Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 389
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 184

Sheridan Mia 1 - Calder. Narodziny odwagi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Sheridan Mia 1 - Calder. Narodziny odwagi.pdf

Beatrycze99 EBooki S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 132 osób, 62 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 258 stron)

bestsellerow a Autorka „new YOR^t-

Calder Narodziny odwagi

Dedykacja Tę książkę dedykuję Maegan, mojej primafavorita i najwspanialszej matce, jaką znam.

Legenda o Wodniku Ta grecka legenda opowiada o Ganimedesie, wyjątkowo urodziwym młodym chłopcu pochodzącym z Troi. Chłopiec ów został dostrzeżonyprzez Zeusa, który od razu uznał, że byłby on znakomitym podczaszym. Zeuspodpostacią orłaporwał młodzieńca i zaniósł go do boskiej siedziby, by usługiwał mujako niewolnik. Ale wreszcie Ganimedesowi obrzydła posługa i w akcie nieposłuszeństwa wylał całe wino, wszystką ambrozję i wodę bogów, nie chcąc dłużej usługiwać Zeusowi. Rozlana woda spadła na ziemię, wywołując trwające wiele dni ulewy i gigantyczną powódź, która zalała cały świat. Z czasem Ganimedesa zaczęto czcić jako Wodnika, Aquariusa, boga deszczu, a jego wizerunek umieszczono wśród gwiazd.

Niniejsze dzieło jest fikcją literacką. Nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wymyślone przez autorkę i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, organizacji, wydarzeń bądź miejsc jest całkowicie przypadkowe.

Prolog „Już ci więcej mgła ciemna oczu nie powleka; zdarłamją, byś rozeznał boga od człowieka”. Homer, Iliada, w przekładzie Franciszka Ksawerego Dmochowskiego Gdy tylko wysiadłam z autobusu, zaatakował mnie smród spalin zmieszany z kwaśną wonią nieczystości. Mój żołądek fiknął koziołka, odsunęłam się więc na bok, jak najdalej od przepełnionych pojemników na śmieci, stojących dosłownie o krok przede mną. Moją uwagę przykuł widok na wpół zjedzonego hamburgera, wieńczącego górę odpadków, i instynktownie niemal sięgnęłam, żeby wetknąć go sobie do ust, ale zacisnęłam pięści i poszłam dalej. Byłam głodna, potwornie głodna, ale nie do tego stopnia, żeby stołować się na śmietniku... przynajmniej na razie. Otworzyłam drzwi dworca i rozejrzałam się po ciemnawym wnętrzu w poszukiwaniu okienka kasy. Żeby dostać się tam, gdzie zamierzałam, potrzebowałam wskazówek. W zewnętrznym świecie wszystko jest przynajmniej opatrzone tabliczką. Na wspomnienie tych słów poczułam przytłaczający smutek. Wyprostowałam się i weszłam do środka. Dostrzegłam okienko biletowe i zaczęłam przedzierać się przez tłum ludzi kręcących się bez celu w oczekiwaniu na kolejny autobus. Przez chwilę nawiązałam kontakt wzrokowy z młodym mężczyzną w zbyt nisko opuszczonych spodniach i przesadnie obszernej bluzie. Na mój widok jego oczy otworzyły się szerzej — przyskoczył do mnie, a potem zaczął iść obok. — Cześć, słonko, wyglądasz na zagubioną. Może ci w czymś pomóc? Pokręciłam głową, wdychając bijący od niego specyficzny zapach — jakąś mieszaninę ziół i goryczki. Przelotnie zerknęłam na jego twarz i dopiero z tej odległości zauważyłam, że miał przekrwione oczy i opadające powieki. Kątem oka dostrzegłam, że mi się przygląda; jego głowa wędrowała z góry na dół, gdy taksował wzrokiem moją figurę. Przyspieszyłam kroku. Wiedziałam, że wyglądam na zdesperowaną. Bo byłam zdesperowana. Przerażona, zagubiona, rozgoryczona, przepełniona ledwie skrywaną, niewysłowioną udręką. I naprawdę potrzebowałam pomocy. Nie byłam obyta w świecie — świetnie zdawałam sobie z tego sprawę. Ale też nie aż tak naiwna, by wierzyć, że idący obok mnie facet należy do tych, którzy mogą w czymkolwiek pomóc. — Tak bez bagażu, słonko? Jakieś problemy? Masz gdzie przenocować? — sięgnął, żeby odgarnąć kosmyk z mojej twarzy, a ja uchyliłam się przed jego gestem. Szłam przed siebie, tylko przyspieszyłam kroku. Strach zabulgotał mi w żyłach, a pusty żołądek skręcił się z nudności. — Cholera, włosy jakby ze złota. Buźka anioła. Wyglądasz jak księżniczka. Mówił ci to już ktoś?

Słaby ni to śmiech, ni to spazm uwiązł mi w gardle i gwałtownie wciągnęłam powietrze, żeby nie wydostał się na zewnątrz. Puls podskoczył mi o kilka uderzeń, gdy mężczyzna zaczął zbaczać w moją stronę, zmuszając mnie do przesunięcia się w lewo, by uniknąć konfrontacji. Zerknęłam w bok i domyśliłam się, że próbuje wmanewrować mnie w skąpo oświetlony korytarz, który wyglądał jak przejście do jakiegoś pomieszczenia gospodarczego. Rozglądałam się niespokojnie w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mi pomóc, jakiegoś miejsca, dokąd mogłabym uciec, gdy dłoń mężczyzny zacisnęła się na moim ramieniu. Spojrzałam w jego zwężone jak szparki oczy, na napięte, nagle stężałe rysy twarzy. Pochylił się nade mną i szepnął do ucha. — Posłuchaj, księżniczko. Dziewczyna taka jak ty ma wiele do zaoferowania. A ja jestem człowiekiem interesu. Chcesz posłuchać o moim interesie, księżniczko? Znów gwałtownie pokręciłam głową, szacując możliwości ucieczki. Mogłam zacząć krzyczeć. Na pewno w pobliżu był przynajmniej jeden porządny człowiek, który przyszedłby mi z pomocą. Mogłam próbować walczyć, ale byłam tak osłabiona i zmęczona, że nie potrwałoby to długo. Dokładnie wtedy poczułam coś ostrego, przenikającego przez lekką kurtkę i cienką bawełnę mojej koszulki. O boże, tojest nóż. Zerknęłam w dół, na dłoń mężczyzny trzymającą niewielkie, srebrzyste ostrze, którego koniec wbijał mi się w ciało, a potem przeniosłam wzrok z powrotem na jego oczy, błyszczące z determinacji zmieszanej z podnieceniem. — Pójdziesz ze mną, księżniczko, a wtedy nie będę musiał cię tym potraktować. Spodoba ci się moja oferta, obiecuję. Zwłaszcza że wiąże się z forsą. Lubisz forsę, księżniczko? Kto nie lubi forsy, co? — Zabieraj od niej swoje łapska, Eli — usłyszałam za nami basowy głos. Obróciłam głowę równocześnie z niejakim Elim i ujrzałam potężnego mężczyznę, stojącego z nonszalancko opuszczonymi rękoma i na pozór znudzonym wyrazem twarzy. Oczy rozszerzyły mi się na widok rozmaitych wzorów i barw oplatających lewą stronę jego szyi — malowidło kończyło się tuż pod brodą — oraz muskularnych ramion, pokrytych równie wyrafinowanymi deseniami. — To nie twoja sprawa, Paul — wyrzucił z siebie Eli. — Moja jak cholera. Gdy widzę karalucha, rozdeptuję go obcasem. Brzydzę się karaluchów. A ty jesteś karaluchem, Eli. Puść ją albo rozdepczę cię na tym dworcu, na oczach innych karaluchów, dla przykładu. — Paul nie spuszczał z nas oka, ale głowa Eliego obróciła się w prawą stronę, a ja podążyłam za jego wzrokiem, do grupki ubranych podobnie jak Eli mężczyzn, którzy luzacko rozsiedli się na ławce w pobliżu wejścia na dworzec i gapili się na nas, szczerząc zęby w rechocie. Eli odwrócił się z powrotem do Paula, a ja poczułam, że jego uścisk trochę zelżał. Prychnął zniesmaczony i obcesowo popchnął mnie w stronę Paula. — I tak mam już za dużo dziwek na utrzymaniu. Bierz ją sobie — powiedział, po czym odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę, z której przyszliśmy. Dłoń Paula zacisnęła się na moim nadgarstku jak imadło. Pisnęłam zaskoczona, gdy obrócił się i pociągnął mnie za sobą, z powrotem w stronę wejścia. Próbowałam się wyrywać, ale był

