransolet, długi sznur pereł, dwie brosze, pierścień na każdym palcu, kolczyki i inne złote ozdoby. Na złotych łańcuchach przyczepionych do paska wisiały czarna kulka zapachowa, czarny wachlarz z piór, ręczne lusterko, nożyczki i szkatułka z igłami. Dzięki kulce wokół lady Halliot unosiła się woń ambry i goździków. Laurie często zastanawiała się, w jaki sposób Blanche porusza się pod takim obciążeniem, jednak ta nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Z pewnością teraz również nie myślała o swoich bawidełkach. - Jak ty wyglądasz? - powiedziała z pogardą. - Powinnaś się wstydzić, Lauro. Znowu zaczynasz broić, i to w takim dniu! Chodź no - cofnęła się o krok - stań w świetle, bym cię dobrze widziała. Laurie wykonała polecenie, niechętnie myśląc o swych potarganych włosach, brudnej spódnicy i smrodzie, którego nie zabijała nawet zapachowa kulka Blanche. Z ulgą stwierdziła, że w bawialni nikogo nie ma. Macocha z pewnością zamierzała dać jej reprymendę, więc dziewczyna pocieszała się myślą, iż jej młodsze siostrzyczki nie będą tego słyszeć. - Ohyda - powiedziała Blanche. Uniósłszy głowę, zmarszczyła nos, gdy Laurie weszła do pomieszczenia zalanego promieniami słońca. - Skąd ten okropny fetor? - Musieliśmy się ukryć przed najeźdźcami - odparła cicho Laurie. - Był tam dzik i gdy ktoś do niego strzelił... - Nikogo nie interesują te obrzydliwe szczegóły. Ale dlaczego musiałaś się ukrywać? Przecież nawet ci barbarzyńscy Anglicy nie śmieliby tknąć córki sir Williama Halliota. - Nie mam pojęcia, czy śmieliby, czy też nie. Wydawało mi się, że sprawdzenie tego nie byłoby zbyt mądre. - Mądre? Uważasz się za mądrą, Lauro? Doskonały żart. Blanche nie roześmiała się jednak. Przyglądała się pasierbicy z takim samym obrzydzeniem, z jakim zareagowałaby na obecność ropuchy w swojej szafie. Milczenie przeciągało się, w końcu Laurie zadrżała. - Jeśli ci zimno, możesz mieć pretensje tylko do siebie - rzekła Blanche bez cienia współczucia w głosie. - Zasłużyłaś na lanie. Dziewczyna nie odezwała się. - Jeżeli twój ojciec ma trochę zdrowego rozsądku, przetrzepie ci tyłek rózgą albo pasem. Na pewno będzie ci miał wiele do powiedzenia.

- Tak, pani. Właśnie oczekuje mnie w wielkiej sali. - Więc musisz natychmiast do niego iść. - Wolałabym najpierw przebrać się i uczesać. - Dobrze, że chociaż raz okazujesz dbałość o wygląd, ale ważniejsze jest, by ojciec zobaczył, jak jego córka się prowadzi. Zaprowadzę cię teraz do niego osobiście, w takim właśnie stanie. Laurie przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło i poszła za macochą na drugi koniec bawialni, skąd galeryjka prowadziła do wielkiej sali i głównych schodów. Postanowiła zachowywać się tak, jakby wszystko było w porządku, i spróbowała dumnie unieść podbródek. Idąca przed nią Blanche z gracją wkroczyła pod łukowatym przejściem do wielkiej sali. Ignorując obecną tam służbę i żołnierzy, zbliżyła się do tęgiej, strojnie odzianej postaci sir Williama Halliota, który siedział na rzeźbionym drewnianym krześle, pochylony nad wysokim stołem. Otoczony przez księgi i liczne, bez wątpienia ważne, dokumenty, uważnie czytał jeden z nich i nawet nie podniósł wzroku. Obok na zydlu siedział szczupły skryba i zanurzając pióro w inkauście, pisał coś starannie, najwyraźniej nieświadomy - podobnie jak jego pan - obecności Blanche. - Sir Williamie - odezwała się czystym, ostrym głosem, na dźwięk którego głowy obu mężczyzn się uniosły. - Z radością dowiesz się, że nareszcie wróciła z porannej włóczęgi twoja córka. Chciała postąpić wbrew twemu nakazowi, by natychmiast stanąć przed twoim obliczem, jednak nie pozwoliłam jej na to. - Właśnie widzę - burknął sir William, unosząc brwi. - Coś ty, do licha, wyprawiała? Wyglądasz tak, jakby ktoś przeciągnął cię przez bagno i po drodze niemal utopił. - Złapał mnie deszcz, panie ojcze. - Nie miałaś płaszcza? Zupełnie o nim zapomniała. - Miałam, lecz zostawiłam go w chacie Davy'ego, gdy przybyli najeźdźcy. Nie wiem, co się z nim potem stało. - A twoje ciżmy? Laurie spojrzała na swoje brudne bose stopy, wystające spod spódnicy. - Ich też zapomniałam. - Zostały w chacie Elliota? - Nie, ojcze - przyznała z westchnieniem. - Nie lubię nosić obuwia.