zbudowany jak niedźwiedź i moje mizerne próby stawiania oporu nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. — Proszę — powiedziałam — proszę, puść mnie. — W moim głosie pobrzmiewały nutki histerii. Przeszliśmy przez drzwi wejściowe, a jaskrawe słońce po raz kolejny zmusiło mnie do zmrużenia oczu. Paul puścił mój nadgarstek i odwrócił się w moją stronę. — Jesteś zbiegiem? Cofnęłam się kawałek, aż poczułam na piętach ścianę budynku dworca. — Zbiegiem? — powtórzyłam. Paul przyglądał mi się dłuższą chwilę. — Tak, pytam, czy komuś zwiałaś? Ktoś cię szuka? Wolno pokręciłam głową, a jego pytanie sprawiło, że ledwie skrywana rozpacz zaczęła wylewać się ze mnie wszystkimi porami skóry. — Nie. Nikt mnie nie szuka. Chcę się po prostu stąd wydostać. proszę. — Jak masz na imię? — spytał zauważalnie łagodniejszym tonem. Obrzuciłam go spojrzeniem. — Eden — szepnęłam. Paul zmierzył mnie wzrokiem. — Dokąd się wybierałaś, Eden? Wytrzymałam spojrzenie, widząc, że pomimo gburowatego obejścia z jego oczu przebijała szczera troska. Odetchnęłam niespokojnie. — Grant and Rothford Company. — Grant and Rothford Company? Sklep jubilerski? Kiwnęłam głową. — Tak. Możesz mi powiedzieć, jak się tam dostać? — To niedaleko, jakieś dziesięć przecznic stąd. Wytłumaczę ci, jak tam dojść, ale nie przychodź tutaj więcej, rozumiesz? To nie jest miejsce dla młodych, samotnych dziewcząt. Chyba zresztą już się tego domyśliłaś. Zagryzłam wargę i przytaknęłam. — Więcej tu nie wrócę. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to tej nocy powinnam spać w hotelu. Zaspokoję głód i wreszcie będę mogła się bez obaw wypłakać. Paul pokazał palcem ulicę. — Idź tędy, aż dojdziesz do Main Street, skręć w prawo, a potem prosto przed siebie, jakieś sześć przecznic. Sklep jest po prawej stronie, zobaczysz go. Odetchnęłam. — Dziękuję, Paul. Bardzo dziękuję. I dziękuję za uratowanie przed karaluchem. — Zdobyłam się na słaby uśmiech, po czym odwróciłam się i zaczęłam iść we wskazanym kierunku. Już miałam zniknąć za rogiem, gdy usłyszałam, jak Paul woła mnie po imieniu. Zatrzymałam się i odwróciłam, patrząc na niego pytająco.

— Na świecie jest więcej ludzi z twardymi podeszwami niż karaluchów. Zastanawiając się nad jego słowami, lekko przechyliłam głowę. — Problem w tym, Paul — odparłam cicho, spoglądając mu w oczy — że karaluchy mogą przeżyć koniec świata. Nim się odwróciłam i poszłam w swoją stronę, Paul posłał mi nikły, zakłopotany uśmiech. * * * Gdy rozglądając się po ulicy, dostrzegłam szyld, którego szukałam, skostniałą dłonią odruchowo sięgnęłam do kieszeni dżinsów i namacałam ciężki, złoty medalion z wygrawerowanym z tyłu napisem Grant and Rothford Company — jedyną cenną rzecz, jaką posiadałam. Byłam już tak zmęczona, głodna i zmarznięta, że pozostały kawałek drogi ledwo powłóczyłam nogami. Wnętrze po otwarciu drzwi przywitało mnie przytulnym ciepłem ogrzewanego sklepu. Przez chwilę po prostu stałam i wdychałam powietrze, czując ulgę z dotarcia do celu i ciepło, które przenikało zziębniętą skórę. Skierowałam się w stronę kontuaru. Gdy przechodziłam obok gablotki stojącej po mojej prawej stronie, kątem oka dostrzegłam szklane puzderko na biżuterię, ozdobione zatopionymi w wieczku zasuszonymi kwiatami, które sprawiały wrażenie, jakby unosiły się nad atłasowym wnętrzem. Zatrzymałam się w pół kroku, by przyjrzeć się mu bliżej, a moje oczy rozszerzyły się i od razu zaszły łzami, które zamazały mi widok, gdy odruchowo sięgnęłam w jego stronę. To były kwiaty powoju. Nie mogłam ich nie poznać, miałam ich pięćdziesiąt dwa — troskliwie zasuszone i zamknięte w foliowej torebce, którą nosiłam w wewnętrznej kieszeni kurtki. Medalion, te kwiaty oraz mały, owalny kamyk były jedynymi rzeczami, które zabrałam przed ucieczką. Jedynymi pamiątkami, jakie mi po nim zostały. Wszystko inne, wszystko, co znałam, pozostawiłam za sobą. Poczułam narastający ucisk w gardle i falę smutku tak przygniatającą, iż pomyślałam, że zemdleję. Wyciągnęłam rękę, by dotknąć szkła, i przesunęłam palcem wzdłuż konturów niebieskich płatków kwiatu, który stał mi się tak bliski. Byłam tak wycieńczona, znużona i głodna, że niezgrabnie potrąciłam dłonią kryształowy wazon stojący na półce obok puzderka. Jak w zwolnionym tempie wazon zachybotał się i spadł, pomimo moich nieporadnych prób złapania go. Naczynie grzmotnęło o podłogę i roztrzaskało się u moich stóp. Wydałam zduszony okrzyk i raptownie odwróciłam głowę na widok jakiejś kobiety, która podbiegła do mnie ze słowami: „O nie! Tylko nie Waterford!”. Na widok sterty strzaskanego szkła przycisnęła dłonie do policzków i wydęła usta. — Tak mi przykro. — wyjąkałam — to był wypadek. Kobieta westchnęła ciężko. Jej uroda była dopracowana w każdym calu: elegancka, ciemnoszara garsonka, pięknie ułożone włosy, rysy twarzy podkreślone nieskazitelnym makijażem. Na jej widok aż się skuliłam. Zdawałam sobie sprawę, jak wyglądam. Miałam na sobie ubrania skradzione ze sznura z suszącym się praniem, które bezsprzecznie należały do kogoś trochę większego ode mnie. Nie kąpałam się od trzech dni, a potargane włosy opadały mi na twarz i spływały po plecach nieporządną, sięgającą niemal pośladków kaskadą — za długą, by wyglądały elegancko. Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem. — Wypadek czy nie, za to trzeba będzie zapłacić. Opadły mi ręce. — Nie mam żadnych pieniędzy — powiedziałam cicho, czując, jak policzki oblewają mi się rumieńcem, i rozejrzałam się po sklepie, w którym nieliczni klienci niezręcznie

unikali mojego wzroku. Byłam niemal zaskoczona, że wciąż zostały we mnie jakieś resztki dumy. Wyciągnęłam z kieszeni złoty medalion. — Przyszłam tu z nadzieją, że go sprzedam, a przy okazji może czegoś się o nim dowiem. — Spojrzałam na kobietę błagalnym wzrokiem. Proszę, pomóż mi. Tak bardzo się boję. Tak bardzo cierpię. Okaleczono mnie na tyle sposobów. Kobieta ujęła się pod boki, popatrzyła na medalion, na mnie i na powrót utkwiła wzrok w medalionie. Wreszcie wyjęła go z zagłębienia mojej dłoni i uniosła pod światło. Potem znów spojrzała na mnie. — Na twoje szczęście to szczere złoto. Sądzę, że to załatwia sprawę kosztu stłuczonego wazonu. — Kobieta wróciła do studiowania medalionu, obracając go w wypielęgnowanych dłoniach. — Nie potrafię jednak powiedzieć na jego temat nic więcej. Nie ma grawerunku ani czegokolwiek, co świadczyłoby o właścicielu. — Zerknęła przez ramię na mężczyznę, który właśnie skończył obsługiwać klienta i wychodził zza kontuaru. Wskazała na kryształowe okruchy zaścielające podłogę i rzekła: — Phillipie, byłbyś łaskaw to posprzątać, gdy tymczasem ja zajmę się tą... dziewczyną? — Oczywiście — odparł Phillip, zerkając na mnie z zaciekawieniem. Podeszłam za kobietą do kontuaru. — Poczekaj chwilę, muszę to zważyć. Nie posiadasz łańcuszka do tego medalionu? Pokręciłam głową. — Nie, tylko medalion. Stanęłam przed kontuarem i oparłam dłonie o szklany blat. Gdy zauważyłam, że wyraźnie drżą, zaczęłam je rozcierać, próbując siłą woli uspokoić rozdygotane ciało. Słyszałam głuche uderzenia własnego serca. Strach i rozpacz podeszły mi do gardła tak, że z trudem przełykałam ślinę. Obejrzałam się za siebie, w stronę drzwi prowadzących na zaplecze sklepu, gdzie przed chwilą zniknęła ekspedientka, i przez szybę zobaczyłam, jak rozmawia z jakimś starszym mężczyzną. Uniósł brwi i odszukał mnie wzrokiem, a potem kiwnął głową, przyglądając mi się przez chwilę, zanim skupił uwagę na tym, co trzymał w dłoni. Kobieta odwróciła się, otworzyła drzwi i podeszła z powrotem do kontuaru, przed którym stałam. — Możemy zaoferować za medalion tysiąc dwieście dolarów, co stanowi kwotę trochę niższą, niż wynosiła cena wazonu, ale ponieważ jesteśmy skłonni udzielić na niego rabatu, ta sprawa jest załatwiona. Zemdliło mnie. — Ale ja potrzebuję tych pieniędzy, proszę — powiedziałam, unosząc głos. — To wszystko, co mam. — Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie mogę nic na to poradzić. Za wazon trzeba zapłacić. Nie możemy po prostu pokryć jego kosztów z własnej kieszeni. To jest sklep. — Proszę! — wykrzyknęłam, tym razem dobitniej niż poprzednio, i z głośnym klaśnięciem oparłam dłonie na kontuarze. Zaskoczona kobieta zacisnęła usta i pochyliła się w moją stronę tak, że musiałam się cofnąć.

— Czy mam wezwać policję, panienko? — spytała przenikliwym szeptem, ledwie poruszając ustami. Strach zmroził mi krew w żyłach i zadrżałam lekko, nim odzyskałam równowagę. Energicznie pokręciłam głową. — Nie — pisnęłam. Wzięłam głęboki wdech. — Proszę, ja po prostu. ja nie mam żadnych pieniędzy, a ten m edalion. Ze świstem wciągnęłam powietrze, próbując nie popłakać się na oczach tej kobiety i wszystkich klientów, którzy udawali, że rozglądają się po sklepie, a tak naprawdę nasłuchiwali wymiany zdań między nami. — Ten medalion jest wszystkim, co posiadam. Chciałam go sprzedać, żeby opłacić jakiś kąt, w którym mogłabym przespać najbliższą noc. Proszę — zakończyłam żałośnie. W oczach kobiety zalśniło coś, co odebrałam za wyraz współczucia, ale tylko wyprostowała się, założyła ręce na piersiach i powiedziała: — Przykro mi, lecz nie jestem w stanie nic zrobić. Jest przytułek dla bezdomnych na Elm Street. Numer tysiąc czterysta. Kilkakrotnie go mijałam. A teraz jestem zmuszona poprosić o opuszczenie naszego sklepu. Zwiesiłam głowę, zbyt rozbita, zmęczona i załamana, by wdawać się w dalsze utarczki. Jakim cudem udało mi się zaprzepaścić jedyną szansę na zdobycie pieniędzy i zapewnienie sobie bezpieczeństwa? Teraz nie miałam już nic. Kompletnie nic, jeśli nie liczyć skradzionych ubrań na grzbiecie, zasuszonych kwiatów i małego kamyka w kieszeni. Odwróciłam się i wyszłam ze sklepu jak odurzona, odarta z resztek nadziei, wyzuta z niej do ostatka. Wędrowałam ulicami miasta przez jakiś czas, może przez kilka godzin. Nawet nie byłam pewna jak długo. Opadałam z sił i snułam się coraz wolniej. Dostrzegłam przed sobą ławkę, przystanęłam, bezwolnie osunęłam się na nią i wtuliłam we własne ramiona. Zapadała noc, powietrze robiło się coraz zimniejsze, a moja kurtka była zbyt cienka, by ochronić mnie przed chłodem. — Skąd czerpiesz swoją siłę, Blasku Poranka? — zapytał mnie. — Od ciebie — odparłam z uśmiechem i przyciągnęłam go do siebie. Ale jego tu nie było. Skąd teraz mam zaczerpnąć sił? Uniosłam głowę i kątem oka po swojej prawej stronie dostrzegłam tabliczkę z nazwą ulicy. Elm Street. Westchnęłam ciężko. Czy wystarczy mi sił, by przejść jeszcze ten kawałek? Pomyślałam, że tak — że dla ciepłego łóżka i posiłku jestem w stanie — nawet jeśli to tylko przytułek dla bezdomnych. Muszę jakoś przetrwać tę noc, a potem opracować jakiś plan. Może ktoś w przytułku podpowie mi, gdzie znaleźć jakąś p racę. cokolwiek. Podniosłam się, poszłam na Elm Street i po sprawdzeniu, że aby dojść do numeru tysiąc czterysta, muszę skręcić w prawo, ruszyłam w drogę. Szłam, szczękając zębami, znów wtulona we własne ramiona i z pochyloną głową, by stawić czoło podmuchom wiatru. Przed sobą zauważyłam kolejkę ludzi, wyciągnęłam szyję i stanęłam na palcach, żeby ponad głowami wszystkich zobaczyć, czy to przytułek. — Szukasz miejsca na nocleg? — spytał starszy mężczyzna na końcu kolejki, ubrany w długą, brudną kurtkę, z twarzą okoloną burzą potarganych, siwych włosów.

Kiwnęłam głową, coraz mocniej szczękając zębami. — To przybytek tylko dla mężczyzn — rzekł. — Ale taka ładna kobietka jak ty mogłaby zarobić niezły grosz w tamtej alejce — odchylił głowę do tyłu, łypnął na mnie spod oka i zachichotał. I znów to samo — seks. Najwyraźniej miałam jednak coś wartościowego. Chciałabym móc powiedzieć, że nie brałam tego przez krótką chwilę pod uwagę. Byłam tak głodna, tak przeraźliwie głodna i zmarznięta. Lista rzeczy, których bym nie zrobiła, byle tylko wypełnić czymś pustkę w żołądku i odpędzić chłód, który przenikał mnie do szpiku kości, robiła się coraz krótsza. Wykrzesałam z siebie resztki dumy i odeszłam. On na mnie czeka, przy źródle, w ciepłych promieniach słońca. Będę na ciebie czekać. Ale mam nadzieję, że poczekam długo. Nie uszłam nawet przecznicy, nim łzy popłynęły mi po policzkach. Wpadłam w panikę. Och nie, tylko nie to. Nie możesz płakać. Jeśli zaczniesz płakać, stracisz kontrolę. Ta myśl jasno i klarownie uświadomiła mi beznadzieję mojej sytuacji. Potrzebowałam kogoś. Kogokolwiek. Mijało mnie wielu ludzi, ale ja nie miałam nic wspólnego z nimi, a oni ze mną. Nie dostrzegali mnie. Nie interesowałam ich. Wraz z tęsknotą do innego człowieka wrócił przytłaczający smutek. Usiadłam na jakichś stopniach, wcisnęłam głowę w kolana i zaczęłam płakać. — Panienko? — na dźwięk głosu poderwałam głowę i przez zamazane łzami oczy zobaczyłam przed sobą starszego mężczyznę w garniturze. Powstrzymałam łzy najlepiej, jak umiałam, otarłam wilgoć z oczu i spróbowałam wziąć głęboki, przerywany spazmami oddech, by jakoś dojść do siebie. — Jestem właścicielem firmy Grant and Rothford — rzekł cicho, jakby niezręcznie było mu to wyznać. Wtedy sobie przypomniałam. To on był tym mężczyzną za szklanymi drzwiami, z którym rozmawiała ekspedientka u jubilera. Właściciel. O n ie . a jeśli uznał, że powinnam oddać więcej pieniędzy za tamten wazon? Czy teraz zadzwoni po policję? Nie mogłam pójść na policję. Po prostu nie mogłam. Poderwałam się trochę za szybko. Udało mi się zrobić dwa kroki, zanim świat zakołysał mi się przed oczami i upadłam.