W sali zapadła niezwykła jak na to miejsce cisza, zwłaszcza że w środku znajdowało się tyle osób. Władcza i obojętna na zafascynowaną służbę Blanche podjęła temat. - Takie zachowanie musi się skończyć, sir Williamie. Ta dziewczyna wyrosła na dzikuskę i hańbi dobre imię Halliotów. - Pani, z pewnością... - Zbyt długo pozwalałeś jej na nieposłuszeństwo. - Blanche nie przestawała mówić. - Przeciwstawia ci się na każdym kroku, odrzuca twe wysiłki, mające na celu wyszukanie dla niej odpowiedniego kandydata na męża. Z pewnością teraz rozumiesz, że trzeba ją okiełznać, zanim zrobi to ktoś inny. Ponownie zlekceważyła twe rozkazy i uciekła, szukając kompanii pośród pospólstwa, jednak tym razem naraziła na niebezpieczeństwo swoje życie, zasługuje więc na solidne lanie. Co więcej, być może nie czujesz tego, panie, ale zanim stanęła przed tobą, wytarzała się w jakimś łajnie. Laurie nie śmiała spojrzeć ojcu w oczy, zwłaszcza że jej uszu dotarł tłumiony śmiech służby. Zarumieniła się. - Samuelu - rzucił sucho sir William. - Zabierz stąd tych ludzi. Skryba natychmiast wstał, wyprosił wszystkich, po czym sam również znikł za drzwiami. W sali pozostali jedynie sir William, Blanche i Laurie, jeśli nie liczyć dwóch psów, wylegujących się przed kominkiem, w którym płonął mocny ogień. - Rzeczywiście zasłużyłaś na bicie, córko - rzekł posępnie sir William. Dziewczyna nie odezwała się, a jej macocha westchnęła z satysfakcją. - Nie taki przykład winnaś dawać młodszym siostrom - mówił dalej. - Musisz się poprawić. - Tak, ojcze. - Nie trzeba się martwić, że moje córki okażą się tak głupie, by iść za przykładem Laury, sir Williamie - oświadczyła wyniosłym tonem Blanche. - Bóg w swej dobroci obdarzył cię dwójką dzieci, których zachowanie jest bez zarzutu. Sir William uśmiechnął się do niej słabo. - Dobrze wychowałaś May i Isabel. O to nie będę się z tobą spierał. - Pomiędzy mężem i żoną nigdy nie powinno dochodzić do sporów. - Blanche skłoniła głowę, okazując pozorną poddańczość. - Chciałbym jednakże - dodał łagodnie - aby to samo udało ci się z moją najstarszą córką.