Księga pierwsza Akadia „Zdradzę ci tajemnicę, coś, czego nie uczą w świątyniach. Bogowie nam zazdroszczą. Zazdroszczą nam śmiertelności. Bo każda chwila może być dla nas ostatnia. Wszystkojest piękniejsze, bojesteśmy skazani”. Achilles, film Troja

Rozdział 1. Calder, lat dziesięć Pojawiła się u nas we wtorek. Pamiętam to, bo podlewaliśmy fasolę, a fasolę podlewało się tylko w drugi dzień tygodnia. Białego dżipa usłyszałem, zanim go jeszcze zobaczyłem, a gdy uniosłem głowę, właśnie wyjeżdżał zza zakrętu i, wznosząc za sobą tuman pyłu, obrał kierunek na pole, na którym pracowaliśmy. Wytężyłem wzrok i zobaczyłem, że za kierownicą siedzi Hector Bias, a obok niego, na miejscu pasażera, jest ktoś z włosami w słomkowym kolorze. Przyłożyłem dłoń do czoła jak daszek i mrużąc oczy od jaskrawego, pustynnego słońca, starałem się lepiej dojrzeć wnętrze auta, ale odblaski światła na szybie skutecznie mi to uniemożliwiały; dżip był zresztą jeszcze za daleko. — Hector wrócił! — wykrzyknąłem. — Ciszej, Calder — upomniała mnie mama. — Hector będzie zadowolony, widząc, jak ciężko pracujesz. — Zauważyłem jednak, że zanim wróciła do pracy, uśmiechnęła się na widok zbliżającego się auta. Przewróciłem oczami i za plecami pokazałem jej język, ale posłusznie nachyliłem się obok niej i wróciłem do serwowania fasolom należnych im kilku centymetrów wody, aby wyrosły wysokie, bujne, silne i zdołały wyżywić całą naszą stodwudziestkę. Później już jej nie widziałem. Zamieszkała z Hectorem w głównej siedzibie. Była jego błogosławioną — wybranką, która będzie stać u jego boku, kiedy my, jego ludzie, zostaniemy powitani przez bogów na Polach Elizejskich, w najcudowniejszym raju w niebiosach. Wszyscy jednak chcieliśmy ją zobaczyć. Każdy był ciekaw, kim jest kobieta, która — jak mówiła przepowiednia — wraz z Hectorem poprowadzi nas w zaświaty, gdy przyjdą wielkie powodzie i nastąpi koniec świata. Domyślałem się, że była czymś w rodzaju naszego biletu wstępu. Wieści o tym, że Hector znalazł ją w trakcie jednej ze swoich pielgrzymek, dotarły do nas za sprawą Matki Miriam, jego pierwszej konkubiny. Ale sam Hector przebywał z dala od nas przez długi czas, prawie dwa lata, i zaglądał tu tylko jakieś dwa razy w miesiącu, żeby nadzorować edukację swej wybranki i zadbać o to, by była gotowa na przejęcie swoich obowiązków w ramach naszej rodziny. Miała do odegrania naprawdę ważną rolę. Nic dziwnego, że dzień, w którym — jak nam powiedziano — mieliśmy wreszcie zostać sobie przedstawieni, był czymś szczególnym. Szybko przebraliśmy się z naszych brudnych, roboczych, lnianych ubrań — mężczyźni i chłopcy nosili spodnie przepasane sznurkiem, a dziewczęta i kobiety długie sukienki — w luźne koszule. Oczywiście latem w Arizonie było tak upalnie, że zwykle chodziłem bez koszuli i zawiązywałem na szyi pierwszy lepszy kawałek tkaniny, jaki wpadł mi w ręce, żeby podczas pracy móc ocierać pot z czoła. Ręcznie robione

tkaniny gryzły, ale i tak wolałem to od słonego potu, który ściekał mi do oczu. Kilku innych chłopców zaczęło robić tak samo jak ja i zachowywać się, jakby to oni wpadli na ten pomysł, co w sumie mi nie przeszkadzało. W końcu nie był to przecież jakiś wiekopomny wynalazek. Po założeniu czystych spodni i koszuli wybiegłem przez drzwi naszej małej, drewnianej, dwuizbowej chatki, słysząc za sobą głos mamy: — Tylko bądź na czas, Calder! — Będę! — odkrzyknąłem, a potem, pokasłując, pobiegłem slalomem między innymi chatkami. Wiedziałem, że mój głos miał chropawe, piskliwe brzmienie, a krzyczenie czasami powodowało ból krtani. Mama opowiadała, że kiedy miałem trzy lata, płakałem i płakałem przez długi czas, a to doprowadziło do jakiegoś urazu gardła czy coś takiego. Powiedziała, że nie pamięta, co wywołało ten maraton płaczu, ale pewnego dnia stało się tak, jakbym postanowił, że już nigdy więcej nie będę smutny — i rzeczywiście tak było. Mama twierdzi, że smutek nie leży w mojej naturze. Pewnie to prawda, bo nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się martwił. Zapukałem do tylnych drzwi chatki Xandra i otworzyła mi jego szesnastoletnia siostra, Sasha. Jej długie, brązowe włosy spływały miękką falą na plecy. Omiotłem ją spojrzeniem, a potem zadarłem głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. — Cześć, Sash — powiedziałem, unosząc brwi i próbując wyprostować się najbardziej, jak umiałem, żeby dorównać jej wzrostem. Sasha przewróciła oczami i zerknęła przez ramię. — Xander! — zawołała. — Przyszedł twój mały przyjaciel. — Mały? — zaperzyłem się urażony. — Wiedz, że w tym roku urosłem siedem centymetrów. Tata oznaczył to na ścianie. Sasha zagryzła wargę i wyglądała tak, jakby próbowała się nie roześmiać. Wtedy pojawił się Xander, jak błyskawica śmignął obok niej i w przelocie chwycił mnie za ramię, zmuszając, bym pobiegł za nim. — Co się dzieje?! — wysapałem, gdy biegliśmy gruntowymi drogami, o włos mijając starą Matkę Willę z jej ziołami, które usypane w pokaźny kopczyk ciągnęła za sobą na wózku. Krzyknęła coś w naszą stronę, ale jak zwykle trudno było ją zrozumieć; pewnie dlatego, że brakowało jej strasznie wielu zębów. Domyślałem się, że na to chyba nie ma ziołowego lekarstwa. Xander wreszcie się zatrzymał, a gdy go dopadłem, łupnąłem go w ramię. Roześmiał się, unikając kolejnego ciosu. — Ejże, zaraz będziesz chciał być dla mnie milszy! Rozejrzał się, potem konspiracyjnie pochylił i szepnął: — Zobacz, co podwędziłem. — Otworzył dłoń, na której leżały cztery idealne kostki cukru. — Leśniczówka? — spytałem, także się rozglądając, a potem wyciągnąłem dłoń, gdy Xander ujął dwie kostki, by mi je podać. Porwałem je, wpakowałem sobie do ust i rozgniotłem zębami, zamykając oczy i mrucząc z zadowoleniem, gdy słodycz wypełniła mi usta i rozlała się po języku. Xander pociągnął mnie, żebym zszedł ze ścieżki, zatrzymał się, odwrócił i zmierzył mnie wzrokiem. Odpowiedziałem niemym pytaniem w oczach, bo nie chciałem gadać, mając usta pełne cukru. — Co?! — wymamrotałem wreszcie, wzruszając ramionami.