- Sam poleciłeś, by nie stosować wobec niej dyscypliny - przypomniała mu żona, unosząc podbródek. - Może teraz przyznasz, że popełniłeś błąd, przyjmując tak łagodne stanowisko. Laurie zapragnęła, by znowu znaleźć się z Symem na drzewie. - Laura nie miała jeszcze pięciu lat, gdy cię poślubiłem - powiedział spokojnie sir William. - Niedługo przedtem straciła matkę. W takiej sytuacji, moja droga, nie można mnie winić za to, że uznałem twoje metody wychowawcze za zbyt surowe. - Nie byłaby teraz taka, jaka jest - odparła Blanche, wskazując płynnym gestem Laurie - gdybyś powierzył ją prawdziwej matczynej dyscyplinie. Laurie przypomniała sobie, że macocha utrzymywała dyscyplinę za pomocą skórzanego paska i rózgi, które pozostawiały sińce na długo po wymierzeniu kary, była więc wdzięczna ojcu za jego interwencję. Nigdy przedtem nie słyszała, jak rozmawia z żoną o tej sprawie, pamiętała jednak, że okrutne kary nagle się skończyły. Potem sir William karał córkę osobiście, chociaż robił to niezmiernie rzadko. Miała niemiłe przeczucie, że właśnie teraz nastąpi jeden z tych rzadkich wypadków. Z pewnością byłoby tak, gdyby Blanche przeforsowała swoje zdanie. - Możesz pozostawić tę sprawę mnie, moja droga - powiedział sir William. Żona złożyła mu ukłon. - Jak zwykle jestem posłuszna twej woli, drogi mężu. Jednak proszę, pamiętaj, że jej postępowanie w nieunikniony sposób wpływa także na życie innych. - Prostując się, Blanche rzuciła pasierbicy pogardliwe, triumfujące spojrzenie, po czym minęła ją i wyszła z sali. Dziewczyna wreszcie spojrzała ojcu prosto w oczy. - Przepraszam cię, ojcze. - I słusznie - odparł nieprzejednany. - Nigdy nie słyszałem o córce szlachcica, która stwarzałaby więcej kłopotów. Oczywiście nie posunę się do tego, by sugerować, że to ty jesteś odpowiedzialna za ten najazd... - Nie jestem. - Nie przerywaj. Mam pasek i kusi mnie, by nauczyć cię nim posłuszeństwa. Czy nie rozkazałem ci zaprzestać wizyt u Davy'ego Elliota i jego rodziny do czasu, aż twoja matka zgodzi się ci towarzyszyć? Zdusiła w sobie impuls, by przypomnieć mu, że Blanche nie jest jej matką. - Tak, ojcze, lecz powiedziałeś to tylko dlatego, że ona na to nalegała. Sama nigdy nie zapuściłaby się w pobliże lasu Tarras.

- Jednak powiedziałem to i oczekiwałem, że będziesz posłuszna - odparł. - Wiem, że poznałaś Davy'ego Elliota i jego Lucy, gdy jeszcze niańczyła cię matka, i od tamtej pory uważasz ich za bliskich przyjaciół. - To Davy wsadził mnie na mojego pierwszego kucyka. Lucy była moją niańką. - Tak, ale to nie powód, by swobodnie biegać po ich domu, Lauro. Davy jest tylko moim dzierżawcą. Matka ma rację, twierdząc, że twoje częste wizyty u niego są nie na miejscu. Laurie nie odezwała się. Nic by nie uzyskała, mówiąc, że Davy Elliot i jego najbliżsi są dla niej bardziej serdeczni niż własna rodzina. - Nie stało ci się nic złego? - spytał łagodniejszym tonem sir William. - Nie. Davy wsadził mnie i Syma na drzewo. To właśnie chłopak ostrzegł nas, że zbliżają się Anglicy. - Powinnaś była przyjechać prosto do domu. Tutaj znalazłabyś bezpieczne schronienie. - Tego nie wiedziałam. Poza tym potrzebowali mojego kuca dla Lucy i maleństwa. Jeśli takie rozumowanie poruszyło go, dobrze to ukrywał, lecz przynajmniej nie robił Laurie wyrzutów za to, że pożyczyła Elliotom wierzchowca. Niecierpliwym gestem wskazał leżące na stole papiery. - Widzisz to? - spytał natarczywie. - Widzę. - To pisma dotyczące mojej służby na straży pogranicza. Powinienem wypełniać powierzone mi zadania, a nie zajmować się trywialnymi domowymi sprawami. Oto zażalenia Anglików na naszych ludzi. Są niezmiernie ważne, o wiele ważniejsze od twoich łobuzerskich wyczynów, bo jeśli nie zajmę się nimi we właściwy sposób, może wywiązać się wojna między Anglią i Szkocją. Rozumiesz to? - Tak, ojcze. Więc dotyczą twej nowej misji. - Król Jakub niedawno powierzył sir Williamowi zadanie pełnienia służby strażnika pogranicza na terenie szkockich moczarów, w miejsce nieobecnego Beccleucha. - Tego właśnie dotyczą - odparł. - I jeśli sądzisz, że jestem wdzięczny Jakubowi za to, że zrzucił to na moje barki, grubo się mylisz. Scrope zgodził się na spotkanie strażników, które ma się odbyć w przyszłym miesiącu w Lochmaben, ale od czasu napaści na Carlisle były same kłopoty. Co więcej, z Carlisle został uwolniony mój zastępca, który w dodatku angażował się bardzo w akcje Beccleucha, więc nie będzie mógł pomagać mi w zmaganiach ze Scrope'em.