— Rany, Calder. Co z tobą? Rozumiesz w ogóle, co to znaczy delektować się? Kto wie, kiedy będziesz miał następną okazję, żeby skosztować cukru, a ty pochłaniasz obie kostki naraz, szast- prast i nie ma. Frajer. — A potem sprzedał mi taką sójkę, że zatoczyłem się do tyłu, próbując się nie roześmiać, by nie wypluć cennego cukru. Xander ujął jedną kostkę kciukiem i palcem wskazującym i delikatnie ją polizał, a potem odsunął od ust, żeby móc mówić. — Widzisz, Calder, jeśli masz coś naprawdę dobrego, musisz się starać, żeby starczyło na dłuuugo — poinstruował mnie, przeciągając ostatnie słowo. Zanim jednak zdążył znów unieść kostkę do ust, dwa dzikie psy, które panoszyły się po naszej ziemi, przebiegły za jego plecami tak blisko, że zmusiły go do zejścia im z drogi, wtedy zaś Xander potknął się i upuścił cukier na ziemię. Ganiające się psy przebiegły po obu kostkach, wdeptując je w piach, a potem umknęły, szczekając. Przez chwilę po prostu wpatrywałem się w cukier u naszych stóp, pokruszony i zmieszany z ziemią, a potem przeniosłem wzrok na zaskoczoną twarz Xandra i jego szeroko otwartą buzię. Roześmiałem się tak głośno i gwałtownie, że musiałem zgiąć się wpół, żeby nie upaść. Gdy znów spojrzałem na Xandra, wyraz niedowierzania na jego twarzy ustąpił niepewnemu uniesieniu kącika ust, a po chwili on także parsknął śmiechem i obaj zawyliśmy w promieniach jasnego, popołudniowego słońca. Właśnie taki był mój przyjaciel Xander — potrafił się z siebie śmiać, co jak już zdążyłem się przekonać, było jedną z tych cech, nad którą większości dorosłych przydałoby się popracować. — Chodź, cukrowa gębo — rzekł Xander, kierując się w stronę głównej siedziby, zamierzaliśmy bowiem znaleźć sobie w jej pobliżu miejsce, skąd będzie dobry widok na nową wybrankę, którą wszyscy tak bardzo chcieli zobaczyć. — Słyszałem, że ma twarz anioła i ciało bogini — powiedział Xander z nabożnym szacunkiem. Pokiwałem głową. — Tak mówi przepowiednia. — Założę się, że wygląda tak jak jedna z tych kobiet na rozdaniu Nagród Akademii Filmowej — próbował odgadnąć Xander, patrząc w niebo, jakby chciał przypomnieć sobie magazyn „People”, który podwędził kilka miesięcy wcześniej; ten sam, który kartkowaliśmy potem razem, ukryci za chatką Xandra; ten, w którym było mnóstwo zdjęć umalowanych kobiet ubranych w powłóczyste, kolorowe suknie i trzymających złote statuetki wyobrażające jakąś postać. Wzruszyłem ramionami. — Nie, Hector nie ożeniłby się z kimś takim — powiedziałem. — Są zbyt. — przerwałem na chwilę, szukając właściwego określenia na to, czego jest w nich za dużo jak na naszą rodzinę — .kolorowe — zadecydowałem. Choć na pewno były bardzo mądre, skoro jakaś akademia przyznała im taką wielką nagrodę. Xander przewrócił oczami. — Jasne, wiem. To znaczy wyobraź sobie jedną z nich, z tą jej śliczną buzią, ubraną w coś, co nosi Matka Miriam. Milczeliśmy obaj przez dobrą minutę. Wyobrażałem sobie starą, zasuszoną, chmurną Matkę Miriam i jej luźną, szarą sukienkę. Gdy spojrzałem na Xandra, z nietęgą miną wpatrywał się gdzieś w przestrzeń, domyśliłem się więc, że on także sobie ją wyobraził i to porównanie nie wypadło dla Matki Miriam korzystnie.

— Tak czy owak — rzekł, rozpogadzając się — za chwilę się przekonamy. Słońce prażyło nasze głowy, gdy siedzieliśmy w kucki na ziemi przed zbudowaną z drewnianych bali ścianą głównej siedziby, w której mieszkała rada. Pomyśleliśmy sobie, że stąd będziemy mieli najlepszy widok, gdy będą wychodzić z budynku w drodze do Świątyni, gdzie mieliśmy poznać wybrankę Hectora. Xander podniósł patyk i zaczął dłubać w ziemi obok naszych obutych w sandały stóp. Po dłuższej chwili podniósł wzrok i szepnął: — Założę się, że udałoby mi się tam wślizgnąć i podwędzić kilka słodkich irysów. Widziałem przez okno. Stoją ich tam całe misy, jakby nigdy nic. Obrzuciłem Xandra pełnym dezaprobaty spojrzeniem. — Grzechem byłoby okradać ra d ę . i Hectora. To on zapewnia nam byt. Xander utkwił wzrok w ziemi, w miejscu, gdzie wciąż kreślił patykiem jakieś wzory. — Po prostu zastanawiam s ię . dlaczego oni mogą jeść cukier, kiedy tylko zechcą, a my m usim y. pożyczać go z leśniczówki? Podniosłem leżący nieopodal patyk i też zacząłem rysować po piasku. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć na pytanie Xandra, siedziałem więc cicho. Postanowiłem też nie zwracać mu uwagi, że to już nie jest pożyczanie, jeśli nie ma się zamiaru czegoś zwrócić. Xander należał do grupy pracowników, którzy dbali o bezpieczeństwo naszej wspólnoty, ale kiedy tylko mógł, zakradał się do leśniczówki znajdującej się przy drodze prowadzącej do parku narodowego, kilka kilometrów stąd. Znajdował tam najróżniejsze dobra, od kostek cukru po czasopisma; raz udało mu się podwędzić coca-colę. Wciąż myślałem i marzyłem o kolejnej puszce słodkiego, pienistego napoju, który podawaliśmy sobie z rąk do rąk skryci za drzewami rosnącymi w pobliżu naszych pól uprawnych. Miałem szczęście, że Xander dzielił się ze mną wszystkim, co znalazł. Wiedziałem, że to niewłaściwe. Ale nie uważałem tego za aż taki grzech, byśmy musieli zostać w tyle, kiedy przyjdą bogowie mający zaprowadzić ludzi Hectora do Elizjum. Postanowiłem pracować trochę ciężej, niż to konieczne, by odkupić drobne kradzieże, których często się z Xandrem dopuszczaliśmy. — Gdy już zostanę wybrany na członka rady, zobaczę wielką społeczność i pójdę do pracy, będę trzymał całą beczkę irysów w swoim biurze — powiedziałem ze śmiechem. — A wtedy trochę ci przyniosę. Xander roześmiał się. — Niedoczekanie twoje. Jeśli ktoś tu jest dość sprytny, żeby dostać się do rady, to jestem to ja. Parsknąłem. — Jeśli to jest twój wielki plan, to lepiej, żebyśmy obaj trafili wkrótce do Elizjum, i mam nadzieję, że bogowie mają tam irysy. Z rozmarzoną miną Xander oparł się o drewnianą ścianę za naszymi plecami. — Założę się, że Elizjum jest zrobione z irysów. Po krótkim namyśle uznałem, że nie brzmi to najlepiej. Na początku może byłoby fajnie, ale po jakimś czasie pewnie miałbyś już dość tego czy tamtego zrobionego z irysowej m asy.