Zastępcą sir Williama był sir Quinton Scott z Broadhaugh, jeden z licznych kuzynów Beccleucha, człowiek, któremu - według opinii wielu - Jakub powinien był powierzyć funkcję strażnika po wyjeździe Beccleucha do zamku Blackness. Wśród innych kuzynów byli Scott z Harden i sir Adam Scott z Hawkburne (który twierdził, że pochodzi w prostej linii od niegdysiejszego króla rozbójników). Wszyscy byli żywo zainteresowani funkcją strażnika, lecz Jakub wyznaczył sir Williama z Aylewood, twierdząc, że on bardziej niż jakikolwiek inny Szkot jest w stanie udobruchać Elżbietę. - Scrope aresztował sir Quintona, łamiąc tym samym zawarty rozejm, prawda? - spytała Laurie, wdzięczna za zmianę tematu. - Scrope temu zaprzecza. Twierdzi, że banici porwali jakiegoś człowieka podczas napadu na Bewcastle, że Musgrave i jego ludzie, goniąc tych banitów, legalnie przekroczyli granicę i dotarli do domu, gdzie znaleźli Rabbiego Czerwonego Płaszcza. Scrope mówi, że Rabbie próbował podburzyć lud przeciwko Francisowi Musgrave'owi i jego ludziom, więc działając w samoobronie, byli zmuszeni go pojmać. Wszyscy kategorycznie zaprzeczają, jakoby więźniem w Carlisle był sir Quinton. - Ale... - Teraz to wszystko nie ma już znaczenia, Lauro. Królowa Elżbieta jest przekonana, że Beccleuch poprowadził wyprawę na Carlisle i uwolnił więźnia. Chociaż on nie próbuje temu zaprzeczać, Jakub wciąż ignoruje żądania, by odstawić go do Londynu, gdzie stanąłby w obliczu angielskich władz. Zgodził się jedynie, by przez pewien czas zatrzymać Beccleucha w Blackness i wyznaczyć nowego strażnika na środkową część pogranicza. Jak wiesz, Beccleuch pełnił tę funkcję przez ostatnie dwa lata. - Tak - odparła Laurie. To samo wcześniej powiedział jej Davy, który wiedział wszystko o Beccleuchu. Według jego słów, Beccleuch był najsilniejszym, najbardziej wpływowym możnowładcą, zamieszkującym strefę przy granicy. Ludzie po obu jej stronach mówili na niego Bicz Boży i mieli ku temu powody. - Ale Beccleuch wciąż jest panem w Liddesdale i Hermitage. - Owszem, i z pewnością nim pozostanie, chyba że Elżbieta postawi na swoim, a wtedy Jakub wyda go na pożarcie angielskim władzom. - Myślisz, że tak się stanie? . - Nie. I zapewne Scrope bardzo się dzisiaj przeliczył. Jakub niechętnie zabrał do siebie Beccleucha i uczynił to jedynie ze strachu przed Elżbietą. Gdyby zbyt jawnie okazywał jej nieposłuszeństwo, mogłaby zmienić zdanie dotyczące jego sukcesji po jej śmierci. Nie mam zbyt dobrego mniemania o Scottach, a zwłaszcza o Beccleuchu - dodał posępnie. - To rodzina