wszystko by się kleiło i człowiek na wieki utkwiłby w miejscu zrobionym z irysów, te wszystkie. Głos paplającego jak katarynka Xandra wreszcie przedarł się do mojej świadomości i wróciłem do rysowania patykiem po piasku. — .irysow e chmury, irysowe rośliny, irysowe domy, irysowe m eble. Nagle dotarło do nas coś, co zabrzmiało jak cichy, dziecięcy śmiech — jednocześnie spojrzeliśmy za siebie i w górę. Przez mgnienie oka dostrzegliśmy czyjąś wyglądającą przez okno, okoloną blond włosami głowę, która natychmiast zniknęła — zapewne było to dziecko któregoś z członków rady. Złowiłem wzrokiem zdumioną minę Xandra, gdy wtem usłyszeliśmy jakiś kobiecy głos wołający: „Kto tam jest?!”, a po chwili okno nad nami zatrzasnęło się z hukiem. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie z Xandrem szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, a potem zerwaliśmy się i pognaliśmy przed siebie. * * * Duża, drewniana Świątynia była już pełna ludzi — dokładnie tak, jak się tego spodziewaliśmy. Jako pracownicy Xander i ja musieliśmy zająć miejsca z tyłu, złorzecząc na splot okoliczności, przez który przyłapano nas w pobliżu głównej siedziby. Nici z planowanego zerknięcia z bliska na księżniczkę jeszcze przed przyjściem do tłocznej ponad miarę Świątyni. Aby zobaczyć podwyższenie z przodu, na którym zasiadała rada i skąd wygłaszał kazania Hector, musieliśmy mocno wyciągać szyje. W przeważającej części poszczególne grupy pracowników trzymały się w Świątyni razem: rolnicy i nosiciele wody, opiekunowie zwierząt oraz strażnicy (którzy troszczyli się o nasze bezpieczeństwo) stali po lewej stronie, zaś nauczyciele, tkacze, krawcy i budowniczowie stali po stronie prawej. Wszystkie grupy dbały o to, by nasza czterystuakrowa wspólnota była najedzona, bezpieczna, ubrana, wykształcona i miała dach nad głową. Hector nazwał ją Akadią, co oznacza „miejsce dostatku”. I była to prawda, ponieważ mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, może z wyjątkiem coca-coli. Jak sądziłem, nie była to jednak prawdziwapotrzeba; zresztą i tak nie wolno było mi o tym mówić. Moja mama uśmiechnęła się do mnie, gdy spostrzegła, że wchodzę do Świątyni, i pomachała mi na przywitanie. Skinąłem głową na Xandra, który podszedł do swojej rodziny — stała kawałek dalej na prawo od naszej. Tata ustawił mnie przed sobą i objął tak, że jego dłonie były splecione na wysokości mojej klatki piersiowej; w ten sposób zajmowaliśmy najmniej miejsca, jak się tylko dało. Poczułem zapach mydła bijący ze skóry ojca i oparłem się o niego w poczuciu bezpieczeństwa. Zerknąłem na mamę, która w takiej samej pozycji jak my stała wraz z moją siostrą, Mayą. Maya urodziła się z jakimś defektem jednej nogi, więc choć należała do naszej wspólnoty i oczywiście pomagała w obowiązkach związanych z nawadnianiem upraw oraz dbała o to, by ludzie zawsze mieli dostęp do czystej, pitnej wody, ze względu na wrodzoną ułomność nie mogła wykonywać cięższych prac fizycznych. Zamiast tego asystowała kobietom, które szyły ubrania i pościel, i . no cóż, nie byłem pewny, co jeszcze wymagało szycia. Pewnie gdybym się dobrze rozejrzał, dostrzegłbym wiele takich rzeczy, ale nieszczególnie się nad tym zastanawiałem. Maya była o rok starsza ode mnie, ale o wiele drobniejsza i bardziej dziecinna ze

względu na coś, co nazywało się zespołem Downa. Rodzice wyjaśnili mi, że Maya urodziła się z dodatkowym chromosomem. Gdy na nią spojrzałem, rozpromieniła się w uśmiechu, marszcząc nos. Odparłem takim samym uśmiechem, wziąłem ją za rękę i ścisnąłem trzy razy. Ona zaś w odpowiedzi także ścisnęła moją dłoń trzy razy i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Kilka miesięcy wcześniej, gdy wychodziłem z domu, krzyknęła za mną: „Kocham cię, Calder!” na oczach wszystkich moich przyjaciół, którzy mieli z tego niezły ubaw. Wróciłem wtedy do niej i wytłumaczyłem, że jestem na to już trochę za dorosły, a zresztą ona także. Poprosiłem, żeby tak więcej nie mówiła. Maya bardzo posmutniała i z miejsca poczułem się winny, później powiedziałem jej więc, że nadal możemy tak mówić, ale w trochę bardziej zawoalowany sposób. Od tamtej pory trzykrotne uściśnięcie dłoni oznaczało „kocham cię”. To był nasz sekretny sygnał. Z Mayą było tak, jakby ten dodatkowy chromosom był przepełniony miłością. Tak pełny, że Maya po prostu nie potrafiła stłumić jej w sobie i miłość nieustannie znajdowała sobie jakieś krzykliwe ujście. Musiała się z niej jakoś wyrwać, w takiej czy innej postaci. Ale jak sądzę, jeśli się kogoś kocha, to przymyka się oko na wszystkie jego wady, nawet te najgłośniejsze. Tłum ucichł, gdy drzwi za nami otworzyły się na oścież i Hector Bias zaczął z namaszczeniem przemierzać środkową alejkę, a w ślad za nim podążali członkowie rady. Hector był wysokim, potężnie wyglądającym mężczyzną, który zachowywał się, jak na przywódcę przystało. Miał długie, złociste włosy, które czasami związywał w kitkę z tyłu głowy. Jego jasne, krystalicznie błękitne oczy zdawały się patrzeć przez człowieka na wskroś. Te kilka razy, gdy zwracał się bezpośrednio do mnie, musiałem się zmuszać, by nie spuścić wzroku. Było w tych oczach coś, co sprawiało, że człowiek czuł się niegodny — jakby nie zasługiwał na to, by długo patrzeć na coś tak pięknego. Drzwi zamknęły się na głucho, a ja skrzywiłem się z rozczarowaniem. Czyżbyśmy jednak nie mieli dziś poznać jego nowej żony? Patrzyłem, jak Hector zajmuje miejsce za kazalnicą stojącą z przodu podium, zaś członkowie rady, wszyscy czterej, siadają za nim. Hector rozejrzał się dookoła z wyrazem twarzy, który sprawił, że aż napuszyłem się z dumy. Poczułem, jak udziela się to także stojącemu za mną tacie. Któregoś dnia będę siedział na podium za Hectorem i zajmę miejsce jednego z członków rady. Miałem poczucie celu i misji. Jakby w zwolnionym tempie Hector uniósł ręce i zagrzmiał: — Dostąpcie widoku błogosławionej. Mojej wybranki i waszej matki. Eden! Dwóch członków rady wstało, przeszło z powrotem przez długą, środkową alejkę, a potem każdy z nich pociągnął jedno skrzydło drewnianych wierzei, odstępując na bok, gdy wejście stanęło otworem. W tłumie zapadła cisza jak makiem zasiał, wszyscy jak jeden mąż odwrócili głowy, mnie zaś ogarnęło uczucie, którego nie potrafię wyjaśnić — jakby mieszanina lęku i radości. Wszystko zastygło w bezruchu. Nagle do wnętrza wpadł podmuch wiatru niosący ze sobą wirujące suche liście, które przez chwilę tańczyły w przejściu, aż znieruchomiały na podłodze. W tej samej chwili dzwonki wiatrowe wiszące u wejścia do Świątyni zaczęły pobrzękiwać, jak gdyby cały świat aż dotąd

wstrzymywał oddech. Wyciągnąłem szyję, żeby zobaczyć, czemu wszyscy się tak przyglądają, i wtedy ją ujrzałem — małą dziewczynkę, nawet drobniejszą od Mai, która z przerażoną miną wolno szła główną alejką. Patrzyłem na nią szeroko otwartymi oczami. Miała na sobie białą, koronkową sukienkę — jak malutka panna młoda — a jej słomkowe włosy opadały na ramiona i plecy. Jej b u zia. Serce podskoczyło mi w piersi na widok piękna tej drobnej twarzy. Miała pełne, różowe usta, które delikatnie drżały, gdy niespokojnie rozglądała się dookoła. Nagle jej wzrok padł na mnie, a ja wstrzymałem oddech, gdy nasze spojrzenia spotkały się i zastygły na jedno zmrużenie jej oka, na chwilę mojego oniemienia. Z miejsca, w którym stałem, nie potrafiłem dostrzec koloru jej oczu, ale było w nich coś, co mnie oczarowało. A potem ona odwróciła wzrok i czar prysł. Odetchnąłem ciężko, gdy poszła alejką dalej i mogłem widzieć tylko jej drobne plecy. Jakiś dziwny instynkt podpowiadał mi, by pobiec za nią i wziąć ją za rękę. Nagle uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam dłoń Mai i teraz zacisnąłem ją tak mocno, że siostra zerkała na mnie spod oka. Rozluźniłem palce i uśmiechnąłem się do niej przepraszająco, a potem znów odszukałem wzrokiem dziewczynkę, która stała już na podium obok Hectora. — Moi umiłowani — rzekł Hector, patrząc na nas płomiennie i ponownie unosząc ręce — dziś mamy wielki dzień. Dziś jest dzień pełen chwały bogów. — Znów rozejrzał się po zgromadzonych. — Dziś jest dzień, w którym poznaliście Eden. — Położył dłonie na drobnych ramionach stojącej obok dziewczynki i stanął za nią. Zmarszczyłem brwi w zamyśleniu i zerknąłem w górę, za siebie, na mojego ojca, a potem na matkę — oboje mieli wypisany na twarzach wyraz najczystszego zadowolenia. Poszedłem więc w ich ślady i przybrałem skromny, akceptujący uśmiech, a potem odwróciłem się z powrotem w stronę Hectora oraz małej dziewczynki, błogosławionej. Eden. Najwyraźniej z całej naszej rodziny byłem jedynym, który uznał taki obrót zdarzeń za interesujący. Hector mówił dalej. — Domyślam się, że możecie być zaskoczeni tym, jak drobną i młodą istotą jest wasza matka. Ja także byłem, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy i dostrzegłem znak — odwrócił Eden, która szeroko otwartymi oczami rozglądała się po Świątyni, i skierował ją na krzesło usytuowane pośrodku rzędu siedzeń rady. Usiadła sztywno, dłonie mocno zacisnęła na udach — domyślałem się, że lekko drżały, choć z miejsca, w którym stałem, trudno było to dostrzec — a koronkowa suknia spłynęła falą na podłogę. Gdy Hector odwrócił się w naszą stronę i podjął przerwaną mowę, z trudem oderwałem wzrok od Eden. Hector wrócił na swoje miejsce za kazalnicą. Wyglądał na zamyślonego. — Niezbadane są wyroki bogów, nie zawsze dane jest nam je przewidzieć i łatwo pojąć. A jednak mądrość bogów nie zna granic, prawda to? — Tak, Ojcze — odrzekliśmy chórem. Hector pokiwał głową i swobodnie pochylił się nad kazalnicą, opierając o nią przedramiona i splatając palce. — Tak, mądrość bogów jest niezmierzona, tak jak niezmierzona jest ich szczodrość. W dniu, w którym ujrzałem Eden i dostrzegłem na jej ramieniu znak, który według przepowiedni ma nosić błogosławiona — symbol idealnej harmonii i równowagi — powróciłem do domu, w którym przebywałem, i zacząłem się modlić. Jak to możliwe? Jak to się stało, że błogosławiona, moja wybranka, moja żona, ta, która poprowadzi nas do Elizjum, jest zaledwie

dzieckiem? Moi umiłowani, stawiałem sobie te same pytania, jakie, jestem pewien, sami sobie zadajecie. Hector łagodnie wzniósł ręce, a potem ku naszemu zaskoczeniu gwałtownie uderzył nimi o kazalnicę. Podniesionym głosem podjął przemowę. — Tej nocy modliłem się do bogów. Proszę, poprowadźcie mnie! Nie zawiedźcie moich ludzi! Umiłowanych stanowiących istotę mojego istnienia! — lekko spuścił głowę, jakby przytłoczony nadmiarem uczuć. A gdy ponownie ją uniósł, jego oczy błyszczały. — Płakałem i modliłem się całą noc. Aż w reszcie. wreszcie, wczesnym świtem bogowie przemówili do mnie szeptem. — Hector rozejrzał się po wnętrzu, a ja wstrzymałem oddech w oczekiwaniu na to, cóż takiego rzekli mu bogowie. To musiało być dobre. — „Ona jest wybranką”, powiedzieli. „Jej imię brzmi Eden — i to onajest wybranką’. Zawiesił głos i ponownie omiótł wzrokiem zgromadzonych, po czym odwrócił się i jedną ręką wskazał Eden, jakby chciał ją nam przedstawić po raz kolejny, nim wróci do przerwanej mowy. — I tak oto Eden zamieszkała wśród nas, osierocone dziecko, które nie miało na świecie nikogo. A gdy osiągnie wiek lat osiemnastu, stanie się moją umiłowaną, moją jedyną małżonką. I tak jak rzecze przepowiednia, będziemy żyć ze sobą jako mąż i żona przez dwa miesiące i sześć dni, potem zaś przyjdzie wielka powódź, która zaleje ziemię, wszystkich ludzi i zwierzęta, my zaś, wybrańcy bogów, zostaniemy poprowadzeni do rajskich pól Elizjum, gdzie nie ma ani bólu, ani cierpień, ani żadnych, żadnych łez. Przeszył mnie dreszcz, jak zawsze, gdy Hector mówił o wielkiej powodzi i naszej podróży do Elizjum. Tylko teraz znaliśmy już czas i wiedzieliśmy, że do wielkiej powodzi zostały jeszcze całe lata — bo Eden mogła mieć ich najwyżej osiem . może nawet siedem. Była taka drobniutka. Poczułem, jak ramiona opadają mi z ulgą. — Eden będzie zasiadać na swym honorowym miejscu podczas każdego spotkania w Świątyni i będzie traktowana z czcią i miłością. Proszę, powitajcie ją z należnym oddaniem. Wszyscy padliśmy na kolana i pochyliliśmy głowy, jedynie Maya, która nie mogła ugiąć jednej nogi, przycupnęła na udzie naszej matki. Klęczeliśmy tak przez kilka minut, aż Hector rzekł: „Powstańcie”, co też uczyniliśmy. Zerknąłem na Eden, która rozglądała się dookoła i przyglądała nam wszystkim z zaciekawionym wyrazem twarzy. Zastanawiałem się, jak było tam, skąd przyszła. Ciekaw byłem, czy miała jakiś dom, czy może mieszkanie. I czy mogła jeść kostki cukru i pić coca-colę. Bardzo chciałem móc z nią porozmawiać i zadać najróżniejsze pytania. Ale to oczywiście nie wchodziło w rachubę. To, że Hector znów zaczął przemawiać, uświadomiłem sobie dopiero po chwili, bo moje myśli zdryfowały w kierunku kostek cukru i coca-coli. — Jakby obecność Eden nie była dostateczną niespodzianką, pozwólcie, że w tym wyjątkowym dniu zaskoczę was czymś jeszcze — przerwał na chwilę. — Podczas moich podróży spotkałem także Teresę. Tereso, umiłowana, czy zechciałabyś tutaj podejść? Szczupła kobieta o brązowych włosach i zapadniętych policzkach podniosła się ze swojego miejsca i zaczęła iść w stronę Hectora, który wydawał się nawet większy i potężniejszy, niż był

w istocie. Teresa dołączyła do niego i rozejrzała się wokół, jakby zawstydzona, aż wreszcie skłoniła głowę i zaczęła wpatrywać się w podłogę. — Zanim się tutaj znalazła, Teresa wiodła żałosny żywot — rzekł Hector, potrząsając głową z wyrazem dojmującego żalu. — Znalazłem ją w bocznej uliczce, oferującą grzeszne usługi seksualne za pieniądze. — Zdawało się, że Teresa skurczyła się jeszcze bardziej, gdy kilkoro ludzi chrząknęło z dezaprobatą, a inni wzdychali i kręcili głowami. — Od szesnastego roku życia prostytuowała się, by zdobyć pieniądze na narkotyki. Teraz ma trzydzieści sześć lat. Hector, górujący nad kobietą wzrostem, stanął za nią i ojcowskim gestem oparł dłoń na jej kościstym ramieniu. Po chwili puścił ją i odszedł na bok podestu, gdzie na małych podwyższeniach stało kilka wazonów z kwiatami. Uważnie wybrał z jednego z bukietów piękną białą lilię i podszedł z nią do Teresy. Powędrowałem wzrokiem do Eden, która śledziła każdy ruch Hectora. Nadal sztywno trzymała dłonie na udach, ale zdawało się, że nie drży już tak jak przed chwilą. Hector stanął przed nami, chłonąc wzrokiem doskonałość lilii, zanim ostrożnie uniósł kwiat do nosa i głęboko zaciągnął się zapachem. Zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Stał tak przez dobrych kilka chwil, aż wreszcie na powrót otworzył oczy i podszedł do Jeffreya Parkera, który siedział w pierwszym rzędzie, podał mu kwiat i skinął głową. Jeffrey odpowiedział skinieniem, a potem podał lilię kolejnemu mężczyźnie, stojącemu za nim. Wszyscy w ciszy obserwowaliśmy, jak lilia wędruje po całej Świątyni, podawana sobie przez mężczyzn z rąk do rąk, aż wreszcie trafiła do Borisa Friedmana w pierwszym rzędzie, skąd ponownie odebrał ją Hector. Hector spojrzał na lilię ze smutkiem. Kwiat był wygięty i podniszczony, jeden z płatków zwisał bezwładnie, jakby mógł odpaść w każdej chwili — rzeczywiście, aż przykro było patrzeć. Hector uniósł lilię do nosa, powąchał, a potem skrzywił się z niesmakiem, jakby cały jej słodki zapach gdzieś uleciał. Spojrzał znacząco na Teresę, a potem z powrotem na kwiat. — Kto pragnąłby teraz tej lilii? — spytał, zniżając głos. — Kto mógłby pokochać wykorzystany, podawany z rąk do rąk kwiat, taki jak ten? — cisnął lilię na podest przed sobą i pytająco spojrzał na zgromadzonych. Po policzku Teresy spłynęła samotna łza, a kobieta zagryzła usta i znów wbiła wzrok w podłogę. Choć miałem dziesięć lat, rozumiałem sens tej metafory. Wiedziałem, że to Teresa była tą wykorzystaną lilią, i ona także o tym wiedziała. A nikt na całej zielonej ziemi tak naprawdę nie chce być wykorzystaną lilią, choć zachowanie niektórych może temu przeczyć — a przynajmniej tak wyjaśniła mi to mama, gdy po raz pierwszy ją o to zapytałem. — KTO MÓGŁBY CHCIEĆ TAKI KWIAT? KTO MÓGŁBY ODNALEŹĆ JAKIEKOLWIEK PIĘKNO W CZYMŚ TAK BRUDNYM I PLUGAWYM? — zagrzmiał Hector, rozsiewając z ust drobinki śliny, gdy wpatrywaliśmy się w niego jak skamieniali, oczarowani mocą jego słów. Teresa załkała cicho. Ale ja byłem już wcześniej świadkiem takich samych wystąpień i choć jak zawsze, tak i teraz wywarło ono na mnie wielkie wrażenie, po prostu czekałem, tak jak cała reszta.

— Kto? — spytał Hector znacznie ciszej. — Kto? To była dla nas wskazówka. — Ty możesz, Ojcze! I my możemy, Ojcze! — odparliśmy z radością. Teresa uniosła głowę i kompletnie zaskoczona zaczęła rozglądać się wokół; wreszcie z otwartymi ustami spojrzała na Hectora, który zmierzał w jej stronę. — Właśnie tak, moja umiłowana. Ja mogę. My możemy. Możemy cię pokochać, nasz kwiecie, naszą miłością stworzyć na nowo, dać rodzinę, dać cel, dać poczucie przynależności — wtedy zza pleców wyciągnął lilię, tak doskonałą jak ta, którą za pierwszym razem wyjął z wazonu. Nową, świeżą i bardzo piękną. Uwielbiałem ten moment i za każdym razem czułem ciarki przebiegające mi po plecach. To było jak nagły zwrot akcji w opowieści, gdy serce skacze ci z radości i od razu chcesz się tym z kimś podzielić. Tylko, że gdy Hector przyprowadzał nowych ludzi na podium, ten zwrot akcji stawał się częścią ich życia — i to był dobry zwrot, a oni zazwyczaj płakali i opowiadali potem o nim bez końca. Oczywiście. Teresa z trudem łapała powietrze i widać było, że czuje się tak samo, a jej łzy pośród tłumionych szlochów płynęły coraz gęściej. Hector objął ją, przycisnął do piersi i zaczął powtarzać: — Ja mogę, my możemy, ja mogę, moja umiłowana. Hector zwrócił się ku zgromadzeniu i wyłowił mnie wzrokiem z tłumu, co jak wiedziałem, było sygnałem do przyniesienia wody. Tata uwolnił mnie z objęć i podszedłem do marmurowej kropielnicy stojącej na tyłach Świątyni. Napełniłem niewielkie naczynie stojące obok niej, a potem pomaszerowałem środkową alejką do Hectora. — Mój posłańcu wody — rzekł Hector, uśmiechając się do mnie. Odpowiedziałem dumnym uśmiechem, podałem mu naczynie i stanąłem z boku ze schyloną głową i złożonymi dłońmi. Gdy Hector podawał Teresie łyk oczyszczającej wody, trzymałem głowę pochyloną, ale kątem oka zerkałem na siedzącą po mojej prawej stronie Eden, potajemnie starając się jej lepiej przyjrzeć. Kiedy wreszcie nasze spojrzenia się spotkały, patrzyła na mnie bez zmrużenia oczu. Odwróciłem wzrok, ale nie potrafiłem zapanować nad ustami, które wygięły się w łagodnym uśmiechu, a gdy odważyłem się ponownie na nią spojrzeć, ona także bardzo subtelnie, nieśmiało się uśmiechała. Zmusiłem się do pochylenia głowy, bo Hector uściskał Teresę, a następnie oddał mi puste naczynie. Potem zaś odprawił ją prostym gestem dłoni, a rozpromieniona kobieta, ocierając łzy z policzków, wróciła na swoje miejsce w audytorium. W ten sposób Teresa odrodziła się na nowo i dołączyła do naszej wspólnoty, tak jak wiele osób przed nią. A choć Maya i ja urodziliśmy się już w tej wspólnocie, moja matka mówiła, że jest coś szczególnego w tych, którzy wybierają ją z własnej woli. Mówiła, że bogowie zesłali im Hectora, ale to wyłącznie od nich zależało, czy za nim podążą.

Wróciłem do swojej rodziny, potem zaś wszyscy w ciszy opuściliśmy Świątynię, by przystąpić do przygotowywania wieczornego posiłku. Idąc w ślad za rodzicami, co rusz odwracałem się, a choć inni ludzie zasłaniali mi widok, kilka razy udało mi się uchwycić spojrzenie Eden. Zastanawiałem się, czy to możliwe, by patrzyła na mnie, jak wychodzę.

Rozdział 2. Calder, lat dwanaście Pylista ścieżka prowadząca do wąwozu była stroma i wąska, ale teraz, gdy niemal udało mi się dotrzeć do dna doliny, gdzie nie sięgały ostre promienie słońca, odetchnąłem, z ulgą witając powiew chłodniejszego powietrza. Był styczeń, a temperatura w ciągu dnia tylko nieznacznie przekraczała dwadzieścia stopni, ale ponieważ szedłem bardzo szybko, dobrze było znaleźć się w orzeźwiającym cieniu. Choć wędrówka była uciążliwa, kochałem codwutygodniowy rytuał nabierania oczyszczonej wody, którą następnie zanosiłem i podawałem w Świątyni. W dół przemierzałem szlak tak szybko, jak się dało, miejscami nawet biegłem, by móc spędzić odrobinę więcej czasu przy źródle. Raz na jakiś czas towarzyszył mi Hector, który osobiście wygłaszał nad wodą słowa błogosławieństwa, choć tak naprawdę uzdrawiająca woda była darem bogów, abyśmy byli czyści i bez grzechu, gdy nadejdzie wielka powódź. To za sprawą tego oczyszczenia mogliśmy żyć w harmonii i wystrzegać się zła oraz pokus. Za każdym razem, gdy ktoś był ranny albo chory, przynosiłem mu dodatkową porcję wody, bo według słów Hectora choroba była głównie przejawem poważnego zaburzenia harmonii. Hector mawiał też, że choć bogowie dawali nam wodę, ona zaś pomagała w leczeniu, to ostatecznie od ich woli zależało, czy ktoś zostanie uzdrowiony, czy nie. Czasami ich wolą było przywrócić zdrowie, a czasami, jak twierdził Hector, nie chcieli tego — my zaś musieliśmy się z tym pogodzić i nie kwestionować ich wyroków. Nie było nam dane znać powodów ich postępowania; przynajmniej jeszcze nie teraz. Tak było w przypadku Mai. Rodzice powiedzieli mi, że gdy ujrzeli jej zdeformowaną nóżkę oraz odmienne od zwykłych ludzi rysy twarzy, podawali po kilka kropel uzdrawiającej wody do jej małej, niemowlęcej buzi, ale najwyraźniej bogowie mieli swoje powody, by pozostawić ją taką, jaka się urodziła, gdyż tym razem woda nie poskutkowała. Z kolei minionego lata, gdy podałem wodę Franklinowi Masseyowi, który skręcał się z potwornego bólu brzucha, jeszcze tego samego dnia mężczyzna nieoczekiwanie został uzdrowiony. Nigdy nic nie wiadomo. Pewnie to prawda, że niezbadane są wyroki bogów, bo z tego, co wiedziałem, Franklin Massey był złośliwym staruchem, który całymi dniami chodził ze skwaszoną miną. Zaś Maya była jak mały promyk słońca. Gdybym to ja miał coś do powiedzenia tam na górze, w Elizjum, to zupełnie inaczej pokierowałbym ziemskimi sprawami, to pewne. Choć ostatecznie raczej nie miało to większego znaczenia, bo w Elizjum nie było chorób. Maya będzie mogła tam hasać po łąkach na dwóch cudnie sprawnych nogach, a jej umysł będzie funkcjonował tak jak mózg każdego innego człowieka. Uśmiechnąłem się do siebie na tę myśl.